W porządku, mamo

  • szt.
  • Cena katalogowa: 25,90 zł
  • Rabat: -10,36 zł (40 %)
  • 15,54 zł

Nigdy nie lekceważ potęgi spragnionego serca.
Opal jest samotną matką pięcioletniego Zacka. Wściekła na swojego chłopaka Billego, który nie czuje się odpowiedzialny za ich syna, i na swoich despotycznych rodziców, dziewczyna pakuje rzeczy do samochodu, rzuca kostką do Monopolu i obiecuje sobie, że zatrzyma się dopiero, gdy zużyje trzy baki paliwa. W ten sposób Opal i Zack odnajdują małe miasteczko w Massachusetts - Normal.
Rose patrzy, jak Opal i Zack wprowadzają się do domu obok. Jest wciąż pogrążona w rozpaczy po stracie swojego jedynego syna, który zginął pięć lat temu w wypadku samochodowym. Te dwie kobiety różni wszystko, a jednak, gdy Opal grozi utrata Zacka, Rose przekonuje się, że nie może patrzeć bezczynnie - Rose wie bowiem, co to znaczy utracić kogoś, kogo kochasz nad wszystko…

Anne LeClaire pracowała jako prezenterka radiowa, dziennikarka, felietonistka i aktorka. Zaczęła pisać w 1983 roku. Dziś jest uznaną autorką wielu bestsellerów i prowadzi zajęcia creative writing. Twierdzi, że zawsze opowiadała niestworzone historie i jest zachwycona tym, że to, za co strofowano ją w dzieciństwie, dziś przynosi jej pieniądze i nagrody.
Matka dwójki dorosłych dzieci, żona pilota marynarki i pilotka. Aktualnie mieszkają z mężem w Cape Cod wraz z jednym czarnym kotem i szesnastoma kurami.

"Jeśli kochasz nastrój powieści Anne Tyler, ta książka jest stworzona dla ciebie… Piękna."

"Daily Mirror"

Rok wydania: 2005
Stron: 342
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Maria Smulewska

Fragment tekstu:

Pamięci Sandry Lee


Podziękowania

Wiele osób pomagało mi, gdy pisałam tę książkę, i jestem im wdzięczna za wskazówki i wsparcie.
Proszę, by szczególne podziękowania przyjęli:
Virginia Center for the Creative Arts za miejsce, w którym miałam czas i przestrzeń do napisania większej części niniejszej książki.
Moja agentka Deborah Schneider, która - poza tym, że jest wspaniała, niezwykle prawa i cudownie mnie wspierała - włada magiczną różdżką.
W Ballantine: Maureen O'Neal, Gina Centrello i Kim Hovey. Żadna autorka nie mogła się nigdy znaleźć w lepszych rękach. Gdyby nie ich entuzjazm i zaangażowanie, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej.
Jacquelyn Mitchard, która uparła się przy obecnym brzmieniu tytułu, wspierała mnie, gdy byłam zniechęcona, i nigdy we mnie nie zwątpiła. A. Manette Ansay, która wiedziała, że to powieść, zanim ja się o tym dowiedziałam. Marilyn Kallet za jej sokoli wzrok i miłe słowa. Siostra i przyjaciółka Margaret Moore za zadawanie dobrych pytań i pomocną dłoń. Jebba Handley, Ginny Reiser, Ann Stevens i Lorraine Brown za cierpliwe słuchanie fragmentów książki i bezwarunkowy entuzjazm. Mauny Plum za to, że otworzyła przede mną swoje serce, żebym "porządnie to napisała". Diane Bliss z Luscious Louie's za stałe dostawy ciasteczek.
Dziękuję serdecznie za czas i porady, których udzielili mi: sędzia Robert A. Scandurra; Kathleen Snow, Esq.; Pamala B. Marsh, Esq.; dr James Kawlaski; Gretchen Kolb z Rocking Unicorn; kapitan Billy Flynn i strażak Joel Goucher z Harwich Fire Department; Pat Vreeland z Chatham High School; Mimi Gulacsi, pielęgniarka dyplomowana z oddziału kardiologicznego w Cape Cod Hospital; Dave Coomber oraz Kyle Shiver.
I - jak zawsze - dziękuję Hillary'emu, Hope i Chrisowi. Za wszystko. Bardzo was kocham.

 


Daj mi tylko coś
Czego mogłabym się trzymać
W co mogłabym wierzyć
Życie jest drogą trudną do przejścia.

John Prine, Angel from Montgomery

 

 

Prolog

Przez cały dzień słońce to chowało się, to wychodziło zza chmury. Właśnie znalazło kilka szczelin między chmurami i wije się teraz przez nie we wstęgach, które babcia Gates zwykła nazywać palcami Boga.
Opal cieszy się na widok tych palców. Tworzą niebiańską dłoń wskazującą jej kierunek i chociaż ona sama twierdzi, że nie wierzy w żadnego Boga, a już na pewno nie w prezbiteriańskiego Boga swojej babci, teraz z wdzięcznością przyjmuje ten znak aprobaty gwiazd.
Opal kieruje się w życiu znakami. Wierzy w nie tak, jak inni ludzie wierzą w niebo, prognozy pogody czy możliwość wiecznej miłości. Wierzy w nie całkowicie i uparcie trzyma się swojego przekonania, na przekór tym, którzy twierdzą, że nie istnieją znaki, dzięki którym można by przewidzieć przyszłość, ani przeczucia, które ostrzegałyby przed nieszczęściami, których wszyscy ludzie tak rozpaczliwie próbują uniknąć. Albo sami ich szukają.
W ciągu minionych dwóch dni przejechała sześć stanów i jest teraz w środkowej części autostrady Massachusetts. Nerwy ma napięte po zjedzeniu zbyt wielu batoników Hersheya i wypiciu za dużej ilości kawy w papierowych kubeczkach z mijanych przydrożnych barów. Oczy szczypią z braku snu.
Ma nadzieję, że jedzie prosto na północ, ale nie może otrząsnąć się z niejasnego wrażenia, że pomyliła drogę jeszcze gdzieś w Nowym Jorku. Gdyby był z nią Billy, z pewnością już dawno kupiłby po drodze mapę drogową, ale Opal nie zamierza się tym zajmować. To jedna z tych spraw, która ich różni, różnice płci. On jest mężczyzną, który chętnie się podporządkowuje; ona dziewczyną i gardzi tym. Jeśli pomyliła kierunki, to nie pierwszy raz. Ma dwadzieścia lat i już wyczerpała swoją pulę pomyłek, a jednak nie żałuje niczego. A z całą pewnością nie żałuje błędu, który dał jej Zacka. Billy - tak, to był poważny błąd. Ale nie Zack. Zack - nie. Więc być może w pewnym sensie także nie Billy.
Spogląda we wsteczne lusterko, sprawdza tylne siedzenie, pozwala, by przez niebezpiecznie długą chwilę jej oczy zatrzymały się na pięcioletnim synku. Wtulony między kartony wypchane jej materiałami do szycia lalek i taką częścią ich dobytku, jaką odważyła się spakować, jest całkiem nieprzytomny, ma lekko otwarte usteczka koloru granatu i ślady czekolady na brodzie. Nawet we śnie mocno przytula swojego pluszowego tygryska. Gdy Opal patrzy na niego, czuje ten znajomy ścisk w żołądku, silny, słodki niepokój macierzyństwa.
Skupia się znowu na drodze i kątem oka rejestruje w lusterku pojawiający się za nią samochód. Zdejmuje nogę z gazu, rzuca okiem na prędkościomierz. Nie przekroczyła dozwolonej prędkości, a jednak jej oddech nie uspokaja się, dopóki samochód nie będzie wystarczająco blisko, by można było zobaczyć, że nie jest to ani glina, ani czarny pick-up Billy'ego. Gdy zwalnia, by minął ją ten samochód, znowu myśli, jaka będzie draka, kiedy rodzice się dowiedzą, co zrobiła.
- Powiedziałaś im, że wyjeżdżasz? - spytał Billy wieczorem przed jej wyjazdem.
- Tak.
- I wiedzą dokąd?
Znowu skłamała, powiedziała "tak". Oczywiście nic im nie mówiła o swoich planach. A już na pewno nie mamie. Z przerażającą łatwością domyśla się, jaka byłaby reakcja Melvy - nadęta, nie dopuszczająca dyskusji przemowa, że po raz kolejny są nią tak rozczarowani, po raz kolejny Opal zachowuje się lekkomyślnie i nieodpowiedzialnie, znowu ich zawiodła. Echo głosu Melvy przygniata ją, głuche i zimne jak mgła. Otwiera okno na cal czy dwa, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza, odetchnąć.
Historyjka, którą opowiedziała Billy'emu, to że potrzebuje trochę czasu, żeby wszystko przemyśleć. Zabiera po prostu Zacka do Ohio, z wizytą do ciotki ze strony ojca.
Tak naprawdę nie ma pojęcia, dokąd jedzie.
Gdyby była sama, gdyby nie odpowiadała za Zacka, wyjechałaby tak po prostu i zatrzymała się dopiero wtedy, gdy zobaczyłaby znak, który powiedziałby jej wyraźnie: to tu. Ale zdawała sobie sprawę, że będąc z Zackiem, potrzebuje konkretnego planu. Więc wieczorem przed wyjazdem rzuciła kostką do gry z Monopolu Billy'ego. Wypadło trzy. Dobry znak. Sześć - to by było za dużo dla Zacka; jeden - za mało dla niej. Plan jest taki: wyruszą i będą jechać tak długo, aż zużyją trzy baki benzyny - dokładnie trzy, bez oszukiwania, nawet jeśli trafi na jakieś obiecujące miejsce po dwóch i pół. Kostkę wzięła ze sobą na szczęście i położyła ją na desce rozdzielczej, gdzie zajmuje teraz miejsce obok pół tuzina figurek z Happy Meal, pustych kubeczków po kawie, żółtej, plastikowej róży, którą zabrała z bukietu stojącego w przedpokoju jej babki i ametystowego kryształu w kształcie piramidy, który - jak twierdziła tamta kobieta - zawiera w sobie odłamek prawdziwego opalu.
Spogląda na wskaźnik paliwa. Wskazówka zbliża się do końca, ostatnie krople trzeciego baku. Opal próbuje zebrać myśli, dostrzec jakieś wyjście albo następny znak, który pokazałby, jaki powinien być jej kolejny krok. Jeśli jej ufność ma zostać nagrodzona, już wkrótce powinna go zobaczyć.
Jej wiara w znaki doprowadza Billy'ego do szału. Uważa, że to głupota, i upiera się, że przekona ją do swoich racji.
- Raylee - powiedział jej tuż przed narodzinami Zacka, jeszcze zanim zmieniła sobie imię. - Raylee, nie możesz przeżyć całego życia, wciąż szukając jakichś znaków. To największa bzdura, jaką w życiu słyszałem.
- To wcale nie jest bzdura. Wierz mi, Billy Steele. Żadna bzdura. Jeszcze zmienisz zdanie. Poczekaj, to zobaczysz.
- Jak miałbym cokolwiek zobaczyć, jeśli nie wierzę w to, co widzę?
- No właśnie. To jest właśnie to, o czym mówię. Nie będziesz przygotowany.
W ciągu ostatnich sześciu lat odbywali takie rozmowy częściej, niż można by spamiętać. I choć porzuciła już nawet próby przekonania go, że otaczają nas znaki, że trzeba tylko otworzyć oczy i patrzeć, że te znaki zawierają ważne informacje, jej wiara pozostała niezachwiana. Jak się nad tym zastanowić, co innego jej pozostało?
Rozstąpiły się chmury i słońce oświetliło maskę buicka. Uchyliła okno jeszcze odrobinkę, znowu rzuciła okiem na tylne siedzenie. Potrzebuje muzyki, czegoś optymistycznego i łagodnego zarazem. Taj Mahal wystarczająco uspokoi jej nasączone kawą nerwy, ale waha się chwilę w obawie, że kaseta obudzi Zacka. Właśnie wtedy, gdy wskazówka wkracza na czerwone pole, gdy Opal zaczyna się modlić, by zdołała zjechać z autostrady, zanim bak całkowicie się opróżni, właśnie wtedy widzi tabliczkę: Witamy W Normal. Wybucha głośnym śmiechem, a mała bryłka, która pojawiła się w jej piersi, gdy zapięła Zackowi pasy i wyjechała z New Zion, ta mała, twarda kuleczka po prostu topi się i znika. Włącza kierunkowskaz i zjeżdża na prawy pas, czuje euforię hazardzisty, czuje, że postawiła wszystko na jedną kartę i wygrała. Przez ostatnie dwa i pół dnia nie mogła przestać myśleć o konsekwencjach swoich czynów, a teraz, gdy stary buick toczy się w stronę zjazdu, w stronę nowego życia w miasteczku o nazwie Normal, Opal już nic nie obchodzi, ani co powie Billy, ani jej rodzice.
- No i co? Po prostu to zrobiłam - mówi Opal. - Już to zrobiłam i w dupie mam wszelkie konsekwencje.
Zaczyna się coś nowego i choć Opal nie wie dokładnie, co to, jest pełna ufności. Ciężar ostatnich sześciu lat unosi się i znika. Opal już nie pamięta, kiedy ostatnio poczuła coś prosto i jasno, ale to, co czuje teraz poniżej mostka, jest połączeniem radości i zgagi, czyli równie dobrze to może być po prostu nadzieja.

 

 


Jesień

Rozdział I
Rose

Ned chrapie, z jego piersi wydobywa się ochrypły pomruk. Ramię ma przerzucone przez jej żebra i Rose oddycha przygnieciona ciężarem jego ręki, ciężarem, który ostatnio chyba się zwiększył.
Gdzieś w połowie lata wspomniała coś o kupieniu dwóch pojedynczych łóżek, ale jego reakcja była zdecydowana. Cały Ned.
- Zwariowałaś?
Wytłumaczyła mu, że jego ręka utrudnia jej oddychanie, że czuje się jak przygwożdżona.
- Śpimy w tym samym łóżku od trzydziestu pięciu lat, Rosie - powiedział, patrząc na nią spokojnie. - Kiedy dokładnie moja ręka stała się taka ciężka?
Nie chcąc wkraczać na tereny, na które mogłaby poprowadzić ich taka rozmowa, Rose porzuciła temat.
Znowu chrapie, przeciągły, szeleszczący dźwięk załamujący się w połowie, jakby połykał własny oddech. To dziwne, że większość kobiet nie zabija swoich mężów. W półśnie Rose wyobraża sobie siebie, jak podnosi poduszkę i trzyma ją na jego otwartych ustach.
Co się z nią dzieje, u licha, czemu myśli o czymś tak niedorzecznym? Ned to dobry człowiek. Woli nawet nie myśleć, co by bez niego zrobiła. Szturcha go delikatnie, tyle tylko, żeby przestał chrapać, ale się nie obudził. To ostatnie, czego jej teraz trzeba. Boże, żeby tylko się nie obudził i nie spytał, czy coś nie tak.
Coś nie tak?
Rose nie chce, żeby zadał jej to pytanie, nie wtedy, kiedy wszystko, co jest nie tak, jak trzeba, kłębi się w pokoju i zawisa nad jej twarzą jak dym. Na nocnym stoliku cyfrowy zegarek pokazuje 1:40, czerwone numerki, które przypominają jej ślepia, czujne ślepia jakiegoś nocnego zwierzęcia. Czas mija - 1:41. Żałuje, że już nie mają tamtego starego zegara ze zwykłą tarczą, którego nie trzeba było ustawiać za każdym razem, gdy zabraknie prądu. Bardzo delikatnie unosi ramię Neda ze swoich żeber i drapie się po brzuchu, mocno.
Jest tu. Powiększyła się. Być może.
Swędząca plamka pojawiła się gdzieś pod koniec września, w tym samym tygodniu, gdy Opal Gates wprowadziła się z synkiem do domu obok. Na początku Rose myślała, że to ukąszenie jakiegoś owada albo sucha skóra, która piecze pod wieczór. Wczoraj wreszcie przyjrzała się temu z niechęcią - Rose nie lubi patrzeć na swój brzuch - i nawet bez okularów do czytania była w stanie zobaczyć mały, wypukły ślad dokładnie dookoła pieprzyka na brzuchu. Czerwona obwódka i brązowy środek. Zdecydowanie ukąszenie - uznała, odsuwając od siebie inne, bardziej pesymistyczne przypuszczenia, wywołane przez ostrzeżenia Amerykańskiego Towarzystwa Przeciwrakowego. Przeczytane w poczekalni u doktora Blessinga ulotki grubymi literami wyliczały siedem śmiertelnych znaków.
Rose nie przypuszcza, żeby to było coś poważniejszego. Przecież gdyby coś takiego działo się w jej ciele, czułaby to. Nie, jest absolutnie pewna, że to po prostu ukąszenie jakiegoś owada. Już październik, za późno na komary, ale to wyjątkowo łagodna jesień, aż do ostatniego dnia września nie było mrozu.
Leży w ciemności i nagle przypominają jej się ukąszenia komarów, które miała w te lata spędzane nad Crystal Lake, gdy była dziewczynką - wielkie bąble, które wyrastały jej na rękach, nogach i kostkach, tak że wyglądała, jakby zapadła na jakąś tropikalną chorobę. "Nie drap" - mówiła matka i przecierała te jej bąble mieszaniną tlenku cynku i wody wapiennej. "Bo będzie bardziej bolało". Rose drapała, aż bąble po ukąszeniach zaczynały krwawić. A potem, pewnego lata, gdy miała szesnaście lat, zakochała się w kuzynie swojej przyjaciółki i nagle, tak po prostu przestała drapać ślady po komarach. Zamiast tego przeciągała paznokciem kciuka przez opuchniętą plamę i potem jeszcze raz, tworząc mały krzyżyk, taki jej magiczny sposób, lepszy niż mieszanina tlenku cynku i wody wapiennej.
Boże, nie myślała o tych sprawach od lat. Kuzyn Racheli. Szczupły, smagły chłopiec spoza miasta, który irytował wszystkie matki. Jak on miał na imię? Randy? Roy? Bezskutecznie próbuje wydobyć jego imię z otchłani pamięci. Choć nie może sobie przypomnieć imienia, jego obraz pojawia się, jakby widziała go zaledwie w zeszłym tygodniu. To było lato Elvisa - kolejnej osoby, która denerwowała ich matki - a on miał dokładnie taką fryzurę jak Presley. Jeździł na motocyklu i nawet w lecie ubierał się cały na czarno. Rose pamięta jego skórzaną kurtkę, zamki na przegubach. Ryzyko, które dla niego podjęła. Pamięta wieczór, kiedy skłamała swojej matce, było to jej pierwsze kłamstwo - powiedziała, że idzie do Rachel, a pojechała na swoim niebieskim rowerze nad jezioro, gdzie on już na nią czekał. Kiedy ją całował, jego język wciskał się uparcie do jej ust, wypełniając ją mieszanką strachu i pożądania - zdumiewającego, gorącego pożądania - aż wreszcie rozchyliła usta. Tak jakby Ned nawet przez sen umiał czytać w jej myślach, znów przerzucił rękę przez jej żebra i przycisnął mocno.
W tym samym miejscu, nad Crystal Lake spowitym zapachem sosen i jej perfum, Ned poprosił ją o rękę. Minęły dwa lata, odkąd pocałowała chłopca z fryzurą Elvisa, i leżała w ramionach Neda, pozwalała mu się pieścić. Tu usłyszała, jak przysiągł kochać ją już zawsze, i z przejęciem powtórzyła przysięgę.
Zawsze. Co to znaczy "zawsze"? Ile czasu minęło od chwili, kiedy wierzyła, że możliwe jest trzymanie się kogoś lub czegoś w nieskończoność? Skąd miała wtedy wiedzieć, że miłość nie jest tak odporna, jak by się zdawało? Że strata, ból i życie są dotkliwsze, niż umiała to sobie wtedy wyobrazić? Że umięśnione ramiona Neda, które tamtego letniego wieczoru nad jeziorem trzymały ją tak delikatnie, staną się po latach takie ciężkie?
Crystal Lake. Kiedy była dzieckiem, długo przedtem, zanim wtuliła się w młode ramiona Neda, zanim pocałowała niebezpiecznego, ciemnowłosego chłopca, którego imię zdążyła już zapomnieć, wiele lat przedtem, zanim nauczyła Todda pływać w wodach tego jeziora, razem z Rachelą jeździły tam na łyżwach. Pewnego razu, gdy poprawiała sobie łyżwę, upadła jej rękawiczka, czerwona, zrobiona na drutach przez jej babcię rękawiczka z jednym palcem, którą natychmiast porwał jeden ze starszych chłopców i odjechał. Zanim wróciła do domu, palce miała skostniałe z zimna. Na początku nawet nie bolały, czuła tylko takie odrętwiałe mrowienie, jakby poszły spać. Ale potem, gdy matka wzięła jej palce w swoje dłonie i tarła je, żeby ogrzać zmarznięte ciało, żeby rozetrzeć to zdrętwienie, wtedy poczuła ból.
Swędzi ją coraz bardziej. Podnosi delikatnie ramię Neda, wysuwa się z łóżka, prawie jej się udaje.
- Co się dzieje?
- Tylko do toalety. Śpij, śpij.
Zamiera, pragnąc, by jego oddech wrócił do zwykłego, ciężkiego, na pół chrapiącego tonu, a potem włączając nocną lampkę przy schodach, idzie do przedpokoju. Ciemny kształt drzwi do pokoju Todda kusi w tym słabym świetle i Rose już prawie się poddaje, już prawie pozwala sobie pójść do pokoju i czekać.
Minęło tak wiele czasu.
Miesiące, odkąd siedziała tam z nadzieją na jakiś znak od Todda. Z nadzieją, bez modlitwy. Już dawno straciła wiarę w siłę modlitwy i Boga. Jedyne, co teraz ma, to nadzieja, a i ta rozwiewa się ostatnio. Pięć lat. Gdyby miała otrzymać jakiś znak, poczuć jego obecność, czy nie stałoby się to już dawno temu? Ale nawet to rozwiewanie się nadziei nie przynosi jej ulgi ani spokoju, którego mogła kiedyś oczekiwać, tylko coraz większy ból. Boi się, że utrata nadziei to kolejny krok, by stracić go już całkiem. Wszystko, co jej pozostało, to wspomnienia i żal, ale z czasem wspomnienia blakną. Choć tak się stara utrzymać go w swoim umyśle, Todd zaczyna coraz bardziej znikać.
W łazience widzi siebie w lustrze, bez okularów widzi młodszą wersję samej siebie o ładniejszej twarzy, bez zmarszczek. Próbuje się nauczyć patrzeć w lustro w okularach, próbuje zobaczyć prawdę o swojej starzejącej się twarzy, która coraz bardziej przypomina twarz jej matki. Otwiera szafkę, wyciąga buteleczkę z kremem i wciera go w skórę na brzuchu, łagodząc na chwilę swędzenie pieprzyka, które nie dało jej spać. Odstawia krem do szafki, odruchowo ściera blat Formica dłonią. Zielony blat upstrzony jest małymi, czarnymi kropeczkami, okropny wzór. Ciemne plamki przypominają jej drobinki dookoła zlewu, które zawsze zostają po goleniu Neda.

Wracając do pokoju, spogląda na ulicę. W domu obok, w domu Montgomerych, świeci się światło w jadalni. O tej godzinie. Jest prawie druga nad ranem. Gdyby wciąż mieszkała tam Louise Montgomery, Rose miałaby ochotę przedzwonić do niej, sprawdzić, czy wszystko w porządku, ale nie ma najmniejszego zamiaru zadawać się z tą dziewczyną. A jednak - co ona tam robi, na Boga, w środku nocy? Kiedy w ogóle sypia? Rose przypuszcza, że powinno pocieszyć ją to, że Opal Gates też nie śpi, że nie tylko ona nie może zasnąć tej nocy, ale nie odczuwa żadnej nocnej więzi ze swoją nową sąsiadką. W ciągu tych kilku miesięcy, odkąd wprowadziła się Opal, stało się jasne, że tej dziewczyny nie czeka nic innego, jak tylko zgryzoty. Wystarczy jedno spojrzenie i wiesz wszystko. Jasne jak słońce. Dziewczyny takie jak Opal po prostu przyciągają kłopoty.
Odchodzi od okna i wraca do łóżka. Ned chrapie spokojnie. Ulga, którą dał krem, była bardzo krótkotrwała i Rose znowu drapie się po brzuchu. Może to alergia. Albo półpasiec. Półpasiec. Taka dziwna nazwa. Kto właściwie wymyśla nazwy chorób? Jej kuzynka z drugiej linii, mieszkająca w Athol, miała półpasiec. Wyszła za farmera, małego, nerwowego człowieczka, który wszystkim się zamartwiał. Ale to jego żona odczuła swędzenie. Rose próbuje sobie przypomnieć, co słyszała o półpaścu, coś, że jeśli stan zapalny pojawi się na skórze dookoła talii i otoczy cię jak pasek, umrzesz. Czy to może być prawda, czy raczej tylko taki przesąd? Wydaje jej się, że kuzynka zmarła jednak na zawał serca, ale nie jest pewna. Podciąga powoli koszulę nocną i ryzykuje dwa czy trzy porządne drapnięcia. Ned ani drgnie i Rose oddycha z ulgą. Nie chce jego pytań, dlaczego się drapie. Gdyby tylko wiedział, na pewno od razu zacząłby działać, byłaby u doktora Blessinga, zanim zdążyłaby zawiązać sznurowadła. Sama nie wie. Może powinna do kogoś z tym pójść. Ale swędzenie nasila się w nocy. Gdyby było naprawdę poważne, czy nie przeszkadzałoby jej także w dzień? Musi tylko przetrwać noc, uczepić się myśli o świcie i wszystko będzie dobrze. Na pewno nie chce znów widzieć doktora Blessinga.
Przez jakiś czas, zaraz po wypadku, kiedy nie była w stanie gotować ani robić nic w domu, i - Bóg jeden wie - jak bardzo nie chciała, by Ned w ogóle jej dotykał, doktor Blessing kazał jej brać jakieś małe, żółte pigułki. Nie chciała ich, ale uległa pod naciskiem Neda. To były malutkie, ośmioboczne tabletki, znacznie mocniejsze, niż wskazywałby na to ich rozmiar. Sprawiały, że wszystko wokół stawało się ziemiste, żółtawe. Falujące i mdłe. Po chwili to było gorsze niż cokolwiek innego, więc odstawiła je. Zresztą wszystkie te leki to chemia, a Rose nie ufa chemii. Kto wie, co one naprawdę robią człowiekowi? Nie, myśli teraz, lepiej poczekać jeszcze i nie mówić Nedowi o zaczerwienionym pieprzyku, który tak swędzi.
Przekręca głowę na poduszce i spogląda na męża, studiuje jego twarz oświetloną księżycem. Nawet we śnie wygląda na zmęczonego. Rose nie potrzebuje okularów, żeby widzieć głębokie zmarszczki wyryte w skórze między oczyma i tworzące linie od nosa do brody. Ned ma prawie pięćdziesiąt siedem lat. Starzejemy się, myśli Rose. Niemal łagodnieje jej serce.
Czasami zastanawia się, dlaczego dla Neda wszystko jest takie proste. Czy nie ma w nim złości, że tak wiele im zabrano, tak wiele zwykłych, prostych rzeczy, do których mieli pełne prawo - dorastanie Todda, jego ślub, jego dzieci? Od pięciu lat śledzi wszystkie te rzeczy, które się nie wydarzą, gorzkie rocznice, które sprawiają, że ból jest wciąż żywy i nieznośny, ale których nie umie przestać rejestrować. Bal szkolny Todda. Ukończenie szkoły. Tamtej jesieni zaczynałby college. Czy Ned nigdy nie myśli o tym wszystkim?
Raz, trzy lata temu, kiedy oglądali telewizję, wyrwało jej się:
- Byłby teraz w college'u.
- Na Boga! - krzyknął Ned. Oparcie jego zielonego fotela gwałtownie się podniosło i Ned wymaszerował z pokoju. Dla niego Todda nie ma, temat jest zamknięty.
Mężczyźni są inni, myśli Rose. Ale nie, weźmy choćby taką Claire Covington. Już następnego lata po tym, jak ich syn utonął, znowu pływała w tym jeziorze, dokładnie w tej samej wodzie, która być może wciąż miała w sobie drobinki ostatniego oddechu Briana Covingtona. Ale być może, myśli Rose nagle olśniona, może zanurzenie się w tej wodzie było dla Claire sposobem na zbliżenie się do syna. Bóg jeden wie, Rose to rozumie. Potem przypomina sobie, jak Claire śmiała się i chlupała wodą, ubrana w strój kąpielowy o wiele za skąpy jak na kobietę w jej wieku. Nie, kiedy Claire Covington weszła do jeziora, nie zrobiła tego, by połączyć się z tym, co pozostało po jej synu.

Choć nie pamięta, żeby zasypiała, musiała się jednak zdrzemnąć, bo gdy następnym razem patrzy na zegarek, jest 6:00. Czuje, że Ned obok niej już się porusza. Niedługo wstanie, uwalniając ją. Rose weźmie prysznic, pozwoli, by zimna woda spłynęła po jej brzuchu i przyniosła ulgę.
Ned pojękuje cicho, potem budzi się. Tak robi to każdego ranka. Śpi, a już za chwilkę mówi:
- Czas wstawać.
- Tak.
Rose podnosi jego ciężkie ramię ze swoich żeber i bierze mały oddech, wciąga powietrze. W porannym świetle na jedną krótką chwilę prawie umie uwierzyć, że swędzenie tylko jej się przyśniło, potrafi niemal uwierzyć, że w swoim życiu już wyczerpała ludzki przydział bólu i smutku.

 


Rozdział II
Rose

Mają już za sobą kurtuazyjne śniadania w stylu Today Show. Cztery lata temu Ned zainstalował trzynastocalowy telewizor Sony na blacie obok lodówki. Telewizja i gazeta Neda zlikwidowały w dużej mierze potrzebę wszelkiej rozmowy, a to, co zostaje powiedziane, jest zwykle dość jednostronne. Tego ranka Ned włącza telewizję zaraz po wejściu do kuchni, potem otwiera gazetę na dziale sportowym. Niezawodny jak zegarek. Rose czeka, aż poinformuje ją, kto wygrał mecz poprzedniego wieczoru. Każdego ranka zasypuje ją informacjami o wynikach, przeniesieniach, sprzedaży zawodników wartych miliony dolarów, zwalnianiu przegrywających menedżerów oraz o wszystkich innych codziennych problemach - zależnie od sezonu - Patriotsów, Bruinsów czy Soksów. A Rose wciąż nie potrafi zrozumieć, dlaczego właściwie on wyobraża sobie, że ją to w ogóle cokolwiek obchodzi. A jednak gdyby nie podawał jej wyników i nie komentował takich wydarzeń jak wyznaczenie nowego pałkarza albo nowego prezesa federacji baseballu, czy w ogóle jeszcze by rozmawiali?
Dziś Ned milczy. Drużyna Soksów musiała mieć wczoraj wolne. A może skończył się sezon? Rose nie zawsze słucha uważnie i łatwo jej się to wszystko myli.
Zaczyna szykować jajka i zaciska zęby, słysząc ryczenie telewizora. Są dni, kiedy ma wrażenie, że ten hałas wwierca się jej do mózgu i przyczaja tam, bzycząc bez ustanku. To dziwne, że nikt w Waszyngtonie nigdy nie zbadał, co tak naprawdę robi telewizja z ludzkimi umysłami. A może już to zbadano, tylko trzymają wszystko w tajemnicy, żeby nie zaszkodzić gospodarce. Z pewnością całymi latami milczeli o innych smutnych rzeczach, takich jak na przykład wyniki badań na temat palenia papierosów albo okropne skutki uboczne po wszczepianiu tego paskudztwa, żeby piersi były większe. Silikonu. No właśnie. Rose przypomina sobie to słowo nagle, gdy smaży Nedowi jajka na patelni, która jest pokryta silikonem. Jak to w ogóle możliwe, żeby jakakolwiek kobieta chciała wsadzić w swoje ciało coś takiego?
Zdarzają się dni, kiedy ma ochotę chwycić telewizor, przetaszczyć go z blatu aż za garaż i rozwalić siekierą. Waliłaby i waliła, aż nic by z niego nie zostało, a ktoś, kto by się natknął na jego resztki, nigdy by nie zgadł, że jeszcze kilka godzin temu uśmiechał się w nim Bryant Gumball.
Nazywanie prowadzącego program Bryantem Gumballem zamiast Bryantem Gumbelem to taki poranny dowcip Neda. Wygłasza go codziennie rano, a potem śmieje się, jakby powiedział to pierwszy raz w życiu. Jeśli powie to dzisiaj, myśli Rose, przysięgam, walnę go patelnią w głowę. Stoi przy kuchence tak długo, aż ta chęć mija.
Głos z Sony szczebioce, radośnie zachwala sposób na niepowstrzymane parcie na mocz. Przy śniadaniu. Dlaczego ludziom od reklamy wydaje się, że ktokolwiek chciałby wysłuchiwać tego typu spraw przy porannej kawie? Wciąż nie może się nadziwić tematom, z którymi wyskakują ludzie z telewizji, cały ten tupet - takie przedmioty jak tampony, o których, gdy była dziewczynką, nie wypadało nawet pisnąć.
- Jakie masz plany na dziś? - pyta Ned, gdy Rose podaje mu jajka.
Odkąd pamięta, zadaje jej przy śniadaniu to pytanie. Kiedyś wymyślała odpowiedzi. "Och, lunch z Rockiem Hudsonem i tańce z Fredem Astairem. Tylko krótki wypad na Bali, ale zdążę wrócić na obiad". "Rose, jesteś szalona" - mówił, jakby była najzabawniejszą osobą na całym świecie.
- Nic takiego - odpowiada mu, podając jajka.
- Nie umiem sobie jakoś wyobrazić, czym ty się zajmujesz całymi dniami - dziwi się Ned między napełnianiem ust jajkami a łykiem kawy. Wciąż ma nadzieję, że Rose wróci do pracy w sklepie Fostersów.
- Radzę sobie.
Ned nalewa kolejną filiżankę kawy, jeszcze jedną zabierze ze sobą. To będzie już trzecia, a przecież wstał ledwie godzinę temu. Powinien pić mniej kawy. Ale jest dorosły. Sam decyduje.

Po jego wyjściu Rose wyłącza telewizor i zmywa naczynia. Wyciera blat i zdrapuje zapieczone zacieki z tostera. Tak jak każdego dnia wyrzuca śmieci, choć we dwójkę produkują ich tak mało, że trudno powiedzieć, żeby taka czynność miała jakiś sens. Potem idzie na górę zdjąć pościel i położyć nowe prześcieradła. Od kilku tygodni zmienia pościel każdego dnia w nadziei, że to pomoże jej pozbyć się tej swędzącej plamki na brzuchu. Jak na razie, nie pomogło. Ale lubi to uczucie, gdy każdego wieczoru wślizguje się w czystą pościel, pościel trochę szorstką i pachnącą słońcem. Tak jakby każdej nocy zaczynała od nowa.
Kobieta zauważyłaby coś takiego od razu, ale Ned oczywiście nie wspomniał o tym ani słowem.
Nie ma go już od godziny i Rose właśnie wychodzi z piwnicy - idzie bokiem, żeby kosz z praniem nie utknął w przejściu - kiedy dzwoni telefon. Pozwala mu dzwonić z pięć razy, zanim podejmuje decyzję, czy odebrać, czy nie. Poznaje dzwonek. Ludziom wydaje się, że telefon zawsze dzwoni tak samo, bez względu na to, kto wykręca numer, ale to nieprawda. Ma zupełnie inny dźwięk zależnie od tego, kto jest po drugiej stronie i po co dzwoni. Telefon od przyjaciela ma całkowicie inny dzwonek niż ten od ludzi od telemarketingu, którzy zawsze dzwonią w porze obiadu. Albo telefon ze złymi wieściami. Po śmierci Todda zaczęła zwracać uwagę na takie rzeczy.
Kiedy mówi "po śmierci Todda", ludzie czują się niepewnie. W zasadzie większość osób - choćby siostra Neda, Ethel - wspominając o nim, dobiera takie słowa, jak "rozstał się z tym życiem" czy "odszedł", co brzmi, jakby wyskoczył tylko na jakąś krótką wycieczkę i w każdym momencie mógł wrócić, wejść przez te drzwi w swoich czerwonych trampkach i spytać, co na obiad. Oczywiście tak naprawdę Ethel byłaby najszczęśliwsza, gdyby mogła już w ogóle nie słyszeć tego imienia, jakby tkwiły w nim jakieś zarazki, które mogą zarazić jej synów, co jednak nie przeszkodziło jej zabrać dla nich ubrań Todda. Ale on wcale nie jest na jakiejś wycieczce. Umarł. "Śmierć" jest dobrym słowem. Brzmi adekwatnie do tego, czym naprawdę jest.
Teraz po tonie dzwonka Rose bezbłędnie poznaje, że to Anderson Jeffrey. Dzwoni bez ustanku od miesiąca - jest bardziej uparty, niż można by się po nim spodziewać - i robi jej się słabo na myśl, że mógłby kiedyś zadzwonić w obecności Neda. Jak wytłumaczyłaby telefon od nauczyciela, skoro powiedziała Nedowi, że tenże nauczyciel odwołał zajęcia z pisarstwa, bo nieoczekiwanie musiał wyjechać z miasta?
Zajęcia były pomysłem Neda. Kiedy znalazł katalog szkoły na jej toaletce, uczepił się go i trzymał kurczowo, zupełnie tak, jakby się chwycił jakiejś ostatniej nadziei. Dostała tę ulotkę od kasjerki ze Stop and Shop, Dorothy Barnes, która wrzuciła ją do torby na zakupy razem z cotygodniowymi druczkami reklamowymi. Gdyby dał ją jej Ned albo doktor Blessing, wyrzuciłaby od razu, nawet nie spoglądając ponownie, ale skoro trafiła do niej przypadkiem, Rose zachowała ją, a nawet rzuciła na nią okiem i przejrzała plan na semestr jesienny kursów dla dorosłych w pobliskiej szkole społecznej. Gdy tylko Ned zobaczył ulotkę, na jego twarzy pojawił się ten okropny grymas nadziei, tak widoczny, wprost lśniący, jakby wymalowany olejem silnikowym. Wreszcie wróci do normalnego życia. To jego zwrot: "wrócić do normalnego życia". Jakby to było takie łatwe wrócić, potrzebna tylko mapa. Ale życie nie jest takie proste, jak to się wydaje mężczyznom.
- No, no, Rosie - powiedział, kiedy wziął ulotkę do ręki. - Ty to jesteś pełna niespodzianek.
Stał w łazience oparty o komodę i spoglądał na broszurkę. Wymieniano w niej z tuzin różnych kursów: naprawa silników, tapicerstwo, kursy komputerowe, kursy kreatywnego pisania, konwersacje z francuskiego, kurs pierwszej pomocy, szycie narzut. Nie miała wątpliwości, o czym myśli Ned - na co ma nadzieję - to było jasne jak słońce.
- To nic takiego - powiedziała. - Jakiś śmieć.
A jednak musiała przyznać, że kurs szycia narzut przykuł jej uwagę. Tyle kiedyś szyła, a jeszcze nigdy nie zrobiła narzuty. Przez chwilę wyobraziła sobie, że idzie na taki kurs, tnie wszystko, co kiedykolwiek nosiła, na kawałeczki - małe trójkąciki i kwadraciki. Użyłaby też ubrań Todda, pojedynczych sztuk, które udało jej się zgromadzić w pudle, zanim Ned oddał większość ubrań dzieciakom Ethel. Jak to boli, gdy Rose czasem musi patrzeć na koszulkę Todda na ciele innego chłopca, ale Ned powiedział, żeby się nie wygłupiała i że nie ma sensu, żeby marnowały się ciuchy w dobrym stanie. "Boże, przecież to tylko ciuchy" - powiedział.
Pomyślała, że jeśli zrobi narzutę z ubrań syna, może będzie tak, jakby miała tylko dla siebie jakąś jego cząstkę, coś takiego, o czym wiedziałaby tylko ona i czego nikt nie mógłby jej odebrać. Podzieli je na malutkie łatki, tak malutkie i tak równiutko obrębione, że będą wyglądały jak szyte na maszynie, i może pocięcie, obszycie i ułożenie ich w jakiś wzór sprawi, że wszystko nabierze wreszcie sensu.
Już nawet chciała powiedzieć Nedowi, że może spróbowałaby pójść na ten kurs szycia narzut, kiedy pewnego dnia wrócił do domu, uśmiechając się - jak on to zwykł mówić - jak głupi do sera, i obwieścił, że zapisał ją na kurs pisarstwa i zapłacił już za najbliższy semestr. W tym samym momencie zobaczyła, jak jej narzuta, której nigdy nie uszyła, rozpływa się w powietrzu, znikając tak jak ubrania, które Ned oddał Ethel. Znikając tak szybko, że aż jej się zakręciło w głowie.