W ruchu

  • szt.
  • 19,00 zł 6,50 zł

Głośny debiut Valerie Martin, poruszający tematy, które powróciły w jej kolejnych powieściach, np.: Mary Reilly czy Wielkim rozwodzie - kruchość świata fizycznego, codzienność pracy zawodowej oraz szansa - aczkolwiek niewielka - przemiany i wyzwolenia.
Helene Thatcher pracuje - ale nie na uczelni, o czym kiedyś marzyła, lecz w biurze opieki społecznej w Nowym Orleanie, w świecie dokumentów, źle klimatyzowanych pomieszczeń i urzędowych zarządzeń. Chaos i rozpacz rządząca życiem ludzi, z którymi styka się Helen w pracy, odciskają się na jej własnym życiu, mimo iż mieszka w lepszej dzielnicy miasta. Jej kochankowie zmagają się ze skłonnościami do przemocy i narkotyków; jeden z przyjaciół flirtuje z obłędem.
Zmysłowa i samotna młoda bohaterka usiłuje wziąć się za bary z uciążliwością swojej egzystencji…

"Martin mistrzowsko kreśli niepokojący nastrój wzbierającej burzy".
"Philadelphia Inquirer"

"Miejska, wyrafinowana, zaskakująca… powieść o lęku… izolacji… zdradzie".
"Boston Globe"

"Martin chyba wie, na co ludzi stać. Wystarczyłby mi autor, który widzi ludzkie intrygi, walkę, ich znój… Ale jeszcze lepiej trafić na pisarza, który wie - i mówi mi - co ludzie usiłują przez to osiągnąć. Jej bohaterowie zostali pozbawieni złudzeń, po czym osiągnęli głębsze poziomy motywacji - tak jakby teraz, kiedy wiemy już o sobie najgorsze, moglibyśmy usiąść spokojnie i napawać się tą wiedzą".
Anatole Broyard, "New York Times"


Rok wydania: 2003
Stron: 194
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 40
Tłumacz: Katarzyna Krawczyk

Fragment tekstu:

ROZDZIAŁ 1

 

Tego poranka zadzwoniła Clarissa i zaprosiła mnie do siebie. Nie widziałyśmy się od dłuższego czasu, więc chętnie się zgodziłam. Kilka lat wcześniej, kiedy zabawiałam się pomysłem zrobienia kariery naukowej, Clarissa była promotorem mojej pracy dyplomowej. Zaprzyjaźniłyśmy się w trakcie wielu godzin spędzonych na rozmowach, na próżno szukając w literaturze tematu, który mogłabym opracować przy moim ograniczonym dostępie do źródeł. Uzgodniłyśmy teraz, że w piątek po południu przyjadę do niej autobusem; jednak w czwartek spotkałam się z Reedem, który zaproponował mi swój samochód. Wyjechałam w piątek wieczorem, ciesząc się wizją spędzenia kilku dni za miastem. Clarissa mieszkała na północ od centrum, w starym domu, w gospodarstwie otoczonym ugorami i aurą nieuniknionego upadku wiejskiej Luizjany.
Nowa autostrada z Nowego Orleanu do Baton Rouge przecina kanał Bonnet Carre; jest to nowoczesna, nie zatłoczona, szeroka droga biegnąca wiaduktem nad okolicznym bagnem. Wzdłuż drogi nie stoją tablice reklamowe, gdyż na mokradłach po prostu by zatonęły. Tego wieczoru niemal nie było ruchu, więc zatopiłam się w zadumie, której sprzyjały bagno, duszne, wilgotne powietrze oraz gorąco. Droga zajmuje zwykle około dwóch godzin. Po jakichś dwudziestu minutach uświadomiłam sobie, że trudno mi utrzymać samochód w linii prostej. Zjechałam na pobocze i wysiadłam, myśląc, że przebiłam oponę. Przy drodze nie było lamp, jedynym źródłem światła były reflektory mojego samochodu. Przechodząc przed maską, usłyszałam szum w powietrzu; odwróciłam się akurat na czas, żeby dojrzeć wielkiego żurawia składającego długie, białe skrzydła po wylądowaniu nad wodą obok drogi. W ciemności ledwie odróżniałam zarysy drzew, ale jego jasna sylwetka odcinała się wyraźnie na czarnym tle. Zapomniałam o oponie i oparłam się o balustradę. Spojrzawszy w dół, dojrzałam dwa inne ptaki, stojące ledwie kilka metrów ode mnie. Panowała cisza. Stopniowo uświadomiłam sobie, że między drzewami wieje silny wiatr, zwiewający mi włosy z twarzy. Jakim cudem nie zauważyłam go wcześniej? Pewnie przez ten wiatr miałam problemy z jazdą prosto. Zrobiło mi się głupio, że się zatrzymałam, ale z drugiej strony cieszyłam się, bo dzięki temu spojrzałam na pobocze. Głęboko wciągnęłam wilgotne nocne powietrze; przyszło mi do głowy, że taka samotność w nocy, kiedy przed sobą ma się pewny cel podróży, wcale nie jest niemiła.
Odwracając się od barierki, omal nie wpadłam na czarną kobietę w świetle reflektorów. Serce mi na chwilę stanęło i poczułam taką miękość kolan, że musiałam oprzeć się o samochód. Kobieta nie poruszyła się, stała dalej i patrzyła na mnie.
- Boże - powiedziałam - ale mnie pani przestraszyła.
- Przykro mi - odparła, wychodząc z kręgu światła rzucanego przez lampy, więc nie zdążyłam już dostrzec jej twarzy. - Nie chciałam pani straszyć.
Rozejrzałam się - nie było widać żadnego samochodu.
- Skąd pani się tu wzięła? - zapytałam.
Wskazała kierunek.
- Laplace - odparła.
- Ale jak pani tu dotarła?
- Piechotą - odrzekła niecierpliwie.
- W tej ciemności?
- Kiedy zaczęłam iść, jeszcze nie było tak ciemno. - Cofnęła się i oparła o barierkę. - Dokąd pani jedzie?
- Baton Rouge.
- Wracam - ciągnęła. - Podwiezie mnie pani?
- Nie rozumiem.
- Zmieniłam zdanie. Wracam. Ale nie mogę iść piechotą, zmęczyłam się.
Nie mogłam dojrzeć jej twarzy, ale mówiła wolno, chyba rzeczywiście ze zmęczenia. Przyszły mi do głowy najrozmaitsze podejrzenia. Co ona tu robiła? Czy ktoś jej towarzyszył, może czaił się z drugiej strony samochodu, czekając na odpowiednią chwilę? Rozejrzałam się ponownie; nie było żadnego innego samochodu.
- Cholera - powiedziałam głośno.
Kobieta odwróciła się tyłem do mnie i spojrzała na wodę. Jeden żuraw poderwał się do lotu i zatoczył koło nad drzewami - biały punkt w ciemności. Kobieta przetarła oczy i z rozpaczą szarpnęła się za włosy.
- Musi mi pani pomóc - powiedziała, nie odwracając się. - Nie mogę już iść dalej.
Obeszłam samochód dookoła, odchodząc od niej. Po drugiej stronie nikogo nie było, ale to tylko zwiększyło moje rozdrażnienie. Kim była ta kobieta? Czego ode mnie chciała? Wciąż trzymając się barierki, odwróciła się twarzą do mnie. Wiatr uniósł jej jasną spódnicę do kolan; kobieta usiłowała przytrzymać ją jedną ręką. Nie mogłam znaleźć powodu, dla którego miałabym ją zabrać, zamiast po prostu wsiąść i odjechać w siną dal, zostawiając ją na szosie. Czułam, że zanosi się na coś bardzo niemiłego. Czasami, spoglądając na twarz kogoś, kto przez moje ramię patrzył na mnie, widziałam w jego twarzy ten znak nadciągającego nieszczęścia. Pamiętam, ktoś mówił mi o filmie, w którym pewnej nocy zmarli ożywają i wyruszają w świat, niosąc zagładę wszystkim w promieniu ponad kilometra od cmentarza. Podobno największym horrorem tego filmu było to, że ludzie zajmowali się swoimi codziennymi sprawami, zupełnie nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, aż było za późno. Podejrzewałam, że stąd właśnie rodzi się najwyższe przerażenie: z braku ostrzeżenia. Tego właśnie się spodziewałam, kiedy odwróciłam się do kobiety i powiedziałam: "Proszę wsiadać" - otwierając drzwi samochodu i siadając za kierownicą. Kobieta bez wahania zajęła miejsce obok mnie.
Przez jakieś pięć minut jechałyśmy w milczeniu. Kobieta siedziała z rękami na kolanach, mechanicznie mnąc starą chusteczkę i patrząc prosto przed siebie na drogę. Czasami spoglądałam na nią, ale ona wydawała się mną nie interesować. W ciemnościach niemożliwe było rozszyfrowanie tajemniczej pasażerki. Mogła być bardzo młoda, trudno to było stwierdzić. Spod paska wytartej sukienki wystawał brzuch; może była w ciąży? W końcu nie mogłam już znieść ciszy w samochodzie.
- Nie chce pani wracać do Laplace? - zapytałam.
Udawała, że nie usłyszała moich słów. Pomyślałam, że może czuje się urażona, bo jest ode mnie zależna - jeśli chce wrócić tam, skąd przyszła.
- Jedzie pani z miasta? - zapytała w końcu.
- Tak, z Nowego Orleanu.
- Tam szłam.
- Była tam pani wcześniej?
- Najdalej byłam tutaj.
- Ma pani tam rodzinę?
W ciemności spojrzała na mnie zaciekawiona. Widziałam, że się uśmiecha, powolnym, zmęczonym uśmiechem, takim jakim matka obdarza dziecko wciąż pytające: "Dlaczego?"
- Chce się pani czegoś o mnie dowiedzieć?
Właściwie nie chciałam się niczego dowiadywać; chyba sama mogłam się domyślić, co zaszło. Znudziło ją życie na wsi, bieda oraz brak perspektyw; zamarzyła o przeprowadzce do wielkiego miasta. Jeśli miała tam rodzinę, szła do nich. Jeśli nie, zapewne chciała dotrzeć do biura opieki społecznej.
- Jasne - odparłam. - Chcę się dowiedzieć.
- Dlaczego?
- A dlaczego nie? - odpaliłam.
- Jedzie pani do college'u?
- Nie, do koleżanki.
- Nie znam nikogo w mieście. Dlatego zawróciłam.
- Wie pani co, była pani naprawdę blisko.
- Ile jeszcze mi zostało?
- Za godzinę dotarłaby pani do granic miasta, a potem do centrum zostało jeszcze około dwudziestu kilometrów.
- Byłam rzeczywiście blisko - przytaknęła. - Zabierze mnie pani do miasta?
- Nie, teraz jadę gdzie indziej. Wracam dopiero za kilka dni.
- Chce pani, żebym wysiadła z samochodu - stwierdziła rzeczowo.
- Nie zależy mi.
- Nie mam po co jechać do miasta i nie mam po co wracać - powiedziała to tak, jakby ta myśl miała dla niej jakiś urok. - To święta prawda.
- Nie ma pani rodziny?
- Może powinnam jechać dalej do tego Baton Rouge.
- Może pani jechać, proszę bardzo. Zawiozę panią.
- No to jadę.
Zastanowiłam się, co mogłaby tam znaleźć, i spróbowałam wymyślić, gdzie najlepiej będzie ją wysadzić. Baton Rouge nie było miejscem dla samotnej czarnej kobiety, ale prawdopodobnie nie było też gorsze niż miejsce, z którego wyruszyła. W mieście trudno było znaleźć pracę, zwłaszcza Murzynom. Przy odrobinie szczęścia mogła zatrudnić się w czyimś domu. Biali mieszkańcy będą zapewne traktować ją obojętnie, może trochę złośliwie, ale wydawało mi się, że przywykła do tego.
- Co zamierza pani tam robić? - zapytałam, nie licząc zresztą na zbyt konkretną ani jednoznaczną odpowiedź.
- Coś znajdę - odparła. Postanowiłam, że prędzej cisza między nami zgęstnieje do widzialnej postaci, niż znów się odezwę. - Dotąd dawałam sobie radę - dodała.
Jechałyśmy w milczeniu. Kobieta wciąż gniotła chusteczkę. Była coraz bardziej zdenerwowana; dłonie coraz mocniej ściskały stary materiał. Wiejący wiatr zmusił mnie do poświęcenia całej uwagi prowadzeniu samochodu; kiedy w końcu rzuciłam jej spojrzenie, dojrzałam łzę toczącą się po policzku, lśniącą w ciemności.
- Na Boga - odezwałam się. Kobieta wstrząsnęła się lekko i odwróciła ode mnie twarz. - Proszę nie płakać.
Teraz czekał mnie wybuch emocji. Będę musiała zatrzymać samochód, a potem do końca życia opiekować się tą biedaczką… nie mogłam znieść tej perspektywy.
- Proszę nie płakać! - powtórzyłam.
- Nie płaczę. - Pociągnęła nosem.
- To dobrze - zakończyłam.
Dziesięć minut później jechałyśmy przez Laplace. Zajechałam na stację benzynową i poprosiłam mężczyznę z obsługi, żeby nalał do pełna. Zapytałam kobietę, czy napije się coca-coli, choć byłam pewna, że potrząśnie przecząco głową, z oczami utkwionymi w chusteczce. Uznałam, że najlepiej będzie zostawić ją na kilka minut samą, żeby odzyskała panowanie nad sobą. Wychodząc z samochodu, zapytałam o jej imię.
- Ella - odparła.
Od poprzedniego postoju wiatr przybrał na sile. Poszłam na stację i kiwnęłam do młodego czarnego mężczyzny za ladą.
- Czy jest tu gdzieś automat z colą?
Spojrzał na mnie podejrzliwie.
- Z czym?
- Z coca-colą.
Wskazał kierunek; znalazłam automat i na stojąco wypiłam colę, ciesząc się, że nie stoję na zewnątrz, na wietrze. Kiedy wróciłam do samochodu, Elli nie było. Mężczyzna zza lady poszedł za mną i stanęliśmy na wysepce, rozmieniając pieniądze. Przypuszczałam, że Ella poszła do łazienki. Kiedy mężczyzna odwrócił się, żeby umyć przednią szybę, wsiadłam do samochodu. Czekałam jakieś pięć minut, potem wróciłam na stację, sprawdzić, czy klucz do łazienki jest na miejscu. Wisiał na ścianie nad ladą. Przez ten czas mężczyzna skończył myć szybę i wolno poszedł do siebie.
- Czy widział pan kobietę, która była ze mną w samochodzie? - zapytałam. Przeszedł obok mnie i zajął miejsce za biurkiem.
- Jaką kobietę?
Jak miałam ją opisać? Rozdrażniła mnie świadomość, że czarnemu mężczyźnie miałabym powiedzieć, iż pamiętam jedynie, że kobieta była czarna.
- Czarna kobieta - wyrzuciłam z siebie, szybko przechodząc do dalszej części opisu. - Mniej więcej mojego wzrostu i figury, w jasnoniebieskiej sukni.
Mężczyzna uśmiechnął się do siebie szatańsko.
- Skąd pani jedzie?
- Widział ją pan?
Potrząsnął głową. Przeszłam na drugą stronę budynku i spróbowałam otworzyć drzwi łazienki. Były otwarte, ale w środku nie znalazłam nikogo. Pomyślałam, że może wsiadła do innego samochodu albo postanowiła zostać w Laplace i poszła jakąś drogą, której nie znałam. Wróciłam do samochodu i stanęłam przy drzwiach. Mężczyzna na stacji przyglądał mi się znudzony; drugi oparł się o pompę i papierowym ręcznikiem wycierał okulary.
- Widział pan kobietę, która ze mną przyjechała? - zapytałam. Mężczyzna włożył okulary i wyrzucił papier do kosza.
- Jaką kobietę? - zapytał z uśmiechem.
On też coś wie, uznałam. We trójkę wymyślili sobie zabawę. Nie spoglądając na żadnego z nich, wsiadłam do samochodu i odjechałam drogą szybkiego ruchu.
Po czterdziestu minutach byłam w Baton Rouge. Clarissa mieszkała półtora kilometra na północ od miasta; przejechałam całą drogę, nie zatrzymując się. Niemal nie było ruchu, ludzie zapewne nie mieli żadnego pomysłu na spędzanie czasu, zwłaszcza wieczorem. Kiedy podjechałam pod dom Clarissy, ze zdziwieniem zauważyłam ciemne okna. Wyszłam z samochodu i podeszłam do tylnych drzwi. Czułam się przygnębiona - najpierw spotkaniem z kobietą na drodze, a teraz rosnącą pewnością, że w domu nikogo nie ma. Zapukałam do drzwi i stałam chwilę, czekając na odpowiedź. Nic nie mąciło wilgotnej, ciemnej ciszy. Przyłożyłam ucho do drzwi, ale z domu nie dobiegł żaden dźwięk. Mój wzrok przyzwyczajał się do ciemności, kiedy nagle dojrzałam zwinne poruszenie w trawie przy progu. Po chwili rozpoznałam czarny i lśniący grzbiet dużego węża, pełznącego bezszelestnie przez trawę. Zwróciłam się znów ku drzwiom, zaczęłam szarpać klamkę i pukać. Może w środku coś się stało. Może coś się stało Clarissie. Stałam znów w ciemności, przyglądając się wężowi wślizgującemu się pod dom. Na ganku znalazłam miotłę; rozgarniając kijem trawę przed sobą, wróciłam do samochodu. Nie miałam pojęcia, co zrobić. Dlaczego nie zadzwoniła, jeśli wyjechała? Na pewno stało się coś nieoczekiwanego.
Przez kilka chwil siedziałam w samochodzie. Możliwe, że została dłużej na uniwersytecie i nie miała możliwości mnie zawiadomić. Była dziewiąta. Zwykle nie zdarzało się nic podobnego, ale Clarissa wspomniała raz o młodym profesorze, który przesiadywał w swoim gabinecie do dziesiątej, pracując nad książką o Dreiserze. "W pustym budynku" - dodała wtedy. Widząc jej zachwyt tym pomysłem, pomyślałam, że może podoba się jej ten profesor. Może jeszcze tam jest i będzie wiedział, co się z nią stało.
Pojechałam na uniwersytet. Spotkałam tam parę osób wychodzących z wieczornych wykładów. Weszłam do budynku, w którym miała swój gabinet Clarissa. Korytarz na pierwszym piętrze był oświetlony. Minął mnie stary czarny mężczyzna, pchający na wózku wiadro z wodą. Pobiegłam schodami i zatrzymałam się na półpiętrze. Przed sobą miałam ciemny korytarz. Na jego końcu widać było otwarte drzwi, z których wylewało się na podłogę i ściany zapraszające światło. Szybko poszłam w jego kierunku; skrzypienie butów na marmurowej posadzce oznajmiało moje nadejście. Kiedy stanęłam w pełnym świetle, spojrzałam przez drzwi prosto w najbardziej zadziwiające oczy, jakie kiedykolwiek widziałam.
Blask zdawał się wydobywać właśnie z jego oczu. Włosy miał jasne, długie, okalające twarz, przechodzące w brodę, więc wyglądał jak otoczony złocistą łuną. Oczy oszałamiająco niebieskie, jasne, duże, patrzyły z niedowierzaniem na to, co się przed nimi pojawiło. Reed nazwałby je "oczami kokainowymi", a na samą myśl o tym uśmiechnęłam się.
- Słucham panią? - odezwał się.
- Szukam Clarissy Pendleton.
- Naprawdę?
- O co panu chodzi?
Wstał.
- Proszę wejść i usiąść.
Odsunęłam się do tyłu.
- Wydaje się pani zaniepokojona - dodał.
Roześmiałam się.
- No cóż - powiedziałam - mam za sobą naprawdę straszliwe chwile.
Wskazał mi krzesło i gestem zaprosił, żebym usiadła. Usiadłam.
- Czy wie pan, gdzie ona się podziała?
Uśmiechnął się.
- Chodzi pani o Clarissę?
- Tak.
- Nie. - Znów się uśmiechnął. - Nie wiem, gdzie się podziała.
Starałam się nie okazać zdenerwowania, choć przychodziło mi to coraz trudniej.
- Skąd pani przyjechała?
- Z Nowego Orleanu.
- I przyjechała pani do Clarissy?
- Dzwoniła do mnie - wyjaśniłam. - Zaprosiła na dzisiaj. Pojechałam do niej do domu, ale nikogo tam nie zastałam.
Zastanawiał się przez chwilę.
- Co pani teraz zrobi?
Spojrzałam na swoje dłonie.
- Nie wiem.
- Szkoda było jechać taki kawał po to, żeby zaraz wracać.
- Chyba jednak wrócę - odparłam, wstając.
- Proszę usiąść - powiedział władczo. Posłuchałam. - Za kilka minut skończę. Zabiorę panią na kawę, jeśli pani chce. Może przez ten czas Clarissa wróci. Zadzwoni pani do niej.
- Dobrze.
Kiwnął głową, potem znów skierował uwagę na leżącą przed nim stronę. Wziął długopis i zapisał kilka słów.
- Jak pani ma na imię? - zapytał, nie patrząc na mnie.
- Helene.
- Helene - powtórzył, jakby próbując dźwięku tego słowa. - Jest pani koleżanką Clarissy?
- Czy to takie dziwne?
Podniósł głowę i spojrzał mi prosto w oczy; tym razem ja odwróciłam spojrzenie.
- Tylko kilka minut - powtórzył - i kończę. Potem porozmawiamy.
Rozejrzałam się po pokoju. Niemal całą ścianę za mężczyzną pokrywał szkic jakiegoś pomnika; był to rysunek z rodzaju tych, w których pocierając kredką papier, uzyskuje się odbicie przedmiotu pod papierem. Przedstawiał wysoką postać owiniętą w czarny płaszcz, na przodzie rozchylony, spod którego wyglądała czaszka z wyszczerzonymi zębami. Ręce były długie, kościste, splecione. Z biurka patrzyła na mnie kolejna czaszka, z lekko otwartymi ustami; tej brakowało dwóch zębów, usuniętych po to, żeby zrobić miejsce dla dymiącego papierosa, wsuniętego w szczelinę. Jedną ze ścian zajmowały książki. Na drugiej wisiała tablica ogłoszeń, a na niej dwa zdjęcia motocykla, z przodu i z boku, oraz kilka listów przypiętych do korka białymi pinezkami. Popatrzyłam na rysunek, wpatrując się w czarne oczodoły, zanim mężczyzna nie przypomniał sobie o mojej obecności.
- Kolega - powiedział, wskazując głową obraz.
- Czy powinnam zapytać pana o imię? - zwróciłam się znów do niego.
- Michael - odparł tak, jakbym go uraziła tym pytaniem.
- Może jednak pójdę - zaryzykowałam.
- Nie, już skończyłem. Możemy porozmawiać.
Poszliśmy razem przez campus w kierunku kawiarni. Po ciemnych, pustych ścieżkach światła pomieszczenia trochę przerażały. Michael poszedł do kolejki, a ja przystanęłam przy telefonie, żeby zadzwonić do Clarissy. Kiedy dołączyłam do niego przy stole, właśnie mieszał cukier w kubku nienaturalnie czarnej kawy.
- Dodzwoniła się pani? - zapytał.
- Nie.
- Może pani spróbować później jeszcze raz.
Otworzyłam torebkę ze śmietanką i wlałam ją do kawy.
- Nie wiem. Może powinnam już wracać.
- Teraz?
- Nie znam tu nikogo. Nawet jeśli wyjadę za chwilę, będę w domu późno, a nie znoszę prowadzić, kiedy chce mi się spać.
- Jak pani dojedzie do domu, ogarnie panią zły nastrój, że zrobiła pani taką długą wycieczkę na próżno.
- Pewnie tak…
- Proszę nie wracać - odezwał się po chwili.
- Muszę.
- Proszę zostać ze mną. Może pani u mnie przenocować.
- Nie znam pana.
Przełknął ostatni łyk kawy.
- Może pani zaryzykować - powiedział, nakładając płaszcz. - Może Clarissa wróci. Może pani jeszcze próbować. A jeśli nawet Clarissa nie wróci, to nie szkodzi.
- Jak się pan nazywa?
- Co to za różnica?
Wzruszyłam ramionami.
- No dobrze, jedźmy. Po drodze kupimy coś do jedzenia.
- Po drodze dokąd?
- Do mnie.
Jego dom okazał się bardzo schludny; z białymi ścianami, meblami ze szkła i metalu, książkami porządnie ułożonymi na półkach.
- Zadzwoń do Clarissy - powiedział, wskazując telefon, po czym znikł w kuchni. Przeczekałam sześć sygnałów, zanim w końcu odłożyłam słuchawkę. Michael wszedł z dwiema szklankami.
- Co to jest? - zapytałam.
- Piwo imbirowe - odpowiedział. - Dobrze?
Poszłam za nim do salonu i usiadłam naprzeciw niego przy stole. Z pudełka wyjął małą fajkę.
- Palisz? - zapytał.
Kiwnęłam. Nie próbowałam już dzwonić do Clarissy. Puścił kilka płyt - kwartetów smyczkowych i madrygałów. Coś mnie w nim niepokoiło. Poprosił, żebym się odprężyła, ale jednocześnie nie pozwalał mi na to. Czułam się rozczarowana. Siedzieliśmy niemal bez słowa około godziny. Czasami on rzucał pytanie, na które ja odpowiadałam, zwykle jednym słowem - "tak" lub "nie". W końcu wstał i wskazał drzwi do innego pokoju.
- Pójdziemy do łóżka?
Poszłam za nim do sypialni. Poczułam ulgę, kiedy zapalił światło. Tutaj rzeczywiście dało się odprężyć; pozostałe pokoje były chyba raczej na pokaz. Wielkie mosiężne łóżko było niepościelone, na kołdrze leżały dwie otwarte książki. Na dywanikach stały popielniczki, szklanka i filiżanka po kawie. Książki po prostu ułożono w stosy w kątach. Michael wszedł przede mną i usiadł na łóżku, krytycznym spojrzeniem obrzucając pokój.
- Co za bałagan - powiedział.
Stałam w drzwiach, rozglądając się wokół i usiłując wymyślić, jak się mam zachować. Czego oczekiwałam?
Nie oczekiwałam tego, co napotkałam w jego spojrzeniu. Było tak zimne, tak obojętne, że cofnęłam się o krok.
- Co robisz? - zapytał.
Zaśmiałam się słabo.
- Nie wiem.
Szybko przeszedł przez pokój i stanął tuż przede mną.
- Wydaje ci się to trochę niepojęte, tak?
- Chyba tak.
- A jednak, kiedy weszłaś do mojego gabinetu, zachowywałaś się tak, jakbyś mnie szukała.
- Częściowo tak. Chciałam się dowiedzieć czegoś o Clarissie, a ona powiedziała mi, że tam cię znajdę, bo zawsze pracujesz do późna.
- I co jeszcze?
- Nic więcej.
- Aha - uśmiechnął się. - Więc nic ci o mnie nie mówiła?
- A czy powinnam coś wiedzieć?
- W tej chwili? Nie, nie sądzę.
- Przy tobie czuję się głupio.
Z wahaniem dotknął mojego ramienia. Żeby uniknąć zakłopotania, które, jak przewidywałam, za chwilę całkowicie mnie opanuje, położyłam mu ręce na ramionach i pocałowałam go. Coś w tym uścisku mnie zdziwiło; miałam wrażenie, że on się czuje tak, jakbym go uderzyła. Zrobił się miękki i słaby, co zwykle przypisuje się kobietom, kiedy dotyka je ukochany. Jednocześnie byłam pewna, że wcale nie odczuwa wielkiej przyjemności; nie jest nawet zaskoczony. Czekał jedynie na dotyk. Wyczułam, że dotyk zawsze wywoływał u niego taką reakcję, co go zresztą złościło. Kiedy mnie puścił, oparłam się o ścianę i spojrzałam na punkt tuż za jego ramieniem. Przycisnął dłoń do moich pleców, popychając mnie lekko do przodu. Poczułam przypływ pewności siebie. Na pewno sobie poradzę, nie zdarzy się nic nieoczekiwanego. Odwróciłam się do niego, pewna siebie, uśmiechnięta, oczekując, że znów spróbuje mnie objąć. Stał nieruchomo w drzwiach, z tym samym zimnym spojrzeniem, które już raz wyprowadziło mnie z równowagi.
- Rozbierz się - polecił.
Potem podszedł do mnie, niedbale rozpinając koszulę. Szybko się rozebrałam i wsunęłam pod kołdrę, a on jeszcze rozwiązywał buty. Usiadł na brzegu łóżka, a ja owinęłam się wokół niego, ocierając się policzkiem o jego plecy. Ściągnął skarpetki, potem podniósł się lekko i jednym płynnym ruchem pozbył się spodni. Położyłam mu dłonie na udach i zamknęłam je na sztywnym, uniesionym członku. "Więc z tym nie będzie problemu" - pomyślałam. Dobrze, bo takich kłopotów najbardziej chciałam uniknąć. Nagle odwrócił się do mnie i odrzucił kołdrę. Uśmiechnęłam się, wyciągnęłam pod jego dłońmi i zamknęłam oczy, z oczekiwania niemal czując zawrót głowy.
- Zimno mi - odezwałam się po chwili. Otworzyłam oczy. Przyglądał się swojej dłoni przesuwającej się po moich piersiach w dół, do talii, a potem szybko wokół ud, pod nogi.
- Bardzo ładne - powiedział z aprobatą.
Z rękami pod moimi udami zaczął naciskać tylne mięśnie nóg. Na sekundę odwróciłam wzrok, spojrzałam na tytuł książki leżącej na stole obok łóżka - Ada Nabokova - i kątem oka dostrzegłam, jak się uśmiecha okrutnym, brutalnym uśmieszkiem. Moje ręce automatycznie chwyciły mosiężne pręty łóżka za głową. Jednym zręcznym, całkowicie niespodziewanym ruchem rozsunął moje nogi i wbił się we mnie, głęboko, nagle, aż w obronnym ruchu, żeby nie uderzyć głową w pręty łóżka, usztywniłam odruchowo ramiona.
- O Jezu - jęknęłam.
Byłam tak wstrząśnięta jego brutalną siłą, że kiedy moje usta znalazły się tuż przy jego ramieniu, zatopiłam w nim zęby - z całą siłą, na jaką mogłam się zdobyć. Jednak on się nie odsunął. Wręcz przeciwnie, złapał mnie jedną ręką za włosy, żebym się nie odwróciła, i jeszcze mocniej naparł ramieniem na moje usta, aż w obawie o zęby musiałam zwolnić nacisk. Wtedy się odsunął i spojrzał na mnie z wyrazem obojętnego zainteresowania. Przesunęłam językiem po zębach, potem spojrzałam na jego skórę, gdzie zostawiłam ślady nabiegające właśnie szkarłatem. On też bez zdziwienia spojrzał na ślady, potem na mnie. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Wszystko to wydarzyło się bardzo szybko, ale uśmiechami daliśmy sobie znać, że oboje doceniliśmy tę chwilę.
Otoczyłam go ciasno nogami i ramieniem, on schował twarz w poduszkę obok mojej głowy. Potem przez całe piętnaście minut zachęcałam go do ataku. Skupiłam się na tym, żeby się odprężyć i podążać za jego szybko unoszącymi się i opadającymi biodrami. Stopniowo ból zelżał, rozproszył się, zamienił w czystą przyjemność. Zanim skończył, moje reakcje fizyczne nabrały podświadomej doskonałości. Kiedy podniósł się na kolana, pociągając mnie za sobą w ostatnie konwulsyjne szarpnięcie, roześmiałam się głośno z podniecenia. Wtedy zobaczyłam jego twarz: odsłonięte zęby, szeroko otwarte, pełne obłędu oczy, zanim padł na mnie, dysząc ciężko.
Nie ruszałam się, czekałam. Co myślał? Zapewne nie mógł wyjść z podziwu, jak przypuszczałam, odebrało mu mowę ze zdziwienia. Wyobrażałam sobie, że coś powie, że wyrazi swój podziw. Przesunęłam językiem po jego ramieniu, ciesząc się słonawym smakiem, potem odsunęłam nogi. Poszedł za moim przykładem. Może będzie chciał znów zacząć. Cała się trzęsłam ze zmęczenia, ale tak, pomyślałam, że ja bym chciała.
Minęła kolejna minuta. Poczułam, że nie bez powodu nie chce odwrócić do mnie twarzy. Co wyrażała? Wyobraziłam sobie przerażający grymas i roześmiałam się na tę myśl.
Stoczył się ze mnie i odwrócił plecami.
- Co cię tak śmieszy? - zapytał. Pogarda w jego głosie napełniła mnie niepokojem. Jak on odebrał to, co się zdarzyło? Jako występ? Obowiązek? Akt miłosierdzia? Bez słowa odwróciłam się, zwinęłam w kłębek, mając nadzieję, że nie zacznę się kołysać. To by oznaczało, że jestem naprawdę przerażona. Nie chciałam też okazać mu, jak bardzo mnie zranił. Leżałam bez ruchu, choć wymagało to wysiłku, dlatego zresztą nie zasnęłam. Poczekałam, aby się upewnić, że on śpi - wtedy wstałam, zebrałam ubranie i wymknęłam się do przedpokoju. Włożyłam bieliznę i suknię, przekładając sandały z jednej ręki do drugiej, kiedy wsuwałam ręce w rękawy. Zapięłam się i usiadłam przy telefonie. Wykręciłam numer Clarissy.
Po trzecim sygnale zobaczyłam go w drzwiach.
- Co robisz?
Wstałam.
- Dzwonię do Clarissy.
- Clarissa jest w Mobile, u rodziców. - Odłożyłam słuchawkę i spojrzałam na niego tępo. Był nagi, jedną dłoń opierał o framugę. - Nie wiedziałaś? - zapytał.
Usiadłam i włożyłam sandały. Moja torebka leżała na podłodze obok krzesła. Sięgnęłam po nią, otworzyłam, wyjęłam szczotkę i przejechałam nią po włosach. Michael stał bez ruchu.
- Wracaj do łóżka - powiedziałam. - Zasypiasz na stojąco.
Odwrócił się.
- Wracaj ze mną - rzucił. - To nieważne.
Poczekałam, aż dotrze do końca korytarza, złapałam torebkę, przebiegłam przez pokój i otworzyłam drzwi wejściowe, po czym cicho zamknęłam je za sobą. Pobiegłam dalej. Samochód Reeda stał zaparkowany na ulicy; popędziłam w jego kierunku. Kiedy otwierałam drzwi, spojrzałam na tylne siedzenie, żeby się upewnić, że nikt tam nie leży zaczajony. Odjeżdżając od krawężnika, zobaczyłam, że światło w pokoju Michaela zapala się. Ulice były ciemne, miasto - ciche. Skupiłam się na tym, żeby jak najszybciej przez nie przejechać. Kiedy skręciłam na ostatnią ulicę dojazdową przed autostradą, dojrzałam mężczyznę idącego w kierunku samochodu zaparkowanego przy ulicy; w wyciągniętej ręce niósł przed sobą latarkę. Kiedy go mijałam, odwrócił się i wolną ręką pomachał do mnie. Wtedy nie pamiętałam, czy widziałam wyraźnie jego twarz, dopóki dwie godziny później nie wjechałam w granice Orleanu.