Wariat w Berlinie

  • szt.
  • 39,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Brak możliwości zakupu książki.

 

Pierwszy tom sagi o Carlu Reinharcie, satyrycznego spojrzenia na współczesność autora Małego Wielkiego człowieka to krwista, pełna ironii i dowcipu opowieść o nieporadnym amerykańskim Odyseuszu.
Reinhart, medyk wojskowy stacjonujący w okupowanych przez Aliantów Niemczech, jest młodym człowiekiem o pokaźnych gabarytach (waży ponad dziewięćdziesiąt kilo), dobrego serca, inteligentnym i trochę głupcem. Z niepokojem i zadziwieniem pełni swoją rolę kustosza zgruchotanej i zatrutej cywilizacji, ulegając rozmaitym wpływom: Nathana Schilda, amerykańskiego komunisty pracującego dla wywiadu Stanów Zjednoczonych; wojennej sierotki Trudchen, schlebiającej męskim zachciankom Heidi; Schatziego, członka partii nazistowskiej, a obecnie rosyjskiego kuriera i wirtuoza czarnego rynku.
Kolejne części cyklu o Reinharcie, obejmującego całą karierę pisarską Thomasa Bergera, to Reinhart in Love, Żyć, nie umierać! i Reinhart's Women.
Rok wydania: 2003
Stron: 472
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 10
Tłumacz: Tomasz Bieroń

Fragment tekstu:

      Du bist verrückt, mein Kind;
      Du musst nach Berlin…
      Wariat z ciebie, moje dziecko;
      Trzeba ci do Berlina…
Stara piosenka

 

Dla Jeanne

ROZDZIAŁ 1

O zmierzchu popiersie wyglądało jak podobizna jakiegoś niższej rangi bohatera wojny rewolucyjnej w graniastym kapeluszu, to jest nie G. Washingtona, lecz może jednego z tych znamienitych Europejczyków, którym historia i mitologia przypisuje wzmocnienie naszych szeregów, jakiegoś Lafayette'a czy von Steubena. Wymawiało się to "fon Sztojben", o czym Reinhart wiedział, natomiast Marsala jego zdaniem na pewno nie. Marsala był jego nierozgarniętym, lecz sympatycznym kumplem, teraz hałaśliwie dopijał to, co zostało w butelce, i zapowiadało się, że niebawem nią rzuci, może robiąc komuś krzywdę, bo dokoła nich w parku siedziało trochę Niemców. Należało go przestrzec. Za późno jednak, rozległ się brzęk szkła, butelka o włos chybiła Szkopa, który uśmiechnął się tylko nerwowo i zmienił miejsce pobytu, nieco inaczej niż nazista z filmu, który, w monoklu i rozjuszony, splunąłby ci w twarz, a oni już odlewali się na Lafayette'a czy ktokolwiek to był - nie, "Friedrich der Grosse", brzmiał napis na cokole, Reinhart miał bowiem zapalniczkę, którą można było obsługiwać jedną ręką.
To chamstwo, uznał w przypływie wyrzutów sumienia, które często nawiedzają pijanego człowieka - był bowiem na tyle wykształcony, aby przypomnieć sobie mętnie starego Fryderyka w Sans-Souci z Wolterem, piszącego po francusku, reprezentującego to, co najlepsze, a może najgorsze, w jednej i drugiej tradycji. Jego postępek stanowił wyraz chuligaństwa, z którym właśnie tego dnia oficjalnie zerwał, lecz w istocie składał mu obecnie hołd.
Zapiąwszy rozporek, wszystkie sto guzików - w wojsku nie było zamków przy spodniach, żeby nie odbijały światła w nocy - powiedział, z wylewności wpadając w równie głęboki smutek:
- Ależ sposób na spędzenie dwudziestych pierwszych urodzin!
- No - odparł Marsala, lat dwadzieścia cztery, wyglądający na czterdzieści i zawsze w formie, niezależnie od stanu zdrowia, pryskał śliną, bo nie wyjął z ust papierosa, i był wnerwiony. - Mogliśmy ci zrobić przyjęcie w kantynie: wszyscy kucharze to moi koledzy. Co ty, narzekał będziesz?
Kiedy się odwrócili, żeby wyjść z parku, jakiś Niemiec schylił się i podniósł niedopałek. Pod drzewem stała kobieta.
- Kochanie! - krzyknął Marsala. - Schlafen ze mną, och, nie chcesz schlafen ze mną?
Przyjemność sprawiało mu samo muzykowanie, bo kiedy już zanucił swoją tęskną piosenkę, obojętnie poszedł dalej.
Na ulicy spotkali rosyjskiego żołnierza, zabłąkanego daleko od domu, oczywiście niechlujnego i steranego, cel tej pieszej wyprawy był nie znany przede wszystkim jemu samemu. Posyłając im przyjazne spojrzenie psa myśliwskiego, zasalutował i Reinhart zrobił to samo. Rosjanin ruszył dalej pozbawionym nadziei, być może słowiańskim krokiem. Dwuwagonowy tramwaj zwolnił prawie do zera i wskoczyli do środka. Nie płacili za przejazd, bo byli okupantami. I dobrze, że nie musieli płacić, bo za chwilę drań się zatrzymał, wszyscy wysiedli i dookoła leja bombowego przeszli do innego tramwaju, który czekał po drugiej stronie. Marsala cały czas rozglądał się groźnie na wszystkie strony: był przyjazny tylko wobec przyjaciół.
Jazda drugim tramwajem wyparowała Reinhartowi z głowy już w trakcie, bo osiągnął teraz tę drugą fazę upojenia, kiedy to świadomość jest jedną wielką połacią błękitnego nieba i latawiec może się wznieść na nieograniczoną wysokość. Znajdując się w tym stanie, można naprawiać skomplikowane mechanizmy, które normalnie zdają nam się tajemnicze, rozwiązywać równania, tworzyć epigramy, podbijać serca nieosiągalnych w innych okolicznościach kobiet i wymanewrować potężnych przeciwników. Ludzie mówią wtedy: "No nie, Reinhart!", a rywale dyszą zawiścią. Oto był w Berlinie - sama nazwa otwierała magiczne okna wychodzące na pianę mórz zaledwie dwa miesiące wcześniej niebezpiecznych: chodziły słuchy, że Hitler, naczelny dowódca, wciąż jest na wolności, po krótkim internowaniu przez Rosjan, Art Flanders natomiast, "włażący w każdą dziurę korespondent zagraniczny, którego siedziba jest w siodle" i publikujący w 529 dziennikach od Maine do Alamo, zgłosił się już z reportażami o tematyce społecznej.
Aż do tego dnia Reinhart, nieuleczalny marzyciel, był pod wielkim wrażeniem swego położenia geograficznego. Marsala od tygodnia kopulował i spekulował na czarnym rynku, już dorobiwszy się wszy łonowych i grubego pliku okupacyjnych marek, a jednocześnie bez przerwy narzekał, że będą tam tkwić bez końca - ponadpartyjny w swoim braku zainteresowania jakimkolwiek krajem oprócz Ojczyzny. Nie, wcale nie wolałby siedzieć w Kalabrii, osaczony przez swoich tubylczych krewnych i nurzający się w brudzie i zacofaniu, z którego Włochy wcale nie słynęły, lecz jemu nie miał kto tego powiedzieć, mimo że stamtąd pochodził jego ojciec.
- Tutaj mam te twoje rzymskie ruiny i tę twoją sztukę - mawiał czasami, łapiąc się za ubranie w okolicy krocza (nie gdzie indziej mieli je zresztą sami Rzymianie). - Ty sobie weź to gówno, a mnie daj Stany Zjednoczone Ameryki.
Teraz, w tramwaju, Marsala znowu był rzecznikiem nie upiększonego naturalizmu. Jego ostry głos, ten przeznaczony dla wrogów, kłuł ramię Reinharta, bo o tyle był od niego niższy, niby zardzewiały nóż:
- Twój wybór. Skopię ci dupę, gdzie tylko będziesz chciał.
Jego ofiara gniotła się razem z nimi w tłumie na tylnej platformie: amerykański żołnierz, oddzielony od Marsali obywatelką, która kołysała się do rytmu narzucanego przez roztelepany tramwaj. Widać było głównie jej blond włosy, po porządnym umyciu przypuszczalnie tak jasne jak Reinhartowe, lecz obecnie mocno stęsknione za mydłem i grzebieniem i pozlepiane w strąki niby broda Asyryjczyka. Mimo że Reinhart od dwóch lat mieszkał z tym człowiekiem w tych samych koszarach, w wielu krajach, podejrzewał, po pierwsze, że Marsala się pomylił, a po drugie, że ten drugi w czymś mu uchybił, lecz hipotezy te nie mogły się długo utrzymać nawet w jego spowitym alkoholowymi oparami umyśle, zobaczył bowiem, że twarz drugiego żołnierza zapałała sprawiedliwym gniewem. Był to wysoki mężczyzna, ponad metr osiemdziesiąt, rozrośnięty bardziej wzdłuż niż wszerz, jeśli w ogóle dało się to ocenić, widząc tylko ramiona i dużą, zaniedbaną głowę. Od pierwszego spojrzenia sprawiał wrażenie parszywca, typa, którego zabrano do wojska z siedzenia kierowcy wielkomiejskiego autobusu, i dobrze, że zabrano, bo przeklinał sotto voce wręczane mu banknoty jednodolarowe i zamykał spóźnialskim drzwi przed nosem. Terminator w cechu zasrańców, u którego wredność z upływem lat stała się drugą naturą - lecz wszystko to nie miało znaczenia wobec faktu, że w sporach dotyczących kobiety Marsala nieodmiennie stawał po złej stronie. Należało sądzić, że za pomocą jednego ze swych narzędzi seksualnych - głosu, rąk lub krocza - dążył do niewyszukanego zbliżenia - bo dla niego zatłoczony tramwaj był równie dobry jak ciemna uliczka, a przyłapanie na gorącym uczynku traktował jak drobną niedogodność, którą się zaraz usunie: miał do pomocy kolegę, podczas gdy drugi mężczyzna był sam.
W ten sposób euforia Reinharta została zgaszona. Kodeks życiowy Marsali był mu tak dobrze znany, że bez słów wiedział, czego kolega od niego oczekuje. Kiedy tramwaj zatrzymał się przed następnym lejem bombowym i niemieccy pasażerowie, wszyscy przygarbieni i z tobołkami, posłusznie udali się brzegiem dziury do kolejnego środka transportu, trzech żołnierzy i jedna dziewczyna odeszli na bok i w nagłym przypływie szacunku dla miejscowych obyczajów, zaczekali, aż nowy tramwaj ruszy, a stary się wycofa. Potem Marsala warknął: "Bierzemy się za niego". Ustawił się w pozycji bojowej przed drugim mężczyzną, który teraz wyraźnie pożałował swej podyktowanej miłością własną decyzji, kiedy zobaczył w obozie przeciwnika rosłą postać Reinharta. Zdejmował górę od munduru, świeżo wyprasowaną, może przez dziewczynę, z trójkątem 2. Dywizji Pancernej, która walczyła na szlaku bojowym ciągnącym się aż z Afryki - podczas gdy Reinhart i Marsala zbijali bąki w Camp Grant, Illinois, w Devonshire i w jakimś mieście namiotowym w dawno wyzwolonej Normandii.
Jako lekarz, i to tyłowiec, nie czuł się moralnie uprawniony do walki z żołnierzem frontowym, nawet jeżeli był powód, mimo że alkohol zagłuszył jego typową dla racjonalnych młodych ludzi niechęć do przemocy - a niemoralność sytuacji dwóch na jednego wprawiła go w szok. Stał jak wryty, czując się niepotrzebnie wciągnięty w tę historię, zapalił papierosa, skomplikowane uczucie wstydu nie pozwalało mu patrzeć na dziewczynę. Tymczasem Marsala unieruchomił przeciwnika, który jedną rękę miał jeszcze w rękawie munduru, i krzyknął:
- Dobra, Carlo, w jaja go!
Reinhart zobaczył, że jego kolega, nie mogąc oprzeć się pokusie, jaką dawała mu posiadana przewaga taktyczna, kopie mężczyznę kolanem w przyrodzenie.
Kiedy Reinhart podszedł i odciągnął go, Marsala zareagował czystym zdziwieniem, na razie wolnym od rozżalenia - z pewnością sądził, że to wstęp do bardziej wyrafinowanej rozróby - i zdążył tylko powiedzieć: "Co, do kur…", kiedy wyswobodzony adwersarz założył mu pojedynczego nelsona tudzież wykopsał Reinharta poza pole walki.
Bili się na gruzach zburzonego budynku. Leżąc na warstwie drobno potłuczonej cegły, pod przekrojem czternastu mieszkań, które wypluwały ze swych czeluści wanny i metalowe łóżka, Reinhart nie potrafiłby nawet powiedzieć, gdzie się znajduje. Przebywał w mieście od niecałych dwóch tygodni i to była jego pierwsza wyprawa poza jednostkę. Jego stary kumpel zabrał go z okazji urodzin na spotkanie z czarnorynkowcem mającym do sprzedania rosyjski bimber - jego stary kumpel, który, jak można się było zorientować po dochodzących z góry jękach, dostawał teraz ostre manto. Reinhart podniósł się więc, rozpalony, pełen energii i otrzeźwiały, złapał tego podstępnego i paskudnego drania z Pancernej za kołnierz koszuli, obrócił go i zaaplikował mu atomowe ciosy w brzuch, w oko i w usta. Ciało wroga rozbryzgiwało mu się pod pięściami, lecz ustąpiwszy w jednym miejscu, wybulało się w innym, niby jakiś paskudny worek z płynem, toteż Reinhart przez jakiś czas z radosną wściekłością dążył do wywołania jednoczesnej i ogólnej zapaści. Zaprowadziło go to jednak w zbyt straszne rejony - nagle zaniechał tego planu. Wróg, opleciony gęstą pajęczyną krwi, utrzymał się na nogach. To dziwne, ale wydawał się stary, może czterdziestoletni. Czapka gdzieś się zapodziała, ukazując gołą połać, której żałosną łysość jeszcze bardziej podkreślał puszczony do przodu kosmyk włosów, w zamyśle mający ją przesłonić. Żołnierz utrzymał się na nogach - lecz raptem stało się oczywiste, że jest do cna nieżywy.
Reinhart złamał sobie obie ręce w nadgarstkach. Płuca mu wysiadły. W żołądku miał kwaśno, a świadomość ponownie się zmąciła. To było makabryczne, że zwłoki mogą zachować pozycję stojącą. Patrzył, jak Marsala podchodzi i wali je z byka w bebechy. Ożyły i upadły z okropnym jękiem pokonanego człowieka.
- Jezu - powiedział Marsala. - Ani jednego samochodu na horyzoncie. Może będziemy musieli wlec się do samej jednostki na piechotę przez tego żałosnego fiuta. Nieźleś go załatwił, Carlo - pochwalił.
Pocierał obolałą szyję, która zareagowała chrzęszczącym dźwiękiem, zarost miał bowiem szorstki jak papier szmerglowy. Dalej pocierał, ale był trochę wstrząśnięty.
Reinhart nie brał udziału w bójce od pierwszych klas szkoły średniej, nie wiedział zatem, jak to jest zabić człowieka i na czym polega wyjątkowa skandaliczność tego czynu. Spojrzał w stronę dziewczyny, która stanęła w pewnej odległości w roli widza. Kiedy skierowała na niego wzrok pełen durnowatego zdziwienia, nakazał jej podejść bliżej. Co uczyniła z bezprzytomną ostrożnością, jakby chciała zapytać: teraz moja kolej?
- Może się pani nim zajmie - powiedział mniej więcej. Niemieckim władał w najbardziej sprzyjających okolicznościach niepewnie, a włączający się co jakiś czas brzęczyk w jego głowie niewątpliwie dodatkowo gmatwał składnię.
- No, dobrze, jeśli pan sobie życzy - odparła.
Wciąż miała zaskoczoną minę, a na jej twarzy przeplatały się tak rozmaite metrykalne akcenty, że trudno było powiedzieć, czy przeważa starość czy młodość. Dziewczyna uklękła w znoszonym ubraniu, które lepiej na niej wyglądało w tej pozie, niż kiedy stała, i zbadała obalonego przeciwnika, który pod jej dotykiem zaczął boleśnie wracać do przytomności. Kiedy już całkiem wrócił, powoli i z rozżaleniem podniósł się z pozycji leżącej i krzyknął:
- Zabierzcie ode mnie swoją kurwę!
Z jeszcze większym wysiłkiem wstał i z namaszczeniem, jak wariat, przeszedł przez ruiny na resztki chodnika i ruszył ulicą, na której jego samotna sylwetka przez długi czas odcinała się od zapadających ciemności.
- Nie pójdzie pani za nim? - spytał z niedowierzaniem Reinhart. - Jeśli będzie jechał jakiś samochód, może go potrącić.
- Muszę?
Była teraz bliżej niego i - jak z obrazą zdał sobie sprawę - uważała się za łup wojenny, który przeszedł w inne ręce.
- Nie, oczywiście, że nie, jeśli nie ma pani żadnego poczucia przyzwoitości.
To ostatnie słowo po angielsku, bo nie znał niemieckiego odpowiednika. Dziewczyna albo nie zrozumiała, albo rzeczywiście nie miała za grosz przyzwoitości, bo uśmiechnęła się.
Nie ma nic bardziej śmierdzącego niż nielojalność. Tak bardzo chciał, żeby pierwsza spotkana niemiecka dziewczyna - a właśnie ona nią była, jeśli nie liczyć kobiet widzianych z pociągu i z ciężarówki podczas jazdy do Berlina tudzież sprzątaczek i sekretarek - wzbudziła jego aprobatę, choćby w ramach heretyckiego buntu wobec obowiązującej wiary. Tej samej wiary, którą, co osobliwe, sam przynajmniej na część etatu wyznawał, należąc do tych półagnostyków, którzy chodzą do kościoła, choć nie wierzą, albo zostają w domu, choć wierzą. W każdym razie czekał dwa tygodnie, zanim wyszedł na przepustkę, bo w ten sposób najlepiej można było unikać Niemców, a jednocześnie gorąco pragnąć - z drżeniem, a nawet swoistą miłością - ich zobaczyć.
- Skoro muszę iść… wiederschau'n!
Wyciągnęła rękę ze szczerym entuzjazmem okazywanym przez wszystkich Europejczyków, nie tylko Francuzów, przy powitaniach i pożegnaniach, jakby mimo całej zżerającej ich nienawiści kochali się nawzajem, przynajmniej w chwili zetknięcia się skóry ze skórą. Po tym pierwszym od dziesięciu minut dotyku, za którym nie stała wrogość, Reinhart nagle znowu poczuł się pijany i miał obawy, że zapłacze - nad pokiereszowanym przeciwnikiem, który zanurzył się samotnie w czeluście nocy, nad kolegą, który nie rozumiał zasad uczciwej walki, nad dziewczyną, która teraz czuła się jego niewolnicą, i nad zniszczonymi przedmiotami materialnymi, które ich otaczały - nad biednymi, słabymi, poniewieranymi i poniewierającymi ludźmi i rzeczami, no i oczywiście nad sobą, wyizolowanym z powodu siły, której nie chciał.
Nie zapłakał jednak. Zamiast tego skierował na dziewczynę rozkojarzony wzrok i powiedział:
- To straszna rzecz, porzucić przyjaciela.
- Bitte?
Przełożył to, najwierniej jak umiał, na niemiecki, a ona odparła:
- Nie miał pan innego wyjścia. Zabiłby tego małego.
Ona jemu udziela rozgrzeszenia! Jednak gniew pozwolił mu przynajmniej przezwyciężyć smutek. Skarcił kobietę, która zostawiła pobitego mężczyznę, i po chwili jedyną pociechę znajdował w myśli, że mówi zbyt bełkotliwie, aby dziewczyna go zrozumiała. Odpowiedziała bowiem:
- Nie byłam z tym żołnierzem! Niech mi pan uwierzy, pierwszy raz w życiu go widziałam!
Czyli tak się sprawy mają. Marsala, który tymczasem odpoczął, gotów był znowu wziąć na siebie niedawno scedowane na Reinharta dowództwo. Należało sądzić, że od tej pory może pozostawiać Reinhartowi inicjatywę w kwestii walki wręcz, lecz z pewnością nigdy w affaires d'amour.
- Daj spokój, nie będziesz się chyba paprał z taką? Łajza - powiedział bez wrogości, a z pewnego punktu widzenia nawet życzliwie, bo nie było sensu rozbudzać w dziewczynie nadziei. W jego wypowiedzi była prostolinijność człowieka nie znającego społecznych konwenansów, czyli coś, co Reinhart najbardziej cenił w Marsali i ze względu na co zadawał się z nim, a nie z tymi poborowymi, którzy przerwali studia uniwersyteckie. Na ten nieogładzony w dodatnim sensie charakter składało się okrucieństwo, wyjątkowa szczerość i swoisty honor: Marsala nigdy nie wynosił się moralnie nad nikogo innego. Chętnie jednak przyznawał innym etyczną wyższość, bo zaledwie te słowa wyszły z jego ust, znudzonym szarpnięciem głowy pokazał, że nagle zrozumiał, iż łajzowatość dziewczyny jest właśnie tym, co interesuje w niej Reinharta.
- Jeśli dziewczyna nie należała do niego - spytał Reinhart - to o co, do cholery, się poprztykaliście?
- Skąd mam wiedzieć?
Marsala pokręcił smagłą głową na znak, że nie rozumie zaczepek, jakie nieustannie go spotykają ze strony świata, lecz go to nie martwi. Na świecie jest pełno wrogów i tyle. Rozglądasz się, załatwiasz ich, oni załatwiają ciebie - nie szukasz powodów i w sumie nie chowasz zbyt długo urazy.
- Pełno jest różnych drani. - Pogrzebał czubkiem buta w gruzie. - Jeśli chcesz wiedzieć, nazwał mnie makaroniarzem.
Reinhart, który nie zauważył chytrego uśmieszku udawanego oburzenia i znał rozbudowany kodeks Marsali dotyczący tych wyzwisk - sam nagminnie ich używał, a zwłaszcza tych, które stosowały się do ludzi jego pokroju, lecz odmawiał prawa do posługiwania się nimi niemakaroniarzom z wyjątkiem takich ludzi jak Reinhart, posiadacz legitymacji honorowego członka - powiedział tylko: "A", po czym odwrócił się do szkopki.
Przyjrzawszy się jej z bliska, uznał, że jest młoda, a pionowe kreski na licu i oczy weteranki biorą się z zamieszkiwania od małego w ociekającym krwią kraju, lecz ciemności nie pozwalały wyrobić sobie stanowczej opinii w tej sprawie. Czyżby przyszła tylko obejrzeć walkę?
- Trzeba przyznać, że było ciekawie.
Dziewczyna podeszła bardzo blisko niego, może z powodu ciemności, które nie były jednak jeszcze wystarczająco gęste, aby nie pozwolić mu zobaczyć, że przy pewnym wysiłku dziewczyna mogłaby wyglądać atrakcyjnie, a przynajmniej znośnie. Reinhart chętnie by ją wyszorował, uczesał, umalował i ubrał - wyprowadził na ludzi. Na świecie roiło się od osób, które z czystego bezwładu nie robiły nic w kierunku realizacji tkwiących w nich możliwości.
- Ale - ciągnęła - pan jest podoficerem. Mogę pana o coś spytać? Jak dostać pracę u Amerykanów?
- Od tego są odpowiednie organa - odparł rozczarowany.
Liczył na coś mniej pospolitego, nie wiedział, na co, może na nieoczekiwany prezent urodzinowy. Paczka od rodziców nie przyszła, istniało duże prawdopodobieństwo, że nigdy nie przyjdzie, bo dali się poznać jako nagminnie zapominający o jego urodzinach. Poza tym dziewczyna zyskała na atrakcyjności, odkąd zaczęła mówić. Głos miała niski i melancholijnie melodyjny, a z całej jej postawy przebijała uległość wobec pierwiastka męskiego.
- Chce pani, żebym pani załatwił pracę, tak?
Prawie dotykała sprzączki jego paska i ogarnęło go pragnienie, aby zespolić się z jej ciałem, nie podchodząc bliżej, co można by osiągnąć, wysuwając do przodu brzuch, na co w zwykłych okolicznościach nie pozwalała mu próżność.
- Jezusie nazareński - powiedział Marsala z rozdrażnieniem osoby, której ocena została zlekceważona - żołnierz się podochocił.
Z mylnych przesłanek wyciągnął słuszny wniosek. Uznał, że się targują.
Stykali się teraz ze sobą, dziewczyna nie odsunęła się i maniakalnie, jakby nie widziała w całej tej sytuacji nic dziwnego, drążyła interesujący ją temat:
- Jest tak strasznie ciężko. Wezmę każdą pracę - jako sprzątaczka, jeśli trzeba. Ma pan bottmana*?
Wykraczało to poza jego skąpe zasoby leksykalne. Nie nauczył się tego słowa przez dwa lata w college'u, gdzie oficjalnie robił dyplom z niemieckiego, lecz w rzeczywistości szlajał się samotnie po barach i zatłoczonych, zadymionych lokalach, gdzie grały małe jazzowe zespoły smyczkowe. Chociaż nie przepadał za alkoholem i nie miał śmiałości do kobiet, pił dużo i nieporadnie próbował się załapać na łóżkowe uciechy. Nie zaliczywszy roku, zaciągnął się do wojska. W każdym razie nie umiał poprawnie powiedzieć jednego dłuższego zdania po niemiecku i nie potrafił nic przetłumaczyć, nie licząc bardzo krótkich ciągów słów, które miały dokładne odpowiedniki angielskie.
Może chciała powiedzieć: "Jesteś złym człowiekiem". Jeśli tak, to był to wątły protest, w stylu małej dziewczynki, przed którą obnażył się chłopak od sąsiadów: mówiąc do niego nieśmiało: "Niedobry z ciebie chłopiec", sama podciąga sukienkę. Wsunął dłoń pod jej znoszony płaszcz, w miejscu, gdzie guzik był urwany, co ułatwiło mu zadanie, opasał ją ramieniem w talii, a ona wtopiła się z niego, dalej mówiąc maniakalnie:
- Czy bottmanem może być kobieta?
W końcu dotarł do niego obłąkany sens jej słów. Oszołomiony wypuścił ją z objęć i odstąpił o krok. Bengalczyk: "Lecz kiedy przyjdzie do rzezi, wykonasz swoją robotę na wodzie i będziesz lizał przeklęte buty zwycięzcy". Kiedy mierzyłeś się z Mohammedem Khanem, wykształconym w Oksfordzie Pasztunem, który wrócił do swojej górskiej twierdzy, aby poprowadzić plemiona do walki z Koroną, miałeś batmana. To znaczy, miałeś batmana, jeśli byłeś oficerem brytyjskim w służbie królowej Wiktorii, której zdrowie piłeś i rozbijałeś kieliszek, albo miałeś ordynansa.
- Ja w każdym razie idę, zmywam się - burknął Marsala z wyrzutem i obłudnie, bo oddalił się tylko trochę, usiadł na resztkach muru, z wielką ceremonią zapalił papierosa i kaszlnął.
Jej spojrzenie było zupełnie bezbronne:
- Znam tylko kilka angielskich słów.
- To słowo jest bardzo rzadkie - odparł Reinhart, wzywając na pomoc całą swoją delikatność. - Jestem tylko Unteroffizier, kapralem, nikim, głuptakiem…
Odwzajemniła uśmiech, zaprawiając go dokładnie taką samą dozą ironii, idąc Reinhartowi w sukurs, zestrojona z nim, dzięki czemu po tej wymianie zdań uwolnił się od litości do sobie samego i poczucia satysfakcji z wizerunku własnej osoby jako nieskalanej skutecznością. Co więcej, jej utrata nie zabolała go. Przebaczono mu na całej linii, a zwłaszcza za przekonanie, że chodzi właśnie o przebaczenie - ona była znacznie dalej, stała przed nim na hałdach śmieci bez próżności, nie oceniając, patrząc w oczy faktom.
- Also - powiedział - będzie pani miała pracę. Ma pani na to moje słowo.
Po niemiecku jego obietnica przypuszczalnie nie miała sensu. Co do obcych języków jednego można być pewnym: każdy na swój własny, nieprzetłumaczalny sposób wyraża uczucia moralne. Dziewczyna nie potrzebowała jednak obietnic, bo widać było po jej niezmąconym spojrzeniu, że nie żywi do Reinharta najmniejszych podejrzeń.
Marsala wrócił, złapał Reinharta za łokieć i - tym razem z niewiarygodną delikatnością - szepnął mu do ucha:
- Chyba nie myślisz o tym, żeby zakisić ogóra? Znaczy, ja nie mam nic naprzeciwko, chciałem tylko jasno postawić sprawę, nie ma sensu, żebym tu stał, wystarczy, że dasz mi znak…
- Stary druhu - powiedział Reinhart - wiem, że przyjaciele przychodzą i odchodzą, a niektórzy się wykruszają, ale ja będę twoim przyjacielem na dobre i na złe.
- No, wiem - odparł Marsala chrapliwym szeptem, który przewyższał donośnością jego normalny głos - przychodzą i odchodzą. Mam przyjść czy odejść? Robi się tu nudno. Znaczy, dla mnie.
Słowa "nudno" nauczył się od Reinharta, stosował je niezbyt biegle i tylko gwoli sprawienia przyjemności swemu preceptorowi. Wymagało to jednak od niego sporego wysiłku.
- Musi pani przyjść spotkać się ze mną w mojej jednostce - powiedział Reinhart do dziewczyny. - Zapamięta pani? 1209 - ale numer nie jest ważny. Jesteśmy szpitalem wojskowym i mieścimy się w budynku szkoły w Zehlendorfie, na rogu Wilskistrasse i Hartmannsweiler Weg. W drewnianym budynku naprzeciwko jest dowództwo. Wejdzie pani głównym wejściem i skręci w lewo. Pójdzie pani do końca korytarza i tam mnie pani znajdzie, w ostatnim pokoju.
Język niemiecki stał się łatwiejszy w użyciu w miarę mówienia. Reinhart stwierdził, że już od lat nie szło mu tak płynnie. Nawet wskazówek udzielił dosyć skutecznie, precyzyjnie i naukowo. Wciąż z nim zharmonizowana, dziewczyna, która stała teraz metr od niego w głębokim cieniu, powiedziała:
- Ma pan dobry akcent!
- Zapamięta pani?
- Jasne! Ale jak się pan nazywa?
Odwrócił się, żeby się oddalić razem z Marsalą, jak monarcha - na całym świecie nie ma dobrych odejść - i teraz rzucił po królewsku:
- Carlo.
Podchodziła do niego z pełną zapału kurtuazją na twarzy.
- Jak w Monako, zapamiętam.
Marsala uśmiechnął się od ucha do ucha na tę tradycyjną replikę. Uczyniono zadość jego starej zasadzie: podaj tylko imię, nie namierzą cię. Jego brak ucywilizowania nagle stał się odrażający.
- Nie - Reinhart, Carlo Reinhart. Es ist ein deutscher Name.
- Oczywiście.
Wyciągnął do niej rękę na pożegnanie i typowo po amerykańsku zbyt długo trzymał ją za dłoń, toteż zwiotczała i chciała uciec.
Wciąż było ich tylko troje na przystanku tramwajowym. Ale zanim przyjechał jakiś tramwaj, jeśli w ogóle przyjechał, z ciemności z jazgotem silnika wyłonił się jeep żandarmerii, zawsze w pościgu za łamiącymi regulamin. Jak każda amerykańska policja, zachowali postawę lekkiej wrogości, nawet gdy Reinhart i Marsala wylegitymowali się i wyszło, że są w porządku. Zabrali ich do wozu, żeby ich przewieźć na kwatery. A ponieważ znajdowały się poza rewirem, była to z ich strony niemała przysługa, lecz zawodowa duma kazała wszystkim udawać, że jest to coś w rodzaju aresztowania i nie odzywać się do siebie przez całą drogę. To znaczy, czterem mężczyznom, bo dziewczyny żandarmi nie brali pod uwagę do podwiezienia, a nawet, można rzec, nie zauważyli jej, bo polityka niebratania się z niedawnym wrogiem ani nie została całkiem uchylona, ani nie była - poza rażącymi naruszeniami - egzekwowana.
Dziewczyna będzie tam może tkwiła godzinami - pomyślał Reinhart i odpowiedział sobie na to znajomym oskarżeniem: tak wiele milionów nie-Niemców poległo na wieki. A jednak perswadował sobie zawzięcie, że litowanie się nad nią jest słuszne. "Oczywiście" - tak zareagowała na charakterystykę jego nazwiska. Od urodzenia był dobrym, porządnym, niemieckim typem, mieszkał w solidnym niemieckim domu, żywił się niem. sałatką ziemniaczaną (z octem), niem. cole slaw (ze skwarkami), niem. ciastem kawowym (z sadzawkami masła), wyznawał zespół niem. cnót (spłacanie na czas rachunków, wczesne wstawanie i chodzenie spać, melancholia), a kiedy się im sprzeniewierzył, ludzie z aprobatą mówili: "Ach! Będzie z niego (albo już jest) wybitny Niemiec jak jego dziadek".
Słowo "niemiecki" miało jednak podwójne znaczenie, honorowane nawet przez półanalfabetów. Ten drugi jego sens był synonimem ogólnie pojętej niegodziwości. Teraz doszło jeszcze trzecie znaczenie, znajdował się bowiem w ojczyźnie przodków i był kimś innym.
*

"Dom" był kompleksem w Zehlendorfie, z którego 1209 Szpital Ogólny eksmitował niemieckich mieszkańców, zespołem trzech długich budynków mieszkalnych ustawionych w otwarty z jednej strony prostokąt z prywatnym parkiem w środku. Park ten, swego czasu niemal uniwersytecki campus z zielenią i romantycznymi alejkami spacerowymi, na rozkaz dowódcy 1209-tego został przekształcony na składowisko własności ruchomej zostawionej przez eksmitowanych. Pułkownik nie był ani przeciwnikiem wygód dla swoich ludzi, ani stronnikiem cierpień i wyrzeczeń dla właścicieli, którzy przecież któregoś dnia mieli powrócić. Nie był nikim, nie był żadnym Savonarolą, nie był kryptofaszystowskim ucieleśnieniem mentalności wojskowej, jako lekarz nie był nawet stuprocentowym żołnierzem, ani też, jako dowódca, stuprocentowym lekarzem - jednak skutkiem tego chciał być kimś, choćby tylko przetwarzaczem materii z jednej formy w drugą. Okresowo zatem, z użyciem palnika acetylenowego, rozkładał na węgiel i niematerialne gazy gigantyczny kopiec nagrobny, który Reinhart i Marsala obchodzili teraz po drodze do południowego budynku: tapczany i otomany, stoły jadalniane, metalowe łóżka, szezlongi, kredensy, trzy fortepiany, czternaście nakręcanych patefonów i dwa tysiące płyt; osiem tysięcy książek; dywaniki, obrazy, obrusy, zbiory pocztówek, narty, szkatułki na biżuterię, listy, dzienniki, czasopisma, manuskrypty, apologie, legitymacje partii nazistowskiej, memoranda, papier, papier, papier; jedna mała tabliczka pamiątkowa z półkuli zachodniej; wykonany sitodrukiem rysunek małego australijskiego aborygena siedzącego w sklepie Chic Sale, z podpisem: "Najlepsze życzenia z Savannah, Ga". Na innym stosie złożone były przedmioty niepalne, głównie utensylia kuchenne i pięćdziesiąt mniej więcej kompletnych porcelanowych serwisów z królewskiego domu wyimaginowanego księstwa.
Pięciu żołnierzy zdegradowano, kiedy zostali przyłapani na ratowaniu przedmiotów z autodafé. Z drugiej strony pułkownik nie był pozbawiony swoistego poczucia sprawiedliwości: jeśli udało ci się wymknąć niespostrzeżenie z tapicerowanym krzesłem albo budzikiem, to łup był twój i nie podlegał konfiskacie.
Lokatorzy budynku A, pierwsze piętro po prawej, urządzili sobie bardzo przyzwoite mieszkanko, ośrodek zainteresowania, jak powiedziałby Reinhart, wszystkich mieszkańców w tej części kompleksu. Szczególnie zaś Toma Rileya, sąsiada zza ściany i od niedawna technika w stopniu sierżanta, który podczas ich nieobecności czuł się tak swobodnie, że nie tylko wchodził do ich mieszkania, ale również kładł swoje wielkie cielsko na tapczanie z moherowym obiciem i zapadał w sen. Zbudzony za pomocą najbardziej topornych środków, jakie na poczekaniu przyszły im do głowy, wstał ze skargą na ustach:
- Musieliście wylizać tyłek pułkownikowi, że wam pozwolił zachować te meble. Nasz pokój dzienny wygląda jak meksykański dom dla kota. - Potruchtał ciężko do drzwi. - I dlaczego tylko dwóch facetów zamiast trzech?
Jego opuchnięty nos naprężył się od nieudawanej irytacji, i nic dziwnego, skoro zdegradowano go o jeden stopień za nieudaną próbę kradzieży mienia ze składowiska. Poza tym jednak był człowiekiem z natury drażliwym, o twarzy starego niemowlęcia.
- Nie bądź rozżalony - powiedział Reinhart, który wyszedł za nim na korytarz. - Dziś są moje urodziny.
- Ach.
Jak można się było spodziewać, umknął mu akcent ironiczny tego non sequitur: możesz się burmuszyć, ale u siebie i nie o każdej porze. Złapał Reinharta za rękę z zawstydzoną, lecz autentyczną serdecznością, co dało się poznać po nosie, który zmiękł.
- Nie robisz mnie w bambuko? - spytał. - Wszystkiego najlepszego. - Już spod swoich drzwi dodał: - Czy to nie smutne? Z każdą chwilą jesteśmy coraz starsi.
Nie zmieniając wyrazu twarzy i nie zbierając się w sobie do tego wysiłku, nagle wykrzyczał, głosem przypominającym jazzową trąbkę, ordynarny epitet, który, choć poleciał w górę betonowej klatki schodowej jak raca, nie wzbudził poruszenia, tak często był bowiem słyszany w 1209-tym, że jego funkcja opisowa zupełnie się zatraciła: gdybyś spotkał człowieka, wobec którego został pierwotnie zastosowany, musiałbyś wymyślić nowy.
Nic tak nie podnosi na duchu jak cudza zazdrość, więc Reinhart wrócił do pokoju dziennego w nastroju - otrzeźwiałej - buńczuczności. Na poddaszu budynku było pomieszczenie pełne mebli - pułkownik zapalił ognisko, dopiero gdy skończyła mu się przestrzeń magazynowa - i Reinhart z Marsalą otworzyli wytrychem zamek, aby zaopatrzyć się potajemnie, kiedy wszyscy inni byli w pracy. Co do liczby lokatorów, regulamin wymagał trzech na mieszkanie. Mając wolny wybór, dwaj koledzy sprytnie dokooptowali sobie Doyle'a, który trzy dni później został oddelegowany gdzie indziej.
Mieli więc teraz prawdziwy dom. Marsala, chłopak ze slumsów, wyznał, że jeszcze nigdy nie mieszkał w tak miłym i tak dużym lokum. Salon, kuchnia i łazienka to były luksusy, o jakich w wojsku nawet się nie marzyło. Można było wziąć od kucharza trochę produktów, ugotować i zjeść w kuchni mały obiad, potem wziąć panienkę na tapczan, wyruchać, a następnie wykąpać się w wannie. Marsala w minionych dniach trzykrotnie odprawił ten rytuał, bez ostatniego elementu, nie potrafił bowiem szybko przestawić się z rozkoszy na higienę osobistą. Stąd słoik niebieskiej maści w łazienkowej apteczce, kolejny dowód na to, że mieszkanie było prawdziwym domem.
Od zielonego kaflowego pieca w rogu, w którym rozpalili tuż po jedzeniu, wciąż szło ciepło. Lipcowe noce były chłodne na tej szerokości geograficznej. Bordowa kotara zasłaniała duże okno nad tapczanem, w ciągu dnia ukazujące ich prywatny balkon, a dalej zieloną promenadę pomiędzy ich blokiem i następnym, allée w starym, europejskim znaczeniu, zakazaną dla samochodów i kubłów na śmieci - i dla pułkownika, gdyż właścicielami sąsiednich budynków pozostali tubylcy. Od dźwigania olbrzymiego kredensu, który stał pod ścianą wschodnią, prawie nabawili się przepukliny, a jego praktyczna przydatność była niewielka, lecz emanował ogromnym autorytetem. Na środku stał okrągły dębowy stół w otoczeniu sześciu krzeseł. Bez obrusa. Inne usterki: nic do siebie nie pasowało; nie było obrazów na ścianach; nie było estetycznych drobiazgów; nie było pokrowców na podłokietniki kanapy; nie było stojaka na czasopisma z "Towarzyszem Pani Domu", zeszłotygodniowym "Bieżącym Tygodniem" i publikacją, którą General Motors wysyła gratis kierowcom chevroletów. Był to jednak własny dom Reinharta, który uważał za ładnie urządzony.
Usiadł przy stole, aby zadumać się nad szaleństwem, jakim jest picie późnym popołudniem. Porośniętą krótko obciętymi blond włosami głowę wsparł na czerwonej pięści wciąż drżącej od walki, jasnoniebieskie oczy miał przekrwione, a jedna nogawka spodni wymsknęła się spod prezerwatywy zawiązanej wokół cholewki buta. Marsala, który nie wiedział, że do pory kładzenia się spać jeszcze daleko, w swojej ignorancji poszedł do łóżka i zapowiadało się, że nazajutrz wstanie bardzo wcześnie tudzież - ma się rozumieć - bardzo hałaśliwie.
Reinhart od zawsze nie znosił urodzin. Były jak niedziela w środku tygodnia, wypierały zwyczajność obietnicą czegoś szczególnego, nigdy nie realizowaną. Aż do tej chwili - bo nie potrafił myśleć, znajdując się w ruchu - dwudzieste pierwsze urodziny były tylko kolejnymi w rzędzie. Jednak teraz, pogrążywszy się w refleksjach, zobaczył, że istotnie miały w sobie coś egzotycznego. Utoczył cudzej krwi i uronił nieco własnej. Wstał i znowu podszedł do lustra w przedpokoju, w którym się przeglądnął po drodze od drzwi Rileya. Nie, to nie był pijacki omam: zdrowe zadrapanie plus siniak na policzku, łatwiejsze do zauważenia, kiedy się naprężyło skórę palcami. Riley, jeszcze zaspany, z pewnością wziął to za skutki golenia się.
Oprócz maści Marsali w łazienkowej apteczce była kolekcja lekarstw Reinharta. Co dwa miesiące cierpiał na drobną dolegliwość, za każdym razem innego narządu, nigdy poważną - lekarz, który akurat pełnił dyżur w przychodni 1209-tym, uśmiechał się, wypisywał receptę i z reguły ulegał odruchowi, by stuknąć go w opięty brzuch i ostrzec żartobliwie, żeby się nie martwił, bo minie jeszcze wiele lat, zanim zawrze znajomość z grabarzem.
Duża plama gencjany wyschła i była niemal gotowa się złuszczyć, zanim dokończył ostatnie oględziny swojej osoby w łazienkowym zwierciadle, w trakcie czego nastrój ponownie mu się obniżył. Na ten dzień Reinhart miał już dosyć towarzystwa nadętego pacana o różowo-blond obliczu, który patrzył na niego z lustra. Wyjął spirytus salicylowy, watę i pałeczki, starł karmazynowe oszukaństwo, wyrzucił materiał dowodowy za okno, poszedł do sypialni, zdjął i cisnął w kąt ubranie, padł na łóżko obok legowiska Marsali i natychmiast zasnął.

 

ROZDZIAŁ 2

Porucznik Nathan Schild, zdrajca, wręczył plik kartek Niemcowi zwanemu "Schatzi", kontaktowi - no, przede wszystkim z niemożliwością, gdyż miarą prawdy jest to, co człowiek za nią odda, Schild zaś poszedłby na szubienicę, zarzekając się, że to Coś istnieje poza umysłem złośliwego półgłówka. Sam Schatzi był tylko w znikomym stopniu możliwy, jako podróżnik, który powrócił z tego nie odkrytego przed dwudziestym wiekiem zakątka świata. Ten najbardziej kompetentny z ludzi, który na każde pytanie potrafił odpowiedzieć: "Spędziłem cztery lata w Auschwitz". Za tym - ciemność, której, zgodnie z kodeksem podziemia, Schildowi nie wolno było penetrować. Choć Schatzi nosił strój drobnego urzędnika - pilśniowy kapelusz, sztywny kołnierz, aktówka - roztaczał wokół siebie aurę ruiny; choć noc była ciepła, dygotał i wzdrygał się, jakby całą skórę miał wypolerowaną papierem ściernym i rejestrującą w postaci impulsów bólu uderzenia molekuł powietrza.
- Co tutaj wypycha? - spytał Schatzi, przebiegając dłonią po osobie Schilda jak niezaspokojony kochanek, obmacując przód jego koszuli.
Schild wyjął teczkę.
- Zapomniałem o tym, bo to w gruncie rzeczy do niczego nieprzydatne.
- Zbędna uwaga - powiedział Schatzi, sympatycznie złośliwy. Stuknął Schilda w łokieć szpikulcami palców, oczywiście trafiając w nerw.
Jeżeli o kimkolwiek można powiedzieć, że zasłużył sobie na szerszy margines ekscentryczności niż większość ludzi, to na pewno o Schatzim. Pokazał kiedyś Schildowi blizny na plecach i gdyby to było za dnia, dałoby się zobaczyć przerażający komentarz na jego twarzy, swoistą tablicę wyników na hali sportowej tych czasów. A że przeszedł tortury i nie był Żydem, pogarda, jaką żywił do niego Schild, miała tym bardziej zbrodniczy charakter.
- Proszę - powiedział Schild ze szczerym, acz przesadnym uczuciem, bo chociaż teczka nie była aż taka ważna, to nie była też pozbawiona znaczenia, a Schatzi nie miał nabożeństwa do precyzji - muszę ją mieć z powrotem najpóźniej jutro w południe. Kapitan St. George właśnie o nią pytał.
- Er kann mich im Arsche lecken!
Schatzi prędzej czy później odnosił wszystko do siebie, skatologicznie, w czym nie było perwersji, zważywszy, że jego niedawne doświadczenia życiowe sprowadzały się do spraw podstawowych. To zrównywanie wszystkiego w dół, choć dało się zrozumieć, raczej nie zyskiwało mu sympatii. Do jego emploi należało również chodzenie w obłoku zapachów jedzenia. Tej nocy był to śledź. Jednak któż miałby w sobie tyle złej woli, aby odmawiać mu prawa do dworskiego jadłospisu, już nie mówiąc o prostych posiłkach, jakie mu bez wątpienia serwowano w którejś sowieckiej kantynie?
Stali nad brzegiem Wannsee blisko zbombardowanego pawilonu rozrywek, którego najbardziej rzucającym się w oczy elementem był blaszany znak coca-coli, wiszący niepoczytalnie w świetle latarki Schatziego, z wypisanym po niemiecku opatentowanym hasłem Międzynarodówki tego napoju. W centrum Schild widział czerwony sztandar Woolwortha pośród podobnej agonii kapitalizmu. Pomijając symbolikę, było to niewygodnie dalekie, a nawet głupie miejsce na spotkanie. Dwaj mężczyźni na ławce w ciemnościach, jeden z nich - niemiecki cywil… Nie było zadaniem Schilda ocenianie miejsca rendez-vous - ani na chwilę nie zapominał, że Schatzi jest jego zwierzchnikiem, lecz jego umysł był podłączony do jeszcze jednego obwodu, zasilanego zmiennym prądem zapominania i pamiętania - niemniej zwierzył się Schatziemu ze swoich obaw, ten zaś zasugerował, aby następnym razem przyprowadził ze sobą dziewczynę w ramach kamuflażu. Taka była sfera odniesień Schatziego: brzuch-odbyt-obszar łonowy. Najprostsza interpretacja była taka, że mieszkał gdzieś w pobliżu jeziora; może, jak szczur, w norze tuż ponad poziomem wody. Czasami zresztą sprawiał wrażenie zmoczonego, jakby zaskoczył go nagły przypływ. Schild ugryzł się w mentalny język. Przynajmniej Schatzi mówił, co myślał, nie toczył wewnętrznych walk zapaśniczych z niezniszczalną złą wolą, podobną do dodatkowego narządu.
W nagłym odruchu samobiczowania Schild powiedział:
- Wiesz, dostajemy przydział słodyczy. W wojsku amerykańskim stale wywiera się presję na żołnierzy, żeby pozostali tymi samymi ostentacyjnymi konsumentami co w cywilu. Nie wystarczy tylko walczyć na wojnie.
Schatzi wziął z jego ręki tabliczkę czekolady, odwinął z papierka, obejrzał w promieniu światła pod niewidzialną soczewką jubilera, sprawdził pod paznokciem jej twardość.
- W zeszłym tygodniu znalazłem jedną, która była cała ulepiona z brązowej gliny. Pomyśl tylko! Jakiej to wymagało zdumiewającej przedsiębiorczości, bo była to pierwszorzędna robota. Tyle pracy za pięćdziesiąt marek, podczas gdy wy, Amerykańcy, macie tyle prawdziwych, że do sądnego dnia byście ich nie zjedli.
Wepchnął pięć banknotów dziesięciomarkowych, spiętych gumką - tak, Japończycy okupowali Półwysep Malajski, lecz jego gumki były z czystego kauczuku - w dłoń Schilda, która wysunęła się do przodu, napędzana własną wolą, własnym idiotycznym dłoniowym przeczuciem, że zostanie uściśnięta, tak jak stopa, która nagle przejmuje władzę i szturchnie się w ramach kary za jakieś stopie przewinienie albo kopnie but dziewczyny powodowana jakąś stopią chucią. Tymczasem na twarzy Schilda, w próżni, rozgrywał się jakiś pospolity dramat.
- Ale, mój drogi kolego, nie dostaniesz więcej w Tiergarten, a pomyśl, ile to jest kilometrów stąd do tam. Istny z ciebie Grek do interesów, towarzyszu! - Schatzi oddał czekoladę i zabrał pieniądze, sygnalizując, że koniec z żartami. - Znam ludzi, co są zadowoleni do twojej pracy - podjął - i jak nie będziesz tak uważał, dadzą ci jeden z tych plakatów, żebyś zabrał do Tennessee: "Hitlery przychodzą i odchodzą, lecz naród niemiecki jest wieczny!"
- Jeśli sprawia ci przyjemność mówienie, że jestem z Tennessee, to proszę bardzo… - zaczął Schild, lecz światło latarki zachybotało i dało nura, po czym Schatzi stęknął z ziemi:
- Lubię tę nazwę. Atak zawrotów głowy - kontynuował, gdy Schild schylił się, żeby mu pomóc - wywołany czterema sutymi kolacjami każdego dnia i ośmioma godzinami snu każdej nocy, wciąż w ciepłym łóżku. Gemütlichkeit mnie zabija. Daj mi pigułki w prawej kieszeni, zaraz się gorzej poczuję. - W żadnej kieszeni nie było nic oprócz okupacyjnych marek. - Zarobij tyle pieniędzy, ile możesz - powiedział Schatzi. Znowu stał wyprostowany, lecz oddychał ze świstem i kaszlał pieniście.
W takich chwilach wołanie poczuwającego się do winy sumienia Schilda odbijało się echem w wielkich grobowcach męczenników. Schatzi rzeczywiście umierał, lecz dalej służył. Na najwyższym, poważnym poziomie świadomości Schild wiedział, że właśnie dlatego tak bardzo go nienawidzi: z powodu własnej niezdolności do równie bohaterskich wysiłków.
- Wiesz - powiedział Schatzi, trzęsąc się jak pies, wydmuchując nozdrzami powietrze, przeczesując palcami włosy długie jak u kobiety - kiedy Kurt ciebie pierwszy raz przyprowadził, mojego zdania byłeś podwójny agent. Doszedłem do tego przez irracjonalne metody, to możliwe, ale coś takiego miałeś w oczach. - Wyjął z aktówki buteleczkę i skosztował zawartość. - Ach! - Wypluł. - Od dobrego napitku i kot przemówi! Oni są po prostu krótkowzroczni, nieprawda? Mały gruby człowiek, mała człowiekowata piłka z takie oczy - i grubsze okulary - przyszła do K.Z. razem ze mną. Patrzyłem, na próżnicy, czy egzystencja tam go zgniecie. - Znowu splunął, ślina spadła na piasek z nieprzyjemnym plaśnięciem. - Ach! Ucina flegmę. Człowiek dostaje obsesje, jak jest w niewoli. Ale po trzech miesiącach dalej fikał. Nigdy go nie widziałem w ekipie roboczej. Znikał gdzieś całe dni, ale na noc wracał do baraków. Byłem przekonany, że to policyjny szpieg, i jestem faktycznie do dzisiaj. Leżał w łóżku co noc i patrzał na mnie nad swoim okrągłym brzuchem i przez stopy. To był horror, mówię ci, nigdy go nie można było zastać, żeby spał. Jak się budziłem rano, dalej patrzał. Może nie zamykał oczu całą noc. Bo ja nie wiem, widzisz, bo mówię ci, ja spałem, funkcjonowałem tak jak normalnie, pod pilnowaniem sześćdziesięciu sześciu diabłów mógłbym jak zwykle, bo mówię ci, poza pałką w genitalne członki nikt nie może mi nic zrobić, żeby mnie dotknęło.
Z głosu Schatziego przebijał autorytet charakterystyczny dla jego reminiscencji z obozu koncentracyjnego. Kiedy Schild nie przyjął poczęstunku, schował buteleczkę, lecz najpierw zademonstrował jej jakość - ciężkie srebro; jej ciekawy mechanizm - zakrętkę na sprężynie otwieraną kciukiem. Jak zwykle odkładał kulminację do momentu, gdy Schild, zmarznięty mimo lipcowej pory i podwójnie przerażony - męczący obowiązek słuchacza, aby pomóc mówiącemu udramatyzować opowieść, straszliwa pewność, że małego grubego człowieka, autentycznego szpicla czy bohatera, podobnie jak wszystkie stworzenia z zasobów pamięci Schatziego, spotka nie dający się opisać w swej potworności koniec - poprosi go, żeby kontynuował.
Jednak Schatzi nagle wysubtelniał.
- Czy kapitan St. George jest taki osioł, za jakiego go masz?
Wymawiał "St." jako Sankt - żaden powód do zmartwień, facet rozwija skróty w swoim ojczystym języku.
- Jest republikaninem.
- Czy my wszyscy nie jesteśmy? Co to znaczy? Nie rozumiem, nie rozumiem.
- Przepraszam, zapomniałem. To apolityczny, rdzennie amerykański typ. Myślałem, że cały świat wie. Pozwól, że ci wyjaśnię. Jeśli napomknę, że popieram związki zawodowe, on powie: "No, nie jestem przeciwnikiem związków zawodowych, ale musisz przyznać, że czasem posuwają się za daleko. Z tego, co słyszałem, kiedy w fabryce spali się żarówka, wszyscy muszą pracować w ciemnościach, dopóki upoważniony członek związku zawodowego elektryków nie przyjdzie jej wymienić". Ale gdyby mnie zobaczył na czele demonstracji maszerującej na biały dom pod czerwonym sztandarem, przypisałby to żądzy pieniądza albo jakimś prywatnym żalom. Teraz mnie rozumiesz? Kwaterujemy razem od dwóch lat, wie, jak wyglądam w bieliźnie i wie, że używam do golenia mydła w kostce, a nie kremu z tubki. Wie, jak się zachowują moje brwi, kiedy jestem zaskoczony, zna zawartość mojego chlebaka…
- Teraz rozumiem, że to ty jesteś osioł. Jak działa agent policyjny, jeśli nie w ten sposób? Fritz Fritz, mało dziwne, że po czterech latach służby dalej jesteś tylko porucznikiem!
Nie było jasne, czy Schatzi nie powiedział tego tylko tak sobie. Jemu samemu zdarzało się podejmować nieodpowiedzialne ryzyko w pobliżu kapitana St. George'a, więcej niż raz jeździł na rowerze przed kwaterą Schilda. Nie ulegało jednak wątpliwości, że wypowiedź Schilda zaniepokoiła go, stąd posłużenie się podziemnym imieniem, symbolem mającym mu karcąco przypomnieć, że obaj służą wszechpotężnej świadomości i mocy, w obliczu której wszelkie próby wyrobienia sobie poglądu są niedorzeczne i skazane na klęskę.
- Przy całej tej wiedzy - dokończył przekornie Schild - można wszystko wybaczyć. Do końca życia będzie miał zaufanie do człowieka, którego widział przy obcinaniu paznokci.
- Also - odparł Schatzi. - Pływałem kiedyś tutaj, ale nie płaczę za tym - tak samo jak nie muszę już grać na fortepianie. Mówiłem ci, że grałem kiedyś na fortepianie we wspaniałym klubie, gdzie stoły były połączone ze sobą systemem rurek, z których wyrzucane jest powietrze - jak się na nie mówi? - próżniowe, so, rury próżniowe, ludzie w tym lokalu mogli się nimi komunikować na karteczkach papieru - to było to samo miejsce, gdzie Emil Jannings pracował jako kontroler W.C. Ha, ha! Słyszałeś o jego filmie Portier z hotelu Atlantic? - Pozwolił, aby nienasycona czarna przestrzeń nad wodą na chwilę pochłonęła promień jego latarki, po czym odebrał jej światło, aby je skierować w oczy Schilda. - Ty nie z tych, co utoną, żeby sobie zakpić z kata. Wolałbym się udławić, niż żebyś znał moje prawdziwe nazwisko. Bez całego szacunku dla tej sławnej naiwności, jest coś diabolicznego w Amerykaninie.
- Odnosiłem wrażenie, że nie martwisz się o Kurta.
- Kurt do dziesiątego roku życia mieszkał w Budapeszcie, w Paryżu do wieku jedenastego i pół, potem znowu Budapeszt przez trzy lata, potem Rzym do dwudziestego roku i w końcu Waszyngton. Jego ojciec jest w służbach dyplomatycznych, jego matka jest Węgierką i zakulisowym wpływem. Znasz prawdziwą tożsamość Kurta? We wczorajszym "Stars and Stripes"… dziwne czasopismo, tak nawiasem! Co to są te litery na dole po lewej na drugiej stronie, ten tak zwany bewór?
Wilgoć zapałała osmotycznym uczuciem do stóp Schilda.
- Och - odparł na chwilę porwany przez trąbę powietrzną smutku, która wyssała życie z jego głosu, co jednak było korzystne z punktu widzenia obecnego celu. - To mają być nieskrępowane uczucia, skargi i zażalenia poborowych, vox populi pseudodemokracji. Nazwa pochodzi od powiedzonka: "Jak cię gnębi zmora, wrzuć ją do bewora". Poborowi nosili kiedyś ekwipunek w dwóch tornistrach, jednym oznaczonym literą "A", drugim "B", stąd "bewór".
- Mówię ci, to nic nie mówi. Przeczytałem wczoraj list, w którym pisało…
Urwał, wyjął wycinek i przyświecił Schildowi:

Możesz przeszukać całą Enklawę, aż ci zapulsują twoje sakramenckie nagniotki, a i tak nie znajdziesz ani jednego lokalu, gdzie pob. może dostać coś lepszego do picia niż odgazowane piwo, które Szwaby robiły, kiedy Hitler był w demobilu. A mimo to każdy podoficer w moim pułku kąpie się w Haig & Haig. Laski robią się coraz ostrzejsze, a lagi coraz dłuższe… Za trzecią wojnę światową.
T/5* P….. - Off
Brema

- Tak, właśnie takie rzeczy piszą.
- Korzystałeś kiedyś z tego?
- Nie - odparł Schild. - Tak jak mówię, to jest głównie dla poborowych. Poza tym - uśmiechnął się ironicznie (co w jego zawodzie, w tym miejscu i w tym czasie było erzacem dobrego humoru), lecz Schatzi nie mógł tego zobaczyć, bo latarkę znowu ogarnęła nerwowość - moje skargi i zażalenia nie są takie nieskomplikowane.
Schatzi roześmiał się, dla odmiany przyjaźnie, może dlatego, że nie miał nic do zyskania ani do stracenia na tym fragmencie:
- Co się tyczy tego bewora, nazwa wciąż niejasna, po przelotnym spojrzeniu nie wierzę, żeby kod był zbyt trudny do złamania. To nie jest urządzenie bez wyobraźni, ale Amerykańskie Szpiegostwo na pewno ma lepsze sposoby do ważnych informacji. Myślę, że to są tylko ogólne wywiady dla każdego sektora. Jednak mogłoby być gorzej, niż próbować rozszyfrować listy podpisane Berlin, pośliniony palec do wiatru, można powiedzieć.
Kiedy Schatzi mówił jak neurasteniczna stara panna, nie wygłupiał się, chociaż tylko w takich chwilach potrafił rozbawić Schilda - wyjątkowe osiągnięcie. W dobrym środkowoeuropejskim stylu Schatzi z największą podejrzliwością podchodził do najbardziej niewinnych rzeczy, i być może na odwrót, ale w tej kwestii nie został przeegzaminowany. Niemal ku rozczarowaniu Schilda, w sytuacji berlińskiej nie było nic niebezpiecznego, skomplikowanego lub trudno uchwytnego. Jako analityk Amerykańskiego Wywiadu przeglądał skonfiskowane teczki z nazistowską korespondencją. Jako ktoś zupełnie inny wybierał interesujące pozycje do przekazania Schatziemu - te dwie posady pięknie się ze sobą zazębiały.
Jednak Schild należał do ludzi, którzy do najdrobniejszych zadań przygotowują się jak do wielkich operacji, mimo że kiedy stał upaćkany smarem, Hellesponty wytrwale kurczyły się do rozmiarów sadzawki. Jego obecna funkcja została mu zapowiedziana, już kiedy się zgłosił do komisji poborowej, a później starannie go przeprowadzono przez intendenturę piechoty i przeniesiono do wywiadu - Schatzi mógł podejrzewać Amerykanów o naiwność, Schild nie mógł sobie na to pozwolić: Partia, przy wszystkich swoich zasobach, mogła dokonywać cudów, tylko posługując się błaznami historii - wysłano go do Francji, a potem do Berlina z pierwszymi wojskami okupacyjnymi, słowem wypowiedzianym przez X, skinieniem głowy Y i szarpiącym zgięciem łokcia przez Z skontaktowano go z "Kurtem", który dwukrotnie spotkał go z "Schatzim" i na zawsze się rozpłynął. W tym momencie i w tym miejscu, na tym metrze kwadratowym mokrego piasku, symbolizował energię i niezmożone wysiłki agendy, której był pracownikiem - ale na tym koniec, jakąż niewielką oddawał przysługę! Dwa lub trzy pliki śmieci tygodniowo, dostępne dla każdego, kto potrafił wejść do zbombardowanego budynku i podnieść garść porozrzucanych papierów. Nie wspominając już o tym, że Armia Czerwona, która dotarła do Berlina miesiąc przed aliantami, z pewnością nie przeoczyła niczego istotnego. Jednak dopatrywał się tutaj swojej własnej nieudolności, mimo wyraźnych wskazówek, które zamykały go w tej roli, i miał świadomość, podszytą wątłą zazdrością ludzi bezsilnych, że tu kryje się kolejny motyw jego awersji go obdarzonego szerokimi horyzontami kuriera.
Schatzi skończył z tymi bzdurami - a raczej z tym, co można by nazwać bzdurami, gdyby nie jego pełne zaangażowanie - o korzystaniu z "bewora" przez kontrwywiad i powrócił do swojego wyjściowego wątku.
- W każdym razie we wczorajszym "Stars and Stripes", na trzeciej stronie, znajdziesz małą notkę oznajmiającą o mianowaniu Nicholasa G. Pope'a, cywilnego urzędnika wojskowego rządu, osobą odpowiedzialną za wydawanie licencji niemieckim gazetom w Bawarii. Kurt, Pope. Jeden człowiek.
Jak głośno mówił, jak beztrosko obchodził się ze światłem. To, że plaża była bezludna i pogrążona w ciemnościach, sprawiało, że bardziej rzucali się w oczy, niż gdyby znajdowali się na scenie w Titania Palast. Schild odruchowo usunął dane osobowe Kurta poza obręb świadomości, to znaczy zarazem je zarejestrował i nie zarejestrował - dzięki tej technice mógł cieszyć się faktem, że posiada te informacje, a jednocześnie nie wyjawiłby ich, nawet gdyby go torturowano. Te wszystkie środki ostrożności i obawy były pożyteczne, bo w przeciwieństwie do jego zasadniczej funkcji dawały mu stałe zajęcie.
Schild umówił się z Schatzim na następną schadzkę i chciał ruszyć w stronę połamanego drewnianego pawilonu i jeepa, który stał na leśnej drodze z tyłu. Wołanie Schatziego podziałało na niego jak szturchnięcie w krzyż. Kiedy się odwrócił, żeby wysłuchać nie-zapomnianego-ani-na-chwilę losu człowieka-piłki, pomiędzy dźwiękiem a sensem zobaczył w pamięci ruchy latarką, które wykonywał wcześniej Schatzi. Po drugiej stronie wody leżało Kladow. Kto odbierał tam jego sygnały?
- …no i ten strażnik zabrał mu czapkę i rzucił ją nad drutami na strefę zakazaną dla więźniów i kazał mu pod karą śmierci natychmiast po nią pójść. Wspiął się z tą dziwną zwinnością ludzi grubych, podniósł czapkę, otrzepał ze śniegu spodem ramienia, a potem naciągnął sobie na uszy po czaszce, która była oczywiście gładko wygolona. Z powrotem wspinał się powoli i ciężko dyszał. Na samej górze wypuścił z ust parę, bo było bardzo zimno. Kiedy troszeczkę więcej niż połowa ciężaru ciała znalazła się po drugiej stronie - strażnik dobrze to zaplanował, zadbał, żeby ciało nie spadło na zewnątrz - kule z pistoletu maszynowego spuściły z niego powietrze i nie spadł, tak jak to było zaplanowane, tylko sflaczał i został na drucie jak dętka piłki bez powietrza. Byle podmuch wiatru nim poruszał. Mimo to myślę, że był ukrytym policjantem, zabitym przez pomyłkę. Strażnik zniknął jakiś czas później.
Palce Schilda podpełzły do guzika kabury, w ramach parodii kiepsko zapamiętanego Hoota Gibsona* w tarapatach. Nie wyciągnąłby na Schatziego pistoletu. Choćby dlatego, że w świecie poza obozem koncentracyjnym takich rzeczy się nie robiło, a w każdym razie on nie robił. Gdyby Schatzi okazał się podwójnym agentem, siłowa konfrontacja byłaby najgorszym rozwiązaniem. Mimo to jego ręka nie zaprzestała teatralnych gestów, grała jeszcze jakiś czas po tym, gdy Schatzi dokończył anegdotę i przeszedł do sedna sprawy, gdyż w ramach swojego prywatnego systemu wywiadowczego otrzymywał raporty nawet od nerwów Schilda.
- Posłuchaj - powiedział i śmiało wysłał sygnały alfabetem Morse'a do Kladow, na co drugi brzeg rozmigotał się krótkimi błyskami. - Za chwilę płynę do Poczdamu łodzią pełną jedzenia z kuchni armii amerykańskiej. Kto wie, może zostanie podane Herr Trumanowi w willi Stalina podczas następnego posiłku… Ale proszę cię, nie pomyśl sobie… - Trzymał latarkę przy podbródku, zalewając światłem wierzchołki i zapadliny twarzy, tak jak dziecko robi maskę szatana w lustrze w ciemnym pokoju.
- Oczywiście że nie pomyślałem…
- …że robiłbym to z innych powodów niż dla pieniędzy.
Po tym przyznaniu się do niewinności Schatzi urwał i poszedł. Pośród nadbrzeżnych wierzb rozległy się stękania z wysiłku. Na długo zanim Schild dotarł do swojego pojazdu, usłyszał tak głośny chlupot śruby doczepianego za rufą silnika, jakby jego kurier zamierzał zgasić piekło. Nad cudownie harmonijną pracę silnika jeepa na pierwszym biegu wybił się histeryczny jazgot silnika motorówki, który osiągnął najwyższe obroty, strzelił z rury, czknął i rzygnął. Serce Schilda wezbrało empatią człowieka będącego na brzegu, póki silnik nie ustabilizował się na poziomie serii asymetrycznych impulsów, przypominających beznadziejnie obłąkany, beznadziejnie wolnościowy śmiech.