Wieczór polkowy w Tall Pine

  • szt.
  • Cena katalogowa: 35,00 zł
  • Rabat: -14,00 zł (40 %)
  • 21,00 zł

Życie, jak mówią, to stan umysłu. W małym miasteczku Tall Pine na północny Minnesoty życie koncentruje się w kawiarni Cup O'Delight, gdzie silna i piękna Lee O'Leary przyrządza kawę będącą balsamem dla duszy. Gang z O'Delight zbiera się tam codziennie, oraz, od czasu do czasu, na tak zwane Wieczory Polkowe Tall Pine, okazję, podczas której boska kawa, pyszne jedzenie i uczucie bycia żywym wśród przyjaciół inspiruje ciało i duszę do tańca. Uciekając do Północnych Lasów od męża tyrana, Lee odpowiada sobie na pytanie “co zrobić z resztą życia", otwierając kawiarnię. Staje się ona przystanią dla co bardziej barwnych postaci miasteczka. Są tu panna Penk i Frau Katte, jedyna para lesbijek w okolicy (“cóż, jesteśmy jedynymi, które się do tego przyznają."); Pete, właściciel zakładu szewskiego, który nocami przygotowuje piękne buty na prezent dla Lee; Slim, weteran wojny w Wietnamie cierpiący na depresję pourazową; Mary, której kiepska poezja potrafi w minutę opróżnić kawiarnię; i najważniejsza, najlepsza przyjaciółka Lee, Fenny Ness, bystra i zadziorna dwudziestodwulatka z temperamentem staruszki, która prowadzi sklepy turystyczne; po tragicznej śmierci swoich rodziców w stanie melancholii, którego nie ma zamiaru porzucić. Pewnego dnia do spokojnej mieściny wkracza Hollywood. Wydaje się, że ta przygraniczna miejscowość jest doskonałą lokalizacją dla romantycznej komedii. A Fenny zostaje główną gwiazdą tego filmu, rzucona w wir Hollywood jak kość między głodne psy. W całe to zamieszanie dostaje się Duży Bill, wędrujący muzyk. Wkrótce przyjaźń Lee i Fenny zostaje wystawiona na próbę przez ich uczucie do przystojnego przybysza. Ekscentryczni bywalcy kawiarni przyglądają się skomplikowanej geometrii tego miłosnego trójkąta, a wzniosłe, surrealistyczne i tragiczne wydarzenia popychają ich serca w niezbadane dotychczas strony - gdzie zakończenia przekształcają się w nowe początki.

Rok wydania: 2003
Stron: 460
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 32
Tłumacz: Elżbieta Waluk- Jaguszewska

Fragment tekstu:

Prolog
Fenny Ness zrobiło się żal, że wypowiedziała te cztery słowa. Nie były to słowa, które z oczywistych przyczyn powodują atak serca, jak: "musimy ją natychmiast operować" czy "chcę od ciebie odejść", ale ponieważ zostały wypowiedziane, nieomal (dosłownie) zniweczyły szanse Fenny na normalne życie. Cztery niewinne słowa pod adresem muskularnego nastolatka stojącego za kontuarem upstrzonym smugami: "Jedno burrito suprema, proszę".
Nikt oczywiście nie wiedział, że Ike i Inga staną się jedną z najbardziej kasowych komedii romantycznych wszech czasów. Barman z Bostonu zainspirowany filmem wymyślił "Ike & Inga Igloo", drink składający się z ginu z lodem i miętowym sznappsem, i wkrótce podawano go we wszystkich barach i salonach Ameryki. Na campusach uniwersyteckich i na osiedlach mieszkaniowych bawiono się na przyjęciach kostiumowych w stylu Ike'a i Ingi. Asystent produkcji napisał wspomnienia z planu Ike'a i Ingi i przez dwa tygodnie od wydania książki cieszył się sławą autora bestsellera. "Variety" okrzyknęło film "jednym z największych hitów - niespodzianek w historii kina". Harry Freed, producent filmu, całkowicie zgodził się z tym określeniem. Jego kariera oparta była na produkcji niskobudżetowych filmów klasy B, a to, że jeden z nich naprawdę stał się numerem jeden i otrzymał krytyczne pochlebstwa, było zbyt mało prawdopodobne, jak na jego zrównoważoną głowę. Zwłaszcza, biorąc pod uwagę to, że jego siostrzeniec miał z tym filmem tak wiele do czynienia.
- Ike i Inga? - spytał Harry, kiedy sekretarka przyniosła mu scenariusz. - Zrobili to parę lat temu. To o tym piosenkarzu, który skończył w więzieniu, i o jego żonie piosenkarce. Tej z muskułami i ładnymi nogami.
- To byli Ike i Tina - poprawiła go sekretarka. - Twój siostrzeniec to napisał.
Wskazała na dół strony tytułowej, gdzie złotymi literami widniało: "Pomysł i scenariusz - Christian Freed".
- Ten idiota - odparł Harry i zaczął ugniatać skronie palcami. Czytanie scenariuszy Christiana przypominało dni Złotej Rękawicy Harry'ego na ringu z Hookiem Turkiem: ból głowy był nieunikniony.
- To całkiem urocza historyjka. - Jak wszystkie dobre sekretarki czytała całą korespondencję przed szefem. - Bardzo się poprawił od czasu tego scenariusza o płatnym zabójcy/manikiurzystce.
Harry przewrócił oczami.
- Zakładam zatem, że tekst jest dużo lepszy od tego o wypychaczu zwierząt, który dostaje ataku szału na zjeździe absolwentów swojej szkoły średniej?
- Dużo lepszy. Naprawdę, Harry, ten cię zaskoczy.
Harry westchnął i zatopił się w poduszkach swego popękanego skórzanego fotela. Przyciągnął kolana do piersi i pomachał małymi stopami przed sekretarką. Uśmiechnęła się do swojego szefa, dla którego pracowała od dwudziestu ośmiu lat, w tej pozycji (jaką często przybierał) zawsze przypominał jej jedno z jej wnucząt. Ale podczas gdy wnuki chcą być połaskotane lub żeby im zmienić pieluchę, Harry Freed chciał jedynie przygotować się do pracy.
- Nie można się skoncentrować, jeśli stopy nie mogą oddychać - wyjaśnił swej sekretarce dawno temu.
Inne sekretarki mogłyby się buntować przeciwko zdejmowaniu butów własnym szefom, ale sekretarka Harry'ego lubiła to dla niego robić. W końcu od lat się w nim podkochiwała, mimo że nie zwracał na to uwagi.
Delikatnie rozwiązała i zdjęła buty szefa i włożyła je do jaskrawowzorzystego chlebaka ustawionego na biurku. Harry mocno wierzył, że "na wszystko jest miejsce i że wszystko powinno być na swoim miejscu" - po prostu starał się robić użytek z przedmiotów, które używane w celach dla nich przeznaczonych, były dla niego zupełnie bezużyteczne.
- Widzisz - wyjaśnił sekretarce pierwszego dnia pracy - dostaję mnóstwo prezentów. Ludzie chcą zrobić na mnie wrażenie, zostać moimi przyjaciółmi. Dostaję więc okropny ręcznie malowany chlebak od aktorki, która chodzi na kurs pop-artu i której nagle zaczyna się wydawać, że jest Andym Warholem. Mam wkładać swoje bajgle w to neonowe świństwo? - Harry urwał, zaciągnął się papierosem bez filtra (w tamtych czasach palił, przestał jednak, kiedy zamiast zegarka zaczął budzić go własny kaszel) i zgniótł go w mydelniczce zdobionej różowymi porcelanowymi amorkami. Spoglądając na swoją nową sekretarkę, Harry roześmiał się na widok uniesionych umalowanych brwi na jej młodej różowej twarzy.
- Nie rób takiej przerażonej miny, skarbie. Z moją głową wszystko w porządku. Założę się, że z tygrysimi oczami też.
Sekretarka usiłowała się uśmiechnąć i żałowała, że niezbyt uważnie uczestniczyła w wykładzie "Jak odgadywać myśli szefa" wygłoszonym na rozpoczęcie roku w szkole dla sekretarek.
Stojąc za biurkiem, rozpostarł ramiona jak ksiądz błogosławiący ołtarz.
- Słuchaj, nie chcę nikogo urazić - jestem miły, jak się szybko przekonasz - więc nie wyrzucam żadnych prezentów. Uważam za rozsądne trzymanie butów w ręcznie malowanym chlebaku, gaszenie papierosów w mydelniczce i dawanie żebrakom wejściówek do kina zamiast drobnych. Rozumiemy się?
- Tak, panie Freed - skłamała sekretarka. Pokiwała głową jak zabawka na tablicy rozdzielczej samochodu.
- Dobrze - skwitował Harry. - A teraz zrób sobie długą przerwę na kawę, podczas gdy ja się trochę zdrzemnę.
Sekretarka Harry'ego wkrótce się przekonała, że Harry - zgodnie z tym, co powiedział - był naprawdę fajnym facetem. Gdy jej mąż uciekł z dziewczyną, która prasowała marynarki w pralni, sekretarka Harry'ego pomyślała, że jest nareszcie wolna, by kochać Harry'ego, i wyznała mu to. Harry otarł łzy, które popłynęły z jego ciemnobrązowych oczu, i wziął ją za ręce.
- Tylko dlatego, że tu jestem - powiedział - nie używaj mnie tak, jak ja używam mojego chlebaka. Musi być lepsze miejsce dla twoich cudownych uczuć.

Teraz Harry odchrząknął.
- Zostaw sobie wycieczkę w przestrzeń kosmiczną na weekend, kochanie.
Sekretarka Harry'ego podskoczyła tak, że okulary wiszące na łańcuszku uderzyły ją w pierś. Nieczęsto udawało się Harry'emu złapać ją na ścieżce wspomnień.
- I nalej mi drinka, por favor.
Sekretarka otworzyła szafkę zegara ze starego teku po dziadku i wyjęła butelkę brandy oraz kieliszek. Nalała i postawiła go na biurku, czekając na słowa Harry'ego, które zawsze padały.
- A teraz weź butelkę, wzmocnij tym swoją kawę i zrób sobie dłuższą przerwę.
Był to uświęcony czwartkowy rytuał. Już w swoim gabinecie sekretarka włączyła ekspres do kawy, przekazała centrali, by odbierała wszystkie telefony, nałożyła słuchawki na uszy i nastawiła płytę Nat King Cole'a. (Nigdy nie przestawiła się na kasety czy płyty kompaktowe; uważała szum igły sunącej po winylu za integralną część przyjemności słuchania).
Godzinę później przesłuchała obie strony albumu, skończyła szalowy kołnierz kamizelki robionej na drutach dla syna i poczuła w głowie szmer, który towarzyszył jej do końca dnia.
Tymczasem Harry, który skończył czytać Ike'a i Ingę, siedział przodem do okna, patrząc poza budynki studia w kolorze piasku, poza linię brązowego smogu rozmytą na horyzoncie. Kołysał się, nieświadomie masując łysinę czubkami palców.
- No, no, no - powiedział głośno. Jego siostrzeniec, którego ambicja zawsze znacznie przerastała talent, naprawdę napisał dobry scenariusz. Och, były oczywiście linijki, które trzeszczały jak stare podłogi, ale ogólnie mówiąc, był dobry. Harry sprawdził okładkę, by upewnić się, że jest tam nazwisko jego siostrzeńca, i wtedy zadzwonił do sekretarki, żeby zrobiła notatkę.
*
Harry Freed opowiadał tę historię Fenny przynajmniej z tuzin razy.
- To twoje początki - wyjaśniał. Chociaż Harry jest człowiekiem światowym, czasami cierpi na urojenia kogoś, kto całe życie kręcił filmy: że Hollywood, a nie równik, jest centrum ziemi. - Dzień, w którym przeczytałem scenariusz Christiana, był dniem, kiedy rozpoczęłaś swoją randkę z Losem.
- Los rozpoczął randkę ze mną już wcześniej, Harry.
- Cóż, pewnie - zgodził się Harry. - Ale nie w hollywoodzkim stylu.


CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1
Dwa tysiące mil z dala od Hollywood w Kalifornii Fenny Ness wolałaby każdą inną randkę z Przeznaczeniem od tej, na której była teraz.
Jeździła na łyżwach po zamarzniętej powierzchni jeziora Tall Pine z Craigiem Asperem, który, gdy się nie przewracał, usiłował nakłonić Fenny do zainwestowania w swój interes kaset motywacyjnych.
- Dostaję listy od facetów, którzy byli na skraju bankructwa - mówił, chwytając rękę Fenny, gdy chwiał się na lodzie. - Świadomość tego, że pomogliśmy im nie tylko stanąć z powrotem na nogi, ale rozpaliliśmy ich moc zarabiania, jest naprawdę satysfakcjonująca. Sprawia, że zaczynasz rozumieć, jak czuł się Albert Schweitzer i inni humanitaryści.
Chwilę trwało, zanim Fenny zrozumiała, że te głupoty, które opowiadał Craig, to nie żarty; że on naprawdę wierzył, iż kasety Kuj żelazo póki gorące i zarabiaj! mogłyby ocalić świat, czy choćby tylko tych zainteresowanych przypaleniem zapałki ich mocy zarabiania.
- Dlaczego używasz tylu odniesień do ognia? - Fenny spytała wcześniej w jadalni Northlands Inn. Był to bowiem młody człowiek, który na studiach w Bemaliji State interesował się piwem, a nie pożarami.
- Ponieważ ogień to energia - wyjaśnił Craig, spoglądając w płomień świecy z zainteresowaniem, jak uznała Fenny, graniczącym z piromanią. - Ogień to moc. Słońce to kula ognia, a bez słońca byśmy zginęli.
Fenny poczekała chwilę na rozwinięcie, ale ono nie następowało, więc po raz pierwszy, choć nie ostatni, ukradkiem zerknęła na zegarek. Na szczęście nie wzięła ze sobą kostiumu kąpielowego, więc miała dobrą wymówkę, by nie pójść po obiedzie do jacuzzi, i zaproponowała zamiast tego łyżwy.
- W hotelu można wypożyczyć łyżwy - powiedziała.
- Świetnie - odpowiedział Craig bez swojego typowego entuzjazmu sprzedawcy.
W połowie wykładu o kupnie nieruchomości bez przedpłat Craig upadł chyba już po raz dziesiąty.
- Dość tych wygłupów - powiedział, odbijając swoją kość ogonową. - Wracajmy do domku na drinka.
- Idź pierwszy - zaproponowała Fenny. - Jeszcze sobie pojeżdżę.
Craig Asper wzruszył ramionami.
- Jak sobie życzysz.
Fenny patrzyła, jak potyka się na łyżwach, idąc w stronę drewnianej kładki do małej przyczepy, którą hotel ustawił jako szatnię, i odwzajemniła machanie ręką na znak Craiga otwierającego właśnie drzwi. Potem długimi suwami, na które nie miała szans przy Craigu, jeździła dokoła wyczyszczonego boiska, a potem wreszcie jeździła tyłem.
- Szybka jest - zauważył mały chłopiec, który na treningowych łyżwach z podwójnymi ostrzami robił kółko z mamą. Miał rację; Fenny była szybka, a bez ciężaru Craiga Aspera na ramieniu mogła prawie latać.

Rainy River wyznacza granicę wodną pomiędzy stanem Minnesota a Ontario w Kanadzie. Na południowym brzegu rzeki leży miasteczko Tall Pine. Nazwa ta dobrze do niego pasuje, przypominając turystom wiersze, których uczyli się w szkole na pamięć ("Oto pradawny las…"), i inspiruje do wysyłania kartek z nabazgranymi wykrzyknikami: "To jakbyśmy z Halem siedzieli na farmie choinek Paula Bunyana!"
Najbliższymi metropoliami były International Falls trzydzieści mil na wschód i Baudette czterdzieści mil na zachód. To tam mieszkańcy Tall Pine robili duże zakupy, tam odnawiali prawa jazdy i leczyli kręgosłupy.
Po śmierci matki Sigrid Ness wróciła z mężem Wallym do Tall Pine na planowane, dwa tygodnie, okres na tyle długi, by pochować Lenę Nordstrom i uporządkować jej sprawy.
Para nie była w swoim rodzinnym miasteczku od dnia ślubu, spędzając całe małżeńskie życie na zagranicznych podróżach.
Sig pakowała sprzęt wędkarski w sklepie ogólnoprzemysłowym/wędkarskim, który należał do rodziny od ponad pięćdziesięciu lat, kiedy Alma Forslund, przyjaciółka matki, weszła i powiedziała Sig, jak bardzo cieszy się na widok córki Leny będącej znowu w sklepie, i zapytała, kiedy nastąpi to błogosławione wydarzenie.
- Błogosławione wydarzenie? - zdziwiła się Sig, przypuszczając przez chwilę, że kobieta ma na myśli wyprzedaż likwidacyjną.
Alma pogładziła swój brzuch.
- Mam szósty zmysł. Mogę powiedzieć, kiedy jajo się rozwija, jeszcze zanim kura pojmie, co ją spotkało.
Lekarz, który przyjmował na świat Sig, potwierdził jej ciążę.
- Jesteś mniej więcej w drugim miesiącu.
Sig tylko na niego popatrzyła, jakby właśnie usłyszała, że wygrała na loterii, której już nie urządzano.
Po szesnastu latach bezdzietnego małżeństwa Sig i Wally Ness uznali, że nie dane im było żyć i rozmnażać się, a teraz, po poczęciu dziecka, zrozumieli, że czeka ich zupełnie inny los.
- Więc co z Belize? - Sig zapytała Wally'ego, odnosząc się do miejsca, które było kolejnym na ich liście.
- Co z nim?
- Cóż, wiem, że ludzie mają dzieci na całym świecie, ale ja chciałabym urodzić swoje tutaj.
Wally objął żonę.
- Tak się cieszę, że to powiedziałaś. Ja też chcę zostać tutaj i mieć dziecko. Myślę, że czas się osiedlić.
- Nie musisz mówić takim błagalnym tonem - roześmiała się Sig. - Ja też uważam, że powinniśmy osiąść.
Objęci śmiali się w zachwycający sposób, jak długoletni małżonkowie, którzy odkrywają, że nadal potrafią siebie nawzajem zaskoczyć.
Przez okres ciąży Sig z Wallym pracowali nad rozdzieleniem sklepu pani Nordstrom na dwa mniejsze pomieszczenia. Sprzedali wiktoriański dom Leny w mieście i wprowadzili się do drewnianego domku, który Wally odziedziczył po dawno już zmarłych rodzicach.
- Nie osiadamy na stałe - stwierdziła Sig, odkurzając szczotką lata pajęczyn zebranych w rogach sufitów.
- Oczywiście, że nie - zawtórował Wally. Małżonkowie czuli potrzebę wzajemnego zapewnienia się, że nie porzucają przygody, tylko rozpoczynają nową, innego rodzaju.
- Ptaki wiją gniazda - stanowczo stwierdziła Sig. - Ale nadal latają.
Wally przytaknął.
- Nie widzę tu nigdzie poucinanych skrzydeł.

Fenny (nadane jej imię Honoria szybko porzucono, gdy jako szkrab rozśmieszyła rodziców, ogłaszając "ja Fenny") miała wkrótce doświadczyć Wanderlustu swoich rodziców, kiedy w wieku trzech tygodni zapakowano ją do vana Dodge'a i zabrano na wakacyjną wycieczkę po południowym zachodzie. Pierwszą gwiazdkę spędziła na kempingu pod Carlsbad w stanie Nowy Meksyk kołysana przy ognisku, do wtóru energicznych wersji kolęd Dobry król Wenceslas i Cicha noc, śpiewanych przez kobietę z Tenafly.
Sig i Wally byli zachwyceni jej przybyciem, ale czuli, że poszli na poważne ustępstwo, osiedlając się w Tall Pine i zapewniając dziecku stabilizację, a mimo to wiedzieli, że potrzeba będzie jeszcze kolejnych kompromisów w ich aktywnym życiu. Fenny była natomiast do wszystkiego włączana. Jako niemowlę, przymocowana do pleców matki, gdy Sig i Wally biegali na nartach głęboko w lasach, obserwowała światło księżyca padające jak błękitna ciecz po śniegu; w wieku sześciu miesięcy, ułożona w kamizelce ratunkowej między siedzeniami, po raz pierwszy popłynęła łódką.
Dom rodziny Nessów leżał dwie mile od centrum Tall Pine, drewniany dom, którego front wychodził na jezioro, a tył był kilka jardów od lasu.
Fenny świetnie się tam rozwijała. Gdy miała sześć lat, potrafiła już założyć przynętę i zarzucić wędkę, wiązać węzły i nurkować z pomostu, który zbudował Wally. Umiała rozpoznać, które drzewa należą do gatunku świerków, a które do sosen; umiała zwinąć śpiwór w ciasny szczelny cylinder i odnaleźć drogę według Gwiazdy Polarnej na niebie pełnym punkcików światła.
Latem rodzina Nessów siedziała z wędkami aż do zachodu słońca, który malował niebo kolorami. Woda delikatnie uderzała o boki łodzi, gdy pomarańcz ciemniał w czerwień, a czerwień rozpływała się w zmierzch. Wiosną, gdy ostatni kawałek lodu spłynął, Fenny stała pomiędzy rodzicami, obserwując klucze gęsi wracające z zimowych wakacji.
Piekli kasztany i prażyli kukurydzę przy ogniskach nad jeziorem Tall Pine, rozbijali namioty na leśnych polanach, nieśli latarnie przez mroźną noc, by uratować wilczka uwięzionego w jutowym worku, chroniącym krzaki pomidorów.
Zakotwiczeni w domu nie siedzieli przed telewizorem (którego i tak nie mieli), ale urządzali zawody w naśladowaniu odgłosów ptaków (Sig zawsze wygrywała - mogła przynieść nadzieję zagubionym jastrzębiom), wiązaniu węzłów, ćwiczeniu celności. Sig i Wally nie byli myśliwymi, żadne z nich nie lubiło smaku dziczyzny; ćwiczenie celności było dla nich bardziej testem zręczności i koordynacji.
Pewnego razu Lars Larson, przewodnik myśliwych i wędkarzy oraz ich najbliższy sąsiad, wstąpił do nich i zobaczył Wally'ego, Sig i Fenny usadowionych w trzech kątach salonu, zarzucających wędki do puszki po kawie Maxwell House stojącej na środku pokoju.
- Coś bierze? - spytał, drapiąc się w tył szerokiej blond głowy.

Państwo Ness zatrzymali część wędkarską sklepu pani Nordstrom i rozwinęli go w sklep turystyczno-wędkarski Wally'ego. Pachniał rybami i robakami, nowymi wędkami i kołowrotkami, płótnem namiotów oraz zapachem spoconych kajakarzy, którzy wstępowali, by podzielić się opowieściami po tygodniach spędzonych na odkrywaniu Jeziora Leśnego, Jeziora Deszczowego czy jednego z tuzina innych jezior w okolicy.
Latem, za pięćdziesiąt centów za sztukę, Wally czyścił ryby początkujących wędkarzy, których wcześniej sam wyposażył w przynętę i spławik oraz radę, gdzie znaleźć żerujące szczupaki. Był to dochodowy interes i Fenny często wzywano do pomocy; potrafiła zważyć i wypatroszyć dwuipółkilową rybę w niecałe dwie minuty.
Po drugiej stronie grubej kartonowej ściany, która dzieliła dwa sklepy, znajdował się Kącik Sig, dom rzemiosła północnych artystów. Były tam szydełkowane obrusy, kolczyki z agatu, ręcznie robione swetry we wzory w renifery i płatki śniegu, słoiki potpourri, pachnące mocno krainą jezior, mięciutkie mokasyny, farbowane i ozdobione koralikami, pozszywane przez Mae Małe Pióro (największy talent wśród dostawców Sig, ale i najbardziej złośliwy), oprawione w ramki próbki ściegów idealnie precyzyjnych, wełniane koce i ręcznie szyte kołdry.
Jedyną rzeczą, która w rozumieniu właścicielki psuła harmonię miejsca, był stolik w północno-zachodnim rogu. Piętrzyły się na nim wyroby pań z kółka parafialnego. Sig sprzeciwiała się otwarciu sklepu na amatorów, ale zmęczyły ją naciski Kościoła luterańskiego Dobrotliwego Ojca (znanego w okolicy jako DO), do którego należała.
- Z pewnością zdajesz sobie sprawę z pokładów talentu w naszej kongregacji - powiedziała Gloria Murch, żona pastora.
Sig odpowiedziała, że nie, nie jest świadoma żadnych pokładów, ale kiedy Gloria miała pomysł, trzymała się go jak pit bull, i wkrótce Sig została zarzucona błyskotkami, świecidełkami i bibelotami kapiącymi kropelkami twardego, nieprzezroczystego kleju.
Poważni klienci ignorowali Stoliczek Śmieci, jak go nazywała Sig, ale kobiety z kółka kościelnego wykupywały swoje prace nawzajem, więc miała pewność, że nawet żłobek zrobiony z farbowanych patyczków do uszu czy mapa schronisk stanu Minnesota zbudowana z wielokolorowych muszelek makaronu wreszcie się sprzeda.
Prowadzenie sklepów, w czym pomagała im Fenny (to ona składała depozyty w banku, myła okna, aż błyszczały, odkurzała i porządkowała towar, zamiatała i woskowała podłogi; sprawdzała faktury, wiedziała, kiedy zamówić wędki i kołowrotki i jak targować się z Mae Małe Pióro, nie tracąc koszuli), zajmowało Nessów, ale z pewnością nie zastępowało ich pasji: podróżowania. Rozwijali ją lokalnie (nie uważali Kanady, zaraz po drugiej stronie rzeki, za zagranicę) przez całe dzieciństwo Fenny, robiąc coroczne wycieczki do odległych stanów zimą i niezliczone weekendowe wyjazdy na kemping w ciągu roku.
Fenny była wesołą i zręczną obozowiczką, do czasu, kiedy zaczynała tęsknić za domem i martwić się, czy karmniki dla ptaków na podwórku nie są puste lub czy Sig i Wally pamiętali, żeby wstawić kajak do szopy.
Już jako dziecko nic nie cieszyło jej bardziej niż powrót do domu, kiedy zaczynała rozpoznawać krajobraz w okolicy Tall Pine.
- Drzewa! - wykrzykiwała rozentuzjazmowana, a w miarę dorastania okrzyki zmieniały się na: "Och, jak tu pięknie!" czy "Jak dobrze być w domu!" Kiedy poszła do szkoły średniej, zaczęła wymyślać wymówki, żeby nie jechać z nimi na obóz kajakowy czy kemping: "Mam dużo lekcji" albo "Mamy w szkole bal absolwentów", albo "Mam randkę".
Sig i Wally spodziewali się, że ich dziecko odziedziczy pewne cechy, i tak się stało; była spokojna jak Wally, ale popchnięta, mogła być zdeterminowana jak jej matka. ("Gdyby wszyscy sami się bronili - Sig uczyła Fenny - tyrani nie mieliby co robić"). Jak oboje rodzice miała szelmowskie poczucie humoru, była doskonałym sportowcem i kochała przyrodę (zwłaszcza przyrodę otaczającą Tall Pine), ale nie czuła jeszcze potrzeby wędrowania z plecakiem po Europie, podejmowania pracy pomywaczki na statku i odwiedzania różnych portów, jeżdżenia zatłoczonymi, przechylającymi się autobusami wysoko w Andach; wykonywania rzeczy, które Sig i Wally robili sami.
To właśnie ich dziwiło: jak mogli począć kogoś, kto nie odziedziczył definiującej ich cechy, ich ducha przygody? W jaki sposób ich własna córka stała się - ciężko im było nawet to wymówić - domatorką?
Doszli do smutnego wniosku, że Fenny nie odpowiadała na zew natury, ale - jak kiedyś stwierdziła Sig - na "mruczenie oswojonego świata".
Omawiali tę genetyczną zagadkę tak poważnie, jak muzykalni rodzice omawiają brak słuchu u swego potomka czy rodzice sportowcy zastanawiają się nad brakiem uzdolnienia u ich dziecka do gry w piłkę.
- Może z tego wyrośnie - dumał Wally z nadzieją.
- Nie wiem. - Sig potrząsnęła głową. - Im jest starsza, tym bardziej wydaje się zasiedziała.
Państwo Ness planowali podjęcie podróży zagranicznych po przejściu na emeryturę; do tego czasu wystarczyłoby im życie pełne doznań dzięki odważnym i egzotycznym podróżom ich córki. Jedynym kruczkiem było to, że ich córka nie wydawała się zainteresowana odważnymi i egzotycznymi podróżami.
Po zakończeniu roku szkolnego Fenny zbuntowała się jeszcze bardziej przeciw życzeniom rodziców, zapisując się na uniwersytet stanowy na tyle blisko położony, że mogła dojeżdżać. Czesne zapłaciła częściowo dzięki stypendium i pieniądzom zarobionym w sklepach; pieniądzom, które, jak mieli nadzieję Sig i Wally, wyda na bilety lotnicze, schroniska młodzieżowe i napiwki wręczane kierowcom riksz i przewodnikom wielbłądów.
- Nie chodzi o to, że nie chcę zobaczyć świata - tłumaczyła rodzicom. - Chcę jedynie zobaczyć go wykształcona.
- To mi brzmi jak wymówka - stwierdziła Sig.
Wally pokiwał głową.
- Książki można czytać wszędzie.
Byli chyba pod wrażeniem dobrych ocen Fenny i jej stałej obecności na liście dziekana, ale mimo wszystko, za cenę porzucenia jej dziedzictwa wikinga?
Pod koniec pierwszego roku Fenny, kiedy ona sama nie miała jeszcze planów rzucenia studiów i zarezerwowania podróży do Dżakarty czy Marakeszu, Sig i Wally postanowili, że należy zaspokoić wreszcie własny głód podróży międzynarodowych.
- Jedziemy do Belize - ogłosili jakby od niechcenia pewnego wieczoru przy kolacji.
- Belize? - spytała Fenny. - Gdzie jest Belize?
- To kraj, do którego pragnęliśmy pojechać, tuż zanim dowiedziałam się, że jestem z tobą w ciąży - wyjaśniła Sig.
- To w Ameryce Środkowej - dodał Wally. - Naprzeciwko Karaibów.
- Zamieniamy biegówki na deski do surfingu.
- Łopaty do odśnieżania na fajki do nurkowania.
- Jak długo was nie będzie? - spytała Fenny.
Sig i Wally spojrzeli na siebie, roześmieli się i powiedzieli razem:
- Kto wie?
Przyszłość miała przynieść tragiczną odpowiedź: "Wiecznie".
Fenny otrzymała paczkę z miejsca zwanego Monkey River Town z załączoną karteczką: "To są koraliki odwagi. Miejscowa legenda głosi, że u tego, kto je nosi, ujawni się naturalna odwaga i głód przygody. Zgadnij komu, pomyśleliśmy, się przydadzą? Uściski, Sig i Wally".
Fenny roześmiała się, podnosząc sznurek bursztynowoszklanych korali - gotowa była się założyć, że jej rodzice wymyślili tę "legendę" o koralach - ale ledwie rozpięła zapinkę, a sznur się przerwał i koraliki rozsypały się po podłodze jak rzucone kulki.
Tego samego dnia, gdy Fenny czołgała się po podłodze salonu, zbierając koraliki, jej rodzice jechali wynajętym tandemem po nadmorskiej drodze, rozkoszując się słońcem padającym im na plecy i dyskutując o mężczyźnie, który wynajął pokój obok nich. Byli w swoim żywiole - nowe miejsce - i ich zmysły rozkoszowały się zapachem morza, prawie surrealistyczną tropikalną roślinnością i hałaśliwymi odgłosami ptaków z dżungli.
- To albo handlarz narkotyków, albo szpieg - powiedziała Sig. - Każdy, kto nosi tak duży kapelusz, na pewno coś ukrywa.
Wally pokręcił głową.
- Widziałaś jego oczy?
- Jak mogłam? Kapelusz zakrywa mu połowę twarzy!
- Więc zerknij na nie czasem. To najsmutniejsze oczy, jakie widziałem. Powiedziałbym, że facet miał pecha na ścieżce miłosnej.
- Nie tak jak my - stwierdziła Sig.
- Nie, nie tak jak my.
Sig lekko odchyliła się do tyłu, wydymając usta. Siedzący z tyłu Wally pochylił się, żeby ją pocałować, i przez tę zmianę pozycji rower skręcił.
Ten skręt napotkał manewr kierowcy ciężarówki. Otwierając zębami jakąś przekąskę, puścił on kierownicę, by zebrać kaskadę chipsów kukurydzianych, które wysypały mu się na kolana i podłogę szoferki. Irytacja w sekundę obróciła się w przerażenie, gdy usłyszał uderzenie i poczuł wybrzuszenie. Kątem oka zobaczył łuk i uświadomił sobie, że to lecące ciało.
Wychodząc z szoferki, modlił się, by był to pies czy koza, ale zobaczył powyginany rower przyciśnięty do zderzaka swojego samochodu, i kiedy zdał sobie sprawę, że ręka leżąca pod przednim kołem nie należała do żadnego jeżdżącego na rowerze psa czy kozy, upadł na kolana.
Dźwięk, który wydał kierowca ciężarówki, podobny był do tego, który wydobył się z ust Fenny, gdy odebrała telefon z konsulatu amerykańskiego z wiadomością, że Wallace i Sigrid Ness nie żyją.
Lars Larson zrzucał właśnie ładunek żwiru na podjazd, który zgodził się odświeżyć Wally'emu, gdy usłyszał krzyk Fenny.
- Nie mogę zapomnieć tego krzyku - powiedział żonie Trude, kiedy ta znalazła go stąpającego po salonie o trzeciej nad ranem. - To brzmiało jak koniec świata.
To był koniec świata, przynajmniej takiego, jaki Fenny znała dotychczas.
Śmierć rodziców z siłą huraganu powaliła ją na ziemię, a kiedy była wreszcie gotowa się podnieść - zrobić coś tak prostego, jak wyjść z domu do miasta - miała dziwne poczucie bycia płaską, jakby brakowało jej wymiarów.
Tak jakby jej duch, jej radość, jej łatwy śmiech - wszystkie te żywiołowe cechy, które ją ukształtowały - uległy spłaszczeniu. Została sierotą w wieku dziewiętnastu lat, ale czuła się przynajmniej na pięćdziesiąt i wydawało jej się najzupełniej właściwe, by osiąść w Tall Pine jak emerytka, trzymając się drobnych przesądów, które - jak była przekonana - pomagały jej przetrwać dzień po dniu, pracując o różnych porach w obu sklepach i trzymając się z ludźmi dwa i trzy razy od niej starszymi przy kontuarze kawiarni.

Nabierając prędkości, Fenny zgrabnie przeskoczyła małą granicę śniegu z czystej tafli lodowiska na jezioro. Pokrywała je około dwucalowa warstwa śniegu, ale ostrza łyżew gładko się przez nią przebijały i sunęła wzdłuż brzegu jeziora. Jechała szybko, z jedną ręką za sobą, pochylona jak panczenistka. Jedynymi odgłosami zakłócającymi nocną ciszę były jej łyżwy, sunące po lodzie, oraz jej oddech: spokojne, równe wdechy i wydechy.
Craig Asper był facetem, który zamieniał negatywy w pozytywy; jeśli Fenny chciała go wystawić, to jej strata. Zanim skończył swojego drugiego Białego Rosjanina i wykład pod adresem bardzo atrakcyjnej kelnerki dotyczący potrzeby rozpalenia jej mocy zarabiania, Fenny przejechała kilka mil i była już prawie w domu.
Rozdział 2
Lee O'Leary była dziedziczką, ale nie taką, jaką magazyn "Town & Country" umieściłby na okładce. Była duża, to po pierwsze, miała ciało, które romantycy określiliby mianem "zmysłowego", a ludzie mniej romantyczni "grubego", a kasztanowe włosy, błyszczące jak nowy miedziany garnek, sięgały jej do pasa. Czesała je w staromodne warkocze i co kilka miesięcy podcinała, gdyż nie chciała, by urosły tak długie, że mogłaby na nich usiąść.
- Nie narażę tego, co kocham, na taką zniewagę - wyjaśniła raz fryzjerowi.
Nie prowadziła żadnej fundacji, która nosiłaby nazwę jej rodziny, nie robiła sezonowych zakupów w Paryżu czy Nowym Jorku, a jej krąg towarzyski otwarty był dla każdego, bez względu na pochodzenie czy progi podatkowe. Większość czasu i mnóstwo pieniędzy Lee inwestowała w Cup O'Delight i jej klientów.
Zajęła się prowadzeniem restauracji prawie trzy lata temu, kiedy pytanie "co ja zrobię ze swoim życiem?" spotkało się z ustroniem w północnej Minnesocie i napisem "na sprzedaż" w witrynie Red Dot Café. Restauracja była częścią budynku z piaskowca na Main Street, na której znajdowały się: sklep metalowy Bicka po lewej i biuro rachunkowe Osterberga po prawej. Poza wspomnieniem letargicznych burgerów i przypadkowego robaka pełznącego do krawędzi sałaty lodowej, która stanowiła sałatkę zakładu, wszystko, co pozostało po Red Dot Café, to ciekawe resztki wystroju z lat pięćdziesiątych. Metaliczne czerwone dyski o różnych rozmiarach przyczepiono do ściany naprzeciwko kontuaru we wzór przypadkowy jak rozstrzelone bile. Łatwiej byłoby je zdjąć, niż wyczyścić lata brudu, ale Lee czuła, że powinna wykorzystać ich brzydotę.
Zdjęła pożółkłe zasłony z płótna i zastąpiła je błękitno-białymi, które pasowały do zniszczonej podłogi z terakoty ułożonej w szachownicę. Skórzane krzesła i stołki miały jaskrawoczerwone brzegi, mniej jaskrawe były na punktach nacisku. Kontuar z białej formiki upstrzony był srebrem i pobrudzony maleńkimi czarnymi kraterami od papierosów, które wypadły z wycięć popielniczek. Górne krawędzie szafy grającej też były zniszczone wypalonymi śladami po papierosach zostawianych tam podczas wybierania piosenki. Jednym z pierwszych zadań Lee było wprowadzenie zakazu palenia, co wygnało właścicieli kawiarni, parę zdeklarowanych fanów Lucky Strikesów, którzy odpowiadali za wypalone ślady na kontuarze. Zainstalowała również pianino pod tylną ścianą; było za duże, by przejść przez wąską klatkę schodową prowadzącą do dwóch mieszkań na górze, które wchodziły w zakres umowy dotyczącej nieruchomości.

Słońce przebijało się przez zimowy poranek, gdy Lee przygotowywała pierwsze tego dnia śniadanie. Długi prostokąt krojonych smażonych ziemniaków podgrzewał się tuż obok rzędu skwierczącego bekonu. Rozbiła dwa jajka i niechcący rozlała obydwa żółtka.
- Przepraszam, Pete - powiedziała do mężczyzny przy kontuarze. - Wygląda na to, że dziś rano będą na twardo.
- W porządku - odpowiedział Pete. Wszystko, co Lee robiła i mówiła, było dla niego w porządku.
Klienci Lee płacili za jej pomyłki; nie wierzyła w wyrzucanie jedzenia - "złe zamówienia czy nie".
Jej klienci akceptowali tę zasadę; w końcu Lee O'Leary robiła dobre śniadania, a jej pomyłki były dość smaczne, a poza tym, kto chciałby wszczynać kłótnię z wysoką, stukilową, rudą, szefową?
Lee, wzdychając, roztarła dłonią kark. Zeszłej nocy źle spała, w dużej mierze przez telefon byłego męża. Nawet teraz od czasu do czasu Marshall Stouffer (zatrzymała swoje własne nazwisko, prawdziwy wyczyn, biorąc pod uwagę to, że Marsh usiłował zbiec ze wszystkimi pozostałymi jej rzeczami) dzwonił do niej w środku nocy, prosząc o pieniądze lub wybaczenie, grożąc lub usprawiedliwiając się i ślubując miłość na wieki lub to, że ją zabije przed jej czterdziestymi urodzinami (do których miała jeszcze niecały rok). Treść rozmowy zależała od tego, jak dużo Marsh wypił, ale zawsze wyprowadzała Lee z równowagi i nie pozwalała jej później zasnąć. Od czasu do czasu błagała byłego męża, aby następnym razem spróbował zranić kogoś innego.
Ukrywając ziewnięcie, Lee nałożyła Pete'owi dodatkową porcję smażonych ziemniaków i postawiła przed nim talerz.
- Wygląda wspaniale - powiedział Pete, odważnie pukając widelcem w żółtka usmażone na beton.
Lee wyjęła spod klosza cynamonową bułeczkę, położyła na talerzu i przysunęła w stronę Pete'a.
- Ja stawiam - powiedziała. Nienawidziła marnować jedzenia, ale wierzyła też w nagradzanie dobrego sportowego ducha.
Otworzyły się drzwi i podmuch zimnego powietrza wpłynął jak zimowy krasnal.
- Hej, Fenny! - zawołała Lee, stukając brzegiem drewnianej łopatki w grill. - Jak się udała twoja randka?
- Moja randka? - spytała Fenny, rozwiązując szalik. - O, masz na myśli moje prywatne seminarium na temat rozpalania mocy zarabiania?
- Co? - spytała Lee.
- Nie pytaj. - Fenny usiadła na stołku obok Pete'a.
- Poszliście do jakiegoś ładnego miejsca? - spytał Pete.
- Zjedliśmy obiad w Northlands, a potem poszliśmy na łyżwy.
- Na łyżwy? - zdziwiła się Lee, która bardzo ucieszyła się tym, że Fenny otworzyła drzwi w swoim życiu towarzyskim, nawet na krótko. - To brzmi jak świetna zabawa.
- Tak było, jak już poszedł do baru.
- Co masz na myśli?
Fenny wzruszyła ramionami.
- Cóż, on poszedł do baru, a ja pojechałam na łyżwach… do domu.
- Och, Fenny - zdenerwowała się Lee. - Co ja mam z tobą począć?
Pytanie to Lee często zadawała swojej przyjaciółce.
W ciągu trzech lat ich znajomości nastąpił postęp; żal, wirujący wokół Fenny jak jej prywatna atmosfera, uniósł się, zostawiając osad melancholii, która różniła się w stopniu, ale jeszcze zupełnie nie zniknęła. Fenny wydawała się szczerze szczęśliwa wśród przyjaciół z Cup O'Delight. (Lee martwiło to, że nie wydawała się zainteresowana nikim w swoim wieku, ale jak sama Fenny zauważyła: "Nikt w moim wieku nie zostaje w Tall Pine!"). Jednakże Lee miała nadzieję, że młoda kobieta przyjmie mniej pasywną rolę w życiu i bardziej je "zaatakuje".
- Nie uważam, że życie powinno się "atakować" - odpowiedziała Fenny, gdy Lee udzieliła jej takiej właśnie rady. - Przecież nie ma być naszym wrogiem, prawda?
Fakt, że Fenny udało się zachować poczucie humoru (mimo że czasami czarnego), dawał Lee nadzieję.
Humor ten nie był jednak poważany przez Glorię Murch, która w swej roli miejskiego herolda pierwsza opowiedziała Lee smutną historię Fenny.
- Sig i Wally, jej rodzice - Panie, świeć nad ich duszami - mieli takie samo poczucie humoru - myślę, że to norweskie - zawsze mieli jakąś bystrą uwagę na podorędziu. Tak czy inaczej, myślę, że Fenny podtrzymuje tę tradycję, bo zawsze żartuje. - Gloria Murch uniosła za mocno wydepilowane brwi. - Uważam, że za tym się chowa. Wiesz, to ten typ, co śmieje się na zewnątrz, a płacze w środku. - Żona pastora ukończyła kurs psychologii na Uniwersytecie Bemidji State, by lepiej radzić sobie jako kościelny przywódca młodzieży, i była dość dumna ze swoich uwag. - Rzuciła studia - ŕ propos, nasza Cynthia jest na pełnym stypendium na Uniwersytecie Iowa - i teraz żyje jak stary pustelnik - to znaczy Fenny, nie Cynthia. - Wzięła głęboki wdech. - Przychodzi do miasta tylko do pracy w sklepach swoich rodziców - Panie, świeć nad ich duszami; inaczej siedziałaby w tym starym domu, porabiając Bóg wie co.
Tam i wtedy Lee przysięgła sobie zaprzyjaźnić się z tą dziewczyną, a jeśli siła jej charakteru nie wystarczy do wciągnięcia Fenny w swoje towarzystwo, wówczas Lee zastosuje swoją tajną broń.
I o to właśnie prosiła Fenny, podnosząc filiżankę kawy.

Jedzenie w Cup O'Delight było smaczne - domowe i od serca - ale kawa wkraczała w królestwo nadzwyczajnego, i nadała restauracji jej nazwę. Jej sekretny składnik znany był jedynie Lee O'Leary; Fenny ostrożnie ją obserwowała i wiedziała, że choć najczęściej mieliła drogie jamajskie ziarna, otwarta też była na mieszanki brazylijskie i portorykańskie. Wiedziała, że po zaparzeniu kawy Lee wlewała ją do termosów, uznając, że przegrzana kawa to znak leniwej Ameryki, chylącej się ku upadkowi. Fenny uważała się za osobę przebiegłą, ale nigdy nie widziała dowodu na magiczny eliksir, który zmieniał kawę Lee O'Leary ze zwyczajnie dobrej w wyśmienitą.
Kiedyś turysta smakujący tę kawę po raz pierwszy (ludzi tych nazywano "mającymi właśnie stracić kawowe dziewictwo") postawił filiżankę i westchnął do żony:
- Gdyby niebo podawano w filiżankach, smakowałoby właśnie tak.
Lee przygotowywała swoją specjalną mieszankę co rano przed otwarciem i napełniała nią kanister; miała nawet zapas na wypadek, gdyby jej zabrakło. Lee była sprytna, bez dwóch zdań.
- Jak tam szewski interes, Pete? - spytała Fenny.
- Powolny - odparł Pete, uśmiechając się na myśl o własnym żarcie. - Bo jestem takim kapciem. - Skromnie pogładził się po tłustych włosach (jedynie bokobrodom oszczędzono brylantyny), gdy Lee i Fenny roześmiały się z jego żartu, który słyszały już przynajmniej tuzin razy. Jako właściciel Kąta z Butami Pete spędzał dużo czasu, wymyślając gry słów związane z butami, ale ich liczba była bardzo ograniczona.
Lee nalała Fenny filiżankę kawy. Pachnące spirale pary uniosły się z białego ceramicznego kubka i Fenny zanurzyła w nie nos, zaciągając się głęboko.
- Nie oparz się. - Uśmiechnęła się Lee.
Drzwi prowadzące na zaplecze otworzyły się i wszedł wysoki, kościsty mężczyzna z burzą białych włosów i grubymi czarnymi jak gąsienice brwiami. Niósł pusty pojemnik na brudne naczynia, ale kiedy zauważył Fenny, upuścił go. Slim widział ją dzień wcześniej, ale uznawał teatralne powitania.
- Cześć, Slim - powiedziała Fenny.
Odpowiedział jej szczeknięciem.
- Co u ciebie?
Slim zawył jak pies, który chce zostać pogłaskany po brzuchu.
- Zachowuj się dalej jak pies, a zaprowadzę cię do weterynarza - powiedziała Lee, biorąc ściągniętą twarz Slima w swoje dłonie. - Każę cię uśpić i nam obojgu oszczędzę zmartwienia.
Slim warknął z wyczuwalnym sarkazmem. Strząsnął dłonie Lee, podniósł wanienkę i postawił ją pod kontuarem. Znowu wydał dwa krótkie skowyty.
- Dobra, dzięki - powiedziała Fenny. - Dobrze jest wrócić.
Slim był świetnym komikiem, który uwielbiał bawić słuchaczy, naśladując Elvisa Presleya, Richarda Nixona i Cary'ego Granta, jak również innych mniej znanych ludzi, takich jak: piosenkarkę Lulu czy Chucka Connorsa jako Strzelca Wyborowego. Kiedy czuł się związany granicami języka angielskiego, naśladował zwierzęta, ze szczególną skłonnością do psów. Mijały tygodnie bez jednego skowytu, aż nagle zaczynał szczekać całymi dniami.
Gloria Murch zastanawiała się, czy nie byłoby mu lepiej w szpitalu psychiatrycznym.
- Nie, dopóki nie zacznie gryźć. - Osobiście Lee nie miała nic przeciwko temu, by coś ugryzło Glorię, i to coś ostrzejszego niż zęby Slima.
W 1966 roku Slim Knutson był dowódcą załogi helikoptera Sikorski UH-34D, który rozbił się w miejscu zwanym Quang Tri. Nauczył się odwracać uwagę od wspomnień w momencie przebudzenia, ale w snach odwiedzał w drobnych szczegółach tamten dzień: tamte dźwięki, tamte zapachy, tamte krzyki.
Uważał, że jedynym problemem, z jakim wrócił do Stanów, była rana w nodze, która pomimo skrupulatnej troski, stale się zakażała. Niektórzy uważali, że jego przedwcześnie posiwiałe włosy (pozbawione koloru jeszcze przed trzydziestką) miały coś wspólnego z Wietnamem, ale było to dziedziczne po matce, nie z powodu wojny. Uzyskał dyplom z leśnictwa i pracował dla Ministerstwa Ochrony Środowiska, ale czas - zamiast leczyć jego prawdziwe rany - psychiczne rany - z każdym rokiem pogłębiał jego rozpacz, a kiedy druga żona się z nim rozwiodła, zatopił się w paraliżującej depresji, a potem, jak nazywała to Lee, w "prawdziwym po-pourazowym szoku".
Slim nie pamięta dokładnie, jak znalazł się w Tall Pine, ale znalazł się tam i nad filiżanką najlepszej kawy w swoim życiu opowiedział Lee małą porcję swojego życia, co wystarczyło jej, by zrozumiała, że potrzebuje pomocy, a po trzeciej dolewce zaproponowała mu zatrudnienie i mieszkanie tuż obok siebie.
Slim, nawet bardziej niż Marshall Stouffer, sprawiał Lee kłopoty ze spaniem, chociaż nie umyślnie. Przynajmniej dwa razy w miesiącu, około pory, gdy wyświetlano napisy końcowe "The Gerry Dale Show", Slim zaczynał wrzeszczeć.
- Tutaj, Benson! Trzymaj się mnie! Trzymaj się mnie! Pieprzony bohater! Niech mi ktoś pomoże!
Lee O'Leary obudzona hałasem, z sercem bliskim migotaniu przedsionków biegła do pokoju Slima po drugiej stronie korytarza, wchodziła do jego łóżka i trzymała go, aż ustąpiło przerażenie, które trzęsło jego ciałem, i zasypiał z wyczerpania. Lee zabrała go do terapeutów i lekarzy w Minneapolis, ale oni tylko wypisywali mu recepty na tabletki, których zażywania Slim odmawiał.
- No to jest w szoku pourazowym i trochę szczeka - mówiła Lee. - Czy to znaczy, że resztę życia ma spędzić otumaniony środkami uspokajającymi?

- A co powiesz na naleśniki z jagodami? - spytała Lee. - Rozmroziłam trochę jagód z tych, które zebrałyśmy latem.
- Pewnie - zgodziła się Fenny.
Slim wziął "Minneapolis Star Tribune", którą Lee prenumerowała, włożył ją pod pachę, krótko szczeknął i wrócił do kuchni.
- Zostaw krzyżówkę! - krzyknęła za nim Lee. - Teraz moja kolej.
Pete lubił Slima, ale mógł wytrzymać tylko tyle jego "wygłupów". Szanował go za służbę w wojsku - on sam miał na szczęście wysoki numer poborowy - ale uważał to za żałosne, by dorosły człowiek musiał szczekać, żeby zwrócić na siebie uwagę.
Kładąc dwie ćwierćdolarówki, które zawsze zostawiał jako napiwek obok swojej filiżanki, Pete wstał.
- Nie chcę trzaskać obcasami - powiedział - ale lepiej zabiorę się do pracy.
Lee podawała Fenny śniadanie, gdy drzwi się otworzyły i pozostałe ranne ptaszki z Tall Pine zleciały się na posiłek.

Po swojej pierwszej i jedynej wizycie w restauracji siostry Gerald O'Leary zapytał Lee, dlaczego podoba jej się obsługiwanie bandy szaleńców.
- Każdego dnia przedkładam swoich szaleńców nad twoich - odpowiedziała.
Lee wolała myśleć o swoich przyjaciołach jako o bardziej kolorowych mieszkańcach miasta i była szczęśliwa, że Cup O'Delight służy im za pewnego rodzaju klub.
- Może to nie Ritz - mówiła bratu Lee, uderzając w blat z emfazą - ale wierz mi, tu spotyka się elita.
The Dog Haus z prawem wyszynku, przyciemnianymi szybami i jedenastoma rodzajami kiełbasy przyciągał miejscowych ludzi biznesu, a bary szybkiej obsługi, które wyrastały jak plastikowe pryszcze na wiejskiej cerze małomiasteczkowej Ameryki, przyjmowały rzeszę nastolatków i młode rodziny w pośpiechu. The Cup O'Delight, jak lubiła myśleć Lee, serwował trzy ważne rzeczy: jedzenie, przyjaźń i zabawę.
Grill skwierczał zamówieniami, a kontuar brzmiał rozmowami stałych klientów.
- Piszą, że prezydent jest w drodze do Kolumbii.
- Dobrze. Mam nadzieję, że tam zostanie.
- Heine, masz uraz, bo nigdy nie udało ci się umieścić żadnego z tych kandydatów Ruchu Pokój i Żartowniś na stanowisku.
- Pokój i Sprawiedliwość, burmistrzu, i podaj mi pieprz.
Miss Penk złożyła gazetę na nekrologach.
- Słuchajcie, wielebna Wendy zmarła.
- Nie.
- Z pewnością tak. Tak tu piszą. Pięćdziesiąt pięć lat.
- Ta stara baba miała co najmniej siedemdziesiątkę.
- Katte.
- Cóż, działała mi na nerwy - odpowiedziała Frau Katte. Jej szwajcarski akcent utemperowały lata pobytu w Ameryce, chociaż nadal wymawiała twardo wszystkie spółgłoski.
- Zawsze fałszowała i prosiła tych biednych telewidzów o pieniądze na jej zespół Moc Modlitwy.
- Burmistrzu, czy pan nie był wielkim sponsorem wielebnej Wendy?
Śmiech przemknął po kontuarze jak prąd.
- Och, pewnie. Już miałem przepisać na nią swoje obligacje, gdy złapali ją w motelu z puzonistą z zespołu.
Razem z Fenny przy kontuarze siedzieli: burmistrz Lambordeaux, Heine Osterberg, Miss Penk i Frau Katte, tak samo pilnie jak uczniowie zasiadają przy swoich ławkach. Gdy ktoś się nie pojawił, dzwoniono do domów, by upewnić się, czy wagarowiczowi nic się nie stało, czy nikogo nie boli w piersiach lub nie leży powalony udarem.
Miss Penk i Frau Katte trzymały się szczególnie blisko; były jedyną parą lesbijek w Tall Pine ("Cóż", wyjaśniła Frau Katte, "jesteśmy jedynymi, które się do tego przyznają. Nadal uważam, że tę bibliotekarkę i pielęgniarkę Arvid Nelson też coś łączy") i nie obchodziło je, kto o tym wie. Nigdy nie przedstawiły się jako kuzynki ani nie żyły potajemnie za zasłoniętymi oknami; były otwarcie czułe wobec siebie i często trzymały się za ręce, idąc do banku czy restauracji, i ten, komu to przeszkadzało, musiał stawić czoło gniewowi Frau Katte.
Rodzice Miss Penk, która była również jedynym czarnym mieszkańcem miasteczka, nadawali swoim dzieciom tytuły zamiast imon, sądząc, że "to je w życiu wyróżni". Dwaj bracia Miss nazywali się Regent i Prince.
- Ci seksiści - narzekała Katte. - Chłopcom dają królewskie tytuły, a ty jesteś zwykłą "Miss".
Z solidarności Katte (której imię brzmiało Katherine, a wymawiało się Ka-te) dodała Frau przed zdrobnieniem własnego imienia, "mimo że technicznie jestem Fräulein".
Włosy Miss Penk, które - jak twierdziła - nie były peruką, tworzyły przemyślną wieżę kremowych loków. W wieku sześćdziesięciu dwóch lat nadal miała ładną figurę i pokazywała ją, nosząc sweterki z angory i dżinsy, które zamawiała w katalogu "Spiegla".
Niska i przysadzista Frau Katte (którą więcej niż raz w życiu określono mianem "prostej") nie była taką niewolnicą mody, jej zaś ciągłym modnym akcentem był zielony wełniany fez, w którym wyglądała jak tyrolska wieśniaczka.
Teraz przewracała gazetę wierzchem dłoni.
- No, Fenny, co sądzisz o tym minicentrum handlowym, które chcą wybudować?
- Ulica Rzeczna ma ponad sto lat - odpowiedziała Fenny. - To zabytek historyczny. - Powiedzenie "jeśli coś nie jest zepsute, to tego nie naprawiaj" Fenny brała sobie do serca.
(- Jesteś z nas najmłodsza - powiedziała jej raz Lee, kiedy znały się już na tyle długo, by bezpiecznie pozwolić sobie na szczerość - a jednak to ty myślisz jak starsza pani.
- Świat byłby lepszym miejscem, gdyby więcej ludzi myślało jak "starsza pani" - powiedziała Fenny, oskarżając Lee o dyskryminowanie ludzi starszych).
- Och, Katte - westchnęła Miss Penk. - Co złego jest w minimarkecie? Przydałaby się nam dobra dzielnica handlowa. (Nikt nigdy nie mógłby posądzić Miss Penk o myślenie jak starsza pani, a gdyby nawet, odpłaciłaby mu chwytem, którego nauczyła się na zajęciach karate Buda Glatte'a).
- Coś dla mnie - oznajmiła Frau Katte. - Więcej zakupów.
- Cóż, sam nie wiem - zawahał się Heine. - Musicie przyznać, że dość ciężko dojechać do International Falls czy Baudette zimą. Nie mam nic przeciwko tej dogodności.
- Ani dochodom - podsunął burmistrz Lambordeaux, zawsze na posterunku. - Miasto musi patrzeć w przyszłość.
- Daj spokój, burmistrzu, patrzenie w przyszość nie zawsze oznacza wpatrywanie się w symbol dolara.
- Postęp to pociąg - oświadczył wysoki głos. - Czasem jedzie szybko, kiedy indziej się wykoleja.
Kolektywne westchnienie uniosło ramiona siedzących przy kontuarze, gdy usiadła obok Mary Gore.
- Chodź, kochanie - zwróciła się Frau Katte do Miss Penk. - Musimy wypełnić te formularze na konkurs.
- Tak - powiedział Heine, wstając. - A ja lepiej zabiorę się za pisanie listów.
- Co to takiego tym razem? - spytała Fenny.
Teraz, kiedy syn przejął większość jego pracy w biurze rachunkowym, Heine był na półemeryturze, co dawało mu więcej czasu na kampanię pisania listów do kongresmenów i senatorów.
- Kontrola posiadania broni - odpowiedział. - Są tak potwornie uparci w sprawie kontroli posiadania broni.
- Och, zostań - namawiała Lee, bojąc się, że wszyscy ją opuszczą i zostanie sama z Mary. - Zaparzę nowy dzbanek kawy.
Slim wyszedł z zaplecza, ale spostrzegłszy Mary, zatrzymał się, warknął i wrócił z powrotem.
- To, co zwykle? - spytała Lee, unosząc dzbanek z kawą.
Poskręcane włosy Mary Gore obróciły się, gdy ta potrząsnęła głową. Z fryzurą ŕ la lata sześćdziesiąte i pogodną czystą buzią wyglądała jak wyblakła debiutantka, ale zamiast uzupełnić ten wygląd perłami i bliźniakiem, nosiła "ekspresyjne" ubrania, które nawet w świecie bohemy uszłyby za dziwaczne.
Pomagała starszemu ojcu prowadzać rodzinną drukarnię. Zarabiała na chleb zaproszeniami na wesela i ogłoszeniami o ukończeniu szkoły, ale, jak mówiła ludziom, jej strawa duchowa pochodziła z Yes! Publishing, firmy, którą założyła, by "umożliwić wyraz artystyczny Lasów Północnych".
- Chciałabym wyrazić się artystycznie - powiedziała raz Frau Katte - kopiąc ją prosto w tyłek.
- Nie mogę zostać - wyjaśniła Mary, a ci przy ladzie wyraźnie się ucieszyli. - Chciałam tylko podrzucić ostatni numer "Angel Motors". - Położyła na ladzie trzy książeczki i otworzyła puszkę po cygarach, na której napis głosił: "datki na cele artystyczne". - Prosto z drukarni.
Co miesiąc Mary Gore wydawała "Angel Motors", zbiór poezji, rysunków i opowiadań w większości pisanych przez nią samą, obrzucanych obelgami przez tych nieszczęśliwców, dla których nie starczyło egzemplarzy.
Po zebraniu dolara i czterdziestu dwóch centów w datkach Mary wyszła, mrucząc coś o tym, że społeczeństwo, które nie wspiera sztuki, jest skazane na klęskę.
- Co to ma być? - spytała Miss Penk, spoglądając na okładkę książeczki. Była zbyt próżna, by zakładać okulary w miejscach publicznych.
Burmistrz Lambordeaux przyglądał się jej przez chwilę. Miał doskonały wzrok, ale nie miał pojęcia, na co właśnie patrzy.
- Wygląda jak muł skaczący z klifu.
- Wcale nie - zaprzeczyła Lee O'Leary. - To naga kobieta dzwoniąca dzwonkiem.
- Zawołajcie tu szeryfa Gibbsa! - wybuchnął gniewem Heine, zrzucając książeczkę z kontuaru na podłogę. - Chcę, żeby aresztowano tę kobietę!
- Pod jakim zarzutem? - spytała Fenny.
Heine wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Czy nie ma czegoś takiego jak "naprzykrzanie się"?
- Posłuchajcie tego - powiedziała Lee. Odchrząknęła. - Polne drogi autorstwa Mary Gore:

Zakurzone, niebezpieczne drogi prowadzące do suchego
otoczenia mego serca,
tej pompy krwi i miłości…
Kto zatrzyma się, by zamieść by-passy,
By polepszyć widoczność, wspomoże samochody
Pragnące zatrzymać się i zatankować?

- Ta kobieta jest psychopatką - stwierdziła Frau Katte.
Twarz Slima pojawiła się w okienku obrotowych drzwi i widząc, że nie ma Mary, jego brwi uniosły się z przyjemnością. Wstawił nowy zapas czystych ścierek do wiaderka w zlewie i wtedy zauważył egzemplarz "Angel Motors", który Heine strącił z lady. Jego usta wykrzywiła drwina, ugiął nogę, podniósł ją i uznał książeczkę za swój hydrant.
- Slim - ostrzegła Lee - wszyscy czujemy to samo, ale proszę skorzystać z łazienki.
Fenny opuściła ciepło Cup O'Delight i zatrzęsła się na wietrze, który pozostawił na głównej ulicy miasteczka tylko jedną latarnię. Szła powoli, oglądając łopaty do odśnieżania wystawione na sprzedaż przed sklepem metalowym i czytając stronę tytułową tygodnika "Tall Pine Register" przez szybę kiosku z gazetami. Stanęła przy oknie poczty, przyglądając się nowej wystawie znaczków, aż wreszcie odwróciła się i zaczęła iść w stronę Kącika Sig. Gloria Murch przychodziła z "naprawdę zabawnym towarem", co było wydarzeniem napawającym Fenny smutkiem, tęskonotą za rodzicami i żartami na temat ostatnich wygłupów pań z kółka kościelnego.