Z głębi mroku

  • szt.
  • Cena katalogowa: 29,00 zł
  • Rabat: -14,50 zł (50 %)
  • 14,50 zł

Edynburg ma się wkrótce stać siedzibą pierwszego od blisko trzystu lat parlamentu Szkocji. Z uwagi na to, że budynki parlamentu powstają w środku rejonu podległego komisariatowi na St. Leonard's, detektyw inspektor John Rebus zostaje mianowany łącznikiem policji do spraw z tym związanych.
Queensberry House stanowi nie tylko siedzibę przyszłych władz ustawodawczych, ale jest także miejscem, gdzie wedle legendy pewien szaleniec upiekł na rożnie młodego mężczyznę. Kiedy podczas remontu budynku odsłonięte zostaje palenisko pałacowej kuchni, w którym zginął ów młodzieniec, ekipa znajduje w nim ofiarę morderstwa popełnionego znacznie bliżej naszych czasów. Kilka dni później znalezione zostaje kolejne ciało. Tym razem ofiarą okazuje się kandydat na posła do szkockiego parlamentu, a wszyscy wokół zaczynają wywierać na Rebusa potężną presję, żądając natychmiastowych odpowiedzi.
Ktoś ma zamiar zbić na niepodległości Szkocji ogromny majątek, a kiedy w rachubę wchodzą ogromne pieniądze, wszystko zaczyna tonąć w mroku…

Ian Rankin urodzony w 1960 w Królestwie Fife jest absolwentem Uniwersytetu Edynburskiego. Po skończeniu nauki pracował jako zbieracz winogron, świniopas, poborca podatkowy, badacz alkoholu, dziennikarz piszący o sprzęcie hi-fi i punkowy muzyk. Jego pierwsza powieść z Rebusem zatytułowana Supełki i krzyżyki wyszła w roku 1987 i od tej pory jego książki zostały przetłumaczone na kilkanaście języków, a także zdobywają sobie coraz większą popularność w USA. Został wybrany na członka Towarzystwa Hawthorna , jak również zdobył prestiżową Nagrodę Chandlera-Fulbrighta i nagrodzony został dwoma "Sztyletami" CWA** za krótkie opowiadania. W 1997 jego powieść Black & Blue zdobyła Złoty Sztylet Macallan*** CWA oraz została nominowana do nagrody "Edgara" za najlepszą powieść roku, przyznawanej przez Stowarzyszenie Amerykańskich Pisarzy Sensacyjnych. Powieści Black & Blue, The Hanging Garden, Dead Souls i Mortal Causes stały się podstawą scenariuszy spektakli telewizyjnych w telewizji ITV, w których w roli inspektora Rebusa wystąpił John Hannah. Powieść Dead Souls będąca dziesiątą z kolei w serii z inspektorem Rebusem została w 1999 nominowana do Nagrody Złotego Sztyletu CWA. Obdarzony tytułem Absolwenta Roku Uniwersytetu Edynburskiego, Ian Rankin otrzymał także dwa honorowe doktoraty: jeden w 1999 na Uniwersytecie Abertay Dundee i drugi niedawno na Uniwersytecie St. Andrews. Mieszka w Edynburgu z żoną i dwoma synami.


Rok wydania: 2003
Stron: 515
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 28
Tłumacz: Lech Z. Żołędziowski

Fragment tekstu:

Dla mojego syna Kita jako wyrazwszystkich mych nadziei, marzeń i miłości

 


   Choć być może mą duszę mrok spowije,
   To odrodzi się ona w blasku świetlistym.
   Zbyt zawsze gorąco kochałem gwiazdy,
   By lękać się ciemności nocy.

       Sarah Williams, Stary astronom do swych uczniów

 

 

Część pierwsza
POCZUCIE KOŃCA

      A ta długa wąska kraina
      Obietnic jest pełna…

             Diakon Blue, Wages Day

1

Kiedy Rebus brał z rąk przewodnika żółty ochronny kask, zapadały już ciemności.
- Myślimy, że chyba tu znajdzie się administracja - powiedział przewodnik. Nazywał się David Gilfillan, pracował w Szkockim Towarzystwie Historycznym i z ramienia Towarzystwa nadzorował prace archeologiczne w Queensberry House. - Oryginalna budowla pochodzi z drugiej połowy siedemnastego wieku. Jej pierwszym właścicielem był lord Hatton. Potem, pod koniec wieku, kiedy posiadłość przeszła w ręce pierwszego diuka Queensberry, rozbudowano ją. Zapewne stała się wtedy jednym z najwspanialszych pałaców na całym Canongate, no i było stąd tylko rzut kamieniem od Holyrood.
Wszędzie wokół trwały prace rozbiórkowe. Oryginalna konstrukcja Queensberry House miała zostać zachowana, natomiast rozbiórce miały ulec wszystkie późniejsze dobudówki. Robotnicy przykucnięci na dachach zajęci byli demontażem dachówek, które wiązali w pęczki i opuszczali na linach do podstawionych kontenerów. Wokół kontenerów leżało tyle połamanych dachówek, że stawało się oczywiste, iż system ten daleki jest od doskonałości. Rebus poprawił sobie kask na głowie i starał się sprawiać wrażenie, że to, co mówi Gilfillan, interesuje go.
Wszyscy go przekonywali, że jego obecność tutaj to widomy znak, iż szefowie z Pałacu mają wobec niego jakieś plany, ale Rebus wiedział swoje. Zbyt dobrze znał swojego szefa. Komisarz "Farmer" Watson wyznaczył go do tego zadania w nadziei, że dzięki temu Rebus wyplącze się z kłopotów, a on na jakiś czas wyplącze się z Rebusa. I nic więcej. A jeśli - z naciskiem na słowo "jeśli" - Rebus podda się jego decyzji bez szemrania i wytrwa do końca, to wówczas być może - z wyraźnym naciskiem na słowo "może" - Farmer przyjmie skruszonego Rebusa znów na swe łono.
Grudniowe popołudnie w Edynburgu, godzina czwarta; John Rebus stoi z rękami wciśniętymi w kieszenie płaszcza i czuje, jak wilgoć przesiąka przez skórzane podeszwy jego butów. Gilfillan miał na nogach zielone gumiaki. Rebus zauważył, że detektyw inspektor Derek Linford ubrany był identycznie. Pewnie wcześniej zadzwonił i spytał archeologa, co się tu w tym sezonie nosi. Linford był jednym z młodych wilczków z Fettes, którego w komendzie policji okręgu Lothian and Borders czekała wielka kariera. Jeszcze przed trzydziestką, niemal przykuty do biurka i promieniejący zapałem do wykonywanej pracy. Już teraz niektórzy oficerowie z dochodzeniówki - na ogół starsi od niego wiekiem - uważali, że z inspektorem Derekiem Linfordem warto być w dobrej komitywie. Może się okazać, że ma niezłą pamięć; być może nadejdzie taki dzień, że będzie na nich wszystkich spoglądał z wyżyn gabinetu 279 w Pałacu.
Pałacem nazywano komendę główną policji przy Fettes Avenue. W gabinecie 279 urzędował komendant policji.
Linford miał w dłoni notatnik, a w zaciśniętych zębach trzymał długopis. I słuchał wykładu. Naprawdę słuchał!
- Czterdziestu przedstawicieli wyższych sfer, siedmiu sędziów, generałowie, lekarze, bankierzy… - Gilfillan wyraźnie chciał zaimponować uczestnikom wycieczki tym, jak ważną rolę w historii miasta odgrywało niegdyś Canongate. A jednocześnie nawiązywał do najbliższej przyszłości. Rozbiórka browaru stojącego obok Queensberry House przewidziana była na wiosnę przyszłego roku. Na uzyskanej w ten sposób działce zbudowany zostanie nowy budynek parlamentu, dokładnie vis-ŕ-vis Holyrood House, edynburskiej rezydencji królowej. Po drugiej stronie Holyrood Road, naprzeciw Queensberry House, trwały prace przy urządzaniu Dynamic Earth, tematycznego parku historyczno-przyrodniczego. Tuż obok przyszła siedziba redakcji dziennika "Scotsman" na razie przypominała gigantyczne puzzle ze stalowych belek. Z kolei naprzeciwko tej budowy trwały prace porządkowe na działce przeznaczonej pod budowę hotelu i "ekskluzywnego apartamentowca". Rebus stał pośrodku jednego z największych placów budowy w historii Edynburga.
- Zapewne znają państwo Queensberry House jako szpital - ciągnął dalej Gilfillan. Derek Linford kiwnął potakująco głową, bo tak reagował na niemal każdą informację padającą z ust archeologa. - Tu, gdzie teraz stoimy, był kiedyś parking. - Rebus rozejrzał się i popatrzył na pomalowane na brunatny kolor ciężarówki; na każdej widniał napis: ROZBIÓRKI. - Ale najpierw, nim urządzono szpital, były tu koszary. A ten plac służył do apeli. Zrobiliśmy tu wykopy i znaleźliśmy ślady po dawnym, leżącym głębiej, ogrodzie pałacowym. Zapewne zasypano go, by uzyskać miejsce pod plac.
W resztkach światła dziennego Rebus przyjrzał się Queensberry House. Jego szare poobłupywane mury wyglądały odpychająco. Z rynien wyrastała trawa. Budowla była ogromna, a mimo to nie pamiętał, by kiedykolwiek wcześniej zwrócił na nią uwagę, choć musiał tędy przejeżdżać niezliczoną liczbę razy.
- Moja żona kiedyś tu pracowała - odezwał się inny uczestnik wycieczki - kiedy jeszcze był tu szpital. - Uwagę tę wygłosił detektyw sierżant Joseph Dickie z komisariatu na Gayfield Square. Udało mu się wymigać z dwóch spośród pierwszych czterech spotkań WKPP - Wspólnej Komisji Parlamentarno-Policyjnej. W wyniku jakichś skomplikowanych zabiegów biurokratyczno-semantycznych WKPP była w rzeczywistości jedną z wielu podkomisji, jakie utworzono jako ciała doradcze do spraw bezpieczeństwa szkockiego parlamentu. WKPP liczyła ośmiu członków, wśród których znajdował się także oficjalny przedstawiciel Urzędu ds. Szkocji, oraz jakaś mętna postać podająca się za funkcjonariusza Scotland Yardu. Jednak gdy Rebus zadzwonił kiedyś do centrali w Londynie, nie udało mu się go odnaleźć. Rebus podejrzewał, że ów typ, niejaki Alec Carmoodie, przysłany został przez MI5. Dziś Carmoodie był nieobecny, podobnie jak Peter Brent, facet o bezkompromisowej minie i sposobie ubierania się, reprezentujący w komisji Urząd ds. Szkocji. Widocznie odpokutowując rozliczne grzechy, Brent był członkiem kilku różnych podkomisji i z dzisiejszej wycieczki wymigał się, tłumacząc, że wcześniej odbył ją już dwukrotnie, towarzysząc różnym zwiedzającym to miejsce dygnitarzom.
Dzisiejszą grupę uzupełniało jeszcze troje dalszych członków WKPP. Detektyw sierżant Ellen Wylie zatrudniona była w komendzie Wydziału C na Torphichen Place. Wyraźnie nie przeszkadzało jej to, że jest jedyną kobietą w grupie. Traktowała uczestnictwo w niej jak każde inne zadanie służbowe, podczas spotkań wygłaszała rozsądne uwagi, a niekiedy zadawała pytania, na które nikt nie potrafił udzielić rozsądnej odpowiedzi. Detektyw posterunkowy Grant Hood pochodził z tego samego co Rebus komisariatu na St Leonard's. Wzięto ich dwóch, ich komisariat bowiem był usytuowany najbliżej placu budowy na Holyrood i nowy budynek parlamentu miał się w przyszłości znaleźć w ich rewirze. Mimo iż obaj pracowali w jednym budynku, Rebus nie znał Hooda zbyt dobrze. Rzadko się zdarzało, by jednocześnie byli na służbie. Znał za to nieźle ostatniego członka WKPP, detektywa inspektora Bobby'ego Hogana z Wydziału D w Leith. Podczas pierwszego spotkania komisji Hogan odciągnął Rebusa na bok.
- Co my tu, do cholery, robimy?
- Ja dostałem wyrok - odpowiedział wtedy Rebus. - A ty?
Hogan zmierzył salę wzrokiem.
- Chryste Panie, człowieku, popatrz tylko na tę smarkaterię. Dla nich jesteśmy jak ze Starego Testamentu.
Uśmiechając się teraz w duchu do tego wspomnienia, Rebus uchwycił wzrok Hogana i mrugnął do niego porozumiewawczo. Hogan niemal niedostrzegalnie potrząsnął głową. Rebus wiedział, co chce powiedzieć: wszystko to tylko strata czasu. Dla Bobby'ego Hogana niemal wszystko było stratą czasu.
- Jeżeli zechcą państwo pójść za mną - powiedział Gilfillan - to zajrzymy teraz do środka.

Zdaniem Rebusa, to już naprawdę była strata czasu, skoro jednak powołano komisję, to teraz trzeba było znaleźć dla niej jakieś zajęcie. No i włóczyli się po mrocznych wnętrzach Queensberry House, a drogę oświetlały im z rzadka rozmieszczone i niezbyt solidnie wyglądające prowizoryczne lampy oraz ręczna latarka w rękach Gilfillana. W drodze na górę schodami - nikt nie miał ochoty korzystać z windy - Rebus znalazł się obok Joe Dickiego, który skorzystał z okazji, by poruszyć swój ulubiony temat.
- Złożyłeś już wyliczankę? - Miał na myśli zestawienie wydatków służbowych.
- Jeszcze nie - przyznał Rebus.
- Im wcześniej złożysz, tym wcześniej z nich wydusisz.
Wydawało się, że połowę czasu w trakcie spotkań komisji zajmuje mu spisywanie i sumowanie liczb w notatniku. Ani razu nie udało się Rebusowi zauważyć, by Dickie zawracał sobie głowę czymś równie banalnym jak robienie notatek. Dickie dobiegał czterdziestki, zbudowany był masywnie, a jego głowa kształtem przypominała pocisk armatni postawiony na sztorc. Czarną czuprynę miał krótko przystrzyżoną przy samej czaszce, a jego małe, okrągłe oczka wyglądały jak paciorki w główce porcelanowej lalki. Rebus podzielił się kiedyś tym porównaniem z Hoganem, który odparł, że lalka wyglądająca jak Joe Dickie "wpędziłaby dzieciaka w nocne koszmary".
- Ja już jestem duży - dodał wtedy Hogan - a wciąż mnie przeraża.
Krocząc po schodach, Rebus znów uśmiechnął się do swoich myśli. Tak, fajnie było mieć Hogana pod ręką.
- Myśląc o archeologii - ciągnął swoje wywody Gilfillan - wszyscy z reguły wyobrażają sobie kopanie w głąb ziemi, a jednak jedno z naszych najciekawszych odkryć na tym terenie miało miejsce na strychu. Współczesny dach został zbudowany na konstrukcji pierwotnego zwieńczenia budynku i dzięki temu odnaleźliśmy ślady czegoś, co wygląda na starodawną basztę. Żeby się tam dostać, musielibyśmy wejść po drabinie, ale jeśli to kogoś interesuje…
- Tak, chętnie - dał się słyszeć głos Dereka Linforda. Rebus znał aż za dobrze ten nosowy tembr głosu.
- Kutas - szepnął inny głos blisko ucha Rebusa. To Bobby Hogan, który zamykał całą stawkę. Jedna z głów przed nimi odwróciła się: Ellen Wylie. Usłyszała uwagę i teraz skwitowała ją miną, w której błąkał się cień uśmiechu. Rebus popatrzył na Hogana, który wzruszył ramionami, co miało znaczyć, że jego zdaniem Wylie jest w porządku.
- W jaki sposób Queensberry House będzie się łączył z budynkiem parlamentu? Czy będą tu jakieś wewnętrzne przejścia? - Pytanie znów pochodziło od Linforda. Szedł na samym przedzie tuż obok Gilfillana. Teraz obaj zniknęli za zakrętem schodów, więc Rebus musiał wytężyć słuch, by usłyszeć niechętną odpowiedź Gilfillana:
- Tego to ja już nie wiem.
W tonie jego głosu można było wyraźnie usłyszeć: jestem archeologiem, nie architektem. Jego zadaniem było zajmowanie się przeszłością budowli, nie jej przyszłością. Sam też nie bardzo wiedział, po co traci czas na te wycieczki, ale go o to poproszono. Hogan wykrzywił twarz w grymasie, który wszystkim wokół miał dać do zrozumienia, co on na ten temat myśli.
- A kiedy budynek zostanie ukończony? - zapytał Grant Hood. To akurat było łatwe: wszystkich o tym informowano. Rebus domyślił się, po co Hood o to pyta - próbuje Gilfillana podnieść na duchu, zadając mu pytanie, na które tamten będzie umiał odpowiedzieć.
- Prace budowlane rozpoczną się latem - odparł Gilfillan. - Wszystko powinno być gotowe i funkcjonować jesienią roku 2001. - Dotarli już do górnego podestu schodów i przed nimi otwierał się teraz widok na korytarz z ciągiem pootwieranych drzwi, za którymi widać było pomieszczenia dawnych sal szpitalnych. Ściany byłe wyszczerbione licznymi odwiertami, a z podłogi zerwano posadzkę - wszystko w ramach sprawdzania stanu konstrukcji budynku. Rebus wyjrzał przez okno. Większość robotników zdawała się już zbierać do odejścia: łażenie po dachu w zapadających ciemnościach było zbyt niebezpieczne. Na dole widać było letnią altanę - też przeznaczoną do rozbiórki. Obok rosło rozłożyste drzewo obsypane wokół gruzem. Drzewo to posadziła kiedyś królowa, nie wolno więc go było  wyciąć bez jej osobistej zgody. Według słów Gilfillana, zgodę taką już uzyskano i los drzewa był przesądzony. Może w przyszłości powstaną tam jakieś ogrody, a może przeznaczą ten teren na parking dla personelu. Nikt jeszcze tego nie wiedział. Rok 2001 wydawał się na razie bardzo odległy. Aż do czasu ukończenia budowy parlament miał się zbierać w Sali Zgromadzeń Kościoła Szkocji, nieopodal wzgórza Mound. Komisja już dwukrotnie odwiedzała Salę Zgromadzeń i zapoznawała się z jej bezpośrednim otoczeniem. Na użytek parlamentu przejmowano okoliczne biurowce, tak by panowie posłowie i panie posłanki mieli gdzie pracować. Na jednym ze spotkań Bobby Hogan zapytał, dlaczego, jak to określił, "nie mogą się wstrzymać z bólami" do czasu, aż ukończony zostanie budynek na Holyrood. Peter Brent, przedstawiciel administracji państwowej w komisji, popatrzył na niego ze świętym oburzeniem.
- Dlatego, że Szkocja potrzebuje parlamentu już teraz - powiedział.
- To ciekawe, bo przez trzysta lat jakoś radziliśmy sobie bez niego…
Brent już miał się żachnąć, ale w tym momencie wtrącił się Rebus.
- Ale przyznasz, Bobby, że przynajmniej nie próbują na siłę kończyć robót.
Hogan uśmiechnął się, wiedząc, że jest to aluzja do niedawnego otwarcia Muzeum Narodowego Szkocji. Królowa przyjechała wtedy do Szkocji, by dokonać oficjalnego otwarcia nie skończonego jeszcze budynku, musieli więc na ten moment porozbierać rusztowania i na chybcika pomalować kontenery.
Gilfillan stanął obok składanej drabiny i wskazał ręką zasłonięty klapą właz w suficie.
- Oryginalna konstrukcja dachowa jest tuż za tym - powiedział. Obie stopy Dereka Linforda już spoczywały na pierwszym szczeblu drabiny. - Nie musi pan wchodzić na samą górę - dodał w kierunku wspinającego się po drabinie Linforda. - Wystarczy, jak panu stąd poświecę latarką…
Ale Linford już zniknął na strychu.
- Zamknijmy mu tę klapę i wiejmy stąd - powiedział Bobby Hogan z uśmiechem, tak by nikt nie miał wątpliwości, że żartuje.
Ellen Wylie wzdrygnęła się.
- Tu jest jakaś taka specyficzna atmosfera, prawda? - powiedziała.
- Żona kiedyś tu widziała ducha - powiedział Joe Dickie. - Zresztą nie ona jedna, wielu tu pracujących też go widziało. Ducha płaczącej kobiety. Ten duch siadywał na brzegu jednego z łóżek.
- Może to był duch jakiejś pacjentki, która tu umarła - podsunął Grant Hood.
Gilfillan odwrócił się w ich stronę.
- Ja też słyszałem tę historię. To matka kogoś ze służby. Jej syn był tu tej nocy, kiedy podpisano Akt Unii. Wtedy właśnie biedaka zamordowano.
Linford zawołał z góry, że chyba wie, w którym miejscu znajdowały się schody wiodące do baszty, ale nikt go nie słuchał.
- Zamordowano? - zapytała Ellen Wylie.
Gilfillan przytaknął głową. Jego latarka rzucała na okoliczne ściany tajemnicze cienie i wydobywała z mroku liczne pajęczyny. Linford próbował odczytać coś na ścianie.
- Tu jest jakaś data… chyba 1870.
- Wiecie państwo o tym, że Queensberry był twórcą porozumienia, które doprowadziło do podpisania Aktu Unii? - kontynuował Gilfillan. Dostrzegł, że po raz pierwszy od chwili, kiedy ich wycieczka wyruszyła z parkingu browaru, ma wreszcie słuchaczy. - Było to w roku 1707. Tak więc to tu - szurnął obcasem po gołych deskach przykrywających strop - narodziła się Wielka Brytania. A w noc podpisania Aktu w pałacowej kuchni pracował jeden z młodych służących. Książę Queensberry był wtedy sekretarzem stanu. Do niego należało przewodniczenie wszystkim negocjacjom. Ale diuk miał też syna, Jamesa Douglasa, pana na Drumlanrig. I legenda mówi, że Jamesowi wtedy odbiło…
- I co się stało?
Gilfillan popatrzył w kierunku otwartego włazu na strych.
- Wszystko w porządku, tam na górze? - zawołał.
- Jak najbardziej. Ktoś jeszcze chce tu popatrzeć?
Zignorowali go kompletnie. Ellen Wylie powtórzyła swoje pytanie.
- Najpierw gonił sługę z mieczem w ręku - powiedział Gilfillan - a potem upiekł go w jednym z kuchennych palenisk. Kiedy go znaleziono, siedział i spokojnie przeżuwał.
- Święty Boże - powiedziała Ellen Wylie.
- I pan w to wierzy? - spytał Bobby Hogan, wsadzając ręce w kieszenie.
Gilfillan wzruszył ramionami.
- Są na to dokumenty.
Wszyscy poczuli z góry podmuch zimnego powietrza. Chwilę potem na szczeblu drabiny pojawiła się gumowa podeszwa i Derek Linford w tumanie kurzu rozpoczął powolne schodzenie w dół. Po zejściu stanął i wyjął spomiędzy zębów długopis.
- Ciekawie tam na górze - powiedział. - Naprawdę powinniście spróbować. To może być wasza pierwsza i ostatnia szansa.
- A to dlaczego? - spytał Bobby Hogan.
- Bo bardzo wątpię, Bobby, żebyśmy pozwolili turystom tu zaglądać - odparł Linford. - Pomyślcie tylko, jak by to wpłynęło na warunki bezpieczeństwa.
Hogan zrobił tak gwałtowny ruch, że Linford aż drgnął. Jednak Bobby wyciągnął tylko rękę i delikatnie zdjął z ramienia młodzieńca pajęczynę.
- Nie możemy pozwolić, żebyś wrócił na salony Pałacu w stanie niezupełnie idealnym, nieprawdaż, synu? - powiedział.
Linford nie zareagował na zaczepkę, wychodząc zapewne z założenia, że takie policyjne przeżytki jak Bobby Hogan należy ignorować. Również Hogan miał świadomość, że nic mu ze strony Linforda nie zagraża, bo nim ten młody człowiek zdąży dojść do jakiegoś stanowiska dającego mu prawdziwą władzę, on, Hogan, będzie już dawno na emeryturze.
- Jakoś mi to miejsce nie wygląda na przyszłą siedzibę rządu naszych dusz - powiedziała Ellen Wylie, przyglądając się zaciekom na ścianach i odpadającym tynkom. - Czy nie byłoby lepiej wszystko to rozwalić i zbudować na nowo?
- To budynek wpisany na listę zabytków - powiedział z wyrzutem w głosie Gilfillan. Wylie tylko wzruszyła ramionami, a Rebus wiedział, że i tak osiągnęła swój cel, którym było odwrócenie uwagi od Linforda i Hogana. Gilfillan znów się rozgadał na temat historii całego terenu i opowiedział o wielu studniach odnalezionych pod budynkiem browaru oraz o rzeźni, która kiedyś tu w pobliżu działała. Podczas schodzenia w dół Hogan został nieco z tyłu, postukał palcem w zegarek, a potem uniósł do ust zwiniętą dłoń i odchylił głowę do tyłu. Rebus potwierdził skinięciem głowy, że to dobry pomysł - drink na zakończenie. Pub Jenny Ha był niedaleko, a po drodze na St Leonard's mieli jeszcze Holyrood Tavern. Jakby czytając w ich myślach, Gilfillan zaczął teraz opowiadać o browarze Younger's.
- Niegdyś zajmował aż dwadzieścia siedem akrów ziemi i produkował dwadzieścia pięć procent całości produkowanego w Szkocji piwa. Trzeba tylko pamiętać, że kiedyś, od początków dwunastego wieku, na Holyrood mieściło się opactwo. Mało prawdopodobne, żeby pijali w nim tylko źródlaną wodę.
Przez okno na podeście schodów Rebus zobaczył, że na zewnątrz noc już zapadła na dobre. Tak to już jest w Szkocji zimą: jeszcze ciemno, kiedy jedziesz do pracy, i już ciemno, kiedy z niej wracasz. No cóż, odbyli swoją małą wycieczkę, nic z niej nie skorzystali, a teraz rozpuszczą ich wszystkich do macierzystych komisariatów aż do następnego spotkania. Sprawiało to wrażenie odbywania pokuty, ale tak to właśnie szef Rebusa zaplanował. Farmer Watson sam też był członkiem komisji: Komisji Strategii Policyjnej dla Nowej Szkocji. Wszyscy nazywali ją w skrócie KOSTRUPO. Komisja siedzi na komisji i komisją pogania… Rebus miał poczucie, jakby budowali papierową wieżę z tych wszystkich programów działania, referatów, koreferatów, sprawozdań i opracowań, którymi można by zapełnić cały Queensberry House. A im dłużej się naradzali i im więcej powstawało dokumentów, tym bardziej zdawali się oddalać od rzeczywistości. Queensberry House też sprawiał wrażenie czegoś nierealnego, a pomysł tworzenia parlamentu był jak ze snu jakiegoś szalonego bożka.
"Ale Edynburg to wytwór snu szalonego bożka / snu niespokojnego i mrocznego…"
Rebus przeczytał kiedyś te słowa jako motto do książki o jego mieście. Stanowiły cytat zaczerpnięty z wiersza Hugh MacDiarmida. Sama książka była źródłem jego najświeższej wiedzy, podjętej przez niego próby zrozumienia własnego dziedzictwa.
Zdjął kask i rozgarnął włosy palcami, zastanawiając się, na ile naprawdę ten kawałek żółtego plastiku byłby skuteczny jako ochrona przed czymś spadającym z wysokości kilku pięter. Gilfillan natychmiast poprosił, by ponownie włożył kask i nie zdejmował go aż do powrotu do biura kierownictwa budowy.
- Panu może nic nie zrobią - dodał archeolog - ale mnie tak.
Rebus włożył kask przy akompaniamencie cmokania i wygrażania palcem ze strony Hogana. Wrócili już na parter i znajdowali się teraz w pomieszczeniu, w którym zapewne kiedyś mieściła się recepcja szpitala. Niewiele tu z niej zostało. Koło drzwi leżały zwoje kabli elektrycznych, wszystkie bowiem pomieszczenia wymagały wymiany całej instalacji. By ułatwić poprowadzenie pod ziemią nowego okablowania, planowano zamknięcie na jakiś czas skrzyżowania Holyrood z St Mary's. Plan ten wcale nie cieszył Rebusa, który często jeździł tą trasą i którego teraz czekały objazdy. Zbyt często miasto przypominało ostatnio jeden wielki plac robót drogowych.
- No cóż - powiedział Gilfillan, rozkładając ramiona - to by było mniej więcej tyle. Jeżeli są jakieś pytania, zrobię, co będę mógł.
W ciszy, jaka zapadła, Bobby Hogan znacząco zakasłał. Rebus wiedział, że to ostrzeżenie pod adresem Linforda. Kiedyś przyjechał ktoś z Londynu, by wygłosić pogadankę na temat zasad bezpieczeństwa w tamtejszych budynkach parlamentu, a Linford miał tyle pytań, że nieszczęśnik spóźnił się na pociąg, którym miał wrócić do domu. Hogan wiedział to najlepiej, bo to on właśnie próbował wtedy na złamanie karku odwieźć gościa na Waverley Station, a potem miał go na głowie przez całą resztę wieczoru, aż do chwili, gdy go wreszcie wsadził do nocnego sleepingu do Londynu.
Linford kartkował swój notatnik, podczas gdy sześć par oczu wwiercało się w niego, a palce postukiwały w zegarki.
- No cóż, wobec tego… - zaczął Gilfillan
- Halo! Panie Gilfillan! Jest pan tam? - Głos dochodził skądś z dołu.
Gilfillan podszedł do wejścia i stanął przy schodach wiodących w dół.
- O co chodzi, Marlene?
- Niech pan tu zejdzie, to sam pan zobaczy.
Gilfillan zwrócił się do grupy zniecierpliwionych podopiecznych.
- To co, zejdziemy?
Nie czekając na odpowiedź, ruszył schodami w dół. Nie bardzo mogli stąd wyjść bez niego. Pozostawało im albo czekać w tym nieprzytulnym pomieszczeniu oświetlonym jedną marną żarówką, albo podążyć za nim do podziemi. Derek Linford ruszył pierwszy.
Zeszli schodami do wąskiego holu, po którego obu stronach znajdowały się wejścia do poszczególnych sal, z których prowadziły w głąb przejścia do dalszych pomieszczeń. Rebusowi zdało się, że w mroku dostrzega zarys generatora prądu. W głębi korytarza słychać było jakieś głosy i widać taniec strumieni światła z latarek. Przeszli z korytarza do pomieszczenia oświetlonego pojedynczą lampą łukową. Lampa skierowana była na jedną ze ścian, której dolna połowa obłożona była na całej długości drewnianą okładziną, pomalowaną na ten sam urzędowy kremowy kolor co tynk ścian. Płyty podłogowe zostały niemal całkowicie zerwane, tak że kroczyli po belkach stropowych, pod którymi widać było gołą ziemię. W całym pomieszczeniu czuć było woń wilgoci i pleśni. Gilfillan i młoda pani archeolog, którą nazywał Marlene, przykucnięci wpatrywali się we fragment ściany, z którego zdjęto okładzinę. Na ścianie widoczne były dwa wydłużone łuki ułożone z ociosanych kamieni, przypominające Rebusowi kształtem kolejowe tunele w miniaturze. Gilfillan odwrócił się do nich, a na jego twarzy po raz pierwszy tego dnia malowało się wyraźne podniecenie.
- Paleniska - powiedział. - I to dwa. To tu musiała być pałacowa kuchnia. - Wyprostował się i odszedł kilka kroków do tyłu. - W którymś momencie poziom podłogi został podniesiony. To, co tu widzimy, to tylko górna połowa łuków nad paleniskami. - Mówił na wpół zwrócony w stronę grupy, jakby nie mogąc oderwać wzroku od znaleziska. - Ciekawe, w którym z nich upieczono tego służącego…
Jedno z palenisk było otwarte, drugie przysłonięte kilkoma kawałkami brunatnej, skorodowanej metalowej osłony.
- Cóż za wspaniałe odkrycie - powiedział Gilfillan, uśmiechając się promiennie do swej młodszej koleżanki. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech. Miło było patrzeć na ludzi, którym wykonywana praca daje tyle radości. Grzebanie się w przeszłości i wydzieranie jej tajemnic… Rebusowi przyszło nagle do głowy, że właściwie ich praca niewiele się różni od pracy detektywa.
- To co, mamy szansę na jakieś pieczyste na kolację? - spytał Bobby Hogan, powodując, że Ellen Wylie parsknęła śmiechem. Jednak Gilfillan nie był w nastroju do żartów. Stał teraz obok zakrytego paleniska i próbował dłubać paznokciami w szparze pomiędzy metalem a kamiennym łukiem. Kawałek metalu dało się łatwo usunąć. Marlene pomogła mu go unieść i ułożyć ostrożnie na podłodze.
- Ciekawe, kiedy to zasłonili - powiedział Grant Hood.
Gilfillan postukał palcami w wyjęty kawałek blachy.
- Na prehistoryczne to to nie wygląda - powiedział. Potem wraz z Marlene wydobyli drugi kawałek blachy i wtedy wszyscy mogli zajrzeć do wnętrza odsłoniętego paleniska. Gilfillan oświetlił je latarką, choć lampa łukowa dawała wystarczająco dużo światła.
Nikt nie mógł mieć cienia wątpliwości, że to, co było widać w środku, to zasuszone ludzkie zwłoki.

 

2

Siobhan Clarke obciągnęła sobie rąbek czarnej sukienki. Dwaj mężczyźni robiący obchód parkietu zatrzymali się, by ją zlustrować. Spojrzała na nich wyzywająco, ale oni wrócili do przerwanej rozmowy i przykładając sobie dłonie do ust, próbowali przekrzyczeć panujący zgiełk. Potem obaj kiwnęli głowami, łyknęli z półlitrowych kufli z piwem i ruszyli w dalszą drogę, przyglądając się kolejnym stolikom. Clarke popatrzyła na swoją towarzyszkę, która przecząco pokręciła głową na znak, że to nie ci. Stół, przy którym siedziały, stał w dużym półkolistym zagłębieniu, a wokół niego tłoczyło się czternaście osób. Osiem kobiet i sześciu mężczyzn. Kilku mężczyzn miało na sobie garnitury, inni ubrani byli w dżinsowe kurtki, jednak wszystkie kobiety miały na sobie wyjściowe sukienki. "W dżinsach i adidasach nie wpuszczamy", głosił napis przed wejściem, jednak zasada ta nie była w pełni przestrzegana. Było tu na to zbyt tłoczno. Clarke zastanowiła się, czy nie łamie się tu przypadkiem przepisów przeciwpożarowych.
- Zawsze tu taki tłok?
Sandra Carnegie wzruszyła ramionami.
- Chyba tak jak zwykle! - odkrzyknęła. Siedziała tuż obok Clarke, ale mimo to jej głos niemal utonął w dudniącej muzyce. Nie po raz pierwszy Clarke zastanowiła się, jak to w ogóle możliwe, by w takim klubie jak ten można było kogoś poznać. Mężczyźni siedzący przy stole mogli jedynie liczyć na kontakt wzrokowy i ruchem głowy w kierunku parkietu prosili do tańca. Jeśli kobieta to zaproszenie przyjmowała, wszyscy musieli podnieść się z miejsc i przepuścić parę na parkiet. Na parkiecie tańczący zdawali się poruszać w dwóch oddzielnych światach, jedynie od czasu do czasu spotykając się wzrokiem z partnerem. Podobnie było, jeśli do towarzystwa podchodził ktoś obcy: kontakt wzrokowy, kiwnięcie głową w stronę parkietu, potem rytuał oddzielnego tańca. Czasami kobiety tańczyły same ze sobą i rozbieganymi oczami lustrowały inne twarze. Zdarzało się też widzieć mężczyzn tańczących samotnie. Clarke spoglądała wtedy pytająco na Sandrę, która najpierw dokładnie im się przyglądała, a potem przecząco kręciła głową.
Był to "wieczór dla samotnych" w klubie Marina (niezła nazwa jak na klub usytuowany cztery kilometry od morza). Tyle że z tego "wieczoru dla samotnych" niewiele właściwie wynikało. W teorii znaczyło to, że muzyka będzie nawiązywała do lat 80. lub 70., z myślą o klienteli nieco starszej niż w innych klubach. Dla Clarke słowo "samotni" oznaczało ludzi po trzydziestce, często rozwiedzionych. Jednak dziś byli tu także ludzie tak młodzi, że przed wyjściem musieli zapewne jeszcze odrobić lekcje.
A może to ona się zestarzała?
Był to przecież jej pierwszy w życiu "wieczór dla samotnych". Próbowała sobie obmyślić jakieś fajne odzywki. Jeśli jakiś palant ją zapyta, jakie jajeczka lubi na śniadanie, była gotowa mu odpowiedzieć: "nie zapłodnione". Natomiast nie miała pojęcia, co odpowie, jeśli ją ktoś zapyta o to, czym się zajmuje.
Informacja, że się jest policjantką w sekcji kryminalnej policji Lothian and Borders, nie stanowiła najlepszego zagajenia rozmowy. Osobiście nie raz już tego doświadczyła. Może to właśnie dlatego ostatnio niemal zaprzestała prób. Wszyscy przy stole wiedzieli, kim jest i po co tu przyszła, i żaden z mężczyzn nie próbował nawet do niej zagadać. Pełna była słów otuchy i współczucia dla Sandry Carnegie i ponurej niechęci wobec mężczyzn siedzących przy stole, którzy pod jej wzrokiem aż się kulili. Byli przecież mężczyznami, a wszyscy oni są tacy sami - jedna wielka banda sukinsynów. Bo to mężczyzna zgwałcił Sandrę Carnegie i z pogodnej, pełnej życia samotnej matki wychowującej synka uczynił znerwicowany strzęp człowieka.
I to Clarke namówiła Sandrę, by zamieniła się w myśliwego - takiego właśnie terminu wtedy użyła.
- Musimy go dopaść, Sandro. W każdym razie ja tak uważam… zanim znów to zrobi.
"On"… "jego"… Tyle że tak naprawdę było ich dwóch. Jeden, który gwałcił, i drugi, który pomagał obezwładnić ofiarę. Kiedy opis gwałtu dostał się do gazet, zgłosiły się jeszcze dwie inne kobiety, które też opowiedziały swoje historie. Obie były ofiarami napaści - w sensie seksualnym i fizycznym - ale nie gwałtu. W każdym razie nie był to gwałt odpowiadający ustawowej definicji tego przestępstwa. Historie opowiedziane przez kobiety były niemal identyczne: wszystkie trzy były członkiniami klubów dla samotnych; wszystkie trzy uczestniczyły w imprezach klubowych; wszystkie trzy wracały potem samotnie do domów.
Jeden mężczyzna szedł za nimi i nagle się na nie rzucał; drugi siedział za kierownicą furgonetki i w momencie napaści zatrzymywał się przy chodniku. Reszta odbywała się wewnątrz furgonetki, na podłodze przykrytej jakimś materiałem, być może plandeką. Potem ofiarę wyrzucano z furgonetki, zazwyczaj gdzieś na przedmieściach, żegnając ją końcowym ostrzeżeniem, by nie ważyła się nikomu o tym mówić i by nie zawiadamiała policji.
- Jak się łazi po klubach dla samotnych, to się dostaje to, czego się szuka.
Tak każdorazowo brzmiały końcowe słowa gwałciciela, słowa, które Siobhan Clarke, oddelegowanej do sekcji przestępstw seksualnych i siedzącej w ciasnej klatce udającej biuro, dawały dużo do myślenia. Jedno było pewne: w miarę jak przestępca nabierał pewności siebie, jego ataki stawały się coraz brutalniejsze. Już przeszedł od napaści do gwałtu - kto wie, do czego się teraz posunie? Pewne było również to, że jego specjalnym zainteresowniem cieszyły się kluby dla samotnych. Czy dlatego, że stanowiły jego świadomy cel? I skąd miał informacje o uczestniczkach?
Przestała już wprawdzie pracować w sekcji przestępstw seksualnych i wróciła do swych normalnych zajęć w sekcji kryminalnej na St Leonard's, ale pozwolono jej nadal zajmować się sprawą Sandry Carnegie i spróbować namówić ją do powrotu do klubu Marina. Siobhan zakładała, że gwałciciel zapewne wiedział, kto chodzi do klubów dla samotnych, choć sam do nich nie uczęszczał. Przesłuchano więc bywalców klubów dla samotnych - w mieście było ich trzy - łącznie z tymi, którzy już się z nich wypisali lub zostali wyrzuceni.
Z pobladłą twarzą Sandra popijała bacardi z colą. Jak dotąd większość wieczoru spędziła ze wzrokiem wbitym w stół. Przed przyjściem do Mariny jej grupa spotkała się najpierw w pubie. Tak się to zwykle odbywało: zbierali się w pubie i potem szli dalej, niekiedy nie ruszali się z miejsca, a czasami coś sobie organizowali - tańce albo wyjście do teatru. Możliwe, że gwałciciel podążał za nimi już od pubu, jednak było bardziej prawdopodobne, że zaczynał od klubu z tańcami, gdzie krążył wokół parkietu z twarzą ukrytą za szklanką z drinkiem i nic nie odróżniało go od dziesiątków innych mężczyzn zachowujących się dokładnie tak samo.
Clarke była ciekawa, czy kierując się wyglądem, można rozpoznać grupę samotnych. Na pewno było to zawsze dość liczne towarzystwo obojga płci. Ale równie dobrze towarzystwo takie mogło być grupą kolegów z pracy. Tyle że na palcach samotnych nie byłoby obrączek… no i choć w obu przypadkach zróżnicowanie wiekowe mogło być znaczne, w grupie samotnych nie powinien się znaleźć ktoś, kto by wyraźnie wyglądał na młodziutkiego praktykanta. Clarke podpytała Sandrę o jej grupę.
- Mam dzięki temu jakieś towarzystwo. Pracuję w domu starców, więc nie mam okazji, żeby poznać kogoś w swoim wieku. No i jest jeszcze David. Więc jak chcę gdzieś wyjść, to moja mama musi zostawać z dzieckiem. - David był jej jedenastoletnim synkiem. - Tylko tak dla towarzystwa, żeby się nie czuł samotny.
Inna członkini grupy powiedziała niemal to samo, dodając jeszcze, że bardzo wielu mężczyznom, których spotyka się w grupach samotnych, "sporo brakuje do doskonałości". Natomiast kobiety są w porządku - jak to zwykle w towarzystwie.
Siedząc na końcu stołu, Clarke miała już dwa zaproszenia do tańca i dwa razy odmówiła. Jedna z kobiet przy stole nachyliła się w jej kierunku.
- Stanowisz świeżą krew! - wykrzyknęła. - Oni to zawsze wyczują! - Potem odchyliła się do tyłu i głośno roześmiała, ukazując przy tym poplamione nikotyną zęby i język zabarwiony na zielono koktajlem, który właśnie piła.
- Moira jest po prostu zazdrosna - uprzedziła ją wcześniej Sandra. - Jak się nawet zdarza, że ktoś ją prosi do tańca, to tylko taki, co to wcześniej cały dzień spędził w kolejce po nowy miesięczny na autobus.
Moira nie mogła tego słyszeć, ale świdrowała ją wzrokiem tak, jakby czuła, że ktoś ją obmawia.
- Muszę iść do toalety - oświadczyła Sandra.
- Pójdę z tobą.
Sandra kiwnęła głową, że dobrze. Clarke jej przecież przyrzekła: ani na sekundę nie spuszczę cię z oka. Podniosły z podłogi torebki i zaczęły przepychać się przez tłum.
W ubikacji nie było wiele luźniej, ale przynajmniej trochę chłodniej, a drzwi nieco tłumiły zgiełk panujący na sali. Clarke czuła w uszach szum i drapanie w gardle od dymu i mówienia podniesionym głosem. Sandra stanęła w kolejce do kabin, a Clarke podeszła do rzędu umywalek i spojrzała na siebie w lustrze. Normalnie nie robiła w ogóle makijażu, więc teraz z zaskoczeniem przyglądała się swojej odmienionej twarzy. Ołówek do brwi i tusz do rzęs spowodowały, że jej oczy wyglądały nie tyle uwodzicielsko, co agresywnie. Podciągnęła sobie jedno z ramiączek sukienki. Teraz, kiedy stała, rąbek sukienki sięgał jej do kolan, ale kiedy siadała, groziło jej, że sukienka podjedzie aż pod sam brzuch. Miała ją na sobie tylko dwa razy: raz na czyimś ślubie i raz na proszonej kolacji, i nie przypominała sobie, żeby wtedy miała z nią takie kłopoty. Czy to znaczy, że jej pupa rośnie? Czy to o to chodzi? Odwróciła się bokiem, starając się obejrzeć, a potem skupiła uwagę na włosach. Były krótko przycięte: lubiła taką fryzurę. Wydłużała jej twarz. Potrąciła ją jakaś kobieta, przepychając się do suszarki do rąk. Z jednej z kabin dochodziło głośne pociąganie nosem; pewnie któraś ciągnie koks. I te rozmowy w kolejce do kabin: beznamiętne uwagi na temat dzisiejszej zwierzyny. Który ma najzgrabniejszy tyłek? I co ważniejsze: wypchane krocze czy wypchany portfel? Sandra weszła do jednej z kabin. Clarke splotła ręce i czekała. Ktoś stanął tuż przed nią.
- Co ty tu gumki koleżanko sprzedajesz czy jak?
Uwaga wywołała śmiech kolejki. Dopiero teraz zauważyła, że stoi tuż obok automatu z prezerwatywami, odsunęła się więc na bok, pozwalając kobiecie wrzucić kilka monet do otworu. Clarke przyjrzała się jej prawej dłoni. Plamy wątrobiane, obwisła skóra. Lewa dłoń powędrowała teraz do tacki wydającej zakup; na palcu serdecznym widoczny był wyraźny ślad po zdjętej obrączce. Pewnie teraz tkwiła w jej torebce. Twarz kobiety miała opaleniznę rodem z gabinetu kosmetycznego i wyraz zahartowanej w bojach nadziei. Puściła do Siobhan oko.
- Nigdy nic nie wiadomo.
Clarke zmusiła się do uśmiechu. U siebie w komisariacie słyszała komentarze kolegów na temat kobiet chodzących na wieczory dla samotnych w Marinie: Park Jurajski, wesołe wdówki, babcie w czerwonych kapturkach - zwykłe męskie złośliwości. Trochę ją to przygnębiało, choć nie bardzo wiedziała dlaczego. Nigdy nie chodziła po nocnych klubach - jeśli nie wymagała tego od niej praca. Nawet w młodości - za czasów szkolnych i studenckich - też unikała takich miejsc. Zbyt były hałaśliwe, za dużo w nich było dymu, alkoholu i wygłupów. Ale chyba nie tylko to. Od pewnego czasu należała do sekcji kibiców klubu piłkarskiego Hibernian i na trybunach też było tłoczno, pełno dymu i testosteronu w powietrzu. Ale tłum na meczu różnił się od tłumu w takim klubie jak Marina: trybuny stadionu nie były terenem polowań licznych drapieżników seksualnych. Na trybunach przy Easter Road czuła się bezpieczna - w miarę możności jeździła nawet na mecze wyjazdowe. A na meczach u siebie miała zawsze to samo miejsce na trybunie… znała więc większość twarzy. A po meczu… po meczu wtapiała się w tłum na ulicy, stawała się cząstką anonimowej masy ludzkiej. Nikt nigdy nie próbował jej zaczepiać ani podrywać. Nie po to się tam przychodziło, a ona, wiedząc o tym, otulała się tą świadomością jak peleryną w ciemne, chłodne zimowe popołudnia, kiedy płytę stadionu rozświetlają potężne reflektory.
Zasuwka na drzwiach kabiny szczęknęła i pojawiła się Sandra.
- No i najwyższy, kurde, czas - zawołała któraś z kolejki. - Już myślałam, że se jakiegoś kolesia tam sprowadziłaś.
- Chyba tylko po to, żeby sobie nim tyłek podetrzeć - odparła Sandra. Jej głos - poważny i pozbawiony humoru - był wyraźnie zduszony. Sandra podeszła do lustra i zaczęła sobie poprawiać makijaż. Najwyraźniej płakała. W kącikach jej oczu pojawiły się świeże czerwone żyłki.
- Wszystko w porządku? - spytała Clarke cichym głosem.
- Pewnie mogło być gorzej. - Sandra przyglądała się swemu odbiciu w lustrze. - Zawsze mogło się jeszcze okazać, że zaszłam w ciążę.
Jej gwałciciel użył prezerwatywy i nie pozostawił żadnych śladów nasienia, które można by poddać analizie w laboratorium. Sprawdzili znanych przestępców seksualnych i wyeliminowali całą masę potencjalnych podejrzanych. Sandra przejrzała albumy fotograficzne - prawdziwą galerię mizoginistów. Samo patrzenie na niektóre twarze wystarczało, by oglądającą mogły potem nękać senne koszmary. Rozmyte rysy, puste, bezmyślne oblicza, martwe oczy, miękki zarys szczęk. Niektóre ofiary rozpoznające swych napastników często odchodziły z niemym pytaniem na ustach, pytaniem, które wypowiedziane, zdaniem Clarke brzmiałoby mniej więcej tak: "Spójrzcie na nich i wytłumaczcie mi, jak to możliwe, że pozwoliłam na coś takiego? Przecież to oni wyglądają na mięczaków".
Tak, zwykłe mięczaki w momencie robienia tych zdjęć, osłabione wstydem, zmęczeniem, strachem albo udawaną rezygnacją. Ale silni w kluczowym momencie, w momencie zaślepiającej ich nienawiści. Charakterystyczne było, że działali samotnie, przynajmniej większość z nich. Więc po co ten drugi, ten wspólnik… Siobhan była ciekawa, o co chodzi z tym drugim. Co on z tego ma?
- Widziałaś kogoś, kto ci się spodobał? - spytała Sandra. Podczas malowania warg szminka lekko drżała jej w palcach.
- Nie.
- A masz kogoś w domu?
- Przecież wiesz, że nie.
Sandra wciąż przyglądała się swemu odbiciu w lustrze.
- Wiem tyle, ile mi sama powiedziałaś.
- Powiedziałam ci prawdę.
To były długie rozmowy. Clarke postanowiła zapomnieć o instrukcji służbowej i otworzyć się przed Sandrą, odpowiadając szczerze na jej wszystkie pytania, zdjąć z siebie ochronny policyjny pancerz i ukazać się taką, jaka jest naprawdę. Zaczęło się to jako zaplanowana próba podejścia Sandry, sposób na przekonanie jej do przyjętego planu działania, ale potem rozwinęło się w coś więcej, w coś autentycznego. Clarke opowiedziała o sobie więcej, niż to było konieczne, dużo więcej. A teraz okazywało się nagle, że Sandry to nie przekonało. Czy dlatego, że Sandra nie ufała policjantce, czy dlatego, że Clarke sama stała się częścią całego problemu, kimś kolejnym, komu Sandra nie mogła do końca zaufać? Przecież przed tym gwałtem w ogóle się nie znały i gdyby się to nie stało, nigdy by się nie poznały. Clarke była tu z nią w Marinie i udawała przyjaciółkę, ale to przecież tylko kolejna maska. Tak naprawdę nie były przyjaciółkami i zapewne nigdy nimi nie będą. To tylko brutalna napaść na Sandrę zbliżyła je do siebie. W jej oczach Clarke już zawsze będzie się kojarzyła z tamtą nocą, będzie jej przypominała coś, o czym chciałaby zapomnieć.
- Jak długo musimy tu jeszcze zostać? - spytała teraz.
- To zależy od ciebie. Możemy stąd wyjść w każdej chwili.
- Ale jak wyjdziemy, to możemy go przegapić.
- Nie z twojej winy, Sandro. On może być gdziekolwiek indziej. Po prostu uważałam, że powinnyśmy spróbować.
Sandra odwróciła się od lustra.
- Jeszcze pół godziny. - Popatrzyła na zegarek. - Obiecałam mamie, że wrócę przed dwunastą.
Clarke kiwnęła głową i podążyła za Sandrą w ciemność sali przerywaną błyskawicami świateł, tak jakby te błyski mogły uziemić energię, jaką naładowana była atmosfera w klubie.
Przy ich stole miejsce Clarke zajęte było teraz przez kogoś nowego. Młody mężczyzna wodził palcami po zaparowanej powierzchni szklanki, która zdawała się zawierać czysty sok pomarańczowy. Wyglądało, że reszta towarzystwa go zna.
- Przepraszam - powiedział młodzieniec, wstając na widok zbliżających się Clarke i Sandry. - Ukradłem pani miejsce. - Popatrzył na Clarke i wyciągnął ku niej rękę. Kiedy podała mu dłoń, chwycił ją i uścisnął. Przez chwilę wydawało się, że już jej nie puści.
- Chodźmy zatańczyć - powiedział i pociągnął ją w kierunku parkietu. Nie miała innego wyboru, jak podążyć za nim i rzucić się w wir parkietowego szaleństwa, gdzie oplotły ją dziesiątki ramion, których właściciele pokrzykiwali i miotali się w tańcu. Obejrzał się, a stwierdziwszy, że ich stołu już nie widać, pociągnął ją za sobą przez parkiet, poprowadził obok jednego z barów i skierował się do holu wejściowego.
- Gdzie my idziemy? - spytała Clarke. Mężczyzna rozejrzał się, uznał, że jest już bezpiecznie, i nachylił się ku niej.
- Znam cię - powiedział.
Nagle zdała sobie sprawę, że jego twarz też jest jej znajoma. Zaczęła gorączkowo myśleć: może to jakiś kryminalista, ktoś, kogo pomogła wsadzić za kratki? Rozejrzała się na boki.
- Pracujesz na St Leonard's - dodał. Popatrzyła na swój przegub, na którym wciąż były zaciśnięte jego palce. Podążył za jej wzrokiem i raptownie zwolnił uścisk. - Przepraszam - powiedział - chciałem tylko…
- Kto ty jesteś?
Sprawiał wrażenie dotkniętego tym, że nie wie.
- Derek Linford.
Jej oczy zwęziły się.
- Z Fettes?
Przytaknął. No tak, wewnętrzny biuletyn policyjny. To tam widziała tę twarz. I może jeszcze w bufecie w budynku komendy.
- A co ty tu robisz?
- Mógłbym zapytać o to samo.
- Jestem tu z Sandrą Carnegie. - I od razu pomyślała: "Nie, nieprawda. Jestem tu teraz z tobą… a przecież obiecałam jej, że…"
- Tak, ale to mi nic… - Nagle twarz mu się wyciągnęła. - O, cholera, to ta zgwałcona, prawda? - Potarł sobie nos dwoma palcami. - Próbujesz tu kogoś namierzyć?
- Zgadza się - powiedziała Clarke z uśmiechem. - A ty jesteś tu członkiem?
- A jeśli tak, to co? - Wydawało się, że czeka na odpowiedź, ale Clarke wzruszyła tylko ramionami. - Tego rodzaju informacjami nie szastam na prawo i lewo, posterunkowa Clarke. - Przypomnienie jej stopnia służbowego miało posłużyć jako ostrzeżenie.
- Wasze sekrety są u mnie bezpieczne, inspektorze Linford.
- Skoro mowa o sekretach… - Przyjrzał się jej, lekko przekrzywiając głowę. - Oni nie wiedzą, że jesteś policjantką z kryminalnego, czy tak? - Teraz na niego przyszła kolej, by wzruszyć ramionami. - Chryste, co ty im nagadałaś?
- A czy to ważne? - Clarke zamyśliła się. - Zaraz, chwileczkę - dodała - przecież przesłuchiwaliśmy członków tego klubu, a nie pamiętam, żebym na liście widziała twoje nazwisko.
- Zapisałem się tu dopiero w zeszłym tygodniu.
Clarke zmarszczyła brwi.
- No, to jak chcemy to rozegrać?
Linford znów potarł sobie nos.
- Zatańczyliśmy i teraz wracamy do stołu. Ty sobie usiądziesz na jednym końcu, ja na drugim. I nie musimy się w ogóle do siebie odzywać.
- Cudownie.
Uśmiechnął się.
- Nie o to mi chodzi. Oczywiście, że możemy z sobą rozmawiać.
- O rany, wielkie dzięki.
- A właściwie to dziś po południu wydarzyło się coś niezwykłego. - Chwycił ją za łokieć i poprowadził w kierunku sali. - Pomóż mi wziąć z baru drinki, to wszystko ci opowiem.

- To palant.
- Może i palant - odrzekła Clarke - ale, jak na palanta, nawet dość sympatyczny.
John Rebus siedział w swoim fotelu z bezprzewodowym telefonem przy uchu. Fotel stał tuż pod oknem. Na oknie nie było firanek ani zasłon, a żaluzje wciąż były jeszcze otwarte. W salonie nie paliło się światło i tylko w przedpokoju świeciła jedna sześćdziesięciowatowa żarówka, ale latarnie uliczne za oknem powodowały, że cały salon skąpany był w pomarańczowej poświacie.
- To mówisz, że gdzie cię dopadł?
- Nie dopadł mnie. - W jej głosie wyraźnie słychać było uśmiech.
- Strasznie to wszystko tajemnicze.
- To nic w porównaniu z twoim kościotrupem.
- To nie kościotrup. Wysuszone zwłoki, coś jakby mumia. - Wydał z siebie krótkie, pozbawione humoru parsknięcie. - Myślałem, że ten archeolog rzuci mi się na szyję z radości.
- No i jaka jest diagnoza?
- Przyjechali szperacze i ogrodzili całe miejsce sznurami. Ale Gates i Curt zajmą się Kościakiem dopiero w poniedziałek.
- Kościakiem?
Rebus obserwował, jak jakiś samochód za oknem próbuje się wpasować w wolne miejsce.
- Bobby Hogan tak go nazwał. Chwilowo może być.
- A na ciele nic nie było?
- Tylko to, co miał na sobie. Rozszerzane dżinsy i koszulka Stonesów.
- Mamy szczęście, że się nam trafił ekspert.
- Jeśli masz na myśli dinozaura rocka, to przyjmuję to jako komplement. Tak, takie jak na okładce płyty Some Girls, która wyszła w 1978.
- Nic więcej, co by go pomogło zlokalizować w czasie?
- Nic, puste kieszenie, brak zegarka, obrączki i innej biżuterii. - Przy okazji rzucił okiem na swój zegarek: druga rano. Ale Clarke wiedziała, że może zadzwonić do niego o tej porze i go nie obudzi.
- Czego teraz słuchasz?
- Tej taśmy od ciebie.
- The Blue Nile? No to koniec z podszywaniem się pod dinozaura rocka. I co o tym myślisz?
- Myślę, że się podkochujesz w panu Picusiu-Glancusiu.
- Ach, jak ja lubię, kiedy się tak zgrywasz na tatuśka.
- Uważaj, żebym cię jeszcze przez kolano nie przełożył.
- Ostrożnie, panie inspektorze. Gdybym doniosła, to w dzisiejszych czasach mógłby pan wylecieć z roboty za takie gadki.
- Idziemy jutro na mecz?
- W ramach pokuty za wszystkie nasze grzechy. Mam dla ciebie biało-zielony szalik.
- Muszę pamiętać, żeby wziąć ze sobą zapalniczkę. O drugiej u Mathera?
- Będę czekała z nalanym piwem.
- Siobhan, słuchaj, a jeśli chodzi o to twoje dzisiejsze zadanie…
- Tak?
- To czym się to skończyło?
- Niczym - powiedziała głosem nagle znużonym. - Nawet nie było bezbramkowego remisu.
Odłożył słuchawkę i dolał sobie jeszcze whisky.
- Dziś kulturalnie, kolego - powiedział sam do siebie. Ostatnio coraz częściej zdarzało mu się po prostu pociągać wprost z butelki. Przed nim cały weekend, a wszystkie jego plany sprowadzały się do jednego meczu piłki nożnej. W pokoju wisiał mrok i dym papierosowy. Od dawna przymierzał się do sprzedaży tego mieszkania i przeniesienia się gdzieś, gdzie będzie mniej upiorów przeszłości. Tyle że te upiory stanowiły właściwie jego jedyne towarzystwo: nieżyjący już koledzy, ofiary zbrodni, nieudane związki. Sięgnął znów po butelkę, ale okazała się już pusta. Wstał i wlepił wzrok w falującą pod nogami podłogę. Zdawało mu się, że w reklamówce pod oknem jest jeszcze cała nowa butelka, ale torba była pusta i zgnieciona. Wyjrzał przez okno i dostrzegł w szybie odbicie swej skrzywionej zdziwieniem twarzy. Czyżby zostawił butelkę w samochodzie? Przyniósł do domu dwie butelki czy tylko jedną? Przychodziło mu do głowy co najmniej z tuzin miejsc na mieście, gdzie mógłby się jeszcze czegoś napić, nawet o drugiej nad ranem. Miasto - jego miasto - czekało na niego tam, za oknem. Czekało, by go przytulić do swego mrocznego i bezlitosnego serca.
-  Nie potrzebuję cię - powiedział, zapierając się dłońmi o szybę, jakby prowokując ją, by rozpadła się na kawałki i pociągnęła go za sobą. Dwa piętra w dół do chodnika.
- Nie potrzebuję cię - powtórzył. Potem odepchnął się od szyby i poszedł poszukać płaszcza.