Urwisy

  • szt.
  • 19,00 zł
  • Niedostępny

 

Mamuśka wraca! Agnes Browne i siódemka jej urwisów wyruszają w świat… i podbijają go!
Druga część trylogii o dzielnej pani Browne, zabawna i chwytająca za serce, prawdziwa saga dublińskiej klasy pracującej.
Minęły trzy lata od śmierci Redsera. Agnes Browne nadal zmaga się z trudami codziennego życia, matkując i ojcując jednocześnie siedmiorgu dzieciom, będąc ich najwyższym arbitrem w ciągłych sporach. Finansowo dzielnie wspiera ją pierworodny Mark, a hormonalnie rozkochany w niej restaurator Pierre. Agnes musi radzić sobie z rodzinnymi dramatami i sukcesami, bierze na swe barki wyprowadzkę z Jarro na przedmieścia do Finglas, na "dziką naturę", a kiedy Browne'om zaczyna zagrażać bezwzględny gangster z ulicy, przychodzi mu zaznać najbardziej zasłużonej i gorzkiej nauczki - z urwisami Browne'ów nie warto zadzierać kotów!
Agnes Browne chciałaby uchylić nieba siódemce swych urwisów. Ale dzieciaki mają własne sprawy i własne plany, i nieraz matka, nawet tak doświadczona i silna jak Agnes, musi ustąpić pola i pozwolić dzieciom spełnić marzenia, nawet jeśli te marzenia zamieniają się w koszmarki.
Heroiczna saga rodzinna przepełniona ciepłem i rubasznym humorem dublińskich ulic.

Brendan O'Carroll, wielokrotnie nagradzany komik i aktor, a również, jak mówią w Irlandii, satyryk o najbardziej niewyparzonej gębie bodaj w całym kraju. Autor sztuk teatralnych, lubiany prezenter telewizyjny, a od niedawna niezrównany pisarz. Urwisy to druga część trylogii o osławionej Agnes Browne. Pozostałe dwie części to dobrze znana już polskim czytelnikom Mamuśka oraz Babunia, która ukaże się niebawem…

"Bohaterowie tej książki wprost wyskakują ze stronic w czasie lektury…"
"Sunday World"

"Pełna żywego, poruszającego humoru."
"Leinster Express"

"Można pęknąć ze śmiechu."
"Evening Herald"

Rok wydania: 2003
Stron: 168
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 30
Tłumacz: Paweł Laskowicz

Fragment tekstu:

Wstęp
Przede wszystkim niech mi wolno będzie podziękować wam, drodzy czytelnicy, za to, że kupiliście moją drugą książkę. Sukces pierwszej, opublikowanej w 1994 roku Mamuśki, nadzwyczaj mnie zaskoczył i za to chciałbym podziękować nie tylko wam, czytelnikom, ale także księgarzom i wydawcom.
Po ukazaniu się Mamuśki najbardziej wzruszyli mnie ludzie, dla których - jak sami mówili - była to pierwsza przeczytana w życiu książka. Jeśli ty, czytelniku, do nich należysz, to mam nadzieję, że ta jest druga. Ufam, iż odkryłeś radość, jaką może nieść książka, i zechcesz radować się tysiącami kolejnych książek, cudownych, tajemniczych, wesołych i budzących grozę, książek, które stoją na półkach w księgarniach i szepczą każdemu, kto je mija: "mnie wybierz, mnie!"
Gdy miałem niecałe dziewięć lat, poznałem piękno czytania. Młody nauczyciel w mojej szkole, Billy Flood, podarował mi zniszczony egzemplarz Wyspy skarbów. I nauczyciel, i książka na zawsze zmienili moje życie. Nic bardziej od książki (no dobrze, może z wyjątkiem seksu!) nie daje mi tyle rozkoszy.
Pisanie książki jest bardzo samotnym przedsięwzięciem, ale przecież tak naprawdę książki nie powstają w odosobnieniu. Bez słów zachęty mojego współpracownika i przyjaciela Gerry'ego Browne'a, bez Evelyn, sekretarki sprawdzającej codziennie wynik mojej pracy (piszę zawsze między północą a czwartą nad ranem), albo bez Tommy'ego Swarbrigga, który we właściwym momencie pomagał mi rozładowywać napięcie, czy też bez moich kolegów ze spektaklu The Outrageous Comedy Show - Gerry'ego Simpsona, Shaya, Johna, Bugsy'ego, Davida Molloya i Davida Langa - którzy umieli wygospodarować dla mnie więcej czasu i pracować za dwóch w czasie objazdów; bez tego wszystkiego nie powstałaby książka. Trudno na okładce znaleźć nazwiska tych ludzi, ale wierzcie mi na słowo, udział anonimowych przyjaciół jest nieoceniony, jak w każdym podejmowanym przedsięwzięciu. Dzięki Bogu gram we wspaniałej drużynie.
Pisarzom potrzeba inspiracji. Różnych ludzi inspirują różne rzeczy. Najczęściej pobudzają mnie do działania ludzie, którzy wbrew przeciwnościom osiągają cel, którzy nie chcą się poddać, nawet gdy leżą już na łopatkach. Aż w końcu wstają na nogi i zwyciężają, wyłącznie dzięki odwadze i wierze w siebie. To skromni i cisi ludzie. Ludzie, którzy nie muszą nosić na piersi medali, którzy znajdują w sercu zadowolenie i satysfakcję ze swego wysiłku. Oto zaledwie kilkunastu z tych, którzy mnie inspirują - nazwiska niektórych z nich zapewne znasz, czytelniku, innych z pewnością nie: Gerry Browne, John Courtenay, Eamon Coghlan, Moya Doherty, Niall Quinn, Betty Hussey, Eileen Frei, Mary Cullen, Annie Browne, Eamon Gregg, Patricia Hoffman, John Fallon, Stephen Collins, Roddy Doyle, Nell McCafferty, Brendan Daly i, oczywiście, Doreen O'Carroll. Każdy z nich to prawdziwy heros.

Brendan O'Carroll
Dublin 1995

 


A teraz jest sama, w ciąży, opuszczona,
Serce jej złamało to, co miało być miłością,
Kim jesteśmy, by mówić, czym jest prawdziwa miłość?
Dla młodej dziewczyny życie jest tak proste…

Z piosenki
Szesnaście lat życia
Gerry'ego Browne'a

 


DEDYKACJA
Książkę tę z całego serca dedykuję
Dolly Dowdall
kochanej teściowej od osiemnastu lat
i niezastąpionej przyjaciółce od dwudziestu siedmiu lat

 

 


Prolog
Londyn 1970
Manny Wise raz jeszcze przeczytał niedługi dokument. Uśmiechnął się. Niedzielna wizyta u ojca w Irlandii nie była stratą czasu. Co prawda, w ostatnim czasie interesy nie szły ojcu najlepiej, ale nieruchomość, na której stała fabryka, znajdowała się w centrum Dublina i, bez wątpienia, gdy stary wykorkuje, będzie stanowiła niemałą wartość. Sprawy układały się znakomicie. Do ojca pojechał na krótko, właściwie tylko po to, żeby wycisnąć z niego trochę funciaków. Potrzebował tylko dwóch tysięcy, żeby zamknąć amsterdamski kontrakt i wyrobić sobie pozycję głównego gracza na kokainowym rynku w Londynie.
Szczęściem, kiedy przyjechał, ojciec leżał w łóżku, powalony jakąś chorobą, spuchnięty jak bania. Lekarz nafaszerował go tyloma lekarstwami, że staremu oczy wychodziły z orbit. Manny dostał pieniądze. Uzyskał też podpis ojca pod dokumentem, w którym wszystko, co posiada, zapisuje swemu jedynemu synowi, Manny'emu; "z miłości i naturalnego przywiązania". Stary miał taką gorączkę, że chyba nie wiedział, co podpisuje.
Manny znowu rzucił okiem na formułkę prawną: "z miłości i naturalnego przywiązania". Roześmiał się głośno, ale nikt go nie słyszał, bo w swoim pięciopokojowym apartamencie przy Edgeware Road WC1 był zupełnie sam. Wesołość wzbudzało w nim to, że o czym jak o czym, ale o miłości i naturalnym przywiązaniu między nimi nie mogło być mowy.
Manny złożył dokument i wsunął go do koperty, na której napisał dużymi literami: "Sprawy dublińskie". Następnie włożył kopertę do sejfu w dolnej części biblioteczki. Położył ją obok dziesięciu tysięcy funtów w banknotach, które przygotował dla ludzi z Amsterdamu. Tu koperta będzie na niego czekać, a im prędzej ten dzień nadejdzie, tym lepiej. Kiedy zamknął drzwi sejfu i zamaszyście zakręcił pokrętłem zamka, powiedział głośno ze śmiechem: "Dzięki ci, tatuśku! Ty popieprzony nieudaczniku!"

Część pierwsza
Rozdział 1
Dublin 1970
Pat Muldoon usiadł na wysokim stołku na środku sceny i ogarnął wzrokiem zgromadzonych ludzi. Był to widok iście imponujący. Publiczność, w liczbie co najmniej pięciuset osób, zwrócona była ku niemu jak jeden mąż, z lekko pochylonymi głowami. W zatłoczonej sali panowała głęboka cisza. Mącił ją tylko delikatny terkot bębna, który mieszał kule z liczbami i co jakiś czas losowo wyrzucał jedną z nich w górę przezroczystej rury. Pat Muldoon już od 1962 roku prowadził bingo w St Francis Xavier Hall. Przez te osiem lat nigdy dotąd nie widział, by w Śnieżnej Kuli skumulowała się tak znaczna kwota. Nakreślony szybko szkolną kredą napis nad wejściem do sali głosił dumnie: "Aktualny stan Śnieżnej Kuli - sześćset piętnaście funtów, pięćdziesiąt trzy wezwania". Wiedział, że tego wieczoru właśnie taka wygrana przypadnie jakiemuś szczęśliwcowi. Całą sumę zgarnie pierwsza osoba, która krzyknie "bingo!", zanim on wylosuje pięćdziesiątą trzecią liczbę! Sprawdził liczbę na kuli, którą trzymał w dłoni i zawołał: "Same czwórki… czterdzieści cztery!"
Środowe i piątkowe wieczory bingo w St Francis Xavier Hall przyciągały zwykle dwieście pięćdziesiąt, trzysta osób, ale w ciągu ostatnich trzech tygodni pula Śnieżnej Kuli podwoiła tłum. Z pobliskiego domu kultury trzeba było pożyczyć krzesła, by pomieścić nowych graczy, przybywających z każdego zakątka Dublina. Jednakże stali bywalcy, którzy w każdą środę i każdy piątek, tydzień po tygodniu, siadali na tych samych miejscach, w żadnym razie nie mogli poczuć dyskomfortu - to ważne, ponieważ właśnie oni zawsze tu będą, gdy Śnieżna Kula wróci do zwykłej puli wynoszącej jakieś sto funtów, nie więcej.
W odległości dwóch trzecich sali od sceny, blisko toalet, siedziała Agnes Browne i jej rozbawiona sześcioosobowa gromadka. Obok Agnes siedziała Carmel Dowdall, sąsiadka z James Larkin Court. Podobnie jak Agnes, Carmel miała trzynastoletnią córkę, i przypadkiem obie dziewczynki nosiły imię Cathy. Ponadto były najlepszymi przyjaciółkami ze szkolnej ławy i podwórka. Miejsce za Carmel zajmowała potężna, przysadzista kobieta o czerwonej twarzy i męskiej posturze, podkreślonej jeszcze bardziej przez pożyczony od męża wojskowy płaszcz. To była Nelly Robinson. Przyjaciółka Agnes, która od lat handlowała na tym samym targowisku, a jej stragan stał ledwie dwadzieścia metrów od straganu Agnes. Naprzeciwko tej trójki siedziały bliźniaczki Nelly, znane wszystkim na targowisku jako Kropeczka i Kropeleczka. Dziewczęta podrosły już i dojrzały, ale choć już dziewiętnastolatki, i na dodatek ładne, nie zdołały zakotwiczyć u swego boku ani męża, ani nawet chłopaka - prawdopodobnie dlatego, że obie jąkały się i sepleniły. Podczas podwórkowej zabawy w "berka z całusem", gdy wykrzykiwały do łapiącego je chłopca "d-daj mi cza-cza- łusza", zwykle nieco go opluwały. Ostatnim z szóstki był starszy mężczyzna. Nazywał się Bunnie Morrissey. Agnes i pozostałe kobiety znały Bunniego tylko z wieczorów w sali bingo. Dla Bunniego, długoletniego wdowca, jak dla wielu innych, bingo było dobrym pretekstem, by wyjść wieczorem z domu. Pojawiał się regularnie w środy i piątki, zawsze z plastikową, wielobarwną torbą na zakupy, z której wyjmował swój notatnik przeznaczony do bingo, dwa długopisy - czerwony i czarny - i wreszcie stary, zniszczony bambosz filcowy w szkocką kratę.
Ten ostatni przedmiot miał swoją ciekawą historię. Przed dwoma laty Bunnie, schodząc po schodach w swoim małym, emeryckim mieszkanku przy Dorset Street, poślizgnął się i skręcił nogę w kostce. Opuchlizna, która się pojawiła, uniemożliwiła mu nałożenie buta. Wieczorem więc Bunnie poszedł, by zagrać w bingo, tylko w jednym bucie, na lewej nodze. Na spuchniętą, prawą nogę miał wciśnięty bambosz filcowy w szkocką kratę. Tamtego wieczoru, po piętnastu latach grania w bingo, Bunnie po raz pierwszy wygrał - zgarnął całe piętnaście funtów za fula i na kilka długich sekund, kiedy krzyknął "bingo!" znalazł się w centrum uwagi całej sali. Od tamtego dnia Bunnie nigdy nie rozpoczynał wieczoru w St Francis Xavier Hall bez nałożenia na nogę swego starego, zdartego bambosza. Niestety, od tamtego czasu Bunnie nie wygrał ani pensa i na koniec każdego wieczoru wciskał filcowy kapeć ze złością do torby, mrucząc pod nosem: "Bambosz srambosz, w konia mnie robi!" Jednakże następnym razem znowu nakładał na prawą nogę bambosz szczęścia.
- Jeden i siedem, siedemnaście - pan Muldoon odczytał głośno dwunastą liczbę.
Nagle rozległ się okrzyk: "bingo!" Wszystkie głowy, jak na komendę, podniosły się i zwróciły w kierunku, z którego dobiegł głos i gdzie unosiła się wysoko wyprostowana ręka, dzierżąca notatnik i domagająca się liniowej wygranej.
- Już? Po dwunastu liczbach? - zdziwiła się głośno Agnes.
- Taak… faktycznie wcześnie - zgodziła się Nelly.
Obie wpatrywały się w uniesioną rękę.
- Kto to jest? - zapytała Carmel.
- To ta z żółtymi zębami z Sheriff Street. O ile dobrze pamiętam, nazywa się Clarke. Jej mąż wysyła telegramy na poczcie. To ten, co jeździ na motorze - Agnes poinformowała całą grupę.
- Słyszałam, że nie tylko na motorze lubi ujeżdżać - rzuciła z przekąsem Nelly i wszystkie wybuchnęły śmiechem.
Eksplozja śmiechu zwróciła uwagę posiadaczki zwycięskiego ciągu liczb, pani Clarke. Agnes spostrzegła jej krzywe spojrzenie, szybko uśmiechnęła się i pomachała do niej ręką.
- Trafiony, zatopiony! - krzyknęła w jej kierunku.
Pani Clarke uśmiechnęła się i też pomachała ręką.
Bunnie był zbyt zaaferowany wydarzeniami, by mieć czas na śmiechy.
- Cholera jasna, nie mam nawet jednego skreślenia! - chrypiał rozzłoszczony.
Także bliźniaczki miały zupełnie inny problem na głowie.
- Mamo, mówił tsy-tsy-tsydzieści sesc? - wyjąkała Kropeczka, strzykając śliną na nogi Agnes.
- Nie, jeszcze nie. Chyba nie.
- Bu-Bunnie, a ty wies? Mówił tsy-tsy-tsydzieści sesc? - nie rezygnowała Kropeczka.
- Co mi tam głowę zawracasz? - sarknął Bunnie, wściekły, że brakuje mu szczęścia. - Jedno, kurde, wiem na pewno, nie mam, kurde, ani jednego skreślenia! - powiedział, jakby całemu jego nieszczęściu winna była Kropeczka.
Nastąpiła przerwa, podczas której trzeba było sprawdzić liczby zakreślone przez osobę żądającą wygranej. Po ledwie dwunastu wywołanych liczbach wyglądało na to, że szanse na wygranie kumulacji Śnieżnej Kuli są naprawdę wysokie. Agnes wykorzystała przerwę i zapaliła papierosa, podobnie jak większość graczy bingo. Po salonie przebiegł niespokojny gwar. Każdy bowiem oczekiwał w napięciu, zdając sobie sprawę, że tak wczesne zakreślenie pełnego ciągu liczb wróży rozbicie Śnieżnej Kuli.
Agnes zgasiła zapałkę i zaciągnęła się głęboko. Potem wypuściła kłąb dymu, dwoma palcami zdjęła z języka prószkę tytoniu i odwróciła się do Carmel.
- Wiesz - stwierdziła niespodziewanie stanowczo - język, jakim posługuje się twoja Cathy, zszedł na psy.
- Że co, Agnes? - Carmel nie załapała, o co chodzi.
- Mówię o twojej Cathy. Jej język zszedł na psy.
Carmel zamyśliła się, a po chwili zaczęła powoli przytakiwać.
- Właściwie, Agnes, masz rację. To słowa z rynsztoka. Gdzie ona się, kurwa, tego uczy? Powiem ci, że pierdolona małolata nie jest lepsza niż jej język. Już wiem, gdzie słucha tego gówna! Na pewno u O'Brienów, pod osiemdziesiątką jedynką. To kutasy, jakich mało…
Bęben bingo znowu się zakręcił. Publiczność poruszyła się niecierpliwie, a pan Muldoon wywołał kolejną liczbę.
- Uwaga, gramy o fula i Śnieżną Kulę. Oczy w karty. Uwaga, mamy pierwszą liczbę, jest to…
Wszystkie długopisy w sali zawisły w nerwowym wyczekiwaniu nad kartkami, napięcie sięgało zenitu.
- Dwie grube panie! Osiem osiem! Osiemdziesiąt osiem!
Po wywołaniu kolejnych ośmiu liczb Agnes miała już zakreślone siedem. Nelly, widząc, że długopis Agnes jest w nieustannym ruchu, szepnęła do niej z przejęciem:
- Jezu, Agnes, ale ci idzie!
- Widzę przecież, zamknij się, bo zapeszysz i wszystko mi spieprzysz!
- Ta ma fart, kurde - jęczał Bunnie. - Ja nie mam, kurde, ani jednego skreślenia!
- Ciiicho!… - upomniała ich Agnes, gdy pan Muldoon zaczął wyczytywać kolejną liczbę.
- Była tego warta? Dwa i sześć! Dwadzieścia sześć!
Agnes nie miała w swoich kartach liczby dwadzieścia sześć. Nie miała też sześciu kolejnych wywołanych liczb, ale w ciągu kolejnych piętnastu losowań udało jej się zaznaczyć parę dwójek i trójek z rzędu, aż raptem zdała sobie sprawę, że jej karta powoli się zapełnia, i że miała przed sobą jeszcze cztery losowania i brakowało jej tylko jednej liczby. Siódemki.
- Jezu, Jezu, mam końcówę! - mruknęła głośno, raczej do samej siebie.
- Agnes ma końcówę! - powtórzyła jak echo Carmel, przekazując dalej informację.
- Mamuś, ale się bo-boję - wymamrotała Kropeczka, która poczuła nagle gorącą atmosferę.
- Siedem, siedem, siedem… - szeptała Agnes, jakby odmawiała różaniec.
- Uwaga! Dwie kaczuszki! Dwa i dwa! Dwadzieścia dwa!
Siedem, proszę, siedem, proszę, siedem, proszę…
- Wylosuj pan tę siódemkę, wylosuj pan… Jezu Chryste, Agnes - tym razem nie wytrzymała Carmel.
- Zamknij się, no zamknij się! Proszę siedem, siedem…
- Jeszcze tylko dwa wywołania - jęknął nagle Bunnie - a mi brakuje trzech liczb… Już po mnie!
- Uwaga… ostatnia liczba, dziewięćdziesiąta!
Agnes zakryła ręką mocno już spocone czoło.
- Ależ panie! Co też się z panem dzieje, kochaniutki! Siedem, siedem, teraz siedem…
- Uwaga! Ostatnia liczba w Śnieżnej Kuli…
- Niech ostatnia będzie siedem, niech to będzie siedem - chrypiała cicho Agnes.
- I liczba ostatnia…
- Tak! Tak! Siedem!
- …to liczba cztery!
W sali zapadła nagle cisza. Wszyscy wstrzymali oddech w niemym oczekiwaniu, aż ktoś zawoła "bingo!" Nikt jednak nie zawołał. Mało kto nawet, może z wyjątkiem osób z najbliższego sąsiedztwa, dosłyszał jęk rozczarowania, który dobył się z gardła Agnes. To, co niestety się nie wydarzyło, sala przyjęła mieszaniną westchnień, pisków, okrzyków i chichotu, w pełni świadoma, że Śnieżna Kula nie została rozbita i w następny piątek będzie stanowić jeszcze większą wygraną, a z wywołaniami ograniczonymi do pięćdziesięciu czterech liczb wygrana będzie musiała paść!
Pan Muldoon kontynuował grę, zastanawiając się niespokojnie, skąd wytrzaśnie kolejną partię dodatkowych krzeseł, niezbędnych na piątkową sesję.
- Uwaga! Diabelska liczba! Pechowa dla niektórych… trzynaście!
Znowu nikt nie woła. Choć szansa Śnieżnej Kuli już przepadła, to ciągle jeszcze można było wygrać fula, pulę wartą pięćdziesiąt funtów. Sumka nie do pogardzenia, oj, bynajmniej, nie do pogardzenia.
- Uwaga! Kaczuszka! Numer dwa!
Raptem Bunnie Morrissey zerwał się z krzesła, a raczej z niego spadł. Nagły wysiłek Bunniego, by wyskoczyć w górę, niespodziewanie spełzł na niczym. Potężne ciało, rzucone z impetem na krzesło, ściągnęło go na lewo i przeniosło na sąsiada, który poleciał na bok, podczas gdy Bunnie fiknął nogami i upadł do tyłu. Jego prawa noga wystrzeliła w powietrze niczym ostrze sprężynowego noża i jak z katapulty wypuściła w głąb sali filcowy bambosz szczęścia. Kapeć wylądował na twarzy starszej pani, miażdżąc na jej uszminkowanych wargach na pół wypalony papieros Woodbine, który rozesłał iskry na wszystkie strony. Kiedy głowa Bunniego uderzyła głucho o posadzkę, z jego ust wydobył się ledwie słyszalny, charczący szept: "bin…go…"
Pan Muldoon, nie zorientowawszy się, co zaszło w głębi sali, myślał, że to zwykłe poruszenie, chrząknął więc głośno i zawołał: "Proszę państwa o spokój, gra toczy się dalej!"
Na te słowa Bunnie, leżąc bezradnie na plecach w pozycji orła, z długopisem odrzuconym jakieś trzy metry dalej i z nadal wyciągniętą ręką, w której zaciskał kurczowo notatnik z bingowymi kartami, wrzasnął nagle z całych sił przerażonym głosem: "bingo!, kurde, biiingo!!!"
- Mamy bingo w środku sali. Sprawdzam - oznajmił chłodnym głosem pan Muldoon.
Agnes spojrzała na Bunniego i wstała z miejsca. Przez chwilę Morrissey myślał, że wyciągnie do niego dłoń i pomoże mu wstać, ale Agnes oparła ręce na biodrach, pokiwała głową z dezaprobatą i powiedziała:
- Bunnie Morrissey, ty stara pierrrdoło…

W ciągu trzech lat, które minęły od niespodziewanej, przedwczesnej śmierci Redsera Browne'a, wdowa, Agnes Browne, i siedmioro jej latorośli rozkwitło w najlepsze. Mark, najstarszy syn, kontynuował praktykę i naukę stolarstwa. Frankie wyrósł na przystojnego szesnastolatka, choć trudno było to dojrzeć; głowę miał ogoloną na łyso, ubierał się zawsze w tartanową koszulę i szerokie, drelichowe spodnie, które rozcięte pod kolanami odsłaniały grube skarpety w szkocką kratę. Na nogi wkładał wyłącznie ciężkie, czarne martensy na grubych podeszwach. Słowem, nosił się jak skinhead. Dziwaczną modę zapoczątkowały w Wielkiej Brytanii młodzieżowe grupy, które wieczorami podrygiwały w takt muzyki reggae, piły piwo i cydr. Potem niczym horda wilków gangi wypuszczały się na miasto, by zapolować na jakiegoś Pakistańczyka, Hindusa, zachodniego Hindusa albo homoseksualistę każdego pokroju, koloru i wyznania. Tak się składało, że Frankiemu i bandzie osiłków, z którą się włóczył po ulicach, brakowało obiektu zainteresowania jak powietrza. Wśród mieszkańców Dublina trudno było szukać społeczności hinduskich, pakistańskich czy w ogóle kolorowych. Nic więc dziwnego, że cała siła uderzenia spadła na homoseksualistów. Jeśli jednak wieczorami nie zdarzyło się spotkać ani jednego homoseksualisty, gang czepiał się byle pechowca, który nawinął się pod rękę i wyglądał na słabeusza, w każdym razie na kogoś wyraźnie słabszego od ich całej grupy. Frankie Browne, choć nie zdawał sobie z tego sprawy, był neonazistą.
Stanowiło to pewien problem dla jego młodszego brata. Rory, gdy tylko skończył czternaście lat i osiągnął wiek, w którym można podjąć legalną pracę, porzucił szkołę. Już od roku terminował na praktykach fryzjerskich. W każdy poniedziałkowy poranek miał okazję oglądać posiniaczonych kolegów, pobitych w czasie niedzielnych rozrób skinheadowskich band. Dla skinheada każdy fryzjer był "ciotą". Rory starał się koncentrować na pracy, którą kochał. Każdego wieczoru, zachowując daleko posuniętą ostrożność, najkrótszą drogą wracał do domu. Z Frankiem nie rozmawiał zbyt wiele i coraz bardziej tracił do niego zaufanie.
Z kolei Dermot Browne żył na pełnych obrotach. Dla każdego był przyjacielem, lubili go wszyscy, chłopak kipiał energią, radością i choć już dorastał, zawsze był skłonny spłatać psikusa. Ciemnozłociste włosy Dermota połyskiwały w słońcu, gdy ten gonił po boisku za piłką, wykazując nieprzeciętny talent do tego sportu. Miał wielkie powodzenie u dziewcząt. Jego jasna cera i śmiejące się, błękitne oczy przyprawiały o silne bicie serca wszystkie koleżanki z klasy jego siostry, Cathy.
Niestety, zupełnie inaczej miały się sprawy z Simonem, bliźniaczym bratem Dermota. Choć z wiekiem jąkał się coraz mniej, to zez rozbieżny nie tylko nie niknął, ale stawał się coraz bardziej widoczny. Na podwórku chłopak zyskał sobie przez to przydomek "Sokole Oko". Podobnie jak Dermot, Simon chodził do pierwszej klasy Męskiego Technikum St Declan. W przeciwieństwie jednak do Dermota, który celował we wszystkim, czego się podejmował, Simon ciągle jeszcze nie odkrył swego życiowego talentu. Z pewnością nie było to stolarstwo; przeciwnie, zdawało się, że Simon posiada jakiś szczególny brak umiejętności rysowania prostej linii, a raz nawet o mały włos nie odciął sobie lewej ręki przy piłowaniu. Z pewnością też nie była to metaloplastyka. Po tym, jak na jednej z lekcji przyspawał kątownik do imadła, nauczyciel kategorycznie zabronił mu dotykać spawarki. Owszem, w jednym był dobry - religii. Lubił się modlić. W ciszy kościelnej kaplicy, gdzie potrafił przesiedzieć parę godzin, czuł się najlepiej i najbezpieczniej. Jego zamiłowanie do biblijnej wiedzy postawiło przed szkolnym katechetą pytanie, czy Simon czasem nie odnalazł swego powołania. Trzeba dodać, że na jeszcze jednej rzeczy Simon znał się nie najgorzej, na znajdowaniu rzeczy zaginionych. Agnes zwykła nazywać Simona swoim małym świętym Antonim i zawsze, kiedy cokolwiek tajemniczo gdzieś się zapodziało, mawiała: "Poczekajcie na Simona, na pewno znajdzie". Nie inaczej! W kilka minut Simon znajdował to, czego nikt inny nie potrafił znaleźć przez cały dzień.
Cathy Browne miała już trzynaście lat i chodziła do ostatniej, szóstej klasy Żeńskiej Szkoły Boskiej Opatrzności. Od czasu słynnej batalii z siostrą Magdaleną przed trzema laty dziewczynkę pozostawiono w spokoju i Cathy zaczęła się znakomicie rozwijać, do tego stopnia, że coraz częściej myślała o pójściu do liceum ogólnokształcącego, na co w rodzinie Browne'ów nikt nigdy dotąd się nie zdobył.
Trevor, już sześciolatek, siedział drugi rok w pierwszej klasie. Wcześniej spędził też dwa lata w grupie przedszkolnych starszaków. Agnes nieraz słyszała, że Trevor to dziecko opóźnione, ale nie bardzo wiedziała, co to znaczy. Nauczycielka chłopca, panna Thomas, zapytała kiedyś Agnes, czy w jej rodzinie zdarzały się przypadki dysleksji, a Agnes, myśląc, że chodzi o jakąś groźną, tropikalną chorobę, kategorycznie zaprzeczyła: "Ależ skąd, moja złota, kto by tam kiedy wyjeżdżał za granicę?!"
Sama Agnes miała się całkiem dobrze. W ostatnich latach, odkąd i Mark, i Rory zarabiali pieniądze, żyło się jej łatwiej. Każdego tygodnia Rory wnosił do domowego budżetu dwa funty, a Mark dziewięć funtów, czyli swoje wynagrodzenie pomniejszone o funt i piętnaście szylingów. Stary, czarno-biały telewizor, który Mark kupił na raty w 1967 roku, został już zastąpiony kolorowym. Pokój gościnny i obie sypialnie wyłożone były wykładziną dywanową. Nawet kuchnia doczekała się nowej wykładziny, choć tylko linoleum, to bardzo dobrej jakości, nie takiego, które kruszyło się przy byle zgięciu. Agnes było też stać na to, by raz w miesiącu odwiedzić fryzjera. Chodziła do salonu fryzjerskiego "Loczek", gdzie praktykował Rory, dzięki czemu przyznano jej dwudziestoprocentową zniżkę. Trudno sobie nawet wyobrazić, jak bardzo nowa fryzura podnosi kobiety na duchu.
Tak właśnie myślała Agnes, przeczesując szczotką kruczoczarne włosy. Uśmiechnęła się do swego odbicia w lustrze. Przypomniał się jej Bunnie Morrissey; jakże zabawnie wyglądał, leżąc na plecach, wierzgając nogami i wykrzykując zrozpaczony "bingo!" Zachichotała. Z korytarza dobiegł jej uszu najpierw szczęk klapki wlotu skrzynki na listy, a sekundę później głuche klapnięcie kopert o wycieraczkę na podłodze. Odłożyła szczotkę na toaletkę i wyszła na korytarz podnieść przesyłki. Wsunęła je sobie pod pachę i poszła do kuchni, gdzie świszcząc, czajnik dawał znać, że gotuje się woda. Zrobiła herbatę. Postawiła kubek na stole, usiadła, zapaliła papierosa i zaczęła otwierać koperty.
Tego ranka listonosz przyniósł trzy listy. Szybko się domyśliła, że cienka, błękitna koperta z czerwono-niebieskimi paskami wzdłuż brzegu i kanadyjskim znaczkiem mogła być tylko od siostry, Dolly. Ach nie, dzisiaj już nie Dolly, lecz Dolores, pani Dolores Gowland. Agnes uśmiechnęła się pod nosem. Dolly wyemigrowała do Toronto piętnaście lat temu, w 1955 roku. Przez pierwsze dwa, trzy lata wszystkie listy podpisywała po prostu "Dolly". W 1957 poznała niejakiego Larry'ego Gowlanda, który pracował "przynajmniej w bankach", i po trzyletnich zalotach postanowiła wyjść za biedaczynę. Tak więc od 1960 roku Dolly podpisywała listy jako Dolores Gowland.
Gdy Agnes rozdarła kopertę, ze środka wypadły na stół dwa, nowiutkie dwudziestodolarowe banknoty, nierzadki załącznik listów od siostry. "Niech Bóg ma cię w swej opiece, Dolly", powiedziała głośno Agnes. List zawierał mnóstwo najzwyklejszych wiadomości; jak dzieci Dolly, Jason i Melissa, radzą sobie w szkole i jak Larry'emu układa się na kolejnych szczeblach bankowej kariery. Agnes zastanawiało, jaka też dolegliwość doskwiera w tym miesiącu siostrze, która, co tu ukrywać, była niepohamowaną hipochondryczką. Nowa diagnoza pojawiła się już w trzecim akapicie: dermatoza. Agnes kilka razy przeczytała nieznane sobie słowo: "dermatoza, der-ma-to-za". Podniosła głowę i spojrzała na Marka i Dermota, którzy siedzieli nieopodal na kanapie, naprzeciwko siebie.
- Mark! - zawołała.
- Słucham, mamuś?
- Co to jest der…matoza?
Zamiast Marka, odpowiedział Dermot.
- To świństwo, które przyplątuje się cudzoziemcom, bo nie podcierają tyłka, jak Bóg przykazał…
Chłopcy wybuchnęli śmiechem.
- Nie bądź taki dowcipny, brzdącu, to niesmaczne. - Agnes pokręciła głową, ale sama nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Ależ to prawda! Przysięgam - zaklinał się Dermot, który poprzysiągłby na cokolwiek z byle powodu, a nawet bez powodu.
- To prawda, Mark? - zapytała z niedowierzaniem Agnes.
Mark potrząsnął głową, z wolna opanowując śmiech.
- Jak Boga kocham, nie wiem.
Agnes wróciła do czytania listu, marszcząc brwi i myśląc z obrzydzeniem, w jakie ohydne nawyki wpadła biedna Dolly na dalekiej, kanadyjskiej obczyźnie.
Powód, dla którego Mark i Dermot siedzieli na kanapie naprzeciwko siebie, był zasadniczo prosty: test, czyli końcowy egzamin Marka w technikum. Przez ostatnie trzy lata siedemnastoletni teraz Mark uczył się w technikum zawodowym stolarstwa i ciesielki, a jednocześnie praktykował na pół etatu w firmie "Wise & Co. - Wyrób Mebli od 1940". Wiążąc się dwa i pół roku wcześniej z firmą pana Wise'a, Mark pracował ciężko i znakomicie przysposabiał się do zawodu. Kochał pracę. Każdego ranka szedł do fabryki chętnym i żwawym krokiem, pogwizdując wesoło. Z sercem oddawał się każdemu zadaniu, które wyznaczał mu pan Wise. Kiedy pracował nad delikatnym wygięciem listew w oparciu krzesła lub nad nogami szafy przedstawiającymi szpony zaciśnięte na kuli, jego entuzjazm przypominał natchnienie, z jakim swemu dziełu oddają się artyści. Niektóre meble Marka, mimo zaledwie jego dwuipółletniej praktyki, napawały pana Wise'a szczerą dumą, że w firmie posiada wyjątkowe, złote ręce. Choć Markowi pozostawało jeszcze półtora roku nauki do dyplomu, to pan Wise przy wielu okazjach powtarzał Agnes, że Mark był nie gorszy od w pełni wykwalifikowanych pracowników, długo już pracujących w zawodzie, a nadto był od nich większy i silniejszy. Mając siedemnaście lat, Mark mierzył ponad metr osiemdziesiąt i w miarę jak nabierał ciała, widać było, że będzie z niego kawał chłopa.
Młody Dermot, dla odmiany, przejął hormony wzrostu po linii żeńskiej, od rodziny Agnes. W porównaniu ze swymi czternastoletnimi rówieśnikami Dermot wydawał się niski i chudy. Przedstawiając go nieznajomym, Agnes mówiła czasem: "gumki w jego gatkach nie starczy na podwiązkę". Potem jednak szybko dodawała, że braki w posturze chłopak nadrabia przebiegłością, oryginalnością i pomysłowością. Bo też Dermot Browne był tak szczwanym lisem, że można by pomyśleć, iż sam wymyślił to określenie.
Przez chwilę Agnes przyglądała się chłopcom. Łączyła ich silna więź, niwelująca różnicę wieku - trzydzieści jeden miesięcy. Patrzyła w oczy Dermota, które iskrzyły uwielbieniem dla Marka. Chłopak słuchał ze szczególną uwagą starszego brata, jakby każde jego słowo było perłą mądrości, złotą myślą, której nie wolno zapomnieć. Widziała tę braterską więź w promieniejącym uśmiechu Marka, gdy wchodził do pokoju Dermot, i w wybuchach śmiechu, gdy opowiadali sobie, co wydarzyło się w ciągu dnia; Mark mówił o firmie pana Wise'a, a Dermot o technikum St Declan. Ich nie kończące się opowieści zabarwione były młodzieńczą przesadą, ale to nie miało znaczenia, gdyż radość przynosiło samo opowiadanie i słuchanie, a nie szczegółowa prawda.
Agnes wróciła do przesyłek. Przede wszystkim starannie złożyła dwudziestodolarówki i ostrożnie schowała je do swojej torebki. Po południu wymieni je w urzędzie pocztowym na trzydzieści dwa funty. Następnie otworzyła drugi list. Ten był od pana Cartwrighta, dyrektora Męskiego Technikum St Declan, do którego chodzili Frankie, Dermot i Simon. List dotyczył obecności, a raczej nieobecności Frankiego w szkole. Pan Cartwright pisał, że przez jej syna znalazł się u kresu wytrzymałości i cierpliwości. Szczerze radził, by jak najszybciej złożyła mu wizytę w szkole, ponieważ "pewne sprawy" wymagały rozmowy. Agnes oparła głowę na dłoniach i westchnęła ciężko. Nigdy nie umiała zrozumieć, co za diabeł tkwi we Frankiem. Z całej szóstki chłopaków, dla niego miała najlżejszą rękę. Mimo to rzadko kiedy sprawiał wrażenie szczęśliwego. Raz za razem Agnes ustępowała jego buntowniczym nastrojom i zachowaniom, ale, jak można było zauważyć, im łagodniej go traktowała, tym gorszy był skutek. Między Frankiem a Markiem wyczuwało się konflikt, choć obaj chłopcy, zwłaszcza Mark, robili wszystko, by w obecności matki unikać otwartej wrogości. Frankie przychodził i wychodził z domu, kiedy mu się podobało. Mark prawie w ogóle się do niego nie odzywał ani też nie mówił nic na jego temat.
Mark podniósł wzrok znad podręcznika i zobaczył zmęczone oczy Agnes.
- Co się stało, mamuś?
- Frankie znowu nie chodzi do szkoły - odpowiedziała z ciężkim sercem.
- Znowu?
- Znowu, synku, znowu…
Dermot wstał i bez słowa wyszedł z pokoju, mrucząc po cichu, że musi iść do toalety. Nie miał ani takiej potrzeby, ani tym bardziej chęci, ale w głębi duszy czuł, że jeśli pozostanie w pokoju, będzie mógł później zostać zawezwany jako świadek; Browne'owie nigdy nie donoszą.
Mark zamknął książkę, wolno podszedł do kuchennego stołu i usiadł na krześle naprzeciwko matki.
- Mamo, nie chcę nic mówić, ale… musisz wiedzieć, że Frankie cały wolny czas trwoni na spotkania z hordą bandziorów, z tymi swoimi zakutymi koleżkami włóczy się po ulicach… po zaułkach, po bukmacherach…
- Bukmacherach! Skąd miałby pieniądze? - zapytała zaskoczona Agnes.
Mark odwrócił znacząco wzrok.
- Właśnie… Skąd?
Oboje wiedzieli, skąd Frankie brał pieniądze. Każdego ranka portmonetka Agnes była odrobinę lżejsza, niż wieczorem poprzedniego dnia. Mając siedmioro dzieci, trudno rzucić na któreś podejrzenie - każde dziecko ma odrobinę lekką rękę - ale głęboko w sercu Agnes wiedziała, że te pół korony czy dwa szylingi reszty ze sklepu wędrowały do kieszeni Frankiego. Nigdy nie oskarżyła go otwarcie. Nigdy nawet nie rzuciła na niego cienia podejrzenia. Wiedziała, że Mark ostro ruszyłby na Frankiego, a dobrze pamiętała z dzieciństwa, że nie ma nic gorszego niż kłótnie rodzinne.
- Mam z nim porozmawiać? - zapytał Mark, dobrze znając odpowiedź.
- Broń cię Panie Boże! Sama z nim porozmawiam - odparła szybko. Zbyt szybko.
- Im prędzej, tym lepiej - westchnął Mark. - Bo zaczynam mieć tego dosyć. Nie mam nic przeciwko dokładaniu do domowej kasy, ale to są pieniądze na mieszkanie i młodsze dzieciaki, nie na bukmacherów ani na cydr.
Powiedziawszy to, Mark wstał z krzesła i usiadł z powrotem na kanapie, wziął do ręki podręcznik i zagłębił się w lekturze.
Mark jasno postawił oskarżenie i tym razem Agnes nie zaprotestowała. Tak naprawdę, nie wiedziała, jak bronić Frankiego. Postanowiła, że następnego dnia zadzwoni do St Declan i porozmawia z dyrektorem szkoły. Złożyła list i wsunęła go do kieszeni fartucha. Sięgnęła po ostatni, trzeci list, który nadszedł tego ranka.
Na kopercie widniała oficjalna pieczęć: trzy zamki dublińskie. Domyśliła się, że to pismo z Urzędu Miasta, choć była nieco zaskoczona. Pisma z Urzędu Miasta otrzymywała wyłącznie wówczas, gdy zalegała z zapłatą za najem. Jednakże w tym miesiącu wszystkie rachunki miała opłacone i w ogóle przez cały ostatni rok płaciła czynsz regularnie. Rozdarła kopertę i wydobyła z niej eleganckie, bardzo oficjalnie wyglądające pismo.

Szanowni Państwo,
Urząd Miasta Dublina ma przyjemność zawiadomić o rozpoczęciu wdrażania nowego planu zagospodarowania przestrzennego śródmieścia. Nasz długoterminowy projekt ma na celu uporządkowanie kwestii lokalowych mieszkańców tej części miasta.
Plan będzie wdrażany przez następne pięć lat i realizowany stopniowo, na zasadzie kolejno wydzielonych sektorów zamieszkania. (Mapa sektorów jest przedłożona do wglądu w Departamencie Mieszkalnictwa Urzędu Miasta).
Niniejszym zawiadamiamy, że Sektor Pierwszy obejmuje następujące ulice: Lower Gardiner Street, Sean McDermott Street West, St Jarlath's Street, James Larkin Court oraz James Larkin Road.
W tym sektorze planowe rozbiórki zabudowań rozpoczną się w lipcu 1970 roku. Mieszkańcy sektora zostaną wykwaterowani do nowych, bardzo wygodnych, nowoczesnych, podmiejskich kamienic, które powstają w Cabra, Dublin 7; Finglas, Dublin 11 oraz Coolock, Dublin 5. Rejony i mieszkania zostały przydzielone lokatorom poprzez komisyjne losowanie i niniejszym z przyjemnością informujemy, że Państwo wylosowali mieszkanie pod adresem:
43, Wolfe Tone Grove
Finglas West
Dublin 11.
Wszystkie nowe mieszkania są dwukondygnacyjne, posiadają trzy sypialnie, pokój gościnny, łazienkę, toaletę oraz kuchnię, a także małe ogródki z tyłu i od frontu.
W imieniu Burmistrza Miasta, Urzędu i Rady Hrabstwa Dublin życzymy Państwu wszelkiej pomyślności w nowym miejscu zamieszkania.
Z poważaniem
James Jackson
          Zarządca Departamentu Mieszkalnictwa
 Urzędu Miasta Dublina

- Matko Przenajświętsza! - wrzasnęła przerażona Agnes.
- Co się stało? - Mark zerwał się z kanapy.
- Wyrzucają nas na zbity pysk!
- Wyrzucają nas?!
Zszokowana Agnes spojrzała na Marka.
- Będą rozbierać całą dzielnicę! Zsyłają nas na wieś…