Wariatka z Alabamy

  • szt.
  • 39,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Brak możliwości zakupu książki.

 

Jak twierdzi Fannie Flagg, autorka Smażonych zielonych pomidorów, “…gdyby Stephen King i Flannery O'Connor napisali wspólnie książkę, musiałaby powstać powieść taka jak ta, zabawna i przerażająca". Historia zaczyna się, kiedy niezwykle ekscentryczna Lucille wyrusza z Industry w Alabamie (gdzie dotąd wiodła monotonne życie) do Hollywood, by zgodnie ze swym postanowieniem zrobić tam karierę jako stały gość w serialu The Beverly Hillbillies. Jej dwunastoletni bratanek Peejoe, właśnie wchodzący w okres dorastania, po raz pierwszy samodzielnie dostrzega różnicę w traktowaniu przez organa sprawiedliwości białych i “czarnuchów", gdy w mieście zostaje otwarty nowy basen… Wątki symbolicznej i rzeczywistej podróży przeplatają się, a sceny nieodparcie komiczne zderzają się z brutalnie realistycznymi w tej poruszającej mówiącej o prawach człowieka (a także o mężobójstwie) wspaniałej książce. Powieść posłużyła jako podstawa scenariusza debiutanckiego (jako reżysera), znanego nam z kin filmu Antonia Banderasa, który w roli zwariowanej cioteczki Lucille obsadził swoją żonę, Melanie Griffith.

Rok wydania: 2003
Stron: 544
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 24
Tłumacz: Renata Kopczewska

Fragment tekstu:

Peter Joseph
San Francisco, 1993


Siedzę tu w Kalifornii i czekam, aż wszystko się zawali. Pojawiły się już pewne tego zwiastuny. Dziesięć lat nieszczęść. Siedem lat suszy. Huragany. Lawiny błota. Powodzie. Epidemie. Bunty. Trzęsienie ziemi. Ukazanie się Matki Boskiej.
Nowe tysiąclecie zbliża się nieubłaganie. Nikt nie wie, czy rok 1999 będzie końcem wszystkiego, czy też okaże się początkiem czegoś całkiem nowego.
Wygodnie rozwalony w swoim małym mieszkanku, godnym uczniowskiej stancji, patrzę na migoczące światłami Telegraph Hill i East Bay. Zastanawiam się, jak będą wyglądać nazajutrz po katastrofie.
Pamiętacie może dom należący do Jimmy'ego Stewarta z Vertigo, do którego zabiera on Kim Novak, żeby się wysuszyła, kiedy wyłowił ją z Zatoki San Francisco? Otóż ja mieszkam na tym samym wzgórzu, troszkę tylko wyżej od jego domu. Pomalowany jest teraz na bladoniebiesko, krzaki też nieco urosły od tego czasu, ale poza tym wszystko wygląda tak samo.
Siedzę w bujanym fotelu przy oknie, skąd mogę widzieć dom Jimmy'ego Stewarta i jednocześnie swój telewizor. Zatrzymuję taki kadr: na tle domu Kim Novak smukła blondynka pożegnawszy Jimmy'ego na ganku, zmierza w stronę swojego auta.
Tę scenę, widzianą czterdzieści lat temu okiem kamery Hitchcocka, porównuję teraz ze współczesnym rzeczywistym widokiem. Sączę burbona i spędzam całe godziny na wychwytywaniu subtelnych różnic.
Wszyscy zamartwiają się o przyszłość. A mnie zaprząta ten drobny problem z przeszłości.
Któregoś wieczoru, kiedy śledziłem Kim idącą w zwolnionym tempie od drzwi wejściowych Jimmy'go do jej zielonego sedana i z powrotem, zadzwonił telefon.
- Peejoe? - zapytał drżący głos.
Nikt już mnie tak nie nazywa.
- Ciocia Lucille?
- O Boże, na sam dźwięk twojego głosu wraca cała przeszłość.
- I ja mam takie wrażenie, ciociu Lucille. - Od lat jej nie słyszałem, jeśli nie liczyć wieczornego oglądania jej na wideo. Patrzę też na swoją twarz z okładki miesięcznika "Life", która oprawiona w ramki wisi na ścianie, i nieoczekiwanie przenoszę się do czasów najgorętszego w moim życiu lata 1965 roku, kiedy wszystkich w Alabamie ogarnęło szaleństwo.

 


1
Peejoe
Pigeon Creek, Alabama, 1965


Do spryskiwania prasowanej bielizny moja babcia używała starej butelki po płynie do konserwowania zwłok. Twierdziła, że końcówka w kształcie rakiety wypuszcza akurat odpowiednią ilość wody potrzebnej do zwilżenia bielizny.
Uwielbiałem być razem z Meemaw, kiedy prasowała. Jej duży pokój tchnął przyjazną atmosferą - łóżko z baldachimem i obrazki w ramkach przedstawiające Jezusa, George'a Wallace'a i dziadka Joe Wileya. Meemaw nie protestowała, kiedy z brudnymi nogami wdrapywałem się na jej łóżko. Bardzo lubiłem syk żelazka i zapach kłębów pary, jakie wzbijały się przy każdym zetknięciu gorącej powierzchni żelazka z nakrochmaloną tkaniną. Uwielbiałem cały ten tajemniczy rytuał: namoczyć ubranie, by je uprać, potem wysuszyć na słońcu, następnie zwilżyć wodą rozpryskiwaną z butelki, po czym znów wysuszyć żelazkiem - nieustanny chrzest ubrania i białych bawełnianych koszul.
Meemaw nuciła O, My Papa, a ja usadowiony na jej poduchach rysowałem plany wymarzonego domu pogrzebowego, jaki zamierzałem kiedyś wybudować.
- Popatrz, Meemaw. - Wygramoliłem się z łóżka. - Widzisz, tędy, frontowym wejściem wchodzą ludzie, tu jest sala, gdzie się wystawia zwłoki, a tutaj są przygotowalnie.
- A to co? - Końcówką butelki wskazała na róg mojego rysunku. - Ten fragment z krową?
Zgorszony przewracam oczami.
- To nie żadna krowa, tylko pies. A to jest buda.
- Buda?
- Tak, żeby ludzie mogli przyprowadzać na pogrzeb swoje psy.
- Widzę, że nie zapomniałeś o niczym - mówi Meemaw. - A ta pofalowana rzecz z tyłu?
- To basen.
- A na co im basen? - Rozpościera równo na desce białą koszulę. - Pływanie to chyba ostatnia rzecz, o której można by myśleć, przychodząc na pogrzeb.
- Ale to nie dla nich - tłumaczę. - To dla mnie. Ja zamieszkam na górze. I w wolnym czasie będę mógł sobie popływać.
- Teraz rozumiem - godzi się. - Czy pozwolisz mi zamieszkać ze sobą tam na górze, Peejoe?
- No pewnie. Możesz zająć ten pokój nad salą na wystawianie zwłok. Jest najładniejszy.
- Mój aniołku - odpowiada.

Pogrzeby to nasza rodzinna specjalność.
Mój dziadek, Joe Wiley Bullis, był grabarzem. Któregoś dnia stał z tyłu orszaku pogrzebowego, starając się nie roześmiać z kawału, jaki opowiedział mu drugi grabarz, kiedy jakiś oszalały żałobnik, widząc to, schwycił łopatę dziadka  i tym narzędziem zdzielił go w głowę, co położyło kres zarówno żartom, jak i życiu dziadka Joe Wileya.
Zostawił trzech synów, jedną córkę i Meemaw.
Córka, czyli ciocia Lucille, marzyła o tym, żeby zostać gwiazdą filmową w Hollywood, ale skończyło się na tym, że wylądowała w Cornelii w stanie Alabama, z sześciorgiem dzieci i mężem, który jej nie rozumiał.
Wszyscy trzej synowie zajęli się branżą pogrzebową. Wuj Franklin został wędrownym sprzedawcą trumien. Wuj Dove prowadził zakład pogrzebowy w mieście Industry. Najmłodszy z synów, mój ojciec, John Lewis Bullis, wdrożył nieznane przedtem w południowej Alabamie pojęcie Nieustającej Pamięci. Założył Parki Pamięci od Andaluzji do Wolf Bay. Któregoś dnia, kiedy wracał z mamą z zebrania branżowego w Mobile, zasnął za kółkiem i wjechał pod ciężarówkę wiozącą dłużyce, osierocając w ten sposób mnie i mojego brata Wileya.
Kiedy zginęli, Wiley miał pięć lat, a ja trzy. Mamę pamiętam mgliście, taty natomiast wcale. Wiley mówi, że tata był dużym mężczyzną, pachniał piwem i papierosami lucky strike oraz że klepał się po udach, kiedy opowiadał dowcipy. Wiley mówił też, że mama była ładna, miła i kichała najgłośniej na świecie, ale niewiele ponad to pamiętał.
Po tym wypadku Meemaw wzięła nas do siebie. Teraz wiem, że nie stać jej było na nasze utrzymanie. Najwyraźniej tata uważał, że w jego wieku nie czas jeszcze myśleć o ubezpieczeniu na życie, zostawił więc nas bez grosza. Wuj Dove osobiście dokonał zakonserwowania zwłok, miejsce zaś w Shady Acres Memorial Park należało się tacie bezpłatnie, skoro wykarczowanie lasku sosnowego na ten cel to jego zasługa. Wuj Franklin dostarczył trumnę po kosztach. Kaznodzieja Lambert odprawił mszę za darmo.
Meemaw sprzedała pięć akrów resztówki swojego majątku i kupiła za to ładny marmurowy nagrobek. Kiedy już go postawiła, została sama z nami, dwojgiem małych chłopców, i rozpadającym się domkiem na dwustu dziewięćdziesięciu pięciu akrach porośniętych karłowatą sosną. Zaczęła wtedy przyjmować prasowanie od białych pań z Pigeon Creek. I taką ją pamiętam - jak nuciła i wzdychała nad prasowaniem.
- Słuchaj, Piżmaczku - powiedziała do mnie.- Kiedy przyjedzie Lucille z twoimi kuzynkami, to może lepiej nie pokazuj im tych swoich rysunków, co?
- Jak to?
Meemaw zaatakowała rękawy koszuli.
- Otóż nie upłynął jeszcze rok od śmierci babci Vinson. To może wywołać przykre wspomnienia. Nie wszyscy traktują pogrzeby w taki sposób jak ty.
Miałem wtedy dwanaście lat i wyrobione zdanie na każdy temat.
- Uważasz, że to są mazgaje - uznałem.
- No, niezupełnie… Ale nie chcesz przecież, żeby zrobiło im się przykro, prawda?
- Nie rozumiem, dlaczego miałoby im być przykro. - Bawiłem się frędzlami kordonkowej narzuty. - I co z tego, że ich babcia nie żyje? Moja mama i tata nie żyją, ale ja przecież nie rozpaczam bez przerwy z tego powodu.
Meemaw zamrugała i odgarnęła siwy kosmyk włosów spadający jej na oczy.
- To dlatego, że ich nie pamiętasz - stwierdziła.
Z lasu dał się słyszeć odgłos wystrzału dwudziestki dwójki należącej do Wileya.
- Meemaw, jak myślisz, co się z tobą stanie, kiedy umrzesz?
Jednym szarpnięciem ściągnęła z deski wyprasowaną koszulę i nadziała ją na druciany wieszak.
- Może byś tak poszedł postrzelać razem z Wileyem?
- Nienawidzę tej strzelby.
- Tak czy owak idź pobawić się na dwór. - Jej głos brzmiał ochryple. - Taki ładny dzień, a ty się tu biesisz przy starej babce.
- Meemaw, ja chciałbym być przy tobie bez przerwy.
Zmierzyła mnie spojrzeniem nie dopuszczającym sprzeciwu.
- Gdyby życzenia były czarnuchami, wszyscy mielibyśmy niewolników - odpowiedziała. - No, idź już. Uderzę w gong, kiedy przyjadą.
Zsunąłem się z łóżka i wyszedłem nadąsany, by zanurzyć się w gorące popołudnie. Adolf skoczył za mną, liżąc mnie po rękach i gorliwie obijając potężnym ogonem. Adolf, niemiecki owczarek albinos, należał do Meemaw, która go tak nazwała, gdyż było to jedyne niemieckie imię, jakie mogła sobie przypomnieć. Odepchnąłem go od siebie:
- Idź, czarnuchu.
Słowo to miało w moich ustach groźny posmak. Meemaw nigdy go nie używała, kiedy w pobliżu znajdował się jakiś Murzyn; mówiła wtedy: "kolorowy". Kiedy czasem któryś z nich przychodził, by skosić trawę albo wygrabić liście czy przesunąć szafę, zawsze była bardzo uprzejma i miła, jakby to byli jacyś państwo. Ale kiedy prosili o trochę wody, podawała im niezmiennie ten sam wyszczerbiony kubek z czerwonym napisem Liberty International, który trzymała na najwyższej półce w głębi kredensu.
Meemaw musiała wyobrażać sobie, że na brzegu kubka, z którego pił Murzyn, roi się od jakichś okropnych zarazków nieznanych chorób. A może myślała, że po wypiciu z tego samego naczynia człowiek zmienia się w czarnucha. Kiedyś Wiley przyłapał mnie na tym, jak ściągnąwszy z półki ten kubek, wpatrywałem się badawczo w jego wnętrze.
- Co ty wyrabiasz z kubkiem czarnuchów? - zapytał.
Odpowiedziałem, że nic, i odstawiłem kubek na miejsce. Ale nadal mnie fascynował. Chciałem się z niego napić. Chciałem poczuć różnicę.
Adolf plątał się pod nogami i dokazywał. Schyliłem się, by przejść pod ogrodzeniem z drutu kolczastego do parowu, gdzie wyrzucaliśmy śmiecie.
Meemaw miała rację. To był piękny dzień. Maj, ale jeszcze nie za gorąco, lekki wietrzyk, mnóstwo dziko rosnących azalii i bujna zieleń. W zaroślach rytmicznie pobzykiwały owady. Nie trzeba było nic robić, świat dział się sam przez cały czas. Adolf wszystko po kolei obwąchiwał i obsikiwał.
W oddali rozległ się huk wystrzału.
- Ej, to ja! Nie strzelaj! - Zacząłem się przedzierać przez kolczaste jeżyny w stronę prześwitu pomiędzy drzewami. Wysoko na gałęziach sójki nawoływały się gremialnie. - Wiley, gdzie jesteś?
Wyszedłem na polanę. W pobliżu góry śmieci na zwalonym pniu Wiley ustawił rząd butelek po wodzie sodowej Nehi, które czekała egzekucja. Kawałki szkła połyskiwały na piasku jak drogie kamienie.
- Mógłbym cię teraz zabić - osadził mnie na miejscu głos dochodzący gdzieś z wysoka.
Nogi ugięły się pode mną. Tuż nad moją głową zaklinowany między konarami siedział Wiley z lufą wymierzoną wprost we mnie.
Adolf przypadł do dębu i z zadartym łbem szczekał zajadle.
Rozum podpowiadał, żeby uciec, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa na widok dwóch okrągłych dziurek, z których mogły wystrzelić kule, aby mnie zabić.
- Rzuć to! - zawołałem. - Odłóż broń!
Wiley wycelował wprost we mnie.
- Oj, Peejoe, nie nadajesz się do Zielonych Beretów. Narobiłeś tyle hałasu, jakby to stado bawołów przebiegało przez las.
- Przestań we mnie celować albo powiem o wszystkim!
Dysponowałem tylko taką bronią: groźbą, że powiem, i Wiley wiedział, że każdej chwili mogę jej użyć. Obaj wiedzieliśmy, że po długim kazaniu, jakie Meemaw wygłosiła, zanim w końcu zdecydowała się pozwolić mu wziąć do ręki strzelbę, żywcem obdarłaby go ze skóry, gdybym zdał sprawę z tego, co się teraz działo.
Opuścił lufę i przerzucił strzelbę przez ramię, po czym zsunął się na ziemię.
- Możemy wyjąć kulę i pobawić się w Zielone Berety. Najpierw ja ciebie zabiję, a potem ty mnie.
- Wolę te inne strzelby - odpowiedziałem, mając na myśli tekturowe karabiny, jakie zrobił dla nas wuj Dove, kiedy byliśmy jeszcze mali. Na kolbie mojego widniało Peejoe wypisane odblaskowym tuszem.
- Jakbyś raz się odważył i wystrzelił z tej strzelby, to byś tak nie panikował - oświadczył Wiley. Odepchnął pysk Adolfa, natrętnie węszący w jego kroczu, i dźgnął mnie strzelbą. - Jesteś mokry ze strachu.
Wiley był moim najlepszym druhem, a jednak dręczenie mnie sprawiało mu jakąś dziwną satysfakcję. Różniliśmy się tak bardzo od siebie, aż trudno było uwierzyć, że możemy być braćmi. On - wysoki i chudy, z długimi nogami i rękami, mierzwą czarnych włosów i zuchwałym spojrzeniem zielonych oczu, wydawał się przystojny; a mocnym karkiem przypominał tatę, przynajmniej z fotografii. Uwielbiał łowić ryby i strzelać. Zawsze jak nie biegał, to skakał albo w sadzie uderzeniem kija podbijał wysoko zgniłe brzoskwinie.
Bardzo chciałem być taki sam jak Wiley, ale gdzieś tam, w głębi, tkwił we mnie nieodwołalnie Peter Joseph. Peejoe. Pyzaty blondynek z niebieskimi oczami, którego łatwo chwytało słońce, trochę niezdarny. Nie potrafiłem złapać piłki, nawet jeśli wpadała mi wprost do rąk. Na widok broni ogarniał mnie paniczny strach. Nie znosiłem polowań od czasu, gdy obejrzałem Bambi, i nie cierpiałem łowienia ryb - pamiętam tę straszną chwilę, kiedy na nic zdały się moje modlitwy i ryba w końcu połknęła mój haczyk, a ja musiałem dotknąć rzucającego się biedactwa.
- No, chodź, dasz radę. - Wiley podawał mi swoją dwudziestkę dwójkę. - Czekaj, zobaczymy, czy trafisz w czubek butelki.
Rozejrzałem się po wysypisku w poszukiwaniu czegoś, co by odwróciło moją uwagę czy nasunęło jakiś pomysł. Muchy krążyły beztrosko w smrodliwym powietrzu.
- Już wiem. Będziemy łapali chrabąszcze.
Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę.
- To nudne.
- Wcale nie. - Podparłem się pod boki i zadarłem głowę, by dać mu do zrozumienia, że mógłbym tak stać do końca świata, a nie dotknę tej jego strzelby.
- No dobra - powiedział wreszcie tonem pełnym wyższości. - Poszukajmy jakiegoś sznurka.
Podeszliśmy do góry śmieci i zaczęliśmy w niej grzebać patykami, zatykając nosy i wyśmiewając się z własnego obrzydzenia. Wiley znalazł odpowiedni słoik po majonezie, a ja mogłem się pochwalić czterema kawałkami brudnego szpagatu.
Zaczęliśmy wsłuchiwać się w szum i brzęczenie przepełniające ten wiosenny dzień oraz wpatrywać się uważnie w ścielące się u naszych stóp gałązki i chwasty, próbując wyłowić uchem charakterystyczne bzykanie. Wreszcie - jest! tutaj! - wyczekiwany odgłos zwabił nas do kępy koniczyny, w której umościł się chrabąszcz niczym maciupki volkswagen butelkowego koloru. Teraz ostrożnie - chrabąszcze może nie były szybkie, ale posiadały niezwykłą umiejętność zręcznego wymykania się z pułapki.
Niemal godzinę zabrało nam złapanie czterech chrabąszczy, a wtedy spostrzegliśmy, że pierwsze dwa dokonały żywota, bośmy zapomnieli o zrobieniu dziurek w wieczku słoika.
- Niech to szlag! - Wiley lubił przeklinać, kiedy tylko znajdował się w bezpiecznej odległości od Meemaw. - Już mi się niedobrze robi od tego szukania. Muszą nam wystarczyć te dwa.
Odkręcił pokrywkę i wsunął rękę do środka, by wyciągnąć większego z dwóch ocalałych chrabąszczy. Trzymając mocno błyszczący pancerz owada pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym, zawiązał na końcu szpagata pętelkę, którą usiłował nanizać na wierzgającą ustawicznie tylną nóżkę chrabąszcza. Za trzecim razem udało mu się zacisnąć pętelkę.
- Gotów jesteś? - zapytał.
Mocno ściskałem w ręku drugi koniec sznurka. Wtedy Wiley otworzył dłoń. Owad wzbił się w powietrze, brzęcząc wściekle, ale natychmiast szarpnął nim napięty szpagat, wyznaczając nową granicę jego wszechświata. Pociągnąłem za sznurek. Chrabąszcz miotał się i wyrywał we wszystkie możliwe strony, ustawicznie bzycząc. Znajdował się w potrzasku.
- Nie ciągnij tak mocno, Peejoe, bo mu urwiesz nogę.
- Co mi tam będziesz mówił. - Obróciłem się dokoła, trzymając w wyciągniętej ręce swojego więźnia. Był moją zdobyczą, samolocikiem, żywym rozjuszonym jojo.
Wiley kucnął w zaroślach, żeby uwiązać swojego chrabąszcza. Po chwili obaj mieliśmy dwóch pojmanych żywcem jeńców, którzy wiedli nas z powrotem przez las w stronę parowu wypełnionego śmieciami. Adolf zataczał ósemki, biegając od jednego do drugiego i ujadając bez przerwy.
Chrabąszcze przez cały czas próbowały wyzwolić się z więzów. Chwilami mogło się wydawać, że już się poddały, gdy sznurek zwisał luźno, nie napinany ich wyrywaniem się na wolność, gdy nieoczekiwane szarpnięcie zdradzało ich prawdziwe zamiary. Ale nic z tego! My byliśmy panami ich życia i śmierci! To my pociągaliśmy za sznurki! Nasze ofiary musiały tańczyć tak, jak im zagraliśmy! Mogły tak pląsać przez godzinę albo i dwie, po czym umierały z wyczerpania, akurat w samą porę, nim zdążyliśmy się nimi znudzić.
Do mnie należał ich pochówek. Z pudełek po marmoladzie robiłem dla nich trumny, które wyściełałem papierem toaletowym. Pordzewiałą łopatką kopałem w gliniastej ziemi dołek, umieszczałem w nim pudełko, wypowiadałem kilka uroczystych słów, po czym rzucałem pierwszą grudę ziemi.
- Ja swojego nazwę Pyszczurek - oświadczył Wiley. - A ty? Jakie dasz imię swojemu?
- Jeszcze nie wiem. - Szpagat drżał wprawiany w ruch przez owada. - Może Steve albo coś w tym rodzaju.
- Steve? - Wiley wybałuszył na mnie oczy. - Nie słyszałem większej bzdury. Żeby robala nazywać Steve'em.
- To jeszcze nic pewnego - odpowiedziałem, zastanawiając się jednocześnie, co niewłaściwego mogło być w tym imieniu. Steve to mile brzmiące, nowoczesne imię. Sam chciałbym mieć na imię Steve.
Chrabąszcz Wileya osiadł na jego kolanach i rozpoczął mozolną wędrówkę w dół nogawki.
- To twoja ostatnia droga, Pyszczurku - powiedział Wiley. Zdjął go ze spodni i poniósł w stronę zwalonego pnia, gdzie przywiązał sznurek do szyjki butelki po lemoniadzie. Owad zaczął szarpać więzy.
Wiley podniósł z ziemi strzelbę.
Usunąłem się z linii strzału.
- Co chcesz zrobić?
Wymierzył w owada.
- Ruchomy cel.
Adolf ze zmarszczonym nosem skoczył do zwalonego pnia i kłapnął parę razy, usiłując chapsnąć Pyszczurka.
- Do domu! - krzyknął Wiley. - Do domu, mówię! - Zamachnął się na niego kilkakrotnie nie istniejącym patykiem, aż wreszcie pies uciekł.
- Daj spokój, Wiley. Tylko zepsujesz chrabąszcza, tak że nie da się go nawet pogrzebać.
- Ja swojego zastrzelę, a ty swojego będziesz mógł pochować.
- Kiedy to cała przyjemność urządzić im pogrzeb.
Moim zdaniem elementarna przyzwoitość nakazywała sprawić chrabąszczowi uczciwy pochówek po tym, jak mu się pozwalało umrzeć w mękach na końcu sznurka.
Tak ja uważałem, ale nie Wiley. A może tylko tego popołudnia był zdolny do okrutnych czynów. Uniósł strzelbę. Przygryzł język i wycelował.
Wypalił.
Chrabąszcz osiągnął stan najwyższej paniki, której spotęgować już nie mogła nawet przelatująca obok kula.
- O Jezu. - Wiley powtórnie załadował broń.
Zatkałem uszy.
- Przestań! To niesprawiedliwe!
- Życie też nie jest sprawiedliwe - odpowiedział Wiley. Wypalił po raz drugi i znów chybił. - Zresztą wcale nie tak łatwo go trafić. Siedź spokojnie, Pyszczurku!
Mój chrabąszcz, jakby w geście solidarności, wprawił w dygotanie szpagat.
Wiley zaczął po omacku szukać następnej kuli.
- Chodź no ze swoim chrabąszczem, Peejoe, i przywiąż go tutaj.
- On jest mój. Nie będziesz do niego strzelał.
- Dzieciak z ciebie - powiedział.
- Wściekasz się, bo nie możesz go trafić.
- Naprawdę? - Wiley przyłożył broń do ramienia i strzelił. Chrabąszcz eksplodował, została z niego tylko mokra brązowa plamka. Szpagat sam owinął się wokół pnia.
Wiley stał z rozdziawionymi ustami.
Usiłowałem przybrać obojętny wyraz twarzy, chociaż do dziś jest to dla mnie najbardziej spektakularny, oddany z marszu strzał, jaki kiedykolwiek przyszło mi oglądać.
- Teraz tylko sznurek możemy pochować - zauważyłem.
- Trafiłem! - Zatknął kciuki za pasek, pełen podziwu dla samego siebie. - No, Peejoe, przywiąż swojego. Zobaczymy, czy mi się drugi raz tak uda.
Gdzieś w oddali dał się słyszeć gong, Meemaw przywoływała nas do domu.
Owinąłem sobie szpagat wokół przegubu.
- Za późno. Raz, dwa, trzy, kto przybiegnie ostatni, jest pacan.
- Zaczekaj! - zawołał. - Nie mogę przecież biec z dwudziestką dwójką.
- Twoja strata! - Puściłem się pędem do domu, ściskając w garści chrabąszcza.
Tuż za mną dyszał Adolf.
Żal mi było biednego chrabąszcza, który bez ostrzeżenia został starty z powierzchni ziemi. Nawet mizerny robak powinien mieć prawo do lepszego końca, niż ten, jaki go spotkał. Wyobraziłem sobie owdowiałą chrabąszczycę w kapeluszu z pudełeczka po pigułkach. Małe chrabąszczątko, podnoszące łapkę w geście ostatniego pożegnania. Chrabąszczą duszę unoszącą się do raju, wolną już od ziemskich trosk.
Przestałem biec. Otworzyłem pięść. Otumaniony owad siedział we wnętrzu mej dłoni, czekając, co mu los ześle. Schyliłem się i zatopiłem zęby w szpagacie, centymetr od supełka. Poczułem niewyraźny smak spaghetti. W końcu udało mi się przegryźć sznurek.
Chrabąszcz ostrożnie zrobił kilka kroków, jakby sprawdzając, czy naprawdę jest wolny, po czym rozwinął skrzydła, wzbił się w górę i odleciał, by już nigdy nie wrócić.
Wiley przedzierał się przez zarośla, dysząc i posapując.
- Popatrz - zauważył. - To ciocia Lucille.