Tytus Sam

  • szt.
  • 32,90 zł
  • Niedostępny

 

Jeszcze zanim odmiana fantastyki nazywana teraz w Polsce fantasy stała się u nas popularna, a święciła coraz większe triumfy na świecie w latach siedemdziesiątych XX wieku, mawiano tam, iż istnieją trzy kanoniczne dzieła tej odmiany literatury, i o dziwo, twierdzili tak nie tylko wielbiciele fantastyki, ale również krytycy i czytelnicy literatury głównego nurtu. Wśród tej "klasycznej trójcy" oprócz Władcy pierścieni J.R.R. Tolkiena oraz (ówcześnie) trylogii o Ziemiomorzu Ursuli K. Le Guin znalazł się trójksiąg Mervyna Peake'a (Tytus Groan, Gormenghast, Tytus sam) o Tytusie Groanie, panie i dziedzicu oraz siedemdziesiątym siódmym hrabim rozpadającego się wielkiego zamku Gormenghast, zwany cyklem "Gormenghast".
Każde ze wspomnianych dzieł ukazywało inne oblicze fantasy, zarazem unikając jednoznacznego przypisania do jednego z podgatunków tego nurtu, przedstawiało tkwiące w nim bogactwo możliwości, nie ograniczających się jedynie do utartych, zdałoby się, haseł: "miecz" i "magia".
Tytuły te i dzisiaj uznawane są za ścisły kanon fantasy, o ile jednak książki Tolkiena i Le Guin dorobiły się rzeszy mniej lub bardziej udanych naśladownictw, o tyle trylogia "Gormenghast" Merwyna Peake'a jawi się jako dzieło niedoścignione w swej oryginalności i formie.
Tytus sam to trzeci, dotąd nie wydany w Polsce tom trylogii, jako że przed laty Wydawnictwo Literackie zdołało opublikować jedynie dwa pierwsze tomy serii: Tytus Groan i Gormenghast, wielce ówcześnie chwalone za jakość tłumaczenia Jadwigi Piątkowskiej. Tytus sam również ukazuje się w przekładzie tej znamienitej tłumaczki.

Rok wydania: 2004
Stron: 342
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 10
Tłumacz: Jadwiga Piątkowska

Fragment tekstu:


NOTA WYDAWCY

Powieść Tytus sam została opublikowana w 1959 roku z maszynopisu sporządzonego na podstawie notatników, w których Mervyn Peake zwykle pisał. Niedawne badania rękopisów wykazały, że wersja z roku 1959 była niekompletna, toteż w obecnym poprawionym wydaniu przywrócono rozmaite opuszczone fragmenty tekstu. Dotyczy to w szczególności rozdziału 24 (całkiem nowy epizod) oraz rozdziałów 77, 89, jak również 99 i pozostałych, gdzie w znacznym stopniu uzupełniono tekst opublikowany wcześniej. Wydając książkę ponownie, wydawcy stwierdzają z zadowoleniem, iż postępują zgodnie z intencjami autora i wraz z panią Maeve Peake wyrażają podziękowania panu Langdonowi Jonesowi, który spędził mnóstwo czasu, pracowicie i dokładnie porównując rozmaite wersje oraz odkrywając prawdziwe intencje autora.

Uwagi pana Langdona Jonesa:
Gdy zająłem się rekonstrukcją powieści Tytus sam, posługiwałem się trzema różnymi wersjami. Najważniejszy z nich był maszynopis pierwotnie przedstawiony do druku, na którym dokonano większości poprawek. Początkowa część stanowiąca jedną trzecią powieści była kopią maszynową bez żadnych poprawek. Drugi maszynopis zawierał wersję przygotowaną zgodnie z zaleceniami redaktora, który usiłował zachować logikę narracji, ponieważ Mervyn Peake cierpiał już na nieuleczalną chorobę. Na początkową część tekstu składały się oryginalne strony pochodzące z pierwszego maszynopisu, z uwagami Peake'a i redaktora. Pozostałe dwie trzecie tekstu (gdzie dokonano większości zmian) przepisano na maszynie zgodnie z uwagami redaktora, choć zdarzają się sporadyczne poprawki Peake'a. Trzecia wersja, do której odwoływano się w celu skonsultowania niezrozumiałych fragmentów tekstu oraz fragmentów, które zniknęły z maszynopisów, to tekst pierwotny, zapisany ręcznie w rozmaitych notatnikach.
Rekonstrukcji tekstu dokonałem przede wszystkim na podstawie pierwszego maszynopisu, porównując go z drugim w celu wprowadzenia poprawek zrobionych przez Peake'a, a następnie z częścią zmienioną przez redaktora.
Dążyłem do przywrócenia własnoręcznych poprawek Peake'a oraz odrzucenia wszystkich innych poprawek. Starałem się również nadać tekstowi logikę przy jak najmniejszych poprawkach ze swej strony.
Jedynie w nielicznych przypadkach musiałem sam podejmować decyzje, choć w takich sytuacjach zwykle przeprowadza się konsultacje z autorem. Dokonałem zmian w kilku miejscach tekstu, gdzie wymagała tego logika, a jedyną ważną było usunięcie - choć zrobiłem to niechętnie - dwudziestu pięciu słów z majaczenia Tytusa, w którym wspomina osoby znane jedynie czytelnikowi, a nie jemu samemu.
Nie ulega wątpliwości, że gdyby Peake był w stanie to uczynić, pracowałby jeszcze nad udoskonaleniem tekstu. Jestem wszakże przekonany, że w obecnej wersji fabryka stała się znacznie bardziej dobitnym wyrazem tego zła, które objawiło mu się, gdy jako rysownik wojenny znalazł się pod koniec wojny na terenie  obozu w Bergen Belsen. Peake najwyraźniej uważał zło i tragedię za siłę realną, a książka przedstawia walkę, która toczyła się w rzeczywistości, gdy sam Peake stanął w obliczu okropności znacznie gorszych i bardziej długotrwałych niż te, z którymi zmaga się Tytus, by wreszcie im ulec po dziesięciu latach.

 

 

 


PIERWSZY

Kierował się pod wpływem impulsu to na północ, to na południe, na wschód lub na zachód, toteż wkrótce stracił z oczu znajome widoki. Zniknęła sylwetka jego gigantycznego domu. Zniknął poszarpany świat wieżyc. Zniknęły porosty, zniknął czarny bluszcz. Zniknął labirynt, którym karmiły się jego marzenia. Zniknął rytuał, jego istota, a zarazem przekleństwo. Zniknęło jego dzieciństwo. Zniknęło.
Było to już tylko wspomnieniem, szumem odpływu, ułudą albo dźwiękiem obracającego się w zamku klucza.
Wędrował od złocistych wybrzeży do złowrogich wybrzeży; przez tereny po uda w obfitym kurzu, przez krainy twarde jak metal. Czasem nie było słychać jego kroków, czasem dźwięczały na kamieniach. Czasem ze skały obserwował go orzeł. Czasem jagnię.
Gdzie się teraz znajduje, Tytus Abdykant? Wyjdź z cienia, tchórzu, i stań na szalonym skraju mego umysłu!
Nie może wiedzieć - tam, gdzie przebywa - że przez drzwi, uszkodzone przez robactwo, i spękane ściany, przez wybite, zionące pustką zbutwiałe okna wdziera się do Gormenghast burza. Siecze kamienie dziedzińców, kotłuje ponure wody fosy, wyrywa długie belki z łamiących się legarów i wyje! Nie może wiedzieć o rozmaitych wydarzeniach dziejących się w jego domu.
Koń na biegunach spowity w pajęczyny kołysze się na opuszczonym strychu, po którym hula wiatr.
Nie może wiedzieć, że gdy odwraca głowę, trzy armie czarnych mrówek maszerują w szyku bojowym przez grzbiety książek w wielkiej bibliotece.
Czy zapomniał, gdzie zbroje palą się niczym krew pod powiekami i gdzie w wielkich kopułach odbija się echem kaszel szczura?
Wie tylko, że zostawił to wszystko za sobą, po drugiej stronie horyzontu, coś ogromnego, coś brutalnego, coś czułego, coś na pół realnego, coś, co jest na poły marzeniem - połowę serca, połowę siebie.

I ciągle brzmi w oddali śmiech hieny.

 

 

 

DRUGI

Słońce zaszło, łkając, i ciemność napłynęła ze wszystkich stron horyzontu, niebo się skurczyło i na świecie nie było już światła, lecz w tym momencie zagłady, jak gdyby czekając na swą kwestię, wypłynął na niebo księżyc.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, młody Tytus przycumował swą łódeczkę do gałęzi przybrzeżnego drzewa i wygramolił się na brzeg. Obrzeża rzeki jeżyły się od trzcin, licznego wojska, które bezustannie szemrało z niezadowoleniem, toteż ten dźwięk towarzyszył mu, gdy przedzierał się przez trzciny, brodząc po kostki w mule.
Miał mglisty plan, by wykorzystać wznoszący się grunt na prawym brzegu i wspiąć się na najbliższy występ, by zorientować się, co ma przed sobą, bo się zgubił.
Jednakże kiedy przedarł się przez gęstą roślinność - po licznych upadkach, w wyniku których ubranie miał tak podarte, że tylko cudem się na nim trzymało - i znalazł się na szczycie łagodnego trawiastego wzgórza, nie był w stanie oglądać krajobrazu, lecz zwalił się na ziemię tuż obok wielkiego głazu, który zdawał się wirować - lecz to Tytusowi kręciło się w głowie, i to on upadł, wyczerpany zmęczeniem i głodem.
Leżał tam skulony i bezbronny, zmożony snem i rozkoszny jak wszyscy śpiący, z szeroko rozłożonymi ramionami, z głową ułożoną wzruszająco pod dziwnym kątem.
Mądrzy ludzie jednak ostrożnie szafują współczuciem, sen bowiem może być jak śnieg na stromej skale i stopnieć przy najmniejszej odrobinie wrażliwości.
Tak właśnie się działo z Tytusem. Obróciwszy się, by ulżyć zdrętwiałemu ramieniu, ujrzał księżyc i znienawidził go - znienawidził tę hipokryzję światła, znienawidził tę głupkowatą twarz, znienawidził go tak mocno i naprawdę, że splunął nań i krzyknął:
- Kłamca!

I znowu, nieco bliżej rozległ się śmiech hieny.

 

 

 


TRZECI

Tuż obok stopy Tytusa malutki żuk, podobny do tarczy herbowej, odbijał światło księżyca swym błyszczącym grzbietem. Jego cień, trzykrotnie dłuższy od niego, przemknął przez kamyk i wspiął się na źdźbło trawy.
Tytus dźwignął się na kolana, wspomnienie snu męczyło go jak wyrzuty sumienia, chociaż nie pamiętał z niego nic, poza tym, że śnił znowu o Gormenghast. Podniósł patyk i zaczął kreślić jego końcem w pyle, a światło księżyca było tak ostre, iż każda linia wydawała się wąskim rowem wypełnionym atramentem.
Widząc, że nakreślił coś w rodzaju wieży, mimowolnie odszukał w kieszeni kawałek krzemienia, który zawsze przy sobie nosił, jak gdyby chciał się upewnić, iż jego dzieciństwo istniało naprawdę, że Wieża Krzemieni nadal stoi, tak jak stała od wieków, górując nad murami jego starożytnego domu.
Podniósł głowę i po raz pierwszy odwróciwszy wzrok od najbliższych przedmiotów, przeniósł go ku północy, ponad fosforyzujące zbocza porośnięte wiecznie zielonymi dębami, i zatrzymał go na mieście.

Było to miasto pogrążone we śnie i śmiertelnie ciche w pustce nocy, toteż Tytus, ujrzawszy je, wstał i zadrżał nie tylko z zimna, lecz ze zdumienia, że gdy spał, rysował znaki w pyle, przyglądał się żukowi, to miasto znajdowało się tam cały czas i że gdyby odwrócił głowę, ujrzałby kopuły i srebrne iglice, błyszczące slumsy, parki, łuki i przepływającą przez miasto rzekę. A wszystko na zboczach wielkiej góry porośniętej lasami.
Jednak gdy patrzył na wyniosłe zbocza miasta, jego reakcja nie była już jasna i prosta, a jego uczucia nie były uczuciami dziecka czy młodzieńca ani dorosłego o romantycznych skłonnościach. Doświadczył bowiem wiele, odkąd uciekł od Rytuału, i nie był już ani dzieckiem, ani młodzieńcem, lecz z powodu doświadczenia tragedii i przemocy oraz poczucia własnej perfidii był kimś znacznie dojrzalszym, aczkolwiek jeszcze nie mężczyzną.
Klęcząc tam, wydawał się zagubiony. Zagubiony w jasnej szarej nocy. Zagubiony w swoim odosobnieniu. Zagubiony w tym pasie przestrzeni, gdzie leżało miasto niczym całość, bezpieczne w swej spójności, skąpane w księżycowej poświacie ogromne stworzenie, które we śnie biło jak gdyby jednym pulsem.

 

 

 

CZWARTY

Tytus, powstawszy, zaczął iść, nie przez wzgórza w kierunku miasta, ale w dół stromym zejściem ku rzece, gdzie była zacumowana łódka i gdzie w ciemności mokrych liści znalazł ją uwiązaną i poszeptującą na wodzie.
Lecz gdy się pochylił, by zdjąć cumę, dwie postaci, rozgarniając wysokie trzciny, wyszły ku niemu, a trzciny zwarły się za nimi niczym kurtyna. Nagłe pojawienie się tych ludzi przyprawiło go o szalone bicie serca i zanim zdał sobie sprawę z tego, co robi, skoczył w górę długim susem i chwilę potem wpadł do łodzi, która stanęła dęba i zachybotała się, jak gdyby chciała go wyrzucić.
Ci dwaj mieli na sobie coś w rodzaju wojskowego munduru, choć trudno było to dojrzeć, gdyż na ich głowach i ciałach kładły się długie cienie trzcin oraz pasma światła. Głowa jednego z nich była dobrze oświetlona, z wyjątkiem prążków szerokości cala, które biegły od czoła przez oko, skrywając je w cieniu, a następnie przez policzek aż po długą szczękę.
Druga postać w ogóle nie miała twarzy, stanowiła część unicestwiającej ciemności. Natomiast pierś płonęła żółtozieloną tkaniną, a jedna noga wyglądała, jakby była z fosforu.
Zauważywszy Tytusa zmagającego się z długą łodzią, nie wydali żadnego dźwięku, lecz natychmiast bez wahania weszli do wody, brodząc coraz głębiej, aż po głowy, jedynie pióropusze pozostały nad powierzchnią wody, która nie odbijała niczego. Ich głowy wydały się Tytusowi, nawet podczas gorączkowej ucieczki, pozbawione ciała i pływające na wodzie, mimo że mogły się przemieszczać, niczym król i skoczkowie na szachownicy.
Nie po raz pierwszy próbowano zatrzymać Tytusa w takich, wydawałoby się, odosobnionych miejscach. Uciekał poprzednio, a teraz, gdy jego łódź tańczyła, umykając po wodzie, przypomniał sobie, że zawsze było tak samo - nagłe pojawienie się, skok i ucieczka, potem dziwna cisza, gdy nie udało się go ująć, a ludzie zostawali daleko w tyle i znikali… lecz nie na zawsze.

 

 

 

PIĄTY

Widział miasto śpiące w jasnoszarym powietrzu i zagłuszył w sobie wspomnienia domu, który opuścił, swej matki oraz krzyk dezertera w sercu. I pomimo głodu i zmęczenia uśmiechnął się, był bowiem młody, mając dwadzieścia lat, ale też i dostatecznie dorosły.
Uśmiechnął się znowu, lecz gdy szarpnęły nim konwulsje i nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi, upadł na bok w głębokim omdleniu, a jego uśmiech się rozmył i zamarł na wargach. A wiosło wypadło mu z rąk.

 

 


SZÓSTY

Nie pamiętał zdarzeń z tej nocy, tego, jak jego mała łódź wykonała zwrot i przewróciła się; ani miasta, które przybliżało się do niego. Ani wielkich drzew rosnących na brzegach rzeki, których marmurowe korzenie skręcały się nad i pod wodą i lśniły wilgotne w blasku księżyca; ani tego, że w półmroku, gdzie stopnie schodzą aż do wody, garbus, który zdejmował nędzną sieć, odwrócił się i zobaczywszy pustą, jak mu się zdawało, łódź płynącą rufą w jego kierunku, wszedł do wody i brodząc w niej, złapał za dulki, a potem, ku swemu zdziwieniu, chwycił chłopca i wyciągnął go ze skąpanej w księżycowym świetle kołyski, a wówczas łódź pomknęła z prądem szerokiej rzeki.
Tytus nie był świadomy tego wszystkiego; ani tego, że człowiek, który go uratował, patrzył osłupiały na obdartego włóczęgę u jego stóp na stopniach prowadzących do rzeki, tam bowiem położył ten tobół nieszczęścia.
Gdyby starzec pochylił głowę, usłyszałby nikły głos i ujrzał drżące wargi, gdyż chłopiec mamrotał do siebie:
- Obudź się, ty cholerne miasto… uderz w dzwony! Przybywam, żeby cię pożreć!