Trzydziestka

  • szt.
  • Cena katalogowa: 32,90 zł
  • Rabat: -16,45 zł (50 %)
  • 16,45 zł

UWAGA! KSIĄŻKA W OBNIŻONEJ CENIE ZE WZGLĘDU NA LEKKIE RYSY NA OKŁADCE.

 

Trzydziestka oznacza chodzenie do pubu tylko wtedy, gdy są miejsca siedzące. Trzydziestka oznacza posiadanie co najmniej jednej płyty kompaktowej z muzyką klasyczną, nawet jeśli to tylko Oto moja klasyka, tom VI. Trzydziestka oznacza rezygnację z poszukiwania doskonałej partnerki, bo teraz, po tych wszystkich latach w pustce, w końcu znalazłeś to, czego tak szukałeś.
W przeciwieństwie do większości ludzi, Matt Beckford nie obawia się trzydziestych urodzin. Po dwudziestce w jego życiu zapanował chaos, lecz teraz wszystko wskazuje na to, że jego sytuacja zawodowa, finansowa i uczuciowa wreszcie się ustabilizowała. Po rozstaniu z dziewczyną uświadamia sobie jednak, że życie potoczyło się inaczej niż sobie wyobrażał. Postanawia na pewien czas przeprowadzić się do rodziców.
Już po paru godzinach w rodzinnym domu, Matt ma dosyć mamy i taty, którzy traktują go jak dziecko. Przygnębiony, postanawia odnowić kontakty z dawnymi przyjaciółmi ze szkoły i odszukuje całą siódemkę: Gershwina, Pete'a, Bev, Katrinę, Elliota i Ginny - dawną dziewczynę/niedziewczynę. Przyjaciele organizują spotkanie po latach, lecz czasu nie da się cofnąć: już nic nie jest już takie proste jak dawniej.

Rok wydania: 2004
Stron: 332
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Małgorzata Hesko- Kołodzińska

Fragment tekstu:

Jeden

 

Już mówię, o co chodzi: od dłuższego czasu ja, Matt Beckford, czekam na swoją trzydziestkę. Czekam na dzień, kiedy to z racji swych trzydziestu lat dorobię się stojaka na wino, w którym będzie wino. Niezbyt ambitne zamierzenie, moglibyście pomyśleć nie bez racji. Widzicie, kiedy w moim świecie pojawia się butelka wina, zazwyczaj jej zawartość znika w czasie od dwudziestu minut (kiepski dzień) do dwudziestu czterech godzin (mniej kiepski dzień). Nie dlatego, że jestem alkoholikiem (jeszcze nie), tylko ze względu na moje upodobanie do wina plus brak samokontroli. O co zatem chodzi? A o to (słuchajcie): stojaki na wino z samej definicji są przeznaczone na więcej niż jedną butelkę wina. Niektóre mieszczą sześć, inne aż dwanaście. Nie ma to większego znaczenia. Znaczenie mają ważkie egzystencjalne pytania, które rodzi pragnienie posiadania na własność stojaka na wino: po pierwsze, kogo tak naprawdę stać na zakup dwunastu butelek wina naraz? Po drugie, kto (zakładając, że istnieją tacy, których stać) trzymałby w domu dwanaście butelek wina, przychodził po ciężkim dniu pracy i potrafił oprzeć się pokusie wypicia wszystkiego? I po trzecie, kto w ogóle uważa, że stojak na wino to dobry pomysł?
Odpowiedź na ostatnie pytanie - a także, jeśli już o to chodzi, drugie i pierwsze - brzmi, rzecz jasna, trzydziestaki (jak nazywa ich moja dziewczyna Elaine), czyli trzydziestoparolatkowie i trzydziestolatkowie; ludzie, którzy kiedyś byli dwudziestolatkami, a teraz… już nie są. To my, którzy jako dwudziestolatkowie odejmowaliśmy sobie od ust i walczyliśmy, właśnie dlatego, żeby pewnego dnia w przyszłości zakupić rozliczne butelki wina, trzymać je na eleganckich stojakach w eleganckich kuchniach i… nie pić zawartości tych butelek. Przynajmniej nie naraz. Chcieliśmy móc popisywać się tym, że w końcu, po tylu latach, nie brak nam samokontroli, upodobania do bardziej wyrafinowanych rzeczy w życiu, nawet dojrzałości.
Chciałem w to wejść. Byłem gotowy. Gotowy na podbój tego nowego wspaniałego świata! Wszystko sobie zaplanowałem. W każdym calu. Trzydziestka ma to do siebie (poza stojakami na wino), że zanim dotrzesz na miejsce, myślisz, że doskonale wiesz, jak tam jest. To kamień milowy, na który czekałeś całe życie, oznaczający, że stałeś się dorosły. Żadne inne urodziny nie mają takiej mocy. Trzynaste? Też coś! Pryszcze i angst. Szesnaste? Jeszcze więcej pryszczy, silniejszy angst. Osiemnaste? Pryszcze, angst i koszmarne ciuchy. Dwudzieste pierwsze? Pryszcze, angst i nieco lepsze ciuchy. Ale trzydzieste? Trzydzieste urodziny to już coś. Gdzieś w domu twoich rodziców znajduje się lista (a może tylko zbiór luźnych notatek), którą sporządziłeś w wieku… eee, powiedzmy, trzynastu lat, a dotycząca niemal nierealnej daty w przyszłości, kiedy to będziesz się zbliżał do trzydziestki. Swoimi niepowtarzalnymi bazgrołami napisałeś tam: "Kiedy skończę trzydzieści lat, będę (tu wpisać nazwę modnego zawodu) i chcę być żonaty z (tu wpisać imię osoby, za którą się wtedy szalało)". Z tego oświadczenia wynika, że już w tak młodym wieku uświadamiałeś sobie, że w życiu, jak niegdyś powiedział Freud, "liczy się tylko miłość i praca", a myśl ta, jeśli ma się tylko trzynaście lat, prowadzi do rozważań nad dwoma istotnymi problemami:

1) Co mam zrobić ze swoim życiem?
2) Czy kiedykolwiek znajdę dziewczynę?

Co mam zrobić ze swoim życiem?
Odpowiedź na to pytanie była dla mnie oczywista, nawet gdy miałem trzynaście lat. Podczas gdy moi koledzy ze szkoły chcieli być każdym, od dziennikarza i aktora przez kierowcę ciężarówki do kosmonauty, ja przez całe życie pragnąłem zostać programistą komputerowym. I zostałem. Poszedłem na uniwersytet, zrobiłem dyplom z informatyki i znalazłem pracę w londyńskiej firmie C-Tech, która produkuje specjalne oprogramowanie dla instytucji finansowych. No dobra, nie wymyśliłem nowych Space Invaders, Froggera ani Pac Mana, co było moim marzeniem w wieku trzynastu lat, ale przynajmniej pracuję w swojej dziedzinie. To mogłem odfajkować.

Czy kiedykolwiek znajdę dziewczynę?
Rzecz jasna, odpowiedź na to pytanie była twierdząca (o tym później), ale z wiekiem pytanie ewoluowało: czy istnieje idealna dla mnie dziewczyna, a jeśli tak, kto to i gdzie jest? Na to było nieco trudniej odpowiedzieć, zwłaszcza że o ile dobrze pamiętam swoje późniejsze notatki, wpisałem Madonnę.
Dosyć późno zacząłem myśleć o dziewczynach (bardzo późno, zważywszy na wyskoki niektórych dzieciaków), więc kiedy poważnie potraktowałem zagadnienie, poziom mojego testosteronu niebezpiecznie się podniósł. Wtedy właśnie pojawiła się Madonna. Pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ją w telewizji. Wystąpiła w Top of the Pops, promowała Lucky Star, brytyjską kontynuację Holiday, i zwaliła mnie z nóg. W tamtych czasach niezbyt dobrze znano ją w Anglii i, zdaniem moich rodziców, wyglądała jak za mocno umalowana i obwieszona błyskotkami wariatka z upodobaniem do religijnej symboliki. Moim zdaniem jednak była fantastyczna. Mimo że byłem nastolatkiem z Birmingham, a ona dwudziestoparolatką z Nowego Jorku, miałem absolutną pewność, że pewnego dnia zostanie moją dziewczyną. Oto optymizm młodości! Ktoś musi być chłopakiem Madonny, powtarzałem sobie. Gdyby każdy myślał, że nie może zostać chłopakiem Madonny, nie miałaby się z kim całować, a moim zdaniem Madonna wyglądała jak ktoś, kto musi się regularnie całować.
Po paru latach wyrosłem z Madonny i zainteresowałem się prawdziwymi kobietami… na przykład Lindą Phillips o miłym uśmiechu, która siedziała obok mnie na geografii, albo Bethany Mitchell, dziewczyną w klasie wyżej, której obcisły szkolny sweterek nie zostawiał pola do popisu wyobraźni. Później jednak wyrosłem nawet z Lindy oraz, co przykre, z Bethany, i zainteresowałem się naprawdę prawdziwymi kobietami, zwykłymi, których nie trzeba wielbić, na przykład Ginny Pascoe, moją dawną dziewczyną/niedziewczyną.
Nazywam Ginny swoją dziewczyną, ale właściwie była przyjaciółką, z którą się czasem całowałem. Nigdy nie nazwaliśmy po imieniu tego, co nas połączyło między szesnastym a dwudziestym czwartym rokiem życia. Był to rodzaj niepisanej umowy. Najpierw to nawet nie była umowa, jedynie brzydki nawyk. Napędzani thunderbirdem, mocnym słodkim winem, ulubionym trunkiem nastolatków, dobieraliśmy się w parę na dyskotekach w szóstej klasie, na imprezach, czasem nawet w naszym pubie, Kings Arms. Jednak gdy tylko nadchodził poniedział- kowy ranek, w szkole Ginny i ja zawsze, bez pudła, udawaliśmy amnezję, demencję i/lub zwykłą nieświadomość tych weekendowych zbliżeń. Układ pasował nam obojgu, gdyż ja przez długi czas uganiałem się za Amandą Dixon, dziewczyną, u której miałem takie same szanse jak u Madonny w czasach przeboju Material Girl. Z kolei Ginny podobał się Nathan Spence, który nie tylko był dla niej równie nieosiągalny jak Amanda dla mnie, ale w dodatku miał tak zwaną reputację, co - w najbardziej zadziwiających zakątkach kobiecej logiki, na jakie natrafiłem w młodym wieku - jeszcze przydawało mu uroku. Nigdy nie robiliśmy problemu z naszego układu (jak wiele dziwacznych sytuacji, im dłużej trwał, tym normalniejszy się wydawał) i na szczęście nie kolidował on z naszą przyjaźnią. Byliśmy przyjaciółmi. Czasem trochę więcej niż przyjaciółmi. I tyle.
Czas uciekał, Ginny w końcu uciekła wraz z nim. Wyjechała na uniwersytet w Brighton, ja na uniwersytet w Hull. W następnej dekadzie przez moje życie przewinął się łańcuszek dziewczyn. Przy każdej myślałem, choćby przez moment, że właśnie z nią doczekam trzydziestki. Żeby nie przedłużać i oszczędzić sobie wstydu, oto cała lista:

Wiek: Dziewiętnaście lat
Dziewczyny w tamtym roku: Ruth Morrell (kilka tygodni), Debbie Foley (kilka tygodni), Estelle Thompson (dwa tygodnie), Anne-Marie Shakir (dwa tygodnie)
Liczba kontaktów z Ginny Pascoe: 8

Wiek: Dwadzieścia lat
Dziewczyny w tamtym roku: Faye Hewitt (osiem miesięcy), Vanessa Wright (z przerwami przez dwa miesiące)
Liczba kontaktów z Ginny Pascoe: 5

Wiek: Dwadzieścia jeden lat
Dziewczyny w tamtym roku: Nicky Rowlands (niecały miesiąc) i Maxine Walsh (dziewięć miesięcy)
Liczba kontaktów z Ginny Pascoe: 3

Wiek: Dwadzieścia dwa lata
Dziewczyny w tamtym roku: Jane Anderson (dwa miesiące z hakiem) i Chantelle Stephens (trzy miesiące)
Liczba kontaktów z Ginny Pascoe: 10 (spektakularny brak samokontroli)

Wiek: Dwadzieścia trzy lata
Dziewczyny w tamtym roku: Harriet "Harry" Lane (mniej więcej dziesięć miesięcy zrywania i powrotów)
Liczba kontaktów z Ginny Pascoe: 3

Wiek: Dwadzieścia cztery lata
Dziewczyny w tamtym roku: Natalie Hadleigh (dwa miesiące), Siobhan Mackey (dwa miesiące) i Jennifer Long (dwa miesiące)
Liczba kontaktów z Ginny Pascoe: 1
Wiek: Dwadzieścia pięć lat
Dziewczyny w tamtym roku: Jo Bruton (weekend), Kathryn Fletcher (mniej więcej dziewięć miesięcy), Becca Caldicott (miesiąc)
Liczba kontaktów z Ginny Pascoe: 0 (brak kontaktu)

Wiek: Dwadzieścia sześć lat
Dziewczyny w tamtym roku: Anna O'Hagan (dziesięć miesięcy), Liz Ward-Smith (jeden dzień), Dani Scott (jeden dzień), Eve Chadwick (półtora dnia)
Liczba kontaktów z Ginny Pascoe: 0 (nadal brak kontaktu)

Wiek: Dwadzieścia siedem lat
Dziewczyny w tamtym roku: Monica Aspel (prawie rok, trochę mniej)
Liczba kontaktów z Ginny Pascoe: 0 (znajomość prawie zapomniana)

Po zdarzeniach, które pozwolę sobie nazwać "fiaskiem z Monicą Aspel" i bez Ginny Pascoe do pociechy, w wieku dwudziestu siedmiu lat doszedłem do wniosku, że co za dużo, to niezdrowo, i wpisałem się na listę chętnych do przeniesienia z biura w Londynie do filii w Nowym Jorku. W końcu, powtarzałem sobie, zmiana jest równie dobra jak odpoczynek, a mnie potrzebny był odpoczynek od kobiet, żeby moje życie zawodowe nabrało tempa. Po dwóch dniach w Wielkim Jabłku poznałem Elaine Thomas, atrakcyjną, inteligentną, trochę nieżyciową dwudziestoletnią studentkę nowojorskiego uniwersytetu, która uwielbiała potrawy z fast foodów, długie rozmowy przez telefon i Anglików. Pokochaliśmy się i po idiotycznie krótkim okresie narzeczeństwa zamieszkaliśmy razem. W końcu sobie odpuściłem. Po tych latach, po tych dziewczynach, wiedziałem, z którą będę jako trzydziestolatek.
Nie z Madonną.
Nie z Ginny Pascoe.
Z Elaine. Moją Elaine. Byłem szczęśliwy.
I wtedy wszystko się pochrzaniło.

 

 

 


NOWY JORK

 

 


Dwa

 

Dzień, w którym wszystko się pochrzaniło, był zimny i mokry, wrzesień dobiegał końca. Właśnie wróciłem do domu z pracy, żeby się przekonać, że Elaine jak zwykle gada przez telefon. Uwielbiała telefon. Nie mogła bez niego żyć. Czasem wracałem do domu przed nią, niezbyt często, a kiedy przychodziła, gadając przez komórkę, machała mi na powitanie i dawała buzi, po czym kończyła pierwszą rozmowę, wykręcała drugi numer na stacjonarnym i od razu się łączyła. Zawsze mnie ciekawiło, czy to kwestia praktyki, czy też przypadek, i kiedyś ją o to zapytałem. Obdarzyła mnie swoim najpiękniejszym uśmiechem i powiedziała, z najlepszym akcentem ze Wschodniego Wybrzeża, wyjątkowo telewizyjnym, moim zdaniem: "Bill Gates ma smykałkę do komputerów. Picasso miał smykałkę do pędzla, a ja mam smykałkę do rozmów przez telefon. To mój dar dla świata".
Rzuciłem torbę na podłogę i ucałowałem Elaine na powitanie, a ona odwzajemniła pocałunek, nie przerywając rozmowy. Nie wiedząc, co robić dalej, usiadłem obok niej na sofie i usiłowałem ustalić, z kim gada. Chyba więcej słuchała, niż mówiła, dziwne jak na Elaine. W tej rozmowie padło wiele "rozumiem", "co zrobisz?" i "to okropne", a także moje ulubione "aha", które można tłumaczyć jako "bywa", albo "wszystko jedno", w zależności od intonacji. Tak czy siak, nie dało się wyciągnąć żadnych wniosków. To mógł być którykolwiek z kilku milionów przyjaciół Elaine. Czekałem kilka minut, aż skończy, ale wkrótce stało się jasne, że rozmowa jeszcze potrwa, więc zniknąłem w kuchni, żeby sprawdzić, czy zrobiła obiad.
Kuchnia była nieskazitelna - dokładnie taka, jaką ją zostawiłem, kiedy posprzątałem dziewięć godzin temu i wyszedłem do pracy - i nie dostrzegłem żadnych śladów kulinarnej aktywności. Nie chodzi o to, że oczekiwałem od Elaine przyrządzenia nam posiłku dlatego, że była kobietą (już dawno temu zmusiła mnie do porzucenia wszelkiej nadziei), nie, oczekiwałem od niej przy- rządzenia nam posiłku dlatego, że dziś wypadała jej kolej. Wzięła sobie dzień chorobowego, bo zaspała, i złożyła obietnicę, że zrobi zakupy na cały tydzień, więc liczyłem na to - jak widać, zbyt optymistycznie - że może dorzuci "jakiś smakołyk".
Próbując znaleźć dowody na aktywność zakupową, przeszukałem szafki kuchenne. Nie było tam nic, co mogłoby uchodzić za smakołyk, poza torbą świderków makaronowych, słoikiem marmite'a, który przysłała mi mama, i dwóch kromek chleba, tak wyschniętych, że kiedy niechcący rzuciłem je na blat kuchenny, pękły na mnóstwo kawałków. Nie mogłem nawet liczyć na herbatę, bo torebki marki PG Tip, przysłane przez mamę (razem z marmite'em i kasetą wideo z EastEnders z dwóch tygodni) się skończyły, a ja za nic nie chciałem pić innego gatunku.
Głodny jak wilk wróciłem do salonu, żując świderek, i jeszcze raz stanąłem za swoją dziewczyną. Natychmiast podniosła pilota od telewizora, wcisnęła przycisk i wycelowała starannie wymanikiurowany palec w ekran, jakby chciała powiedzieć: "Patrz, jakie ładne rajstopy!", czy też, bardziej precyzyjnie: "Skończę rozmawiać za godzinę, rozerwij się". Zlekceważyłem jej sugestię i zacząłem podskakiwać na sofie, żeby ją zdenerwować: nie chciałem oglądać telewizji, chciałem jej uwagi i jedzenia. Nie dostałem ani jednego, ani drugiego, rzecz jasna, a Elaine robiła, co mogła, żeby mnie zignorować. Wobec tego wstałem, jakbym chciał podejść do okna wychodzącego na naszą ulicę, i runąłem na podłogę, udając, że mdleję. Na dywanie czekałem cierpliwie, aż zareaguje na utratę przytomności swojego spracowanego chłopaka. Po kilku minutach, podczas których nawet nie zrobiła sobie przerwy, nie wspominając już o zakończeniu rozmowy, ostrożnie otworzyłem oko. Natychmiast to dostrzegła i zachichotała.
- Kto to? - zapytałem bezgłośnie z podłogi.
- Twoja mama - odparła też bezgłośnie. - Jesteś?
Gwałtownie pokręciłem głową. Nie dlatego, że nie lubię mamy. Bardzo ją lubię, wręcz kocham. Ale obecnie, kiedy mieszkaliśmy tak daleko od siebie, nie było mowy o krótkiej pogawędce, a poza tym dziś rano dzwoniłem do niej z pracy, uznałem więc, że obowiązek synowski został już spełniony. Do tego byłem naprawdę głodny, więc wyszeptałem do Elaine:
- Gdzie mój obiad?
W odpowiedzi uniosła brew, jakby chcąc powiedzieć: "Pytasz mnie o obiad? Zobaczymy!", po czym zmrużyła oczy, niczym jakiś złośliwy chochlik, i powiedziała do słuchawki:
- Chyba idzie Matt, Cynthio.
Umilkła w oczekiwaniu na moją reakcję. Wręczyłem jej ulotkę z najbliższej pizzerii na wynos i swoją kartę kredytową.
- Nie, to jednak nie Matt - dodała słodko Elaine, udając, że przesuwa moją kartę przez niewidzialny czytnik. - Coś mi się wydawało. Muszę kończyć, Cynthio. Chyba słyszę domofon. Cześć. - Już miała odłożyć słuchawkę, ale nie mogła, bo moja matka wciąż mówiła.- Nie, to raczej nie jest Matt, Cynthio - dodała cierpliwie. - Ma własne klucze.
I na tym wreszcie skończyła.
- Ależ ty jesteś dziecinny, Matt - powiedziała, przewracając oczami. - Nie wiem, dlaczego od początku nie zdecydowałeś się na pizzę.
- Przecież dziś była twoja kolej na gotowanie - zaprotestowałem. - Wiesz chyba, co znaczy "twoja kolej", prawda?
- No tak… - zaczęła, ale umilkła. Podniosła ulotkę i skupiła uwagę na ofercie. - Wygląda na to, że to moja kolej na telefon do pizzerii, prawda?
Przeglądała menu, raz za razem wypowiadając nazwę pizzy z takim smakiem, jakby było to doświadczenie co najmniej porównywalne do ucztowania.
- Na pewno twoja mama domyśliła się, że kłamię - powiedziała, z palcem na "Hawajskiej mięsnej uczcie". - Nie chcę, żeby straciła do mnie sympatię. Wiesz, jakie to ważne, żeby wszyscy mnie lubili. Nie mogę spać, jeśli ktoś źle o mnie myśli, nawet w Anglii. - Runęła na sofę i okręciła się, żeby położyć głowę na moich kolanach. - Ostatni raz okłamuję panią B.
- Pewnie - odparłem. - Tylko pamiętaj o tych mądrych słowach, kiedy zadzwonią państwo Thomasowie, a ty każesz mi mówić, że się kąpiesz.
- Słuszna uwaga, dobry człowieku - powiedziała Elaine, nieudolnie naśladując angielski akcent. - Ja będę kłamać za ciebie, ty za mnie, umowa stoi. Wiedz jednak, że jeśli kiedyś trafi mnie piorun za okłamywanie twoich rodziców, to przez ciebie.
- Długo z nią rozmawiałaś?
- Chciała pogadać tylko pięć minut, ze względu na koszt. No to oddzwoniłam. - Zastanawiała się przez chwilę. - Jakieś pół godziny.
- Z Anglią?
Znowu przewróciła oczami.
- Wiesz, ile to będzie kosztowało?
- To tylko pieniądze, Matt. Są po to, żeby je wydawać. Jeślibyś ich nie wydawał, nie byłyby pieniędzmi, tylko świstkami papieru, które nie wiadomo, do czego służą.
- Ty naprawdę w to wierzysz, prawda?
- W każde słowo - odparła z anielskim uśmiechem.
Nie było sensu się z nią wykłócać. W najlepszym wypadku zaczynało jej świtać, że nie powinna wydawać każdego zarobionego dolara, a i tak po chwili o tym zapominała.
- O czym rozmawiałyście? - spytałem.
- O babskich sprawach.
- O jakich babskich sprawach? Chyba nie pytała cię znowu, kiedy będziemy mieli dzieci? - Moja mama naprawdę usiłowała zbliżyć się do Elaine, bo wbiła sobie do głowy, że właśnie ta dziewczyna obdarzy ją wnukami. - Powiedz, że nie.
Elaine wybuchnęła śmiechem.
- Broń Boże. Chciała wiedzieć, co planujesz na swoje trzydzieste urodziny i czy będziesz je spędzał w Anglii.
- Przecież to dopiero pod koniec marca!
- My, dziewczyny, lubimy być przygotowane.
- I co odpowiedziałaś?
- Że nie wiesz.
- A ona?
- Żebyś to przemyślał.
- Dlaczego rozmawiałaś o moim powrocie do domu?
- Powiedziałam, że cię namówię, bo chciałabym zobaczyć miejsce, które nazywasz domem. Chcę zobaczyć, gdzie dorastałeś, poznać twoich przyjaciół ze szkoły. To byłoby fajne.
- Hm - odparłem niezobowiązująco, choć podobał mi się pomysł odwiedzenia domu. - I co ona na to?
- Że możemy przyjeżdżać w każdej chwili. I powinnam cię namówić, żebyś do niej zadzwonił.
- Jakim tonem mówiła?
Elaine w końcu straciła cierpliwość i rąbnęła mnie poduszką.
- Skoro tak cię to interesuje, czemu sam z nią nie pogadałeś? - Wzięła poduszkę, włożyła ją pod głowę, podniosła słuchawkę i zamówiła pierwszą lepszą pizzę.
Takie przekomarzanie się było typowe dla naszych codziennych interakcji. Trochę nas męczyło, ale zawsze rozbawiało, choć momentami czuliśmy się uwięzieni w sitcomowym świecie - czasem się zastanawiałem, dlaczego nie rozmawiamy ze sobą normalnie, jak większość par.
- Pójdę po jedzenie - powiedziała nagle. - Mówili, że będzie gotowe za dwadzieścia minut, ale ich popędzę, umieram z głodu. - Pobiegła do sypialni po płaszcz. Przeszukała kieszenie, chcąc się upewnić, że wystarczy jej pieniędzy. Otworzyła drzwi wyjściowe, a potem cofnęła się po torebkę. Nagle znieruchomiała.
- Co się stało? - spytałem, patrząc na nią. - Zapomniałaś o czymś?
Mimo że drzwi wejściowe były uchylone, wróciła i usiadła na brzegu sofy.
- Przykro mi, skarbie - powiedziała łagodnie. - Nie mogę tego dłużej ukrywać.
Nie zrozumiałem.
- Czego nie możesz ukrywać?
- Tego. Ty. Ja. My. Ja… ja już cię chyba nie kocham. No dobrze, powiedziałam to. Możesz odejść i mnie nienawidzić.
Ku jej konsternacji z moich ust wydobył się niekontrolowany śmiech.
- Śmiejesz się ze mnie czy ze mną? - spytała, patrząc na mnie spod zmarszczonych brwi.
- Na pewno pomyślisz, że staram się odegrać. - Ja też nie spuszczałem z niej oczu. - Ale szczerze mówiąc, czuję dokładnie to samo.
A potem, dziwacznie, w tym niezwykłym porozumieniu, które osiągasz z kimś, z kim spędzasz dużo czasu i kogo uważasz za "tę osobę", oboje wybuchnęliśmy śmiechem, szepcząc jednocześnie:
- Co za ulga.