Wędrowny grajek

  • szt.
  • 29,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Brak możliwości zakupu książki.

 

Miłość, bolesna strata i literatura łączy na zawsze w porażającej tragikomedii losy złej, szalonej, ognistowłosej wiolonczelistki Stelli, niewiernego Jonathana i pomysłowych sióstr Ellen i Lydii Dent. Lydia ginie w wypadku samochodowym, ale wraca do zrozpaczonej siostry pod postacią niegroźnego ducha, który - niemniej jednak - pojawia się, aby w najbardziej zaskakujący sposób zaznaczyć swą obecność w życiu otaczających ją osób: Jonathana Goldmana, spod którego drzwi Lydia ucieka, wpadając pod samochód; jego córki Stelli, która tego samego dnia odkrywa, że jej ojciec ma romans z władczą i sarkastyczną Sonią oraz Izzy'ego - młodego, genialnego artysty malarza i jednocześnie kochanka Stelli, którego dziewczyna zostawia, znajdując schronienie w ramionach uprzejmego Peregrine'a. I oto losy ich wszystkich (a także dobrych macoch, niedobrych matek, dziwnych profesorów i niegodziwych zakonników) na skutek niezwykłego splotu wydarzeń zbiegają się…

Rok wydania: 2003
Stron: 302
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 36
Tłumacz: Mira Czarnecka

Fragment tekstu:

Dla Alexandry Pringle i Charlesa van Onselena


Nie pytam kwiatów,
Nie pytam gwiazd;


Nie doglądam ogrodów,
I nieba nie sięgam.

Wilhelm Müller (1794-1827), Siedemdziesiąt siedem poematów z pośmiertnie wydanych zapisków wędrownego grajka

 

Podziękowania
Pragnę podziękować Margaret Alice Stewart-Liberty za wypożyczenie mi swojej wiolonczeli i Sandrze Dodson za wskazanie jakże pomocnych powiązań pomiędzy Josephem Conradem a niemieckimi romantykami; mojemu ojcu, F.J. Schuddeboomowi - matematykowi całkowicie nie przypominającemu Obiektu Westchnień - za to, że wypełnił moje dzieciństwo dźwiękiem swojego tenoru, śpiewając Piękną młynarkę, i na koniec - "Najdroższej tej, która, niestety!, mieszka daleko".

One Fish Two Fish Red Fish Blue Fish, autorstwa Dr Seussa © Dr Seuss Enterprises, L.P., 1960, 1988. Wszystkie prawa zastrzeżone. Wykorzystane za zgodą autora.

Fragment Are You My Mother?, autorstwa P.D. Eastmana, prawa autorskie © 1960 P.D. Eastman - powielone za zgodą Random House, Inc.

 


1 Ellen
Des Müllers Blumen

Wcześnie rano w dniu rozmowy kwalifikacyjnej obudziłam się i zobaczyłam moją zmarłą siostrę. Nie widziałam jej od trzech lat. Weszła do mojej sypialni, bezszelestnie zamykając i otwierając drzwi. Miała krótko obcięte włosy i ubrana była w zwykły, biały, bawełniany T-shirt i bieliznę. Tylko tyle. Obserwowałam ją, jak przemierza bosymi stopami pokój i jak zatrzymuje się, żeby dotknąć raczej oficjalnego stroju, jaki przygotowałam na spotkanie i wyłożyłam na krzesło poprzedniego wieczoru. Była to granatowa spódnica do łydki, granatowy sweter z owczej wełny, jedwabna kremowa bluzka, jedwabna wzorzysta apaszka i najlepsze, wyczyszczone na połysk buty. Zatrzymała się na chwilę, żeby dotknąć końca mojej kołdry. Potem podeszła do okna, szczelnie zasłoniętego zasłonami. Chociaż za życia jej twarz była zawsze w charakterystyczny sposób ożywiona, teraz wydawała się spokojna i nieruchoma niczym u osoby chodzącej we śnie.
Mimo że nic nie powiedziała, po jej wyjściu w pokoju pozostało złożone z pięciu słów zdanie. Te słowa były w języku niemieckim. Słyszałam je wypowiedziane jej głosem, ale jednocześnie miałam świadomość, że obecne są jedynie w moim umyśle: Die Sterne stehn zu hoch. Powinnam w tym miejscu wyjaśnić, że tak naprawdę nie znam niemieckiego - to znaczy, swoją edukację zakończyłam na ocenie dostatecznej z egzaminu końcowego w gimnazjum - chociaż wiedziałam, że gdzieś już spotkałam się z tym zdaniem i moja znajomość niemieckiego wystarczyła, żeby je przetłumaczyć: "Nie sięgam nieba".
Gdy tylko zniknęła za zasłoną, wyskoczyłam z łóżka i podeszłam do okna. Nic tam jednak nie znalazłam; jedynie zimne, szklane kwarty okna, a za nimi błyszczącą monochromię ogrodu, na kilka minut przed wschodem słońca. Jednego jestem absolutnie pewna. Nie spałam. Pamiętam, że jej obraz przepełnił mnie straszną tęsknotą i że zdziwił mnie mój zupełny brak strachu. W pierwszej chwili czułam się zaszczycona jej obecnością, ale potem doznałam dotkliwego bólu. Po raz kolejny przeżyłam boleśnie jej stratę, przykre i długie ukłucie przeszyło moją pierś.

Gdy moja siostra zginęła, wpadając pod samochód w północnym Londynie, jej mały skórzany plecak upadł daleko od jej ciała. Nie zawierał nic prócz powrotnego biletu kolejowego na trasie King's Cross i Royston w hrabstwie Hertfordshire, gdzie jeszcze chodziła do szkoły, zniżkowej karty na kolej dla młodzieży i rozprawy literackiej, którą napisała jako pracę końcową z języka niemieckiego i którą właśnie jej oddano.
Ponieważ nie uzupełniła danych adresowych na karcie, tylko dzięki rozprawie policja nie miała kłopotów ze zidentyfikowaniem jej ciała. Z przodu, na okładce pracy, znajdowała się duża naklejka z nazwą komisji egzaminacyjnej i szkoły. Było tam też jej imię i nazwisko, numer nadany przez komisję i tytuł rozprawy. Brzmiał on: Miłość i śmierć w młynie. Dwadzieścia poematów z pośmiertnie wydanych zapisków wędrownego grajka.
Byłam w Edynburgu, gdy zginęła - zbliżałam się właśnie do końca mojego pierwszego roku na uniwersytecie - ale nikt w domu nie miał zielonego pojęcia, dlaczego Lydia pojechała tego dnia do Londynu. Nie minął jednak tydzień, a mój tato i macocha, przeglądając jej rzeczy, natknęli się na brudnopis listu, który napisała do pisarza w średnim wieku, syna jednej z przyjaciółek jej mamy chrzestnej; osoby tej ani ja, ani moi rodzice nigdy nie mieliśmy okazji poznać, chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że kilka lat temu napisał powieść pod tytułem: Mam róg i wyruszam w drogę. Moja siostra zginęła dokładnie naprzeciwko jego mieszkania w Londynie.
W swym długim i zabawnym liście zwracała się do niego z prośbą o pomoc w napisaniu rozprawy, ale nietrudno było zauważyć, że w pewien naiwny i dziewczęcy sposób list jest próbą nieśmiałych zalotów. W kilka miesięcy po dacie widniejącej na liście złożyła rozprawę, otrzymując bardzo dobrą ocenę i specjalną pochwałę od nauczyciela, jak również przewodniczącego komisji. Przypuszczaliśmy, że dumna z siebie postanowiła, pod wpływem chwili, zawieźć rozprawę do Londynu, żeby mu ją pokazać jako swojemu sekretnemu doradcy. Nie poczyniła jednak żadnych przygotowań i najwyraźniej nie zastała pisarza w mieszkaniu, ponieważ akurat w tym tygodniu wyjechał do domu do Cotswolds, do żony i rodziny, dwa dni wcześniej niż zwykle. Mieszkanie w Londynie było jedynie niewielką dziuplą, gdzie pracował w tygodniu.
Mimo że kierowca jechał zbyt szybko, uznano, że nie spowodował wypadku. Świadek potwierdził, że z jakiegoś nie wyjaśnionego powodu moja siostra wbiegła wprost pod samochód, w ogóle nie rozglądając się na prawo i na lewo. Twierdzono, że wyglądała na zdenerwowaną.
Siła uderzenia była tak duża, że odrzuciła jej ciało na trawnik ciągnącego się wzdłuż drogi parku. W pobliżu miejsca, w którym leżało, znajdowało się niewielkie sztuczne jeziorko, którego brzegi porośnięte były barwinkiem i niezapominajkami. Vergissmeinnicht. Trudno, z perspektywy, nie dostrzec bolesnego symbolizmu tego oczywistego zbiegu okoliczności, ponieważ te same błękitne kwiatki - blaue Blümelein - nawiązują do koloru oczu młynarki z cyklu wierszy niemieckich romantyków, o których traktowała jej rozprawa. Rosną w pobliżu strumienia i ostatecznie porastają grób młynarza, który umiera, oczywiście, z nie odwzajemnionej miłości. Są powtarzającą się i dominującą cechą rozprawy literackiej mojej siostry, którą ojciec kazał oprawić w skórę i którą przechowuje na swoim biurku w pracowni.

Po tym porannym nawiedzeniu zeszłam na dół i podeszłam do wysokich półek w holu, gdzie pod samym sufitem znajdują się ciemnozielone segregatory, zawierające przeróżne zapiski mojej siostry, które ojciec postanowił zachować. Poczułam nieprzepartą chęć przeczytania ponownie jej listu i jego lektura przypomniała mi, jako żywo, całą tę szkolną paplaninę i trzpiotowatość, które dzieliłyśmy jako najlepsze przyjaciółki. Gdy moja siostra odeszła, cechy te stłumiłam w sobie albo straciłam. Ponieważ nie miałam już Lydii, która była moim ekranem, stałam się kimś innym. Gdy jest się wystarczająco młodym - ja miałam osiemnaście lat, a ona siedemnaście, gdy zmarła - można jeszcze kształtować swoją osobowość i przyszły wizerunek. Ja stałam się po jej śmierci bardziej poważną, powściągliwą i konsekwentną osobą. Zrobiłam się, być może, trochę nudna.
Z niedowierzaniem myślę teraz o tym, że mój ojciec - nasz ojciec - nazywał nas kiedyś "Chichotkami Jeden i Dwa", że zawsze zdawał się traktować nas, jakbyśmy stanowiły dwie części konia w teatrzyku. Od tamtej pory zaczął mnie traktować bardzo poważnie. W przeszłości ludzie często nie potrafili nas odróżnić. Wynikało to nie tylko z naszego podobieństwa, ale również ze zbliżonego sposobu wysławiania się i stylu bycia. Teraz bardzo rzadko ktoś zwraca się do mnie, używając jej imienia. Ta Lydia, która żyła kiedyś, umarła w każdej z nas.
List mojej siostry brzmiał następująco:

Szanowny Panie,
obawiam się, że może mnie Pan nie pamiętać, ale miałam okazję Pana poznać w domu mojej mamy chrzestnej, Vanessy, w Worcestershire, ubiegłego lata. Przywiózł Pan tam swoją matkę. Może Pan jednak pamięta, że swego czasu moja mama chrzestna szczyciła się pięknym sopranem i udało jej się zmusić Pana do zaśpiewania dla nas. Wykonał Pan pieśni z Pięknej młynarki Schuberta, a akompaniowała Panu matka na pianinie. Mimo że, jak z pewnością doskonale Pan wie, śpiewa Pan znakomicie, muszę wyznać, że gdyby moja siostra Ellie nie wyjechała na godzinę przed Pana przyjazdem, chichotałybyśmy przez cały występ. A tak jedynie ziewałam i bawiłam się z kotem, i zjadłam o wiele za dużo ciasta marchewkowego, które mama chrzestna upiekła, by uczcić Pana wizytę. Vanessa jest Pana wierną wielbicielką i zawsze nazywa Pana "powieściopisarzem". 
- Moje drogie - powiedziała do mnie i do Ellie - czy wiecie, że "powieściopisarz" będzie dzisiaj na podwieczorku? Myślę, że powinnyśmy upiec z tej okazji ciasto marchewkowe.
Zmierzam do tego, że gdy wróciłam do domu, przypomniałam sobie Pana śpiew. Po powrocie zaczęłam się zastanawiać nad niektórymi sprawami, o których - jak słyszałam - rozmawiał Pan z mamą chrzestną. Mówił Pan, że woda jest metaforą, która wiąże wszystkie poematy, i żartował Pan z jej "poręcznej płynności". Usłyszałam też, że według Pana woda, mimo iż sprzyjała i sankcjonowała ideę męskiego poszukiwania i wędrowania, stała się z czasem okrutnie zdradliwa, odległa i tajemnicza. Mówił Pan coś o seksie, płynach i samobójstwie, oraz jak to się cudownie złożyło dla niemieckich romantyków, że słowo Herz rymuje się ze Schmerz. (Mam nadzieję, że nie przeszkadza Panu, że tak Pana parafrazuję).
Szczerze mówiąc, wyszłam następnego dnia z domu i kupiłam cykl pieśni na płycie CD. Wybrałam dwie wersje, jedną w wykonaniu Dietricha Fischera-Dieskaua, który pięknie śpiewa, ale drażni mnie dziecinnym sposobem, w jaki wymawia głoski szczelinowe, a drugą - nieco wrzaskliwą - w wykonaniu kobiety, o imieniu Brigitte Jakaś Tam. Chciałam sprawdzić, czy pieśni mogą się unieść ponad podziałami, płci oczywiście, ale przypuszczam, że nie.
Postanowiłam wtedy porzucić moje poprzednie postanowienie udoskonalenia swojego umysłu poprzez przestudiowanie encyklopedii Britannica, poczynając od litery A. Zdecydowałam się na przystąpienie do egzaminu z języka niemieckiego na poziomie zaawansowanym, chociaż moja siostra na pewno myśli, że postradałam zmysły. Obydwie zdawałyśmy niemiecki na egzaminie końcowym w gimnazjum, ponieważ tak kazała nam nasza mama. A wszystko dlatego, że jest Francuzką i zawsze zmuszała nas do rozmawiania z nią w domu po francusku, więc z tym językiem nie miałyśmy większych kłopotów. Oczywiście planowałyśmy przystąpić do egzaminu z francuskiego, uznając, że to bardzo sprytny unik, ale mama tyran nawet nie chciała o tym słyszeć. Gdy miałyśmy to już za sobą, Ellie doszła do wniosku, że dwa lata niemieckiego w zupełności jej wystarczą. Dwa lata powtarzania:
- Was hast du gern?
- Ich habe Popmusik gern.
- Und hast du eine Lieblingsgruppe?
- Ja. Abba ist meine Lieblingsgruppe.
Moja siostra ma też złe doświadczenia związane z pobytem u rodziny niemieckiej w ramach wymiany szkolnej, podczas gdy ja trafiłam na wprost przesympatyczną rodzinę z Monachium, która zabierała mnie na cudowne wycieczki i nawet zaproponowała, że sfinansuje mi aparat korekcyjny na zęby. Rodzina Ellie wywiozła ją za granicę, gdzieś w okolice Wiednia. Skazana tam była na towarzystwo dwóch całkowicie pozbawionych pigmentu chłopców w skórzanych spodniach, którzy nazywali się Hubert-und-Norbert, wyglądali zupełnie jak białe myszki i byli całkowicie pozbawieni brwi. Jeden z nich grał na akordeonie, a drugi dmuchał w instrument dęty o każdej porze dnia i nocy, tuż pod jej oknem. W Poniedziałek Wielkanocny obudziła się porażona rykiem trąbki, a jej oczom ukazał się Herr Vater, Biała Mysz, górujący nad jej łóżkiem, ubrany od stóp do głów w żółty pluszowy strój królika z muszką w groszki i poręcznym zamkiem błyskawicznym na plecach.
Zabrano ją tylko na jedną wycieczkę do katedry w Wiedniu, gdzie Frau Mutti, Biała Myszka, tak przesadnie zachwycała się obrazem Pokonany niewierny w czasie oblężenia Wiednia, że Ellie nie mogła się powstrzymać od stwierdzenia (po angielsku), że gdyby niewierny nie został przepędzony spod bram Wiednia, to być może Hubert-und-Norbert mogliby się dzisiaj pochwalić seksownymi czarnymi brwiami i jeszcze bardziej seksownymi czarnymi wąsami. Ten epizod sprawił, że moja siostra zaczęła przejawiać sympatię do czarnych mężczyzn o imionach Ishmael i Quoresh, szczególnie w ich narodowych strojach. Uważa, że zbliżone brzmienie wyrazów "pasza" i "pasja"  na pewno nie jest przypadkowe.
W każdym razie wszystko sprowadza się do tego, że postanowiłam napisać swoją pracę egzaminacyjną z języka niemieckiego na temat poety Wilhelma Müllera, który, jak z pewnością Pan wie, jest autorem wierszy, które stały się pierwowzorem utworu Piękna młynarka Schuberta. Problem jednak polega na tym, że wiem bardzo niewiele o niemieckiej poezji, i poezji w ogóle, ponieważ - widzę to teraz - zmarnowałam swoją młodość, czytając zupełnie niewłaściwy rodzaj książek. Moja znajomość niemieckiej poezji ogranicza się jedynie do hymnów. Znam Ein feste Burg ist Unser Gott, jak również Chwalcie Pana, niebiosa, uwielbiajcie Go, a to ni mniej, ni więcej, Deutschland über Alles. Tak więc zastanawiam się teraz, czy byłby Pan tak miły i spotkał się ze mną, gdybym do Pana przyjechała, i porozmawiał o niemieckiej poezji, niemieckim romantyzmie i pojęciach takich, jak Herz i Schmerz, a szczególnie o Wilhelmie Müllerze? I czy pozwoliłby Pan, żebym zapisała absolutnie każde Pana słowo? A potem oddała dokładny tekst Pana wypowiedzi, słowo w słowo,  jako swoją rozprawę literacką?
Ten list robi się stanowczo za długi. Ade. Ade. Proszę do mnie napisać.
Z poważaniem
Lydia Dent
Moja siostra dodała obowiązkowe, dorosłe postscriptum. Brzmiało ono następująco:

PS: Przetłumaczyłam jeden werset pieśni jako: "Byłoby lepiej, gdybyś został w lesie" - Doch besser du bliebest im Walde dazu - ale brzmi on zupełnie jak zakończenie żydowskiego dowcipu. (Jak na przykład: "Byłoby lepiej, gdyby był lekarzem"). Nie wie Pan, czy niemiecki jest dialektem jidysz, czy też może jest odwrotnie?
Z wyrazami szacunku
Lydia Dent

Jak wspomina w liście Lydia, gdy powieściopisarz przyjechał, mnie już z nią nie było. Rozminęliśmy się o jedną godzinę, ponieważ ja wyjechałam w towarzystwie mojej babci ze strony taty na wycieczkę do Derbyshire, która była prezentem dla mnie na osiemnaste urodziny. Gdy wróciłam, Lydia poinformowała mnie bez jakiegoś szczególnego entuzjazmu, że jest wysoki, ma ciemne włosy, miał na sobie białą lnianą koszulę i okulary w metalowej oprawce oraz pepegi, według jej oceny rozmiaru mniej więcej 46 europejskiej numeracji. Nic nie wspominała o tym, że śpiewał.
Matka powieściopisarza chodziła razem z mamą chrzestną do jednej szkoły, przed i w czasie wojny. Obydwie panie były muzycznie uzdolnione. Obydwie wyszły za mąż i obydwie były obecnie wdowami, z tym że - podczas gdy jej przyjaciółka miała sześcioro dzieci - mama chrzestna Lydii pozostała bezdzietna. Pisząc w liście o entuzjazmie mamy chrzestnej dla powieściopisarza, Lydia miała absolutną rację. Nigdy nie opuszczała spotkań będących promocją jego kolejnych książek i lubiła też chodzić na poświęcone mu wieczory autorskie. Zawsze mogła się pochwalić jego najnowszą książką w twardej oprawie, opatrzoną autografem autora i datą.
Pamiętam, że pieczenie ciasta marchewkowego wywołało u mnie i u Lydii jak zwykle chichoty i chęć płatania figli. Mama chrzestna Lydii powierzyła nam starcie na tarce marchewek, a sama zajęła się kuchenną wagą.
- Mamo chrzestna - zapytała Liddie - czy powieściopisarz nie będzie uważał, że marchewka starta jest zbyt grubo? - Bawiłyśmy się świetnie, wyrywając sobie co chwila tarkę. - Mamo chrzestna - pytała dalej Liddie - czy powieściopisarzowi nie będą przeszkadzać kawałki startych kości i odrobina krwi w cieście marchewkowym?
- Daj spokój, Liddie - rzuciłam z wyrzutem, gdy tarka spadła mi na podłogę - zobacz, co przez ciebie zrobiłam.
- Mamo chrzestna - nie poddawała się Liddie - czy powieściopisarzowi nie będą przeszkadzać nieczystości z podłogi w jego cieście marchewkowym?
Mama chrzestna Lydii pozostała niewzruszona, ubolewając jedynie przez cały czas, że nie będzie mnie podczas jego wizyty, i wyraziła nadzieję, że może babcia spóźni się odrobinę. Koniec końców babcia przybyła punktualnie, co do minuty, a powieściopisarz i jego matka, jak mi się wydaje, spóźnili się. Mówiono mi, że stał gdzieś z tyłu na pogrzebie Lydii.

Tak jak pochlebiała nam, zakładając nasz konsensus w kwestii twórczości powieściopisarza, podobnie - mama chrzestna Lydii - zawsze zachowywała się tak, jakbyśmy doceniały wartość wyższej kultury. Zabierała nas na recitale, przedstawienia teatralne i wieczory poetyckie oraz na wystawy malarstwa. Ogółem rzecz biorąc, udawała, że nie zauważa, iż przez cały czas trwania każdej z tych rozrywek wiercimy się i chichoczemy. Jeśli sopran miał chociażby najmniejszy meszek nad wargą, w kącikach ust poety zbierała się ślina albo wydawało się nam, że malarz znajduje zbyt dużą przyjemność w przedstawianiu kobiecego krocza lub sutka o liliowym zabarwieniu, wtedy każdy z tych drobiazgów wystarczał, abyśmy podśmiewały się w nieskończoność. Z drugiej jednak strony, jeśli tenor był wystarczająco młody i przystojny, Lydia obierała taktykę wpatrywania się w niego nieruchomymi, cielęcymi oczami, aż biedny mężczyzna zmuszony był śpiewać całą pieśń Na wzgórzu Wenlock* albo Czyż widziałeś, jak rośnie biała lilia?** ze wzrokiem wbitym w sufit.
Kiedyś, gdy mama chrzestna Lydii zabrała nas na przedstawienie Czekając na Godota, dość wcześnie w trakcie trwania sztuki zaczęłyśmy się zastanawiać, jak długo będziemy musiały czekać na nadejście Godota.
- Kiedy nadejdzie Godot? - szepnęła do mnie Lydia.
Wzruszyłam ramionami, ponieważ, oczywiście, nie miałam pojęcia.
- Mamo chrzestna - zapytała - kiedy przyjdzie Godot?
- Ach - odpowiedziała mama chrzestna Lydii. - Ach, moje miłe, widzicie, on nie nadejdzie. Albo może już przyszedł. Na tym właśnie wszystko polega.
Wkrótce potem Lydia usnęła.
Od samego początku nauka do egzaminu z niemieckiego niesamowicie nas bawiła, nawet w najmniejszych szczegółach. Chichotałyśmy, przepytując się wzajemnie ze słownictwa. Jest bowiem sprawą oczywistą, że język - w którym słowo określające rodzica płci męskiej kojarzy się z tak zabawnym skutkiem z osobą mającą tendencję do głośnego wydalania gazów - jest dla każdego ucznia szkoły angielskiej, z rozwiniętym choćby w podstawowym zakresie zmysłem satyrycznym, niebezpiecznym narzędziem. Miałyśmy już pewne skłonności w tym kierunku, a to dzięki lekcjom historii, na których poznałyśmy Marcina Lutra i wałkowanemu do znudzenia Edyktowi wormackiemu. Lydia poinformowała nas pewnego weekendu, że jedna z jej koleżanek uczęszczających na lekcje historii żyła w błędnym przekonaniu, że Marcin Luter przybił do drzwi kościoła w Wittenberdze nie swoje "tezy", tylko "ślazy". Nam jednak i same tezy wydawały się dość dziwaczne.
- Tezy - wyjaśniała Lydia - stanowią zasadniczą część prac magisterskich. To opasłe tomiska po około czterysta stron. Luter ułożył dziewięćdziesiąt pięć tez. Następnie przybił je wszystkie do drzwi kościoła w Wittenberdze. Drzwi musiały być "usiane dziurami wielkości sześciopensówki".
"Usiane dziurami wielkości sześciopensówki" - to wyrażenie nieomal automatycznie wywoływało u nas napad śmiechu.
- Musiały się "okrutnie dawać we znaki" pastorowi - zauważyłam, wypowiadając to w sposób tylko dla nas obu zrozumiały.
Jeden ze znajomych mojego taty z dawnych lat, starszy pan, już nieżyjący, został ranny w nogę w czasie wojny. Jego lewe udo usiane było dziurami po kulach, które nigdy nie przestawały ropieć - nieprzyjemny szczegół, nad którym jego żona, przełożona pielęgniarek starej daty, lubiła się szczegółowo rozwodzić.
- Noga Willa daje mu się okrutnie we znaki - mówiła. - Usiana dziurami wielkości sześciopensówki, szczerze mówię, a każda wypełniona ropą.
Wystarczyło jedynie, aby podczas wizyty tych państwa któraś z nas zapytała:
- Jak się ma noga pana Kethleya, droga pani?
Zawsze mogłyśmy liczyć na czarującą odpowiedź. Nawet sam pomysł sześciopensówki wydawał się nam obydwu rozkosznie staromodny.
- A czy wie pani - zapytała ją kiedyś Lydia po wysłuchaniu jednego z jej dłuższych, septycznych wywodów - że organizm Nietzschego wydzielał dziennie ponad pół litra ropy?
- Codziennie? - zapytała z niedowierzaniem pani Kethley, jakby urażona takim umniejszaniem możliwości Willa w zakresie ropienia.
- Syfilis - wyjaśniła Lydia. - Nasz nauczyciel od wychowania seksualnego mówił nam o tym.

Zawsze gdy zostawałyśmy na noc u mamy chrzestnej Lydii, ona nieodmiennie kładła jedną z książek powieściopisarza na naszym wspólnym stoliku nocnym, chociaż nie był to z pewnością rodzaj powieści, którym ja czy też Lydia się zaczytywałyśmy. Naszą niechęć dodatkowo potęgował fakt, że powieściopisarz zdobył nagrodę. Przez całe dzieciństwo Lydia i ja podchodziłyśmy z nieufnością do każdej nagrodzonej książki, ponieważ wiedziałyśmy, że będzie wartościowa; a dla nas, "wartościowa" znaczyło - nudna.
Podczas gdy mama, zanim zostawiła nas wszystkich dla swojego kochanka, zwykła ze wstrętem odnosić się do naszego filisterstwa - dając temu wyraz w pogardliwych komentarzach - nasz tato beztrosko wydzielał nam dziesięciopensówki, rozdział po rozdziale, pragnąc zachęcić nas w ten sposób do rzucenia okiem na któryś z kształcących tomów. Albo przemycał pojedynczą, cenną książkę w naszych bożonarodzeniowych czy urodzinowych prezentach, pisząc markerem, dużymi literami na okładce: "Ta książka to nie-literatura". Mimo że odrzucałyśmy większość jego prezentów jako "książki dla chłopców", udało mu się w ten sposób zapoznać nas z niektórymi, krótszymi dziełami beletrystycznymi na przyzwoitym poziomie, i - jeden raz - z antologią poezji, zawierającą Wybrzeże w Dover* Matthew Arnolda.
Od czasu do czasu, gdy chichocząc i piszcząc, przedzierałyśmy się przez czytane wspólnie szkolne powieści z oślimi uszami i przez nie wymagające, szmatławe romanse, tato wyświadczał nam uprzejmość i okazywał zainteresowanie naszą lekturą.
- Co, na Boga, dzieje się w tych przerażających romansach, które czytacie? - zwykł pytać, a to wystarczało nam, by zalać go potokiem wywodów.
- Ależ one są genialne - mówiła Lydia. - Ten jest absolutnie fenomenalny. Widzisz, wszystkie nauczycielki są lesbijkami. Wszystkie są zbzikowane i kochają inaczej.
- Wszystkie? - pytał z niedowierzaniem tato.
Nasz tato był, i nadal jest, dyrektorem prywatnej szkoły. Żyłyśmy w otoczeniu pewnego sztywnego splendoru, w domu dyrektora, przez większość naszego życia.
- Wszystkie popierają rozsądne fryzury i rozsądne buty - wyjaśniła Lydia, jakby to ostatecznie potwierdzało słuszność jej stwierdzenia.
- I karę - dodałam.
- Ach, częstą karę - poprawiła mnie Lydia. - Z wyjątkiem nauczycielki francuskiego. Jest oczywiście prawdziwą mimozą. I włosy ma zawsze w "papilotach". Co to takiego te papiloty, tato? Czy to coś w rodzaju kawałków papieru, którego używa się do ręcznego skręcania papierosów?
- Nie mam pojęcia - odparł tato, który zarzekał się, że w całym swoim życiu nie widział papilota.
- W każdym razie - kontynuowała Lydia - zawsze je ma. Nie w czasie lekcji, ale nocą, gdy budzi ją mysz wbiegająca do jej sypialni. Francuskie nauczycielki zawsze panicznie boją się myszy. Przypuszczam, że gdyby w twojej szkole były myszy, wezwałbyś kogoś, żeby je wytępił, prawda?
- O mój Boże - westchnął bezradnie tato.
- A dziewczęta z Ameryki - zabrałam głos w dyskusji. - One przyjeżdżają do angielskich szkół, żeby nauczyć się poprawnie mówić.
- Do swoich ojców mówią "tatusiu", a oni jeżdżą ogromnymi samochodami i wszyscy są piratami drogowymi - dokończyła Lydia.
- I w ogóle nie wychodzą ze swoich samochodów - dodałam. - Wydaje się, jakby byli do nich przyrośnięci.
- A jeśli trafi się Hiszpanka - kontynuowała Lydia - to zawsze zwisa z drzewa, na podobieństwo człowieka pierwotnego, a jej rodzice pracują w cyrku.
- Pod samą kopułą - dodałam. - To przezabawne. A małe Francuzki zawsze oszukują.
- Muszą przyjechać do angielskiej szkoły, żeby nauczyć się honoru, ale nigdy im się to nie udaje, nie potrafią tego dokonać - stwierdziła Lydia.
- Dlaczego? - zapytał tato.
- Bo są Francuzkami - odparła Lydia - dlatego.
- A zadaniem nauczyciela jest pokierowanie każdą z nich w taki sposób, aby stała się "zwyczajną małą uczennicą" - wyjaśniłam. - Wszyscy nauczyciele mają hopla na punkcie zwyczajności.
- Jedna dziewczynka - opowiadała Lydia - marzy o tym, żeby zostać śpiewaczką operową. Ucieka więc na przesłuchanie, ponieważ zabroniono jej tam pójść. Ale nagle zrywa się ulewa, ona traci głos, zapada na poważną chorobę i potem nie może już śpiewać, a matka przełożona mówi… - W tym miejscu zaintonowałyśmy zgodnie z satysfakcją: - "Mavis już w ogóle nie potrafi śpiewać, może jedynie skrzeczeć".
- Potem - kontynuowała Lydia - Mavis staje się "zwyczajną małą uczennicą". Nosi warkoczyki i skrzeczy: "Żywiej!" na szkolnych meczach hokeja.
- Czy wy uczycie się tych książek na pamięć? - zapytał tato.
- Nie - odparła Lydia. - One są tak dobre, że same wchodzą nam do głowy.
- Są fantastyczne - poparłam ją. - Inna dziewczynka marzy o tym, by pływać na zawodach olimpijskich, ale nie wolno jej ćwiczyć, wypływa więc...
- W deszczu? - zaryzykował tato, prawie już podnosząc się do wyjścia.
- Prawie - odparłam. - Jest burza, ona wpada na skały i na skutek wypadku zostaje sparaliżowana.
- Widzisz, tato, można pływać w barwach szkoły - wyjaśniła Lydia - ale zawody olimpijskie to zbyt ambitne dla zwyczajnej, małej uczennicy.
- Powiedzcie mi - zapytał tato - czy nie jesteście już trochę za duże na takie lektury?
- Absolutnie nie - zaprzeczyła Lydia. - Nigdy nie jest się wystarczająco dorosłym. Poza tym jest tam mnóstwo seksu i zniewolenia. Być może jesteśmy na to zdecydowanie za młode. - Ojciec uniósł brwi. - Nie, naprawdę - powiedziałam. - Jest tam taki kawałek, gdy jedna dziewczynka, która ma zupełnego fioła na punkcie koni, wymyka się, żeby doglądać konia, który jest chory. I trafia się jakaś okropna nauczycielka, która ją na tym przyłapuje i obmyśla dla niej najróżniejsze kary.
- Ona nie jest okropna. Jest surowa, ale sprawiedliwa - poprawiła mnie Lydia.
Udałam, że nie słyszę.
- Nie pozwala jej wychodzić, zadaje stale coś do pisania, i tym podobne - kontynuowałam. - Ale ona i tak się wymyka.
- W ulewnym deszczu? - zapytał tato.
- Tak - potwierdziła Lydia - zgadza się.
- Wydaje mi się, że mam już dość - stwierdził tato. - Więc, jeśli mi wybaczycie...
- W każdym razie - dodała szybko Lydia - wymyka się w środku nocy, w ulewnym deszczu, i nagle tuż za nią wyrasta nauczycielka. W rzeczywistości bowiem okazuje się ona szlachetną kobietą, która bardzo lubi konie.
- W ten sposób rodzi się między nimi więź - wyjaśniłam.
- Zniewolenie - poprawiła mnie Lydia. - Widzisz, stoją razem przytulone do siebie w ulewnym deszczu i nauczycielka mówi...
Kolejne zdanie wypowiedziałyśmy razem, zniżając głos o oktawę i naśladując Marlenę Dietrich:
- "Myszle, że już nigdy nie bede cie muszala karacz".
- Sam widzisz - tłumaczyła Lydia - że to sam seks i płaszcze przeciwdeszczowe. Potrzebujemy tych książek, tato. Są dla nas jak poradniki seksualne.
- A nie ma z nami naszej mamy, żeby mogła nam cokolwiek wytłumaczyć - dodałam.
- A ty myślałeś, że to opowieści dla "zwyczajnych, małych uczennic", prawda, tato? - zapytała Lydia.
Nasz tato roześmiał się.
- Miejcie litość - bronił się, usiłując wyjść. - Naprawdę, mam kilka spraw, którymi muszę się zająć. - Próbował się wykręcić.
- Cóż, uważam, że powinieneś nas częściej karać - kontynuowała Lydia, stając mu na drodze. - Proszę, ukarz nas. Ukarz nas teraz.
- Moje drogie dziewczynki - powiedział. Uniósł do góry ręce w udawanym geście obrony. - Moje drogie dziewczynki.
W takiej sytuacji pozwoliłyśmy mu odejść.

Pamiętam, jak niedługo potem usilnie starałyśmy się go zawstydzić przy naszej przyszłej macosze. Była wybranką naszego taty. Wszystko to działo się w czasie niedzielnego lunchu. Tato kupił cały lunch w spożywczej części Marks & Spencer's, ponieważ w ogóle nie potrafił gotować, chyba że na ogniu obozowego ogniska, a my z Lydią umiałyśmy jedynie upiec ciastka z konfiturami, przyrządzać paluszki z sernika, znałyśmy się na diecie dla rekonwalescentów i innych nieprzydatnych bzdurach, których nauczono nas w szkole.
Czytałyśmy wtedy z Liddie szmirowaty romans, którego akcja rozgrywała się w okresie regencji.
- Przeczytałyśmy taką historyczną powieść - oznajmiła Liddie tej nowej kobiecie. - Ma walory edukacyjne. Opowiada o pewnej francuskiej dziewczynie wychowującej się w klasztorze.
- Ona nie jest Francuzką - poprawiłam Liddie - ale wychowuje się w angielskim klasztorze. Jej narzeczony jest Francuzem, to wszystko.
- Tak, masz rację - zgodziła się Liddie. - Przepraszam. Rzeczywiście jest Angielką, ale ma wyjść za mąż za Francuza. To zaaranżowane małżeństwo. On ma już za sobą pewne doświadczenia, jest niegodziwy i tak dalej. Zresztą, nic dziwnego, jest francuskim comte.
- Ale ta dziewczyna - kontynuowałam opowieść - nie chce go poślubić, ponieważ kocha innego, więc jej przyjaciółka ofiarowuje się poślubić comte zamiast niej, oczywiście w przebraniu.
- I tak się też dzieje - wyręczyła mnie Lydia - a comte nic nie zauważa.
- Jak to możliwe? - zapytała nowa kobieta taty, w czasie gdy ojciec nakładał jej precyzyjnie odmierzoną ćwiartkę łososia en croute z M & S, którego udało mu się w jakiś cudowny sposób przyrumienić w piekarniku.
- Ach, woalki i tym podobne - odparła wymijająco Lydia. - Rozumie pani. W każdym razie on nic nie zauważa. Potem, po ceremonii zaślubin, pędzą co koń wyskoczy aż do samego Dover. Tam wsiadają na statek, a on przez całą drogę czyta książkę i...
- Co takiego czyta? - zapytała nowa kobieta taty.
- Ach, nieistotne - odpowiedziała Lydia. - Przypuszczam, że jakiś pikantny romans. W każdym razie ona cierpi na chorobę morską i nie jest zdolna podnieść głowy, a on rozkazuje swoim służącym, by spełniali wszystkie jej życzenia.
- Mam nadzieję, że jednak nie wszystkie - zauważyła nowa kobieta z lekkim przekąsem.
- A potem jadą przez całą Francję - kontynuowałam - patataj, patataj, w złotej karocy, aż w końcu dojeżdżają do jego château.
Taty croute zrobiła się tak sucha, że mówiąc, trudno było jej nie rozdmuchać po całym pokoju. Przypominała te amarantowe papierki, które - gdy się je podpaliło - unosiły się w powietrzu niczym aniołki.
- A on nadal nic nie zauważa - dodała Lydia. - To takie ekscytujące.
- Jedna z służących wychodzi im na spotkanie w holu - opowiadałam dalej. - Dyga, kłania się i wykonuje wiele nerwowych ruchów. Potem prowadzi dziewczynę z klasztoru na górę, po ogromnych schodach, kąpie ją, czesze długo i pieczołowicie jej włosy, namaszcza ją wonnymi olejkami, ubiera w jedwabną koszulę nocną i układa w łożu z baldachimem, obwieszonym dookoła arrasami.
- A potem - dała mi odetchnąć Lydia - po kilku szklankach brandy pojawia się zły, pewny siebie comte i robią to, co do nich należy i...
- Proszę? - przerwał jej tato.
- Robią to - powtórzyłam. - Wszystko wychodzi na jaw, a ona wyznaje mu całą prawdę.
Tato uzupełniał kieliszek z winem swojej kobiety.
- A następnego dnia rano, przypuszczam, cierpi na zapalenie pęcherza? - zaryzykowała nowa kobieta.
- Ależ oczywiście, że nie - zaprzeczyła zdecydowanie Lydia, chociaż wydaje mi się, że żadna z nas nie miała wtedy zielonego pojęcia, co to takiego. - Wybacza jej, bo szaleje za nią. Bo jest taka czysta i niedoświadczona. Mężczyźni zawsze kochają dziewice.
- Brokuły dla ciebie, kochanie? - zapytał tato, proponując nowej kobiecie warzywa au gratin z M & S, które przełożył z foliowego opakowania o owalnym kształcie do jednego z alzackich, ceramicznych półmisków o owalnym kształcie, naszej mamy, w efekcie czego au gratin znalazło się na dnie.
- Widać, że jest niedoświadczona, bo zawsze mówi kropkami, gdy jest w łóżku - zauważyłam.
- To znaczy, że posługuje się alfabetem Morse'a? - zapytał tato.
- Ach, nie bądź śmieszny - zniecierpliwiła się Lydia. - Wygląda to mniej więcej tak. Na przykład... - W tym momencie Lydia przycisnęła złożone ręce do piersi i zaczęła mówić wyższym i bardziej dziewczęcym niż zazwyczaj głosem: - "Ach", kropka, kropka, kropka. "Mój najdroższy comte", kropka, kropka. "Mój ukochany mężu", kropka, kropka, kropka, kropka, kropka. "Zabierz mnie, kropka, jeszcze raz do samego nieba", kropka, kropka, kropka.
- Comte jest niesamowicie rozpustny i seksowny - dodałam, być może niepotrzebnie.
- Tatusiu, czy gdy nadejdzie właściwy moment, mógłbyś zaaranżować dla nas małżeństwa z seksownymi Francuzami? - poprosiła Lydia.
- O, tak, prosimy - poparłam Lydię - ze złymi, doświadczonymi comte. A potem możemy się wymienić. Liddie weźmie mojego comte, a ja wezmę jej.
- Tak dzieje się w jednej z oper Mozarta - zauważyła nowa kobieta taty, a my, w jednej chwili, poczułyśmy się dużo bardziej zawstydzone jej uwagą niż ona całą naszą dotychczasową paplaniną. - Mężczyźni wracają w przebraniu - wyjaśniła - a kobiety ich nie rozpoznają.
- Deser - powiedział stanowczo tato, wstał i zniknął na kilka minut.
Kupił cztery porcje puddingu z syropem M & S w plastikowych pojemniczkach, o kształcie filiżanki, i półlitrowy karton sosu waniliowego M & S. Podgrzał puddingi, po dwa, w mikrofalówce i wyłożył je na deserowe talerzyki Crown Derby, które kiedyś należały do babci. Sos waniliowy, z nie wyjaśnionego powodu, nadal znajdował się w kartonie, z rogiem naderwanym w miejscu, gdzie widniał napis: "Otwierać z drugiej strony".
- Brawo - wyraziła uznanie nowa kobieta, która wychowała się w Ameryce. - Wręcz ubóstwiam te małe deserki rodem ze szkół z internatem.
W niedługim czasie nowa kobieta została naszą macochą.

Lydia i ja polubiłyśmy macochę i cieszyłyśmy się, widząc szczęście naszego ojca. Wydaje mi się, że nasze błazeńskie wygłupy były w dużej mierze niezręcznymi i nieświadomymi próbami rozweselenia go, ponieważ przez dwa lata po odejściu mamy był niezwykle zamknięty w sobie i poważny. My mamy siebie, rozumowałyśmy, podczas gdy on został zupełnie sam, szczególnie teraz, gdy jesteśmy daleko od domu, w szkole.
Nasz tato, z konieczności, często jadał w szkolnej stołówce, znosząc, a być może nawet znajdując przyjemność w rytuale, togach i łacińskim błogosławieństwie - Omo Lux Domestos Brobat, jak to czasem nuciłyśmy z Lydią - starałyśmy się jednak, przyjeżdżając do niego do domu na przerwy semestralne i na wakacje, robić, co w naszej mocy, by go kulinarnie zadowolić. Wydaje mi się, że miałyśmy wyjątkowy talent do uzyskiwania krup we wszystkich potrawach, nie wyłączając ziemniaków błyskawicznych, sosu do mięs i sosu waniliowego w proszku. Zazwyczaj dawałyśmy za wygraną i otwierałyśmy puszki z fasolą, zupą i wyborną baraniną w sosie curry, Patak's Kashmiri. Naszą pomysłowość wykorzystywałyśmy, przyrządzając mu karmelki, kakao i ciasteczka z miętowym nadzieniem.
Zgodnie z zamysłem Lydii musiałyśmy przebrnąć przez wszystkie, zamieszczone na puszkach i pudełkach z supermarketu sugestie, w rodzaju: "najlepiej smakują". Pudełka z krakersami zdobione były zdjęciami opatrzonymi podpisem: "najlepiej smakują" - cztery krakersy ułożone w szeregu z cieniuteńkim plasterkiem sera i z kawałkiem selera na pierwszym z nich.
- Świetny pomysł - przyznała Lydia.
Kolejne zdjęcie przedstawiało identycznego krakersa udekorowanego małą krewetką w kształcie półksiężyca, położoną na niewielkiej ilości serka ziarnistego. Kiedyś znalazłyśmy pudełko ciastek kokosowych z Tesco, na którym producent przekonywał, że jego wyrób "smakuje najlepiej", gdy zostanie podany na srebrnej tacy, wykwintnie przyozdobionej papierowymi wycinankami.
- Zróbmy tak, Ellie - zachęcała Lydia. - Szkoda tylko, że nie wiemy, jak się zabrać do papierowych wycinanek.
- Ależ oczywiście, że wiemy jak - zaprzeczyłam. - Trzeba złożyć kartkę papieru na czworo i trochę obciąć po bokach. Tak jak robiłyśmy płatki śniegu w przedszkolu.
- Cudownie - ucieszyła się Liddie. - Daj nożyczki, Ellie.
Jeśli nie dawałyśmy się akurat ponieść poradom w rodzaju: "najlepiej smakują", oddawałyśmy się całkowicie "przepisowi doskonałemu", zdobiącemu etykietę starej puszki kakao, którą znalazłyśmy w zakamarkach spiżarki. Przypuszczam, że nasza mama musiała ją tam swojego czasu schować. Przepis radził nie tylko, jak przyrządzać nudne kakao, ale proponował również wersję de luxe - napój doskonały. Aby go uzyskać, należało wymieszać kakao z odrobiną mleka, następnie wlać miksturę do rondelka zawierającego resztę mleka, a potem całość podgrzać. Sposób ten miał umożliwić przyrządzenie kakao o jednolitej konsystencji, sprawiał też, że wybierając go, poczułyśmy się z Liddie jak koneserki - mimo że tato, który pochodzi z dziada pradziada z żołnierskiej rodziny, potrafi zjeść i wypić prawie wszystko, nie wyłączając kakao z centymetrową warstwą fusów na dnie kubka, w którym można postawić łyżkę.
Tylko raz spróbowałyśmy swoich sił w niezwykle ambitnym deserze: austriackim torte, który próbowałyśmy przyrządzić tuż po mojej niemieckiej przygodzie. Przepis wymagał piętnastu jajek i pół litra śmietany. W spiżarni znalazłyśmy jedynie dwa jajka, ale Lydia przeczytała kiedyś w książce kucharskiej z okresu wojny, która należała do jej mamy chrzestnej, że jedna łyżka stołowa octu może zastąpić jedno jajko, zrobiłyśmy więc austriacki torte z dwóch jajek i trzynastu łyżek octu. Muszę przyznać, że nawet nasz tato nie dał się przekonać, że wypiek mógł być ulubionym deserem wiedeńczyków.
W czasie weekendów w roku szkolnym, które przymusowo spędzałyśmy z naszą mamą i jej nowym mężem w Cambridge - i gdzie oczekiwano od nas pomocy przy pracach kuchennych, w postaci wypełniania odstręczającego zakresu, wyraźnie nieskomplikowanych czynności - nasze sesje kulinarne nigdy nie przybierały takiego zwariowanego, awanturniczego charakteru. Czułyśmy się zawsze zbyt przytłoczone, żeby stroić sobie żarty w domu męskiego uzurpatora, i miałyśmy wrażenie, że jesteśmy nieomal jak kopciuszki, czy też może uczennice czarnoksiężnika, którym przypadło w udziale obieranie ziemniaków i ścieranie kuchennych lad, podczas gdy nasza mama - którą mogłyśmy oglądać przez szerokie szklane drzwi - z pozą Grety Garbo i w zdecydowanie bardziej miejskim stroju robi maślane oczy do winowajcy.
Nowym mężem mojej mamy był niejaki Hugo Campbell, mężczyzna, który w oczach moich i Liddie był nieco afektowanym i przesadnie dbającym o wygląd naukowcem, i któremu z pewnością nie można było zarzucić nadmiernej wylewności, czy też skłonności do ludzkich odruchów. Moja mama i on zakochali się w sobie do szaleństwa, albo co najmniej dali się z zabójczym skutkiem oczarować wzajemnym chłodem i egoistycznym dystansem do świata. Począwszy od tego momentu, życie z nami, na wsi w Worcestershire, stało się dla niej zamkniętym rozdziałem - czymś, co przestało istnieć.
Jej odejście zbiegło się z chwilą osiągnięcia przez Liddie i mnie wieku dwunastu i trzynastu lat, kiedy to zazwyczaj zmienia się szkołę, i nasz tato - chyba można się było po nim tego spodziewać - w odpowiedzi na tę przykrą i niespodziewaną okoliczność postanowił umieścić nas w szkole z internatem, oddalonej o około szesnaście kilometrów od nowej rezydencji mamy. Jego działanie, jak przypuszczam, wynikało z założenia, że dziewczynki potrzebują przede wszystkim swojej mamy, chociaż z drugiej strony był zdecydowanie przeciwny, abyśmy zamieszkały na stałe w domu Hugo Campbella. Mama miała z nami kontakt tylko w weekendy, a na przerwy świąteczne i wakacje wracałyśmy do niego, do domu.
To rozwiązanie nie było dla nikogo zbyt szczęśliwe. Lydia i ja najbardziej tęskniłyśmy za domem, w momencie gdy nasze życie zostało postawione na głowie, i nie podobał nam się pomysł spędzania weekendów w domu Hugo, podczas gdy ponad wszystko chciałyśmy - skoro nie mogłyśmy jeździć do domu - spędzać przyjemnie czas z naszymi nowymi przyjaciółmi ze szkoły. A ponadto nasza mama, która - jak mi się wydaje - po latach mieszkania w Paryżu nigdy naprawdę nie przywykła do życia na wsi, oddała się obecnie z zapałem pracy zawodowej. Jej umysł zaczął na powrót funkcjonować w schemacie pełnoetatowej bizneswoman, a ja i Lydia wyczuwałyśmy jej niechęć wobec cotygodniowej perspektywy odgrywania roli naszej matki w jej cenne, wolne od pracy dni.
W tej skomplikowanej sytuacji musiałyśmy jednak okazać maksimum cierpliwości i spokojnie przyglądać się, jak mama urządza kuchnię w zupełnie innym stylu po to, żeby podawać nam jedzenie na zupełnie innych talerzach. Czułyśmy się koszmarnie - jakby ulokowano nas w jakimś upiornym apartamencie dla wczasowiczów, gdzie przez straszne przeoczenie rezydował, w ramach wykupionego pakietu usług, sam właściciel. Wydaje mi się, że chcąc przekonać Hugo, że nie przybyła do jego domu, ciągnąc za sobą dwa pasożytnicze ogony, celowo tak demonstracyjnie i rygorystycznie zlecała nam różne zadania i nalegała, abyśmy poprawnie zachowywały się w towarzystwie, szczególnie w czasie posiłków.
Dzieci najwyraźniej przerażały Hugo i jego kontakty z nami ograniczały się do zadawania nam ponad stołem tej samej sekwencji zamkniętych pytań z różnych przedmiotów, na które będziemy odpowiadać w ramach egzaminu podstawowego - systemu egzaminacyjnego, który już wtedy był przeżytkiem od dwóch lat.
- Mów wyraźnie, Ellen. Nie mrucz pod nosem - mówiła mama i ganiła nas za to, że nie jemy z wystarczającym entuzjazmem.
Teraz, gdy już nie mieszkała w domu, w którym wychowywałyśmy się jako małe dziewczynki, lansowała inną kuchnię. Rozumiałyśmy to w ten sposób, że nie gotuje dla nas, ale dla Hugo, który najwyraźniej ma bardziej wyrafinowane i wymagające podniebienie niż nasz tato. Przyznaję, że byłyśmy być może śmieszne i uparte, ale nowa i trudna sytuacja sprawiała, że w czasie weekendów miałyśmy ochotę cofać się w rozwoju, a nie rozwijać, a wszystkie anioły morskie, piżmiany jadalne i śmierdzące zagraniczne sery oddałybyśmy za smażonego kurczaka z sosem i szarlotkę z kruszonką na deser.
W obecności Hugo nasza mama, mówiąc o ojcu, zawsze używała słowa "dyrektor" - był to manieryzm, który wydawał się nam jednocześnie lekceważący i dziwaczny. A gdy sprzeciwiałyśmy się zjedzeniu czegokolwiek, co wydawało nam się zbyt wymyślne, mówiła do niego:
- Widzisz. Dzieci dyrektora.
-
Tuż przed pojawieniem się w naszym życiu macochy wpadłyśmy z Lydią na pomysł, że naszemu tacie potrzebny jest pies. Muszę przyznać, że wybrałyśmy się do schroniska dla psów z zamiarem znalezienia jakiegokolwiek szczeniaka, byle tylko był puszysty, ale szybko dałyśmy się przekonać, że nasz tato potrzebuje w istocie emerytowanego charta wyścigowego. Miałyśmy ogromne szczęście, że koniec końców nasz tato i suka zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia - chociaż, z ich dwojga, tato zachowywał większą powściągliwość w demonstrowaniu uczuć.
- Drogie dziewczęta - powiedział - nieposłuszne i niepoprawne dziewczęta. Jak mogłyście podjąć taką decyzję, nie konsultując się ze mną?
Suka jedynie przyglądała mu się w skupieniu. Za każdym razem, gdy otwierał usta, żeby coś powiedzieć, atakowała go swoim językiem, całując go po francusku, mokro i namiętnie.
- Ma na imię Dilly - skłamałyśmy, bo zgodnie z metryką nazywała się Lady, a to imię nam się nie podobało.
Serca nam rosły, gdy widziałyśmy naszego tatę, jak wyrusza na pola w swoich zielonych gumowych butach, a charcica zatacza wokół niego ogromne kręgi, jakby tor wyścigowy wymusił na niej konieczność poruszania się ruchem kołowym. Czasami, gdy wyczuła zająca, na chwilę wypadała z kursu i nieomal frunąc w powietrzu, posuwała się do przodu szalonym zygzakiem.
Rok później zaryzykowałyśmy jeszcze bardziej i znalazłyśmy dla naszej suczki męża. Efektem było osiem charcich szczeniąt, których dzieciństwo przeszło mi koło nosa, ponieważ byłam wtedy daleko od domu, na uniwersytecie. Lydia opowiadała mi jednak, że pieski za punkt honoru wzięły sobie odgryzienie łebków wszystkim lakom oraz dopilnowanie, żeby w ogródku nie został ani jeden łubin. Potem wyrwały z korzeniami z ziemi wszystkie pnącza i siusiały na trawę, aż zżółkła. Babcia zaproponowała wtedy umieszczenie w "Horse and Hound" ogłoszenia, co zaowocowało kolejkami sympatycznych miłośników wiejskiego stylu życia - dokładnie w typie naszego taty - którzy przyjeżdżali range roverami i rozmawiali z nim o rosnących w zastraszającym tempie cenach psów myśliwskich.
A potem szczeniaki zniknęły - wszystkie, z wyjątkiem jednego, którego potencjalni nabywcy wycofali się w ostatniej chwili. Znaleziono dla niego inny dom, ale to opóźnienie okazało się decydujące. Nowa rodzina miała wrócić z urlopu i odebrać psa dopiero po czterech tygodniach. Dlatego wieczorem, gdy nagle wezwano mnie z Edynburga, szczeniak był jeszcze w domu - i nigdy nas nie opuścił. Był z nami w dniu, w którym zginęła moja siostra.

Gdy zmarła Lydia, mój tato i macocha byli małżeństwem od zaledwie dwudziestu pięciu miesięcy. Pod wieloma względami tworzyli niespójną parę. Ona była drobna i o ponad dwadzieścia lat młodsza od niego. Poza tym wydawała się nam, zasiedziałym na wsi rezydentkom szkół z internatem, radykalnie postępowa. Uzyskawszy tytuł naukowy oraz kwalifikacje pedagogiczne, celowo podjęła swoją pierwszą pracę nauczyciela w dużej, miejskiej szkole ogólnokształcącej, w środowisku trudnej młodzieży z patologicznych rodzin.
Codziennie rano, zanim ktokolwiek wstał, macocha po starannej toalecie, ubrana i gotowa do pracy wychodziła z domu o wysokich kominach, z podwójnymi szerokimi schodami, inkrustowanymi zegarami, polerowanym mosiądzem, etażerkami i szyfonierkami, i skradała się na palcach przez porośnięty winoroślą kuchenny ogród do swojego zardzewiałego garbusa. Następnie wyruszała w kierunku, jak to określał - nieco archaicznie - tato: "miejskiego smogu".
Ponieważ jednak - co było oczywiste dla mnie i Lydii - bardzo kochała swojego męża, zaszła wkrótce w ciążę, i to w momencie, który okazał się dla niej - oddanej i energicznej młodej nauczycielki, marzącej o zawodowym sukcesie - wyjątkowo niedogodny. Tato rozumował nieco konserwatywnie, że nie chce pozbawiać jej radości macierzyństwa, nawet jeśli w jej wieku sprawa nie wydaje się tak nagląca. Jednak uważał, że do czasu, gdy ona osiągnie wiek, w którym odezwie się jej instynkt macierzyński, on będzie już tak wiekowy, że dziecko zostanie skazane na ojca rencistę.
Gdy tato powiedział - "dziecko", byłyśmy z Lydią przekonane, że w głębi serca ma na myśli chłopca. Osobę, która będzie szukała jego pomocy w konstruowaniu modeli samolotów i oczekiwała na instruktaż w sportowej rywalizacji. Tu należy wyjaśnić, że tato ma pasierba, Petera, który jest dzieckiem mojej i Lydii mamy z pierwszego małżeństwa. Chłopiec miał cztery lata, gdy nasi rodzice się poznali, i był prawie sześć lat ode mnie starszy.
Nie do końca spełnia on jednak oczekiwania mojego taty. Peter jest dziwnym, marzycielskim typem, z którego - przez cały wczesny okres naszego dzieciństwa - nic sobie nie robiłyśmy, ale którego z czasem zaczęłyśmy podziwiać i szczerze kochać. Jest niewysokim, łysiejącym blondynem - homoseksualistą, prowadzącym schronisko dla psów w Sussex. Robi to wspólnie ze swoim pięknym, francuskim kochankiem, o krótko przystrzyżonych włosach, który jest niekwestionowanym Übermenschem. Übermensch nieomal nieodmiennie wkłada na siebie kamizelkę, koszulę dziadka i ma modelowego jeżyka na głowie. Osiągnął wzrost metr osiemdziesiąt osiem bez butów, a w okolicy ust igrają mu figlarne dołeczki. Czasami gdy włoży spodnie na szelkach albo ogrodniczki i gdy stanie, opierając się na widłach, wygląda dokładnie jak jeden z tych odlotowych, tańczących porywaczy żon z Siedmiu narzeczonych dla siedmiu braci*. Och, i jak żarliwie pragnęłyśmy z Lydią, żeby Übermensch nas porwał.
Kiedyś, gdy Peter i Übermensch po raz pierwszy zaprosili nas, żebyśmy spędziły z nimi ferie, razem z Lydią napotkałyśmy nieoczekiwany, bierny opór obydwojga rodziców. Ze strony taty  - śmiertelnie poważną, nie wyjaśnioną rezerwę, która, jak widzę z perspektywy, spowodowana była orientacją seksualną naszego przyrodniego brata, a ze strony mamy - dość jednoznacznie wyrażone, pogardliwe przekonanie, że wrócimy zapchlone i prawdopodobnie zarażone wścieklizną, z gorączką po ukąszeniu kleszcza i świerzbem.
Koniec końców pozwolili nam pojechać: dwie małe dziewczynki i czereda spragnionych miłości czworonogów. Wyjazd był cudowny. Najcudowniejsze jednak było w nim coś, czego nigdy nie ujawniłyśmy. A mianowicie, że z naszej sypialni, sąsiadującej z sypialnią mężczyzn, mogłyśmy podsłuchiwać dźwięki, które towarzyszyły aktywności seksualnej naszego przyrodniego brata. W niczym nie przypominały obleśnego sapania i jęków, które miałyśmy czasami okazję słyszeć w wykonaniu par heteroseksualnych - dźwięków, które nas zawstydzały i wydawały się natrętne. To, co słyszałyśmy, dużo bardziej przypominało nam odgłosy dwóch walczących ze sobą chłopców. Żadnego cmokania, żadnych noży sprężynowych i rozbijanych butelek; jedynie głuche uderzenia i siłowanie się w bliskim kontakcie, któremu tak lubią oddawać się chłopcy w wieku szkolnym i  które - nie wtajemniczonym przedstawicielkom płci żeńskiej - zawsze wydaje się tak niepokojąco fizyczne i gwałtowne. Peter i Übermensch wydawali z siebie dźwięki w rodzaju: TRACH! BACH! BUM!, przypominające żywcem teksty z Asterixa i Obelixa. (Albo, tak brzmią one w oryginale, po francusku: TCHAC! PAFF! CLONC!) Dźwięki te wydawały się nam, dziewczętom, które spędziły dzieciństwo w szkole dla chłopców, bardzo męskie i znajome; nie przypominały szukania na oślep, lecz radosne współzawodnictwo. Były przyjemniejsze dla ucha niż heteroseksualne odgłosy.
To właśnie Petera poprosiłyśmy z Lydią o pomoc w sprawie "szczeniaka" dla taty, a on zainteresował nas suczką charta. Była wyjątkowa, twierdził Peter, i ręczył głową w kapeluszu, że spodoba się naszemu tacie. Peter miał panamę, którą można było zwinąć w rulon i wsunąć do tuby. Był nawet skłonny poskładać w całość fragmenty biografii charta, ponieważ kiedyś odnosiła liczne sukcesy, zanim nastały dla niej - i przypuszczalnie dla jej pana - ciężkie czasy. Peter wiedział jedynie, że w którymś momencie wpadła w ręce wędrownej grupy, ponieważ zgodnie z oficjalną wersją znaleziono ją porzuconą i spętaną pośród wypalonych pozostałości po letnim obozowisku w Hove. Żywiła się tam plastikowymi workami, które wiatr przywiał w jej stronę. Przez kilka pierwszych dni, spędzonych pod opieką Petera, wydalała kawałki pobrudzonego plastikowego worka, na którym widniały szczątki ogłoszenia: "Zgłoś się po Kartę Stałego Klienta Sainsbury do swojego lokalnego sklepu w Truro". I tak zjawiła się w naszym domu - świadoma swojej wartości, elegancka, towarzyska i z nieprzebranymi pokładami miłości.
- Prowadzę schronisko dla psów - słyszałam, jak kiedyś tłumaczył macosze Peter - ponieważ każdego dnia dociera do mnie prawda, że typkom takim jak ja zawsze może się przytrafić miękkie lądowanie.
Wtedy byłam już na tyle dorosła, żeby zrozumieć, że najdroższy Peter mógł nie używać tych słów jedynie w przenośni.

Gdy wyjeżdżałyśmy razem z siostrą, żeby wrócić po tych fantastycznych feriach do szkoły, Lydia zdołała wymusić na Übermenschu pewną obietnicę.
- Gdy będziecie brać ślub z Peterem - poprosiła - czy możemy być razem z Ellie waszymi drużkami?
- Mais oui - obiecał Übermensch. - Jedna drużką, a druga drużbą.
Stwierdził, że Lydia i ja jesteśmy najlepszą rozrywką w Anglii; lepszą niż te głupie programy komediowe w telewizji. Wrzucił nasze bagaże do samochodu i usadowił nas w środku. Potem posłał nam kilka łobuzerskich całusów, gdy oddalałyśmy się z Peterem jako naszym kierowcą.

A potem w moim życiu, w życiu nas wszystkich zapanowała ciemność. Nie taka, jakby ktoś wymazał mi wszystko z pamięci, ale taka, jakbym zgubiła się w ciemnościach, daleko od domu. Żałuję bardzo, że nie widziałam swojej siostry po śmierci, ale gdy mój tato jechał zidentyfikować jej ciało, nie było mnie w domu. Choć wtedy byłam za to wdzięczna losowi. Usilnie starałam się przepędzić obraz, który nieustannie powracał, gdy mój przyjaciel, Pen, jechał ze mną na lotnisko tej nocy, żebym zdążyła wsiąść do ostatniego samolotu, który wylatywał z Edynburga. Była to twarz Lydii, podobna do twarzy martwego kota, którego kiedyś widziałyśmy, potrąconego przez samochód i leżącego w rowie. Wszystkie jej kontury były rozciągnięte na prawo i lewo, tworząc sztywne, upiorne równoległoboki.
W domu błagałam, żeby zwłoki Lydii nie zostały poddane kremacji i żeby mi pozwolono zabrać na pogrzeb charty. Dziwne życzenia, być może, ale tato przystał na obydwa. Lydia i ja, całkiem niedawno, uczestniczyłyśmy w pogrzebie starego poczciwego pana Kethleya, w kaplicy budynku zwanego przez miejscowych "Kremą", i widziałyśmy, jak trumna zawierająca doczesne szczątki pana Kethleya przesuwa się - prawdopodobnie za sprawą dotknięcia niewidzialnego guzika pod stopą duchownego - po zapadni w apsydzie, za miejscem, w którym powinien znajdować się ołtarz.
Budynek ten wydawał się nam do tej chwili podobny do wszystkich innych, nudnie nowoczesnych kościołów, ale oto w miejscu, gdzie można się było spodziewać wyobrażenia Chrystusa w chwale, znajdowała się zapadnia z niemym odźwiernym, zautomatyzowany taśmociąg i szyny, po których wprost do płonącego w piecu ognia sunął pociąg widmo. Uznałyśmy to za uosobienie - trompe l'oeil - złego smaku; uśmiech śmierci zza grobu. Dlatego absolutnie nie mogłam się pogodzić z myślą, że w tym piecu miałaby się znaleźć Lydia - chociaż, prawdę mówiąc, myślę, że grób nie był wcale łatwiejszy.
Macocha zareagowała inaczej. Była całkowicie zdeprymowana obrzydliwym wyglądem trumien, które można było dostać w zakładzie pogrzebowym, i uważała, że stanowią obrazę dobrego smaku. W ten właśnie sposób - podczas gdy mój tato był żałośnie i ponuro przygaszony - my kobiety radziłyśmy sobie z pierwszym etapem bólu i szoku. Płakałyśmy i pomstowałyśmy na kremację i trumny.
- To skandal - mówiła macocha. - Skandal! Nie mogę w to uwierzyć. Wszystkie są z plastikowej, mahoniowej okleiny. Przypominają mi te okropne szafki kuchenne z lat siedemdziesiątych.
Lydia, twierdziła macocha, absolutnie nie może zostać zamknięta w żadnym z tych szkaradzieństw z laminatu i polerowanego mosiądzu.
Macocha rzuciła się w wir specjalistycznej aktywności konsumenckiej, aż odkryła Ekologiczne Usługi Pogrzebowe, które zaopatrzyły moją siostrę w piękną, skromną trumnę z manilowego kartonu, w litościwym kształcie prostopadłościanu, przypominającą duże pudło na sprzęt do krykieta. Trumna wyposażona była w liny z konopi manilskich, w naturalnym kolorze, wyprodukowane przez kolektyw na Filipinach, w ramach umowy dwustronnej. To właśnie za pomocą tych lin mój tato i Peter wykonali przerażające zadanie - złożyli Lydię do grobu.
Nadal mam wrażenie, że proces ten odbywał się jakby w zwolnionym tempie. Podobnie rzucanie ziemi i kwiatów. I przez cały czas z trudem opanowywałam natarczywą chęć, żeby skoczyć do grobu. Usilnie pragnęłam, aby coś powstrzymało ten nieunikniony bieg wypadków. Gdybym była dość odważna i zdolna do spektakularnych czynów - gdybym, być może, była rzeczywiście bardziej podobna do Lydii - pewnie zrobiłabym to, na co miałam taką ogromną ochotę. Jednak tylko tam stałam, gapiąc się przeciągle w tę dziurę, z chartami na smyczy u mojego boku. Jakie to dziwne, że do tamtej chwili Hamlet wydawał się nam taki melodramatyczny. Jak się okazało, skok do grobu był właśnie tym, na co miałam największą ochotę. Rozerwałabym, czy też nie, solidną manilową tekturę, żeby porwać moją siostrę w ostatnim uścisku? Czy podniosłabym ją? Czy zobaczyłabym przynajmniej jej twarz?
W zamian zaczęłam drżeć i drapać się po ramionach. Potem odeszłam. Odwróciłam się cicho od grobu i poszłam ścieżką przez cmentarz do bramy i dalej drogą przez wioskę.
Gdy doszłam do przejścia dla pieszych naprzeciwko pubu, obszarpany pijaczek, którego widziałam po raz pierwszy w życiu, zaczął coś do mnie wołać, stojąc po drugiej stronie ulicy. Wołał do mnie: "Lady" i wymachiwał rękami. Widziałam, że Dilly robi się niespokojna i że pogrzeb Lydii był dla niej dodatkowym stresem. Charty mają małe wąskie głowy i z łatwością wysuwają je z obroży. Dilly, właśnie w tym momencie, postanowiła wysunąć głowę ze swojej. Narażając się na niebezpieczeństwo, pokonała kilkoma susami drogę i skoczyła na pijaczka. Pamiętam, że krzyczałam za nią po imieniu, w chwili gdy niewielki autobus z trudem ją ominął i skręcił w bok, zatrzymując się na przystanku. Na chwilę półciężarówka zasłoniła mi widok i dopiero gdy ruszyła, zdałam sobie sprawę, że pijaczek i Dilly zawarli przyjaźń. Zobaczyłam, jak najnormalniej w świecie idą razem do autobusu, a ja byłam zdolna jedynie stać i krzyczeć. Wydaje mi się, że zachowywałam się histerycznie. Właśnie wtedy mężczyzna, który nagle wyłonił się z budki telefonicznej obok pubu, chwycił Dilly i trzymał ją, dopóki razem ze szczeniakiem nie przeszłam przez ulicę. Próbowałam nałożyć jej obrożę, ale ręce trzęsły mi się tak mocno, że mój wybawca musiał mnie w tym wyręczyć.
W tym czasie stary pijaczek krążył jedynie w pobliżu i coś bełkotał. Nadal zwracał się do mnie "lady".
- Lady, jesteś wyjątkowa - mówił. - O, tak. Jesteś wyjątkowa. Czyż ona nie jest wyjątkowa?
Nie byłam w nastroju, żeby obdarzyć go swoim zainteresowaniem. Nawet na niego nie spojrzałam.
- Ależ, lady, jesteś wyjątkowa - powiedział. - O, tak. Wyglądasz świetnie.
- Wszystko w porządku? - zapytał mężczyzna od telefonu.
Wydaje mi się, że skinęłam niewdzięcznie głową i oddaliłam się pośpiesznie.
Gdy już znalazłam się w domu, nadal się trzęsłam i drapałam. Cierpię na rodzaj łuszczycy, która od czasu do czasu wraca. Skóra na moich rękach i nogach pokryła się najpierw gęstwiną gęsiej skórki, a potem czerwonych pręg. Miałam szpecące plamy po prawej stronie twarzy.
Wspominając pogrzeb Lydii w kolejnych tygodniach, zdałam sobie sprawę z dziwnych, niepokojących rzeczy. Uświadomiłam sobie, ale dopiero po fakcie, że mama prawie zupełnie mnie zignorowała. Nazywa się to chyba psychicznym uwolnieniem. Podobnie potraktowała Petera. My jednak byliśmy tak bardzo skoncentrowani na naszym bólu i smutku, że nie od razu dotarło do nas jej odrzucenie. Ona natomiast zareagowała zupełnie odwrotnie; zdawała się po raz kolejny szukać bliskości mojego taty. Robiła to powodowana rozpaczą po stracie ich wspólnego dziecka. Była tam blada, piękna i samotna, ponieważ, co być może trzeba zrozumieć, j