Wichrowe wzgórza (nowe wyd.)

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

 

 

Wichrowe Wzgórza - historia o wszechpotężnym, niszczącym uczuciu i zgubnej namiętności - to jedyna powieść Emily Brontë. Wpisuje się w nurt tzw. wiktoriańskiej powieści gotyckiej poprzez niezwykłość scenerii, tajemniczość, demoniczność postaci i dramatyczne konflikty.
Wartość artystyczna Wichrowych Wzgórz stawia tę powieść w rzędzie arcydzieł światowej literatury.  To bez wątpienia jedna z najpiękniejszych i najlepszych książek o miłości, jakie kiedykolwiek powstały. Cieszy się od lat niesłabnącym uwielbieniem i fascynacją kolejnych pokoleń czytelników.

Rok wydania: 2009
Stron: 412
Oprawa: broszurowa
Format: 135x205
Pakowanie:
Tłumacz: Tomasz Bieroń

Fragment książki:

ROZDZIAŁ I

1801

Właśnie wróciłem z wizyty u mego gospodarza, jedynego sąsiada, który będzie zakłócał mi samotność. Jakaż tu piękna okolica! Nie sądzę, bym w całej Anglii znalazł zakątek równie odsunięty od spraw tego świata. Istny raj mizantropa! Z panem Heathcliffem tworzymy dobraną parę, by dzielić między siebie to odludzie. Niezrównany typ! Ani się domyślał, jaką zapałałem doń sympatią, kiedy ujrzałem, podjechawszy na koniu, jak jego czarne oczy uciekają pod brwi, a palce z zapiekłą determinacją wciskają się pod kamizelkę, gdy oznajmiłem swe nazwisko.
- Pan Heathcliff? - zapytałem.
Odpowiedzią było skinienie głowy.
- Jestem Lockwood, pański dzierżawca. Czułem się w obowiązku złożyć panu moje uszanowanie natychmiast po przyjeździe. Mam nadzieję, że nalegając tak usilnie na wynajęcie Drozdowego Gniazda, nie pokrzyżowałem panu planów. Słyszałem wczoraj, że rozważał pan zamiar…
- Drozdowe Gniazdo należy do mnie - przerwał mi z krzywą miną. - A planami może się pan nie przejmować. Wchodź pan!
To "wchodź pan", wymówione przez zaciśnięte zęby, oznaczało bez wątpienia "idź pan do diabła!" Nie okazał zamiaru otworzenia bramy. Chyba właśnie ta okoliczność skłoniła mnie do przyjęcia zaproszenia: pociągał mnie człowiek, który zdawał się jeszcze bardziej absurdalnie nietowarzyski niż ja.
Dopiero ujrzawszy, że mój koń delikatnie napiera na bramę, Heathcliff ruszył się wreszcie, by zdjąć łańcuch. Potem nachmurzony powiódł mnie brukowaną alejką na podwórze.
- Joseph! - zawołał. - Zabierz konia pana Lockwooda i przynieś wina.
"Oto cała tutejsza służba - pomyślałem, słysząc to podwójne polecenie. - Nic dziwnego, że spomiędzy płyt sterczy trawa, a o postrzyganie żywopłotów dbają tylko krowy".
Joseph był człowiekiem niemłodym, może nawet starcem, choć wyglądał zdrowo i żwawo.
- Boże, dopomóż! - monologował niezadowolony, zająwszy się mym koniem.
Przy okazji spojrzał mi w oczy tak kwaśno, że litościwie uznałem, iż pomocy boskiej potrzebował do strawienia obiadu, a jego modły nie odnosiły się do mego nieoczekiwanego przybycia.
Domostwo pana Heathcliffa nazywa się Wichrowe Wzgórza. Słowo "wichrowy" to tutejsze określenie, które wyraziście odmalowuje natarczywości niepogody, na jakie dom wystawiony jest swym położeniem. Świeżego powietrza z pewnością mają tu pod dostatkiem. Nietrudno sobie wyobrazić, z jaką siłą północny wiatr uderza o grzbiet wzgórza, kiedy spojrzeć na przygięte do ziemi karłowate jodły koło domu czy na rząd nędznych głogów, które jednomyślnie wyciągają gałęzie w tę samą stronę, jakby błagały słońce o jałmużnę. Na szczęście przezorny architekt wymurował dom solidny: wąskie okna są głęboko osadzone w ścianach, węgły zaś wzmacniają duże, wystające kamienie.
Zanim przekroczyłem próg, zatrzymałem się, by obejrzeć kamienne groteski zdobiące fasadę, szczególnie nad głównym wejściem. Pośród galimatiasu obtłuczonych gryfów i nieprzystojnych kupidynków odcyfrowałem datę "1500" i nazwisko "Hareton Earnshaw". Chętnie usłyszałbym od poirytowanego gospodarza jakiś komentarz i poprosił o krótką historię domostwa; jego postawa zdawała się wszakże nakazywać, abym niezwłocznie wszedł do środka bądź też zakończył wizytę, a nie miałem ochoty jeszcze bardziej wystawiać na próbę jego cierpliwości, zanim zostanę dopuszczony do wnętrza sanktuarium.
Jeden krok zaprowadził nas do dużego pokoju, nie poprzedzonego żadnym przedsionkiem czy korytarzem. Pomieszczenie to, które zwą w okolicy z chłopska "izbą", zazwyczaj łączy w sobie bawialnię i kuchnię, lecz  w  Wichrowych  Wzgórzach  kuchnię  wyeksmitowano  w  inne rejony - tak przynajmniej wywnioskowałem z gwaru rozmów i brzęku naczyń, który dobiegł mnie gdzieś z głębi budynku. Nie zauważyłem też, by na ogromnym kominku cokolwiek smażono, gotowano czy pieczono, ze ścian zaś nie połyskiwały miedziane rondle ani cynowe cedzaki. Wszakże na jednym końcu izby, od podłogi aż po strop, ciągnęło się jakby lustro, które pięknie odbijało światło i żar: na półkach masywnego dębowego kredensu stały wielkie cynowe talerze, srebrne kubki i kufle. Strop nie był podbudowany sufitem, ujawniając całą swą wewnętrzną anatomię; zasłaniała ją tylko jedna półka, zastawiona plackami jęczmiennymi, szynkami, wiązkami udźców wołowych i baranich. Nad kominkiem wisiała kolekcja przedpotopowych fuzji i para pistoletów w olstrach; na gzymsie, dla ozdoby, stały trzy szkatułki pomalowane w mało gustowne kolory. Posadzka była z gładkiego, białego kamienia; krzesła z wysokimi oparciami, w stylu chłopskim, pomalowane na zielono; kilka innych, czarnych i ciężkich, pogrążonych było w cieniu. W sklepionej niszy pod kredensem leżała ciemnoruda charcica, otoczona chmarą piszczących szczeniaków; psy przycupnęły też w innych zakamarkach.
Domostwo i sprzęty nie byłyby niczym szczególnym u prostego rolnika z Północnej Anglii, o zaciętych rysach i krzepkich nogach odzianych w bryczesy i kamasze. Osobnika takiego, usadowionego w fotelu przy kuflu pienistego piwa na okrągłym stole, uświadczysz pośród tych wzgórz na każdym kroku, jeśli wybierzesz się o odpowiedniej porze, czyli po posiłku. Pan Heathcliff jednak stanowczo nie przystaje do swej siedziby i życia, jakie się w niej prowadzi. Twarz ma smagłego Cygana, lecz ubiór i maniery wskazują na właściciela ziemskiego, jeżeli za takiego uznać każdego hreczkosieja. Jest raczej niechlujny, ale ta niedbałość nie odbija się na jego wyglądzie, ponieważ sylwetkę ma silną i pełną godności; sprawia przy tym dość ponure wrażenie. Możliwe, że niektórzy oskarżyliby go o nie przystojącą jego urodzeniu pychę, lecz mnie coś mówi, że jest inaczej. Przeczuwam instynktownie, że jego grubiaństwo bierze się z niechęci do zbyt wylewnego i ostentacyjnego okazywania uczuć. Będzie kochał i nienawidził z taką samą powściągliwością, a jeżeli ktoś okaże te uczucia jemu, poczyta to za zuchwałość. Nie, posuwam się chyba zbyt daleko: hojną ręką obdarzam go swoimi własnymi przymiotami. Być może kiedy pan Heathcliff nie wyciąga dłoni na powitanie obcego człowieka, kierują nim zupełnie inne niż mną pobudki. Powinienem mieć nadzieję, że z mym charakterem odludka należę do wyjątków. Moja droga matka zwykła mi powtarzać, że nigdy nie uwiję sobie przytulnego gniazdka rodzinnego i nie dalej jak zeszłego lata dowiodłem, że istotnie przekracza to moje możliwości.
Podczas miesiąca cudownej pogody, który spędziłem nad morzem, los umieścił mnie w towarzystwie nadzwyczaj olśniewającej istoty: prawdziwej bogini w mych oczach, dopóki nie zwracała na mnie uwagi. Ani razu "nie wyznałem mej miłości" słowami, lecz spojrzenia mają swój język i byle głupiec odgadłby, że straciłem dla niej głowę. W końcu moja bogini zrozumiała i odwzajemniła mi się najsłodszym ze spojrzeń. I cóż uczyniłem? Wyznaję ze wstydem, że schowałem się w sobie jak ślimak; z każdym jej zerknięciem stawałem się coraz bardziej lodowaty i obcy, aż wreszcie biedaczka nie wiedziała już, czy ma wierzyć swym zmysłom. Zdezorientowana swą rzekomą pomyłką, nakłoniła matkę do wyjazdu. Tą osobliwą woltą uczuciową zyskałem sobie sławę wyrachowanego uwodziciela bez serca; tylko ja sam mogę ocenić, jak dalece niezasłużoną.
Usiadłem przy kominku na krześle naprzeciwko tego, ku któremu zmierzał mój gospodarz, i aby wypełnić czymś milczenie, chciałem pogłaskać psią matkę, która opuściła ochronkę pod kredensem i podkradła się jak wilk ku moim łydkom, szczerząc oślinione kły. Mój gest wywołał długi, gardłowy charkot.
- Niech pan ją lepiej zostawi w spokoju - warknął pan Heathcliff na podobną nutę, kopnięciem powstrzymując groźniejsze zapędy psa. - Nie jest przyzwyczajona do pieszczot… nie chowamy jej na pieska salonowego.
Potem, podszedłszy wielkimi krokami do bocznych drzwi, zawołał ponownie:
- Joseph!
Joseph wymamrotał coś niezrozumiałego z czeluści piwnicy. Ponieważ nie wyglądało, żeby zamierzał wyjść na górę, jego pan zstąpił do niego, zostawiając mnie vis-Ć-vis groźnej suki i pary srogich owczarków o skudlonej sierści, które wspólnie z nią bacznie śledziły każde moje drgnienie. Nie chcąc wchodzić w zażyłość z ich kłami, siedziałem bez ruchu. Niestety, mniemając, że nie rozumieją języka mimiki, zacząłem stroić do trójki drapieżników ubliżające grymasy. Któraś mina tak rozdrażniła damę, że nagle wpadła we wściekłość i wskoczyła mi na kolana. Zrzuciłem napastniczkę i pośpiesznie odgrodziłem się od niej stołem. Manewr ten postawił na nogi całą sforę: pół tuzina czworonożnych potworów - starych i młodych, dużych i małych - powyłaziło z kryjówek na środek pomieszczenia. Ich napaść skrupiła się na mych piętach i połach mojego surduta. Dzielnie odpierając ataki głównych antagonistów za pomocą pogrzebacza, zmuszony byłem wezwać pomocy.
Pan Heathcliff i jego sługa pięli się po schodach z nieznośną flegmą. Nie sądzę, by choć odrobinę przyspieszyli kroku na moje wołanie, mimo że przy kominku rozpętała się istna burza. Na szczęście większą gorliwością wykazała się pewna mieszkanka kuchni: zażywna niewiasta, w podkasanej spódnicy, z gołymi ramionami i kuchennymi wypiekami na twarzy wskoczyła w sam środek tej zawieruchy z patelnią. Wywijała tym naczyniem, jak również językiem, tak wprawnie, że sztorm ucichł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Na placu boju została już tylko ona, wzdęta jak morze po huraganie, kiedy przybył jej pan.
- Co to, u diabła, za krzyki? - spytał, świdrując mnie niechętnym spojrzeniem, którego po tak niegościnnym potraktowaniu nie mogłem mu wybaczyć.
- Żebyś pan wiedział, że u diabła! - jęknąłem. - Te pańskie bestie to gorsze demony niż tabun opętanych świń. Jakbyś pan zostawił obcego ze stadem tygrysów!
- Nie ruszą nikogo, kto niczego nie dotyka - zauważył, stawiając przede mną butelkę i przywracając stół na właściwe miejsce. - Psy powinny być czujne. Szklankę wina?
- Nie, dziękuję.
- Nie pogryzły pana?
- Niechby który spróbował, toby mnie popamiętał!
Surowe rysy Heathcliffa stopniały w uśmiechu.
- Ejże, ejże, panie Lockwood! - powiedział. - Niech się pan trochę napije. Goście są w tym domu taką rzadkością, że ja i moje psy, szczerze przyznaję, nie umiemy ich podejmować. Pańskie zdrowie, panie Lockwood!
Skłoniłem się i odwzajemniłem toast, czując, że byłoby niemądre dalej się dąsać o niegrzeczne maniery sfory kundli. Nie miałem też ochoty dłużej pozwalać gospodarzowi, by bawił się moim kosztem, w czym wyraźnie zagustował. On zaś, zapewne nie chcąc urazić poczucia estetyki dobrego dzierżawcy, przestał zjadać końcówki wyrazów, po czym wdał się w rozważania na temat, który, jak uznał, może mnie zainteresować: zalety i wady ustronia, które zamieszkiwałem.
Okazał się bardzo inteligentnym rozmówcą, co mnie na tyle zachęciło, że wyraziłem chęć ponowienia odwiedzin nazajutrz. Widać było po nim, że nie życzy sobie powrotu intruza. Mimo to pójdę. W porównaniu z Heathcliffem czuję się zdumiewająco towarzyski.

 

ROZDZIAŁ II

Wczorajsze popołudnie było mgliste i chłodne. Wahałem się, czy nie lepiej spędzić je przy kominku, zamiast brnąć przez rozmokłe wrzosowisko do Wichrowych Wzgórz. Lecz kiedy wstałem od obiadu (notabene obiady jadam między dwunastą a pierwszą - gospodyni, zacna matrona, którą przejąłem z dobrodziejstwem inwentarza, nie umiała czy też nie chciała zrozumieć mojej prośby, by podawać o piątej), wszedłem po schodach z tym gnuśnym zamiarem i przekroczyłem próg mojego pokoju, ujrzałem służącą na klęczkach, otoczoną miotełkami i kubłami na węgiel, która wzbijała piekielne tumany kurzu, zasypując ogień kopczykami popiołu. Widok ten skłonił mnie do natychmiastowego odwrotu. Wziąłem kapelusz i po czteromilowym marszu stanąłem pod bramą ogrodu Heathcliffa, akurat na czas, by umknąć przed pierwszymi płatkami puszystego śniegu.
Na tym ogołoconym wzgórzu ziemia była twarda, czarna, zmarznięta. Chłód przejął mnie całego dreszczem. Nie mogąc zdjąć łańcucha, wziąłem bramę skokiem, podbiegłem do wejścia kamienną alejką ujętą w dwa rzędy nędznych krzewów agrestowych i zastukałem do drzwi. Łomotałem tak długo, aż rozbolały mnie kłykcie i psy zaczęły szczekać, lecz nikt mi nie otworzył.
"Łajdaki! - złorzeczyłem w myślach. - Za swoją upartą niegościnność zasługujecie na wiekuiste opuszczenie przez bliźnich. Któż się tak barykaduje za dnia? Wszystko jedno, ja i tak wejdę!"
Co postanowiwszy, ująłem za klamkę i gwałtownie nią potrząsnąłem. Kwaśny jak ocet Joseph wystawił głowę przez okrągłe okno spichlerza.
- Czego tam? - zawołał. - Pan jest w zagrodzie. Jak chcecie do niego, to trzeba iść naokoło.
- Czy nie ma nikogo w środku, żeby otworzył drzwi? - odkrzyknąłem.
- Tylko pani, a ona nie otworzy, choćbyście się do nocy dobijali.
- Dlaczego? Nie możesz jej powiedzieć, że to ja, Josephie?
- Jeszcze czego! To nie moja sprawa - mruknął stary, chowając głowę.
Śnieg rozpadał się i zgęstniał. Chwyciłem za klamkę, żeby ponowić próbę, kiedy na podwórzu pojawił się młody człowiek bez okrycia, z widłami na ramieniu. Dał mi znak, bym poszedł za nim. Przecięliśmy pralnię i brukowany plac, na którym stał skład węgla, pompa i gołębnik, by wreszcie znaleźć się w przestronnym, ciepłym, przytulnym pomieszczeniu, w którym przyjęto mnie za pierwszym razem. Na cały pokój rozlewał się cudowny żar wielkiego ognia, w którym płonął węgiel, torf i drwa. Koło stołu, zastawionego do obfitej wieczerzy, z przyjemnością zauważyłem "panią domu", osobę, której istnienia nigdy wcześniej nie podejrzewałem. Skłoniłem się i czekałem, sądząc, że zaprosi mnie, bym usiadł. Obrzuciła mnie spojrzeniem, poprawiła się na krześle, po czym siedziała dalej nieruchoma i milcząca.
- Pogoda pod psem! - zagaiłem. - Obawiam się, pani Heathcliff, że drzwi wejściowe boleśnie odpokutowały za opieszałość służby. Solidnie się napracowałem, zanim mnie usłyszeli.
Nawet nie otworzyła ust. Utkwiłem w niej wzrok, a ona odpowiedziała tym samym: patrzyła na mnie chłodno i bez wyrazu, co było dla mnie nadzwyczaj kłopotliwe i przykre.
- Siadaj pan! - powiedział gburowato parobek. - On zaraz będzie.
Skorzystałem z zaproszenia, po czym, odchrząknąwszy z lekka, pozdrowiłem nikczemnicę Junonę, która tym razem raczyła poruszyć koniuszkiem ogona, na znak, że nie jesteśmy sobie obcy.
- Piękne zwierzę! - spróbowałem znów nawiązać rozmowę. - Czy zamierza pani zostawić sobie małe?
- Nie moje - odrzekła przemiła gospodyni, jeszcze bardziej grubiańsko niż odezwałby się na jej miejscu Heathcliff.
- Ach, rozumiem, pani ulubieńcy są tam! - ciągnąłem, wskazawszy palcem na ukrytą w cieniu matę z kłębowiskiem stworzeń, które wziąłem za koty.
- Ładnych mi pan wybrał ulubieńców! - zauważyła pogardliwie.
Znów spudłowałem: był to stos martwych królików. Odchrząknąłem raz jeszcze i przysunąłem się do kominka, ponawiając uwagę o wściekłej pogodzie.
- Nie trzeba było wychodzić z domu - powiedziała gospodyni, po czym wstała, aby zdjąć z gzymsu kominka dwie spośród malowanych puszek.
Do tej pory znajdowała się poza zasięgiem światła. Teraz miałem okazję zobaczyć wyraźnie całą jej postać i twarz. Osoba szczupła i, rzekłbym, ledwo wyrosła z wieku dziewczęcego: kształty wyborne i prześliczna twarz; rysy drobne, bardzo delikatne; lniane - a raczej złociste - loki, rozsypujące się miękko na pięknie utoczonej szyi. Co się zaś tyczy oczu, to gdyby miały w sobie więcej słodyczy, nikt by im się nie oparł. Na szczęście dla mojego tkliwego serca jedyne uczucie, jakie z nich emanowało, wahało się pomiędzy wzgardą i jakąś rozpaczą, zupełnie nienaturalną u tak młodej kobiety.
Puszki ledwo była w stanie dosięgnąć. Zerwałem się, by jej pomóc, lecz ona zwróciła ku mnie spojrzenie skąpca, któremu ktoś zaofiarował się z pomocą w przeliczaniu złota.
- Nie potrzebuję pańskiej pomocy - warknęła. - Dam sobie radę sama.
- Najmocniej przepraszam! - wycofałem się czym prędzej.
Na swą elegancką czarną suknię włożyła fartuch.
- Był pan zaproszony na herbatę? - spytała, zawiesiwszy nad czajniczkiem kolejną łyżeczkę czarnych liści.
- Z miłą chęcią się napiję - odparłem.
- Był pan zaproszony? - powtórzyła.
- Nie - przyznałem, uśmiechając się nieznacznie. - To pani jest odpowiednią osobą, żeby mnie zaprosić.
Wrzuciła herbatę z powrotem do puszki, razem z łyżeczką, po czym usiadła oburzona na krześle; jej czoło zmarszczyło się, a dolna warga wysunęła do przodu, jak u nadąsanego dziecka.
Młody człowiek, który tymczasem zarzucił na ramiona jakąś mocno wystrzępioną szatę, wyprężył się przy ogniu i spojrzał na mnie z ukosa, jakby chciał oznajmić wszem i wobec, że istnieje między nami jakaś nie pomszczona waśń na śmierć i życie. Zacząłem zadawać sobie pytanie, czy to istotnie służący. Jego ubiór był równie prostacki jak jego język, zupełnie pozbawiony tego szlifu, który dało się usłyszeć u obojga państwa Heathcliffów. Jego gęste kasztanowe włosy były zmierzwione i dawno nie widziały grzebienia, podobne do sierści niedźwiedzia bokobrody krzewiły się dziko po policzkach, ręce zaś miał ogorzałe jak zwykły parobek. A przecież nosił się jak człowiek wolny, nawet trochę dumny, nie okazywał też usłużności wobec pani domu. Nie mając danych, by ponad wszelką wątpliwość dociec jego stanu, postanowiłem nie zwracać uwagi na jego dziwne zachowanie. Pięć minut później z zakłopotania wybawiło mnie poniekąd przybycie Heathcliffa.
- Jak pan widzi, panie Heathcliff, wywiązałem się z obietnicy i oto jestem! - zawołałem z udaną serdecznością. - Obawiam się, że pogoda każe mi prosić pana o gościnę na najbliższe pół godziny.
- Pół godziny? - powtórzył, strzepując z ubrania białe płatki. - Że też wybrał pan sobie najgorszą śnieżycę na swoje spacery. Czy pan wie, że wśród tych mokradeł można zabłądzić? W takie wieczory nawet tutejsi gubią czasem drogę. A mogę panu powiedzieć, że nie zanosi się na rozpogodzenie.
- Może ktoś ze służby mnie odprowadzi? Zostałby w Gnieździe do rana. Da mi pan kogoś?
- Nie dam.
- Ach tak! Cóż, w takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak zaufać swej własnej przemyślności.
Żachnął się tylko.
- Będzie ta herbata czy nie? - spytał obdartus przy kominku, przenosząc wściekłe spojrzenie ze mnie na młodą damę.
- On też pije? - spytała, zwracając się do Heathcliffa.
- Rób, nie denerwuj mnie! - Odpowiedź była tak brutalna, że przebiegł mnie dreszcz.
Z tonu jego słów przebijała z gruntu zła natura. Teraz już nie nazwałbym Heathcliffa niezrównanym typem. Kiedy herbata była gotowa, zaprosił mnie, mówiąc:
- Niech się pan przysunie z krzesłem.
Wszyscy, nie wyłączając młodego grubianina, zajęliśmy miejsca wokół stołu i w śmiertelnej ciszy zabraliśmy się do posiłku.
Pomyślałem, że ponieważ to ja ściągnąłem te chmury, muszę postarać się je rozproszyć. Nie mieściło mi się w głowie, by mieli zawsze siedzieć tak ponurzy i milczący. Nawet ludzie najgorszego usposobienia nie obnoszą się nieustannie z tak wilczymi minami.
- To dziwne - zacząłem, w przerwie między jedną filiżanką a drugą - to dziwne, jak wielki wpływ na światopogląd i upodobania ma przyzwyczajenie. Któż umiałby sobie wyobrazić, że w życiu na tak zupełnym odludziu, w życiu takim jak pańskie, panie Heathcliff, może zagościć szczęście? A przecież zaryzykuję stwierdzenie, że mając przy sobie rodzinę i swoją miłą panią, dobrego ducha zawiadującego pańskim domem i sercem…
- Moją miłą panią! - przerwał mi, wykrzywiając się w niemal diabolicznym grymasie. - Gdzież ona jest, moja miła pani?
- Mówię o pani Heathcliff, pańskiej małżonce.
- Ach, o mojej małżonce… Chce pan pewnie powiedzieć, że jej duch podjął się roli anioła stróża, który czuwa nad losami Wichrowych Wzgórz, czy tak?
Spostrzegłszy swój błąd, usiłowałem go naprawić. Powinienem był zdać sobie sprawę, że różnica wieku jest zbyt duża jak na małżeństwo. On miał lat około czterdziestu - jest to okres, w którym mężczyźni rzadko się łudzą, że znajdą prawdziwą miłość w sercu młodej dziewczyny, zostawiając sobie to marzenie na osłodę wieku sędziwego. Ona wyglądała bodaj czy na siedemnastolatkę.
Wtedy mnie olśniło: "Ten błazen obok mnie, który pije herbatę ze spodeczka i je chleb brudnymi rękami, to będzie jej mąż, syn Heathcliffa, jakże inaczej. Oto jakie są skutki, kiedy dać się żywcem pogrzebać na takim pustkowiu: rzuciła się w ramiona tego prostaka z czystej nieświadomości, że istnieją lepsi od niego! Litość bierze… Muszę uważać, by moja obecność nie kazała jej pożałować swego wyboru". Może się wydawać, że tę ostatnią myśl podyktowała mi zarozumiałość; tak jednak nie było. Mój sąsiad sprawiał na mnie wrażenie człowieka niemal odpychającego, o sobie wiedziałem zaś z doświadczenia, że budzę względnie miłe uczucia.
- Pani Heathcliff to moja synowa - powiedział Heathcliff, potwierdzając moje przypuszczenia. Kiedy mówił, skierował ku niej dziwne spojrzenie, spojrzenie nienawiści; chyba że jego fizjonomia, skutkiem jakiejś perfidnej anomalii, nie wyraża stanów jego duszy.
- Ach, teraz rozumiem: to pan ma szczęście być towarzyszem życia tej królewny z bajki - powiedziałem, odwracając się do mego sąsiada.
Ta uwaga okazała się jeszcze bardziej chybiona. Młodzieniec oblał się szkarłatem i zwinął dłonie w pięści, z oczywistym zamiarem. Zaraz się jednak pohamował, dławiąc w sobie burzę ordynarnym przekleństwem, skierowanym pod moim adresem. Puściłem to jednak mimo uszu.
- Nie ma pan szczęścia w swych domysłach, panie Lockwood - zauważył gospodarz. - Żadnemu z nas nie jest dany przywilej posiadania tej pańskiej królewny z bajki za żonę; jej mąż nie żyje. Powiedziałem przecież, że to moja synowa.
- A ten młodzieniec jest…
- Z pewnością nie moim synem!
Heathcliff uśmiechnął się cierpko, jakby przypisywanie mu ojcostwa tego niedźwiedzia uznał za dowcip nazbyt frywolny.
- Jestem Hareton Earnshaw - szczeknął młody - i radzę panu szanować to nazwisko!
- Nie przypominam sobie, bym panu w czymkolwiek uchybił - odparłem, śmiejąc się w duchu z pompatyczności, z jaką się przedstawił.
Utkwił we mnie wzrok tak natarczywy, że musiałem odwrócić głowę w inną stronę, z obawy, że weźmie mnie chęć wytargania go za uszy lub głośnego okazania mej wesołości. Zacząłem się czuć mocno nie na miejscu pośród tej przemiłej gromadki. Złowroga atmosfera duchowa tego domu zaczęła mi ciążyć, znieczulając mnie na czysto fizyczne uroki pomieszczenia. Postanowiłem mieć się na baczności, kiedy po raz trzeci przestąpię te progi.
Kiedy posiłek dobiegł wreszcie końca, a lody wciąż nie zostały przełamane, zbliżyłem się do okna, by sprawdzić stan pogody. Moim oczom ukazał się przygnębiający widok: noc zapadła przed czasem, niebo zaś i wzgórza zbiły się w jeden siarczysty kłąb wiatru i śniegu.
- Nie sądzę, bym był teraz w stanie wrócić do domu bez przewodnika - powiedziałem wbrew sobie. - Drogi z pewnością są już zasypane, a zresztą i tak nic nie widać.
- Hareton, zapędź owce pod dach, do stodoły. Zasypie je, jeśli zostaną na noc w zagrodzie. I zastaw drzwi deską - powiedział Heathcliff.
- Co mam robić? - spytałem, coraz bardziej rozdrażniony.
Moje pytanie pozostało bez odpowiedzi. Kiedy odwróciłem się od okna, zobaczyłem w izbie tylko Josepha, który przyniósł wiadro kaszy dla psów, i pochyloną nad ogniem panią Heathcliff: zabawiała się, paląc wiązkę szczypek, które spadły z gzymsu kominka, kiedy odkładała na swoje miejsce puszkę z herbatą. Stary, odstawiwszy swe brzemię, obrzucił izbę krytycznym spojrzeniem i powiedział skrzeczącym głosem:
- Patrzcie, jak to się leni i wygrzewa przy ogniu, kiedy wszyscy inni pracują! Ale z was takie ladaco, że i gadać nie warto… Z was się nigdy złego nie wypędzi i pójdziecie prosto do diabła, za waszą matką!
W pierwszym odruchu myślałem, że ta tyrada jest adresowana do mnie. Wytrącony z równowagi ruszyłem w stronę hultaja, aby wyrzucić go za drzwi na zbity łeb. Pani Heathcliff powstrzymała mnie jednak swoją repliką.
- Ty grzeszny stary obłudniku! - odparła. - Nie boisz się, że cię diabeł kiedyś porwie, kiedy tak ciągle wzywasz jego imienia? Ostrzegam cię, przestań mnie dręczyć, bo poproszę Szatana, żeby to dla mnie zrobił po znajomości. Zaczekaj! Spójrz, Josephie. - Ściągnęła z półki ciężką księgę w ciemnej oprawie. - Pokażę ci, jak daleko się posunęłam w czarnej magii. Niedługo będę umiała spustoszyć cały dom. Krasula nie zdechła przez przypadek, a twój reumatyzm wcale nie jest dopustem Opatrzności!
- Szatańskie nasienie! - zachłysnął się stary. - Wybaw nas, Panie, od złego!
- Nie, przeklęty! To ty jesteś potępiony! Wyjdź, bo naprawdę zrobię ci coś złego! Ulepię was wszystkich z wosku i gliny, a potem pierwszy, kto przekroczy granice, które wyznaczę… zresztą nie powiem, co wam zrobię, sami się przekonacie! Idź, patrzę na ciebie!
Mała wiedźma spojrzała nań swymi pięknymi oczyma, zgrywając się na demoniczność. Joseph, trzęsąc się szczerze ze strachu, wybiegł z modłami na ustach, powtarzając co jakiś czas:
- Szatańskie nasienie!
Uznałem, że młoda kobieta chciała się tylko zabawić kosztem starego sługi, aczkolwiek dosyć makabrycznie. Teraz, kiedy zostaliśmy sami, podjąłem próbę zainteresowania jej mym smutnym położeniem.
- Pani Heathcliff - zacząłem stroskanym głosem - pani wybaczy, że zawracam jej głowę. Jeżeli ośmielam się zwracać do pani z prośbą, to dlatego, że osoba o tak pięknej twarzy musi mieć dobre serce. Niechże mi pani poda jakieś punkty orientacyjne, wedle których będę mógł wrócić do domu. Prędzej pani trafiłaby do Londynu niż ja do siebie!
- Niech pan wróci tą samą drogą, którą pan przyszedł - odparła, usadziwszy się w krześle z ciężką księgą na kolanach i świecą w dłoni. - To krótka rada, ale lepszej dać nie umiem.
- Jeżeli usłyszy pani, że znaleziono mnie martwego w trzęsawisku lub zaspie, czy sumienie nie szepnie pani, że to po trosze jej wina?
- Dlaczego? Nie mogę pana odprowadzić. Nie puściliby mnie nawet do bramy ogrodu.
- Ależ w taką noc nie ośmieliłbym się prosić, żeby pani wystawiła głowę za próg! - zawołałem. - Chcę, żeby mi pani wytłumaczyła, a nie pokazała drogę. Ewentualnie przekonała pana Heathcliffa, żeby mi kogoś dał na przewodnika.
- Ale kogo? Oprócz niego samego jest jeszcze Earnshaw, Zilla, Joseph i ja. Kogo pan wybiera?
- Na farmie nie ma parobków?
- Nie. To już wszyscy.
- Wychodzi na to, że muszę tu zostać na noc.
- Musi pan to załatwić z gospodarzem. Ja tu nie rządzę.
- Mam nadzieję, że to pana oduczy lekkomyślnych wycieczek po tych wzgórzach - powiedział srogo Heathcliff od drzwi. - A co się tyczy noclegu, nie mam pokojów gościnnych; jeśli chce pan zostać, będzie pan musiał spać w jednym łóżku z Haretonem lub Josephem.
- Mogę spać na krześle tutaj - odparłem.
- Nie! Bogaty czy biedny, obcy to zawsze obcy i nie pozwolę, by ktokolwiek mi tu buszował, kiedy mnie nie ma! - powiedział ten grubianin.
Z tą obelgą skończyła się moja cierpliwość. Mruknąłem coś z oburzeniem i przecisnąłem się obok niego w stronę podwórza, zderzając się w pośpiechu z Haretonem. Było tak ciemno, że nie mogłem znaleźć furtki. Kiedy tak krążyłem, moi gospodarze dali jeszcze jedno świadectwo wzajemnej kurtuazji. Młody człowiek z początku wydawał się gotów przyjść mi z pomocą.
- Odprowadzę go do parku - powiedział.
- Odprowadzisz go do diabła! - zawołał jego pan, o ile takie łączyły ich stosunki. - A kto zajmie się końmi, co?
- Życie ludzkie jest ważniejsze niż jednorazowe zaniedbanie koni. Ktoś musi go odprowadzić - mruknęła pani Heathcliff, życzliwiej niżbym się spodziewał.
- Nie jestem na twoje rozkazy - odszczeknął Hareton. - Jeśli wpadł ci w oko, lepiej siedź cicho.
- W takim razie mam nadzieję, że jego duch będzie cię straszył po nocach, a pan Heathcliff nie znajdzie innego dzierżawcy, aż Drozdowe Gniazdo obróci się w ruinę! - odparła ostro.
- Boże mocny, rzuciła urok! - wymamrotał Joseph, ku któremu się skierowałem.
Siedział nieopodal i doił krowy w świetle latarni, za którą złapałem bezceremonialnie. Zawoławszy, że odeślę ją rano, pośpieszyłem ku najbliższej furtce.
- Panie Heathcliff, on kradnie latarnię! - wrzasnął stary, ruszając w me ślady. - Gnasher! Wolf! Łapaj go, łapaj!
Gdy otwierałem furtkę, dwa włochate potwory rzuciły mi się do gardła, przewróciły na ziemię i zgasiły światło. Solidarny rechot Heathcliffa, Haretona i Josepha dopełnił miary mej wściekłości i poniżenia. Na szczęście te ohydne bestie nie wykazywały ochoty, by pożreć mnie żywcem, a jedynie przeciągały się, ziewały i merdały triumfalnie ogonami. Nie pozwoliłyby mi jednak wstać, więc musiałem zaczekać na leżąco, aż ich przeklęci właściciele mnie poratują. Wówczas, z gołą głową i dygocząc z wściekłości, zażądałem od tych łajdaków, by mnie wypuścili, gdyż nie odpowiadam za siebie, jeżeli zatrzymają mnie choćby minutę dłużej. Miotałem przy tym mglistymi groźbami zemsty, które w swej nieskładnej porywczości przypominały złorzeczenia króla Leara.
Byłem tak gwałtownie poruszony, że z nosa puściła mi się obficie krew. Heathcliff wciąż się śmiał, ja wciąż złorzeczyłem. Nie wiem, jaki koniec miałaby ta utarczka, gdyby nie było w odwodzie osoby trochę rozumniejszej ode mnie i trochę litościwszej od mego gospodarza. Była to Zilla, zwalista gospodyni, która wyszła na dwór, aby dowiedzieć się, skąd ta wrzawa. Sądziła, że jeden z nich użył przeciwko mnie siły, a nie śmiejąc podnosić głosu na swego pana, zwróciła swe gromy na młodszego hultaja.
- Brawo, panie Earnshaw! - zawołała. - Ciekawam, do czego jeszcze dojdzie! Pewnikiem kogoś pan zamorduje, i to na naszym własnym progu. Ale sobie znalazłam rodzinkę… Patrzcie na tego biedaka: mało się nie udusi. No już, nie trzeba się tak rzucać. Niech pan wejdzie, to pana opatrzę. No już, niech się pan uspokoi.
Z tymi słowy nagle wylała mi na kark kwartę lodowatej wody i popchnęła mnie do kuchni. Pan Heathcliff podążył za nami, a jego chwilowe rozbawienie błyskawicznie ustąpiło miejsca właściwej jego naturze posępności.
Czułem się podle, mąciło mi się w głowie i cały dygotałem. Nie miałem więc innego wyjścia, jak tylko zostać na nocleg pod jego dachem. Polecił Zilli, by dała mi kieliszek koniaku, po czym przeszedł do innej części domu. Nie przestając pokrzepiać mnie na duchu, Zilla wykonała polecenie, co trochę przywróciło mnie do życia. Następnie zaprowadziła mnie do pokoju, w którym miałem spędzić noc.