Zabić drozda

  • szt.
  • Cena katalogowa: 29,00 zł
  • Rabat: -14,50 zł (50 %)
  • 14,50 zł
  • Niedostępny

Uwaga! Książka przeceniona ze względu na lekkie rysy na okładce.

 

Niezapomniana powieść o dzieciństwie w sennym miasteczku na Południu i kryzysie sumienia, który wstrząsnął jego mieszkańcami. Książka uzyskała Nagrodę Pulitzera w 1961 roku i wkrótce na jej kanwie nakręcono film.

Rok wydania: 1998
Stron: 368
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Zofia Kierszys

Fragment tekstu:

Panu Lee i Alice z czułością i przywiązaniem

Adwokaci chyba też kiedyś dziećmi byli
Charles Lamb

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Mając niespełna trzynaście lat, mój brat Jem doznał skomplikowanego złamania ręki w łokciu. Odkąd kości się zrosły i jego obawy, że nigdy nie będzie mógł grać w piłkę nożną, minęły, rzadko kiedy martwią go skutki tego złamania. Lewą rękę Jem ma teraz nieco krótszą od prawej i gdy stoi albo chodzi, dłoń odstaje mu od boku pod kątem prostym, a kciuk jest równoległy do biodra. Nigdy jednak nie przywiązywał do tego wagi, dopóki mu to nie przeszkadzało podawać i kopać piłki.
Z biegiem lat mogąc popatrzeć z perspektywy na wydarzenia, które doprowadziły do tego wypadku, nieraz je omawialiśmy. Moim zdaniem, zapoczątkowali to wszystko Ewellowie, ale Jem, starszy ode mnie o cztery lata, twierdził, że to się zaczęło grubo wcześniej. Że to się zaczęło w czasie tamtych wakacji, gdy po raz pierwszy przyjechał do nas Dill, bo to przecież Dill nam podsunął myśl, że dobrze byłoby doprowadzić do tego, by "Dziki" Radley się ujawnił.
Ja na to Jemowi powiedziałam, że jeśli on chce jeszcze szerzej ująć tę sprawę, to początek zrobił generał Andrew Jackson. Bo gdyby generał Jackson nie przegonił Krików przez ziemię Krików, to Simon Finch nigdy by nie przypłynął statkiem z kołem łopatkowym do stanu Alabama i w takim razie, gdzie byśmy teraz byli my oboje? Zbyt już poważni, żeby rozstrzygać spory walką na pięści, odwołaliśmy się do Atticusa. Atticus orzekł, że i Jem ma rację, i ja mam rację.
Nasza rodzina wywodzi się z Południa, więc oczywiście niejednego z jej członków głęboko zawstydza fakt, że nie mamy żadnych przodków, którzy by czymkolwiek i po czyjejkolwiek stronie wsławili się w bitwie pod Hastings. Mamy tylko Simona Fincha, aptekarza z Kornwalii, który zastawiał sidła na króliki i żył z miłością do Boga w sercu, ustępującą jedynie miłości, którą czuł do pieniądza. W Anglii denerwowało Simona prześladowanie tych, co zwali się metodystami, przez ich bardziej wolnomyślnych braci, a że sam też się zwał metodystą, więc w końcu popłynął za Atlantyk do Filadelfii, stamtąd ruszył na Jamajkę, potem do Mobile i dalej aż do St. Stephens. Pomny zastrzeżeń Johna Wesleya co do niepotrzebnego gadulstwa przy kupnie i sprzedaży, zbijał na lekach majątek, ale to zajęcie nie dawało mu szczęścia, gdyż obawiał się, że ulegnie pokusie i zacznie nosić zgoła - jak wiedział - nie na Chwałę Bożą złote pierścienie i kosztowne stroje. Żeby go więc nie kusiło, niepomny na to, co głosił jego nauczyciel o posiadaniu ruchomości pod postacią ludzi, kupił trzech niewolników i przy ich pomocy założył gospodarstwo nad rzeką Alabama, oddalone o jakieś czterdzieści mil od St. Stephens. Wrócił do St. Stephens tylko raz, żeby znaleźć sobie żonę, po czym z tąże żoną założył ród, który obfitował w córki. Simon dożył imponującego wieku i umarł bogato.
Utarło się, że synowie rodu pozostawali w gospodarstwie Simona, tak zwanej Przystani Fincha, utrzymując rodzinę z uprawy bawełny. Plantacja była samowystarczalna; chociaż skromna w porównaniu z dobrami, jakie rozciągały się wokoło, dawała wszystko, co potrzebne do życia, z wyjątkiem lodu, mąki pszennej i artykułów odzieżowych dowożonych statkami rzecznymi z Mobile.
Z bezsilną wściekłością Simon patrzyłby na zatarg Południa z Północą, który odarł jego potomstwo ze wszystkiego oprócz ziemi; a przecież tradycja utrzymywania się z tej ziemi trwała nadal nienaruszona, sięgając daleko w wiek dwudziesty aż do czasu, gdy mój ojciec wyjechał do Montgomery na studia prawnicze, a potem jego młodszy brat zaczął w Bostonie studiować medycynę. Finchem -  dziedzicem Przystani - została ich siostra Alexandra. Wyszła ona co prawda za mąż, ale mąż jej rzadko zabierał głos i prawie całe dnie spędzał w hamaku nad rzeką zajęty jedynie problemem, czy dużo ryb się nałapało na jego rybackie sznury.
Mój ojciec wrócił z Montgomery już jako adwokat i otworzył kancelarię w Maycomb. Miasteczko Maycomb, w odległości dwudziestu mil od Przystani Fincha, to stolica hrabstwa Maycomb. W kancelarii Atticusa mieszczącej się w budynku sądu niewiele było rzeczy poza wieszakiem na kapelusze, spluwaczką, warcabnicą i czyściutkim kodeksem stanu Alabama. Jego pierwszymi klientami byli ostatni dwaj przestępcy, których powieszono w więzieniu naszego hrabstwa. Atticus dokładał wszelkich starań, żeby oni, korzystając z wielkoduszności prokuratora, zostali oskarżeni o morderstwo popełnione w afekcie i tym samym uniknęli kary śmierci; cóż kiedy to byli Haverfordowie, a nazwisko Haverford jest w hrabstwie Maycomb równoznaczne z osłem. Haverfordowie w wyniku nieporozumienia na temat jakoby nieuczciwego zatrzymania kobyły załatwili się raz-dwa z przodującym kowalem z Maycomb i nie dość, że nieroztropnie zrobili to w obecności trzech świadków, ale jeszcze uparcie się łudzili, że argument - "dostał skurwysyn za swoje" - powinien każdemu sądowi wystarczyć. Tak gorąco obstawali przy obronie swego stanowiska w sprawie o morderstwo z premedytacją, że w rezultacie Atticus mógł tylko asystować przy ich odejściu z tego świata, w którym to wydarzeniu należy zapewne szukać źródła głębokiej odrazy mego ojca do zajmowania się sprawami kryminalnymi.
W ciągu pierwszych pięciu lat w Maycomb Atticus zajmował się głównie wiązaniem końca z końcem; przez kilka lat następnych łożył ze swych zarobków na wykształcenie brata. John Hale Finch, o dziesięć lat młodszy od mego ojca, uznał, że wtedy gdy się nie opłaca uprawiać bawełny, praktyczniej jest studiować medycynę. Jednakże po umożliwieniu wujowi Jackowi życiowego startu Atticus zaczął czerpać jakie takie dochody z prawa. Lubił Maycomb, w hrabstwie Maycomb urodził się i wychował; znał tu wszystkich i wszyscy znali jego, przy czym dzięki pracowitości Simona Fincha był spokrewniony bądź spowinowacony z niemal każdą rodziną w mieście.
Maycomb to stara mieścina, ale w czasach gdy stawiałam w niej pierwsze kroki, była swoją starością zmęczona; deszcz zamieniał jezdnie w brudne czerwone bajora; chodniki porastała trawa; budynek sądu chylił się pośrodku rynku. Jakoś było wtedy goręcej: otępienie przynosiły upalne dni lata; na rynku, w cieniu zawsze zielonych dębów, opędzały się od much kościste muły, uwiązane przy dwukołowych wózkach ogrodniczych. Sztywne kołnierzyki panów już o dziewiątej rano zupełnie wiotczały. Panie, chociaż odświeżały się kąpielą przed południem i drugą kąpielą po drzemce popołudniowej, były pod wieczór jak rozmiękłe pierniczki z lukrem z potu i wonnego talku.
Chodziło się w tamtych czasach powoli. Ludzie spokojnie przemierzali rynek, powłócząc nogami, snuli się po sklepach i bez przerwy marudzili. Doba miała dwadzieścia cztery godziny, ale wydawała się dłuższa. Nikt się nie spieszył, bo nie było ani dokąd iść, ani co kupować, ani czym płacić i w ogóle nie istniało nic godnego uwagi poza granicami hrabstwa Maycomb. A przecież niosły te czasy jakąś nieokreśloną nadzieję dla pewnego typu ludzi; nie tak dawno im powiedziano, że jeśli w hrabstwie Maycomb jest czego się lękać, to tylko samego lęku.
Mieszkaliśmy na głównej ulicy willowej - Atticus, Jem i ja, plus Calpurnia, nasza dochodząca kucharka. Z ojca oboje z Jemem byliśmy zupełnie zadowoleni, bawił się z nami, czytał nam, odnosił się do nas przyjaźnie, bez żadnych osobistych uprzedzeń.
Gorzej było z Calpurnią. Calpurnia składała się z samych kantów i kości; miała krótki wzrok; miała zwyczaj przymrużania oczu; miała ręce szerokie jak boczne deski łóżka i twarde jak żelazo. Stale wypraszała mnie z kuchni, pytała, dlaczego nie jestem taka grzeczna jak Jem, chociaż wiedziała, że Jem jest starszy, i stale wołała mnie do domu w najbardziej nieodpowiednich chwilach. Walczyłam z Calpurnią bohatersko, równie dobrze jednak mogłabym walić głową o mur. Calpurnia zawsze zwyciężała, bo Atticus zawsze przyznawał jej rację. Pracowała u nas od narodzin Jema i odkąd pamiętam, czułam na każdym kroku te tyrańskie rządy.
Nasza mama umarła, gdy miałam dwa lata, więc nie uświadamiałam sobie jej braku. Była panną Graham z Montgomery. Atticus wybrany do legislatury stanu pojechał do Montgomery i tam ją poznał. O piętnaście lat starszy od niej, już wtedy był w średnim wieku. Jem przyszedł na świat pod koniec pierwszego roku ich małżeństwa; w cztery lata później urodziłam się ja, a jeszcze w dwa lata później mama nagle umarła na serce. Podobno to dziedziczne w jej rodzinie. Nie tęskniłam do mamy, ale myślę, że Jem tęsknił. Świetnie ją pamiętał i czasem w środku zabawy zaczynał ni stąd, ni zowąd wzdychać i wzdychać, a potem odchodził i bawił się już sam za garażem. Byłam na tyle rozsądna, że wolałam mu wówczas nie przeszkadzać.
Gdyśmy mieli - ja niecałe sześć lat, a Jem niecałe dziesięć, granicami naszego letniego wybiegu (w zasięgu głosu Calpurnii) był z jednej strony dom pani Henry Lafayette Dubose, stojący o jedną posesję dalej na północ, i z drugiej strony posesja Radleyów, o dwa domy dalej na południe. Nawet w najśmielszych snach nie próbowaliśmy przekroczyć tych granic. W domu Radleyów mieszkał stwór, którego sam opis wystarczał, żebyśmy przez kilka dni pod rząd zachowywali się idealnie; pani Dubose była diabłem wcielonym.
Właśnie tamtego lata zjawił się Dill.
Pewnego dnia wczesnym rankiem, ledwieśmy zaczęli jak co dzień bawić się w ogrodzie za domem, usłyszeliśmy, że coś chrzęści w zagonie kapusty karaibskiej u naszej sąsiadki, panny Rachel Haverford. Podeszliśmy do ogrodzenia z drutu, prawie pewni, że to szczeniak - bo ratlerka panny Rachel miała zostać matką - ale zamiast szczeniaka zobaczyliśmy kogoś, kto tam siedział i patrzył na nas. Siedząc, niewiele był większy od tej kapusty. Gapiliśmy się na niego, dopóki nie przemówił:
- Hej!
- Hej tobie - jowialnie odpowiedział Jem.
- Nazywam się Charles Baker Harris - oznajmił nam nieznajomy. - Umiem czytać.
- No to co? - zapytałam.
- Myślałem, że się ucieszycie. Bo jak potrzebne wam będzie czytanie, to ja mogę.
- Ile masz lat? - zapytał Jem. - Cztery i pół?
- Niedługo siedem.
- Ojej, wielka mi rzecz. - Jem poruszył kciukiem w moim kierunku. -  Smyk, ta tutaj, czyta od urodzenia, a jeszcze nawet nie zaczęła chodzić do szkoły. Malec z ciebie, jak na niedługo siedem lat.
- Jestem mały, ale nad wiek rozwinięty.
Jem odgarnął włosy z czoła, żeby mu się lepiej przyjrzeć.
- Może przyjdziesz do nas, ty Charles Baker Harris - powiedział. - Boże święty, ale się nazywasz.
- Nie śmieszniej niż ty. Ciocia Rachel mówi, że ty się nazywasz Jeremy Atticus Finch.
Jem się skrzywił.
- Do takiego dużego, jak ja, to pasuje - zauważył. - Ale tobie po co taki długi pacierz? Założę się, że o stopę dłuższy od ciebie.
- Wołają na mnie Dill - powiedział Dill, z pewnym wysiłkiem gramoląc się pod ogrodzeniem.
- Lepiej górą, nie dołem - doradziłam. - Skąd jesteś?
Dill nas poinformował, że jest z Meridian w stanie Missisipi i przyjechał na lato do swojej cioci Rachel, żeby już co rok tu przyjeżdżać. Jego rodzina pochodzi z hrabstwa Maycomb i jego mama pracuje w Meridian u fotografa, więc posłała jego zdjęcie na konkurs na najpiękniejsze dziecko i wygrała pięć dolarów. Dała Dillowi te pieniądze i on dwadzieścia razy poszedł za to do kina.
- My tutaj nie mamy żadnych kin, tylko czasem o Jezusie w sądzie - powiedział Jem. - Byłeś na jakim dobrym filmie?
Dill był na Drakuli - rewelacja dostateczna, by Jem popatrzył na niego prawie z szacunkiem.
- Opowiedz.
Dill stanowił osobliwość. Miał na sobie króciutkie niebieskie spodenki przypięte na guziki do bluzki i włosy miał śnieżnobiałe, oblepiające mu głowę jak kaczy puch. Chociaż o rok był starszy ode mnie, znacznie przewyższałam go wzrostem. W czasie opowiadania tej starej historii niebieskie oczy to jaśniały mu, to ciemniały z przejęcia; wybuchał raptownym serdecznym śmiechem; pociągał się bezwiednie za piórko swych białych włosów sterczące w odwrotnym kierunku nad samym środkiem czoła.
Gdy już obrócił księcia Drakulę w proch i Jem zaopiniował, że to w kinie ładniejsze niż w książce, zapytałam, gdzie jest Dilla ojciec.
- O ojcu nic nam nie powiedziałeś.
- Bo nie mam.
- Umarł?
- Nie...
- Więc jak nie umarł, to masz.
Dill się zaczerwienił, a Jem kazał mi być cicho, co było wyraźnym sygnałem, że Dill został oceniony i uznany za godnego.
Lato później płynęło wśród zwykłych przyjemności. To znaczy jak zwykle wprowadzaliśmy ulepszenia w naszym domku na splatających się konarach dwóch bliźniaczych drzew tropikalnych w ogrodzie za domem, awanturowaliśmy się o byle co, odgrywaliśmy według listy jeden po drugim dramaty oparte na dziełach Olivera Optica, Victora Appletona i Edgara Rica Burroughsa. Pod tym względem Dill okazał się bardzo cennym nabytkiem. Grał role, które dotychczas z musu grałam ja - małpę w Tarzanie, pana Crabtree w Wędrowcach, pana Damona w sztuce Tom Swift. Szybko Dill dał się poznać jako kieszonkowy Merlin z głową pełną cudacznych projektów, dziwnych tęsknot i baśniowych fantazji.
Ale przy końcu sierpnia wielokrotnie powtarzany repertuar już nam się przejadł i właśnie wtedy Dill zaczął myśleć, co zrobić, żeby "Dziki" Radley wyszedł z ukrycia.
Posesja Radleyów urzekała Dilla. Pomimo naszych przestróg i perswazji przyciągała go jak księżyc przyciąga wodę, z tym jednak, że to przyciąganie kończyło się pod latarnią stojącą na rogu w bezpiecznej odległości od furtki Radleyów. Tam Dill stawał, obejmował słup latarni, patrzył i dumał.
Wysunięty skraj posesji Radleyów tworzył ostry zakręt za naszym domem. Idąc na południe, widziało się ganek ich domu w prostej linii przed sobą; potem chodnik zakręcał i biegł wzdłuż ich ogrodu. Dom był niski, niegdyś biały, z głębokim frontowym gankiem i z okiennicami pomalowanymi niegdyś na zielono, ale już dawno ściemniałymi pod kolor łupkowoszarej roślinności wokoło. Nad okapem ganku osuwały się gonty przegniłe od deszczu, dęby nie dopuszczały tam słońca. Resztki palików chwiejnie strzegły "wymiecionego", jak to się pisze w powieściach, podjazdu, którego nigdy nie wymiatano i na którym bujnie krzewiły się chwasty i dziki tytoń.
W domu Radleyów mieszkało złe widmo. Ludzie mówili, że to żywy człowiek, ale myśmy z Jemem nigdy go nie widzieli. Ludzie mówili, że on wychodzi nocą przed zachodem księżyca i zagląda do okien. Jeśli w czasie przymrozków zwarzyły się czyjeś azalie, to tylko dlatego, że on na te azalie oddychał. Jego też dziełem były wszelkie pomniejsze, cichaczem wyrządzone szkody. Kiedyś zgrozę w miasteczku wywołał ciąg okropnych wydarzeń: kury i domowe zwierzęta znajdowano rankiem okaleczone; chociaż wyszło na jaw, że sprawcą jest pomylony Addie, który w końcu utopił się w Piekarskiej Topieli, ludzie nie przestali spoglądać podejrzliwie w stronę posesji Radleyów. Żaden Murzyn za nic w świecie nie przeszedłby tamtędy po zapadnięciu zmroku inaczej niż przeciwległym chodnikiem, a i to z pogwizdywaniem, żeby odstraszyć zmory. Tyły posesji sąsiadowały bezpośrednio z boiskiem szkoły w Maycomb; orzechy z wielkich wysokich orzeszników rosnących na podwórku Radleyów spadały na boisko, ale żadne dziecko by ich nie podniosło, bo "zabiłyby cię te orzechy". Piłki, które w czasie baseballu przypadkiem trafiły tam na podwórko, były piłkami straconymi bezpowrotnie i nikt nie pytał, dlaczego.
Niedola tego domu zaczęła się na wiele lat przed czasami Jema i moimi. Radleyowie, chociaż wszędzie w miasteczku chętnie by ich przyjmowano, trzymali sią na uboczu - upodobanie w Maycomb niewybaczalne. Zamiast chodzić do kościoła, co było główną rozrywką Maycomb, modlili się w domu, pani Radley rzadko, jeśli już w ogóle, pokazywała się na ulicy w drodze na poranną kawę u którejś z sąsiadek i z pewnością nie należała do żadnego kółka misyjnego. Pan Radley wychodził do miasta co dzień o godzinie jedenastej trzydzieści przed południem, żeby wrócić nie później niż o dwunastej, czasem z brązową papierową torbą, w której może, jak przypuszczali sąsiedzi, przynosił wiktuały dla rodziny. Nigdy nie mogłam pojąć, w jaki sposób pan Radley zarabia na jej utrzymanie - Jem twierdził, że on "kupuje bawełnę", tym uprzejmym określeniem tylko potwierdzając jego nieróbstwo - ale fakt faktem, że pan Radley mieszkał w tym domu z żoną i dwoma synami od niepamiętnych czasów.
Drzwi i okiennice były tam zamknięte w niedzielę, jeszcze jedna rzecz obca obyczajom Maycomb, gdzie zamykano się w domach tylko w wypadku choroby albo wyjątkowego zimna. A już ze wszystkich dni tygodnia właśnie niedziela była dniem składania towarzyskich popołudniowych wizyt, panie chodziły w gorsetach, panowie chodzili w surdutach, dzieci chodziły w bucikach. Nikomu jednak z sąsiadów nie przyszłoby do głowy w niedzielne popołudnie wejść z okrzykiem "Hee-ej!" na frontowe schodki Radleyów. Zwykłych drzwi z siatką zatrzymującą owady, i tym samym pozwalającą drzwi drewniane zostawiać otwarte, w ogóle tam nie było. Gdy zapytałam Atticusa, czy może kiedyś były, tylko teraz ich nie ma, Atticus odpowiedział, że owszem, były, ale dawno, zanim ja przyszłam na świat.
Krążyła po okolicy legenda, że młodszy syn państwa Radleyów, mając lat kilkanaście, zaprzyjaźnił się z paroma chłopcami z ogromnej, niezwykle rozgałęzionej rodziny Cunninghamów, zamieszkałej w Old Sarum na północy hrabstwa, i zgrana ich paczka stała się czymś najbardziej w całej historii Maycomb zbliżonym do gangu. Nie czynili wiele, ale wystarczająco, żeby rozprawiano o nich w miasteczku i publicznie ich przestrzegano z trzech ambon: kręcili się koło zakładu fryzjerskiego, jeździli w niedzielę autobusem do Abbottsville do kina, chodzili na tańce do nadrzecznej, okrzyczanej w hrabstwie jaskini hazardu "Gospoda pod Kroplą Rosy i Obóz Rybacki", eksperymentowali z nielegalnie pędzoną whisky. Nikt w Maycomb nie miał odwagi powiedzieć panu Radleyowi, że jego syn wpadł w nieodpowiednie towarzystwo.
Aż tu pewnego wieczora chłopcy ci w wyjątkowym przypływie animuszu zaczęli jeździć tyłem po rynku pożyczonym starym samochodem i gdy pan Conner, sędziwy woźny sądu, chciał ich aresztować, stawili mu opór, po czym zamknęli go w sądzie. W miasteczku zawrzało, pan Conner powiedział, że wie, gdzie każdego z nich szukać, i że jak pragnie zdrowia, nie ujdzie im to płazem, więc ostatecznie chłopcy z braku sędziego dla nieletnich stanęli przed sędzią dla spraw spadkowych oskarżeni o awanturnictwo, zakłócenie porządku publicznego, napad z pobiciem i wykrzykiwanie obelg i bluźnierstw w obecności kobiet. Sędzia zapytał, na czym pan Conner opiera to ostatnie oskarżenie; tak głośno przeklinali - odpowiedział pan Conner - że na pewno ich słyszała każda pani w Maycomb. Sędzia zadecydował, że należy chłopców wysłać do stanowej szkoły technicznej, do której i tak niejedni rodzice oddawali syna, choćby tylko po to, by mu zapewnić wikt i przyzwoity dach nad głową; to wcale nie było równoznaczne z więzieniem i nie przynosiło żadnej ujmy. Pan Radley jednak uważał, że to przynosi ujmę. Zobowiązał się, że jeśli sędzia zwolni Arthura, on sam dopilnuje, żeby Arthur nie sprawiał już żadnych kłopotów. Wiedząc, że słowo pana Radleya wystarczy za kaucję, sędzia chętnie się zgodził. Tamci chłopcy ukończyli szkołę techniczną i tym samym otrzymali najlepsze wykształcenie średnie, jakie można było wtedy otrzymać w stanie Alabama; jeden z nich później odbył nawet studia na politechnice w Auburn. Natomiast drzwi Radleyów były zamknięte zarówno w dni powszednie, jak w niedzielę, i tego syna pana Radleya nie widział odtąd nikt przez lat piętnaście.
A przecież nadszedł dzień, i to już za pamięci Jema, gdy Dziki Radley dał się słyszeć i widzieć kilku osobom, chociaż co prawda nie Jemowi. Jem powiedział, że Atticus nigdy nie lubił dużo mówić o Radleyach i nieraz upominał Jema, żeby interesował się własnymi sprawami, a sprawy Radleyów pozostawił Radleyom, bo tylko oni mają do tego prawo; ale gdy stała się ta rzecz - opowiadał Jem - Atticus potrząsnął głową i powiedział: "mm, mm, mm".
Toteż większość wiadomości Jem uzyskał od panny Stephanie Crawford, miasteczkowej plotkary, która powiedziała, że oczywiście zna tę całą historię. Arthur, jak mówiła, siedział w bawialni i wycinał artykuły z "Trybuny Maycomb", żeby je wkleić do swego albumu. Pan Radley wszedł do bawialni. Gdy przechodził obok syna, Arthur wbił mu w nogę nożyczki, wyciągnął je i wytarł o spodnie, po czym znów zajął się wycinankami.
Pani Radley wybiegła na ulicę z krzykiem, że Arthur ich wszystkich pozabija, ale gdy przybył szeryf, Dziki nadal siedział w bawialni i ciął "Trybunę". Miał wtedy trzydzieści cztery lata.
Panna Stephanie opowiadała, że stary pan Radley, gdy mu zasugerowano, że może Arthurowi dobrze by zrobił pobyt w Tuscaloosa, oświadczył, że żaden Radley do żadnego szpitala wariatów nie pójdzie. Arthur nie jest pomylony, jest tylko czasem podenerwowany. Można go zamknąć - ustąpił pan Radley, nalegając jednak, by Arthura nie stawiano przed sądem, bo to nie zbrodniarz. Szeryf nie miał serca wsadzić syna pana Radleya do więzienia razem z Murzynami, więc zamknięto Arthura w suterenie sądu.
Dzień jego powrotu z tej sutereny do domu Jem przypominał sobie jak przez mgłę. Panna Stephanie Crawford opowiadała, że ktoś z Rady Miejskiej powiedział panu Radleyowi, że jeśli nie odbierze Arthura, to jego syn zapleśnieje w tej suterenie na śmierć z wilgoci. Poza tym Arthur nie może wiecznie żyć ze szczodrobliwości hrabstwa.
Nie wiadomo, jaką formę zastraszania stosował pan Radley, żeby Dziki nie pokazywał się nikomu, ale Jem przypuszczał, że najprawdopodobniej całymi dniami trzyma się go przykutego łańcuchem do łóżka. Atticus powiedział, że nie, wcale tak nie jest, i że bywają różne sposoby zamieniania ludzi w duchy.
Odnajduję w pamięci obraz pani Radley od czasu do czasu otwierającej drzwi frontowe i ze skraju ganku podlewającej kanny. Ale pana Radleya widywaliśmy oboje z Jemem codziennie w drodze do miasta i z miasta. Był chudy, łykowaty, o oczach, których bezbarwność nieomal nie odbijała światła. Miał wydatne kości policzkowe i duże usta z górną wargą wąziutką, a dolną pulchną. Panna Stephanie Crawford mawiała: "W swojej uczciwości jest tak prosty, że jedynym dla niego prawem jest Słowo Boże", i myśmy jej wierzyli, bo pan Radley trzymał się prosto, jakby połknął kij.
Nigdy nie odzywał się do nas. Gdy przechodził, mówiliśmy mu, patrząc w ziemię: "Dzień dobry panu", ale on tylko kaszlał w odpowiedzi. Starszy jego syn mieszkał w Pensacola; przyjeżdżał do domu co roku na Boże Narodzenie, więc był jednym z tych nielicznych, jakich zdarzało nam się widzieć w furtce ich ogrodu. Odkąd pan Radley odebrał Arthura z sutereny sądu, mówiono w miasteczku, że dom Radleyów to grób.
Pewnego jednak dnia Atticus zapowiedział, że nas obedrze ze skóry, jeśli będziemy hałasować w ogrodzie, i polecił Calpurnii, by to uczyniła w razie jakichkolwiek hałasów podczas jego nieobecności. Pan Radley umierał.
Nie spieszyło mu się na tamten świat. Drewniane kozły zagradzały jezdnię wzdłuż posesji Radleyów, na chodniku leżała słoma, ruch uliczny kierowano na przecznicę. Doktor Reynolds zostawiał samochód przed naszym domem i do Radleyów szedł pieszo. Przez wiele dni skradaliśmy się z Jemem cichutko po własnym ogrodzie. Aż w końcu zniknęły z jezdni te kozły i zobaczyliśmy z werandy, jak pan Radley odbywa swą ostatnią drogę koło naszego domu.
- I już po nim, po tym największym nikczemniku, w jakiego Pan Bóg tchnął życie - szepnęła Calpurnia i w zadumie splunęła w ogród.
Patrzyliśmy na nią zaskoczeni, bo rzadko kiedy pozwalała sobie na krytykowanie białych.
W okolicy spodziewano się, że teraz gdy pan Radley odszedł, Dziki wyjdzie, wcale to jednak nie nastąpiło; starszy syn wrócił z Pensacola i zajął miejsce pana Radleya. Różnił się od ojca tylko wiekiem. Jem powiedział, że pan Nathan Radley też "kupuje bawełnę". Ale pan Nathan odzywał się do nas, gdyśmy mówili mu "dzień dobry", i czasem widywaliśmy, jak wracał do domu z jakimiś czasopismami.
Im więcej opowiadaliśmy Dillowi o Radleyach, tym dokładniej Dill chciał wszystko wiedzieć, tym dłużej stał przytulony do latarni na rogu, tym głębiej się zastanawiał.
- Ciekawe, co on tam robi - mamrotał. - Zdaje mi się, że wysunął głowę zza drzwi.
Jem poinformował:
- On wychodzi, owszem, ale kiedy jest ciemniusieńko. Panna Stephanie Crawford opowiadała, że raz zbudziła się w środku nocy i patrzy, a on idzie prosto na nią przez okno... Opowiadała, że zamiast głowy miał trupią czaszkę z wyszczerzonymi zębami... Tyś nigdy nie budził się w głuchą noc i go nie słyszał, Dill? On tak suuunie... - Jem przejechał się po żwirze alejki jak po lodzie. - Myślisz, że dlatego panna Rachel zamyka dom wieczorem na wszystkie spusty? Widziałem wiele razy jego ślady w naszym ogrodzie rano, a raz w nocy nawet słyszałem, jak on drapie w drzwi z siatką, tylko że kiedy Atticus tam poszedł, jego już nie było.
- Ciekawe, jaki on jest - mamrotał Dill.
Jem z pewnym umiarem podał rysopis Dzikiego Radleya: sześć i pół stopy wzrostu, jak wynika ze śladów. Dziki zjada na surowo wszystkie wiewiórki i koty, które udaje mu się złapać, dlatego ma takie zakrwawione ręce... no, bo jeżeli się je surowe zwierzęta, trudno potem domyć tę krew. Na twarzy Dziki ma długą poszarpaną bliznę, zębów ma tylko resztki, żółte i spróchniałe, oczy wyłupiaste i wciąż się ślini.
- To spróbujmy coś zrobić, żeby wyszedł - powiedział Dill. - Strasznie bym chciał go zobaczyć.
Jem powiedział, że skoro Dill tak bardzo szuka śmierci, niech tam pójdzie i zastuka do drzwi frontowych.
Nasz pierwszy nalot doszedł do skutku tylko dlatego, że Dill stawiając Szarego Upiora za dwóch Tomów Swiftów założył się z Jemem, że ten nie przejdzie przez furtkę Radleyów. W życiu swoim Jem jeszcze nigdy nie odrzucił wyzwania.
Teraz myślał o tym przez trzy dni. Przypuszczam, że honor był mu droższy niż głowa, gdyż Dill złamał go z łatwością.
- Masz stracha - powiedział Dill pierwszego dnia.
- Nie stracha, tylko szacunek dla starszych - sprostował Jem.
Na drugi dzień Dill powiedział:
- Tak się boisz, że nawet dużego palca jednej nogi tam nie wsuniesz.
Jem odrzekł, że przeciwnie, wcale się nie boi: do szkoły i ze szkoły chodzi codziennie obok posesji Radleyów.
- Zawsze biegiem - uzupełniłam.
Ale na trzeci dzień Dill już go miał, ledwie powiedział, że ludzie w Meridian na pewno tak się nie trzęsą ze strachu jak ludzie w Maycomb i że w ogóle to on nigdzie nie widział takich tchórzów jak ludzie w Maycomb.
To wystarczyło, żeby Jem pomaszerował do rogu, gdzie zatrzymał się jednak i oparty o słup latarni utkwił wzrok w furtce krzywo zwisającej na domowej roboty zawiasach.
- Mam nadzieję, że dotarło do twojej mózgownicy, że on zabije nas wszystkich - oświadczył, gdyśmy stanęli przy nim. -  Tylko nie miej pretensji do mnie, kiedy on ci wyłupi oczy. Sam zacząłeś, pamiętaj.
- Ciągle jeszcze ma stracha - wymamrotał anielsko cierpliwy Dill.
Jem zażądał, żeby Dill pojął raz na zawsze, że on, Jem, nie odczuwa strachu przed niczym.
- Tylko nie bardzo wiem, jak to zrobić, żeby on wyszedł, ale nas nie złapał - wyjaśnił i dodał, że poza tym musi przecież myśleć o swojej małej siostrzyczce.
Słysząc to, nabrałam pewności, że Jem się boi. Ostatnio musiał myśleć o swojej małej siostrzyczce, gdy zażądałam, żeby skoczył z dachu. "Jeżeli się zabiję, co z tobą będzie?" - zapytał. Potem skoczył, wylądował bez szwanku i poczucie odpowiedzialności za siostrzyczkę opuściło go, by powrócić dopiero teraz przy sprawie Radleyów.
- Więc się wycofujesz? - zapytał Dill. - Jeżeli tak, no to...
- Dill, trzeba myśleć o takich rzeczach - powiedział Jem. - Daj mi się chwilę skupić... to coś tak jak z żółwiem, kiedy się chce, żeby on się wysunął z...
- Jak to się robi? - zapytał Dill.
- Zapala się pod nim zapałkę.
Poczułam się w obowiązku uprzedzić, że jeśli Jem podpali dom Radleyów, poskarżę Atticusowi.
Dill uznał, że zapalanie zapałki pod żółwiem to ohyda.
- Nie ohyda, tylko sposób. Przecież to nie to samo, co wrzucić go w ogień - warknął Jem.
- Skąd wiesz, że zapałka go nie zaboli?
- Żółwie nie czują, ty baranie - powiedział Jem.
- Byłeś kiedyś żółwiem, co?
- Na Jowisza, Dill. Daj mi się skupić... Można by go też zahuśtać...
Jem stał pogrążony w myślach, dopóki Dill nie zmiękł trochę.
- Już nie powiem, że się wycofujesz i wymienię z tobą Szarego Upiora, tylko idź tam i zaklep dom.
Jem się rozpromienił.
- Zaklepać i nic więcej?
Dill przytaknął.
- Na pewno nic? Żebyś mi zaraz nie wymyślił czegoś nowego, kiedy wrócę.
- Nic więcej - zapewnił Dill. - Bo prawdopodobnie on wypadnie za tobą, jak cię zobaczy w swoim ogrodzie, a wtedy ja ze Smykiem go dopadniemy i będziemy trzymać tak długo, aż zrozumie, że nie chcemy mu zrobić żadnej krzywdy.
Z rogu przeszliśmy na drugą stronę bocznej uliczki biegnącej przed domem Radleyów i stanęliśmy przy ich furtce.
- No, idź - powiedział Dill. - Smyk i ja jesteśmy blisko.
- Nie widzisz, że idę - obruszył się Jem. - Nie popędzaj mnie.
Przeszedł do końca płotu i z powrotem do furtki, marszcząc czoło, drapiąc się po głowie, badając ten najzwyklejszy w świecie teren, jak gdyby się zastanawiał, którędy najlepiej tam wejść.
Wtedy zaczęłam z niego szydzić.
Gwałtownie otworzył furtkę, pomknął do bocznej ściany domu, klepnął ją dłonią i zawrócił; śmignął koło nas i nawet się nie obejrzał, czy jego wyczyn odniósł jakiś skutek. Dill i ja deptaliśmy mu po piętach. Zdyszani, bez tchu wbiegliśmy szczęśliwie na naszą werandę i dopiero wtedy się obejrzeliśmy.
Stary dom stał tak samo jak przedtem, chylący się i zmurszały, ale patrząc tam, doznaliśmy wrażenia, że w jednym z okien wewnętrzna okiennica się porusza. Mignięcie. Przelotny, prawie niewidoczny ruch i dom znowu był martwy.

 

2

Dill opuścił nas na początku września, bo musiał wracać do Meridian. Odprowadziliśmy go do autobusu o piątej i czułam się bez niego bardzo nieszczęśliwa, dopóki sobie nie przypomniałam, że już za tydzień zacznę chodzić do szkoły. Nigdy na nic nie czekałam z większą niecierpliwością. W zimie godzinami przesiadywałam w naszym "podniebnym" domku, wyglądając zza gałęzi na boisko szkoły; przez dość lichy teleskop, który dał mi Jem, śledziłam gromady dzieci, uczyłam się ich zabaw, doganiałam wzrokiem czerwoną kurtkę Jema wśród wijących się kręgów ciuciubabki; chociaż te dzieci o tym nie wiedziały, martwiłam się ich małymi nieszczęściami, cieszyłam się z ich niewielkich zwycięstw. Pragnęłam jak najszybciej być z nimi.
W pierwszy dzień szkoły Jem zgodził się łaskawie mnie tam zaprowadzić, co zwykle bywa zadaniem matki albo ojca, Atticus jednak powiedział, że Jemowi ogromną przyjemność sprawi pokazanie mi, gdzie jest moja klasa. Myślę, że była to transakcja, przy której przeszło z rąk do rąk trochę pieniędzy, bo zdążając z Jemem za róg koło posesji Radleyów, usłyszałam niecodzienny brzęk w jego kieszeni. Gdyśmy zwolnili kroku już na skraju szkolnego boiska, Jem starannie zaczął mi tłumaczyć, że w szkole mam nie zawracać mu głowy. Nie podchodzić do niego z błaganiem, żeby ze mną odegrał ten czy tamten rozdział Tarzana i Ludzi-Mrówek, nie kompromitować go żadnymi wzmiankami o jego życiu prywatnym, nie włóczyć się za nim ani w czasie małych przerw, ani w czasie dużej w południe. Mam się trzymać z pierwszą klasą tak, jak on będzie się trzymał z piątą. Krótko mówiąc, mam dać mu spokój.
- To znaczy, że już nie możemy się bawić? - zapytałam.
- W domu owszem, będziemy jak zawsze... ale sama zobaczysz, szkoła to co innego.
Istotnie, co innego. Zanim ten pierwszy poranek się skończył, panna Caroline Fisher, nauczycielka, wyciągnęła mnie na katedrę, poklepała linijką po dłoni i kazała mi stać w kącie aż do południa.
Panna Caroline liczyła sobie lat nie więcej niż dwadzieścia jeden. Miała lśniące kasztanowate włosy, różowe policzki i karmazynowy lakier na paznokciach. Miała też pantofle bez pięt na wysokich obcasach i sukienkę w biało-czerwone paski. Wyglądała i pachniała jak cukierek miętowy. Przyjechała do Maycomb niedawno i zamieszkała na naszej ulicy prawie naprzeciw nas u pani Maudie Atkinson na górze od frontu; Jem, gdy pani Maudie nam ją przedstawiła, chodził przez parę dni jak zamroczony.
Panna Caroline drukowanymi literami wypisała swoje imię i nazwisko na tablicy i objaśniła:
- Tu jest napisane, że ja jestem panna Caroline Fisher. Pochodzę z hrabstwa Winston na północy stanu Alabama.
W klasie rozległ się szmer zaniepokojenia, czy przypadkiem się nie okaże, że ona też przejęła jakąś cząstkę dziwactw, z których ten rejon jest powszechnie znany. (Gdy stan Alabama w dniu 11 stycznia tysiąc osiemset sześćdziesiątego pierwszego roku wystąpił z Unii, hrabstwo Winston wystąpiło ze stanu Alabama, o czym wiedziało każde dziecko w Maycomb.) Wiadomo, że na północy Alabama roi się od gorzelń, wielkich traktorów, koncernów stalowych, republikanów, profesorów i osobników bez żadnej tradycji.
Panna Caroline rozpoczęła dzień przeczytaniem nam powiastki o kotach. Koty wiodły ze sobą długie rozmowy, chodziły w ładnych ubrankach i mieszkały w ciepłym domku pod piecem kuchennym. W czasie gdy pani Kotka telefonowała do sklepu, żeby przysłano myszki z czekolady, w klasie kotłowało się jak w wiadrze pełnym robaków. Panna Caroline chyba nie zdawała sobie sprawy, że te dzieci z pierwszej klasy - przeważnie przyodziane w wystrzępione koszuliny z drelichu bądź workowego płótna, przeważnie znające się na obtłukiwaniu bawełny i karmieniu wieprzów, odkąd przestały raczkować - są uodpornione na literaturę fantastyczną. Doczytała powiastkę do końca i wyraziła swój zachwyt.
- Jej, jej. Prawda, że to śliczne?
Potem podeszła do tablicy, wypisała bardzo wyraźnie wielkie drukowane litery alfabetu i zapytała:
- Wie kto z was, co to jest?
Wszyscy wiedzieli, w lwiej części ta pierwsza klasa składała się z dzieci, które nie przeszły do drugiej.
Panna Caroline wybrała mnie - pewnie dlatego, że znała moje nazwisko: odczytując alfabet zobaczyłam, jak między jej brwiami ukazuje się nikła zmarszczka, ale kazała mi jeszcze przeczytać prawie cały elementarz, a potem notowania giełdowe z "Kroniki Codziennej Mobile", zanim odkryła, że nie jestem analfabetką; wtedy spojrzała na mnie z czymś więcej niż lekki niesmak. Powiedziała, że mam powtórzyć ojcu, żeby mnie już nie uczył, bo to przeszkadza w nauce czytania.
- Żeby mnie już nie uczył? - zdziwiłam się. - On mnie niczego nie uczył, panno Caroline. Atticus nie ma czasu mnie uczyć - dodałam, gdy panna Caroline z uśmiechem potrząsnęła głową. - No, wieczorem jest taki zmęczony, że tylko siedzi w gabinecie i czyta.
- Jeżeli nie ojciec cię uczył, to kto? - zapytała panna Caroline dobrodusznie. - Ktoś przecież musiał. Nie urodziłaś się, czytając "Kronikę Codzienną Mobile".
- Jem mówi, że się urodziłam. Czytał o mnie w jednej książce, gdzie się nazywałam Bullfinch, a nie Finch. Jem mówi, że tak naprawdę to się nazywam Jean Louise Bullfinch i że mnie zamienili zaraz po urodzeniu, a ja naprawdę jestem...
Panna Caroline widocznie uznała, że zmyślam.
- Nie puszczajmy wodzy fantazji, moja droga - upomniała. - Powiesz teraz ojcu, żeby cię już nie uczył. Naukę czytania najlepiej zaczynać z umysłem zupełnie świeżym. Więc mu powiesz, że odtąd ja się tym zajmę i będę próbowała naprawić tę szkodę...
- Co, proszę pani?
- Twój ojciec nie wie, jak trzeba uczyć. Możesz usiąść.
Bąknęłam "przepraszam" i wycofałam się, dumając o swym przestępstwie. Chociaż nigdy z rozmysłem nie uczyłam się czytać, jakimś cudem mogłam upajać się tym, co drukowała prasa codzienna. W ciągu długich godzin w kościele - czy to wtedy się nauczyłam? Zawsze jednak, jak daleko sięgałam pamięcią wstecz, potrafiłam czytać hymny ze śpiewnika. Czytanie, gdy teraz stanęłam przed tym problemem, objawiło się jako umiejętność nabyta sama przez się, podobnie jak to, że umiałam zapinać klapę kombinezonu bez oglądania się do tyłu bądź zawiązywać sznurowadła na podwójną kokardkę. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy linijki druku nad przesuwającym się palcem Atticusa rozdzieliły się w słowa, ale w druk się wpatrywałam co wieczór od niepamiętnych dla mnie czasów, słuchając wiadomości dnia, projektów ustaw, pamiętników Lorenza Dowa - wszystkiego, cokolwiek Atticus czytał, gdy po kolacji właziłam mu na kolana. I właściwie aż do teraz, do chwili, w której ogarnął mnie lęk, że utracę możliwość czytania, nigdy zbytnio czytać nie lubiłam. Bo czyż się lubi oddychać?
Wiedziałam, że sprawiłam pannie Caroline przykrość, więc żeby już jej nie przeszkadzać, wyglądałam przez okno, dopóki nie zabrzmiał dzwonek; podczas przerwy na boisku odciągnął mnie od stadka pierwszoklasistów Jem. Zapytał, jak mi idzie. Zdałam mu relację.
- Gdyby nie to, że musiałam zostać, tobym sobie poszła. Jem, ta piekielna pani mówi, że Atticus uczył mnie czytać i żeby przestał...
- Nie przejmuj się, Smyk - pocieszył mnie Jem. - Nasza pani nauczycielka mówi, że panna Caroline wprowadza nowy sposób nauczania. Uczyli ją tego w seminarium. To ma być lada moment we wszystkich klasach. Nie trzeba dużo wkuwać z podręczników przy tym sposobie... Coś tak, jak się szło wydoić krowę, zamiast się uczyć w ogóle o krowach, rozumiesz?
- Tak, Jem, ale ja nie chcę się uczyć o krowach. Ja...
- Jak to nie chcesz? Musisz się znać na krowach, bo krowy stanowią większą część życia w hrabstwie Maycomb.
Poprzestałam na zapytaniu Jema, czy on ma wszystkie klepki w porządku.
- Ja ci tylko próbuję wytłumaczyć, na czym polega ten nowy sposób nauczania, ty zakuta pało. To się nazywa System Dziesiętny Deweya.
Ponieważ nigdy nie roztrząsałam wypowiedzi Jema, nie wiedziałam, dlaczego miałabym robić to teraz. System Dziesiętny Deweya polegał między innymi na tym, że panna Caroline wymachiwała do nas tekturkami, na których były wydrukowane napisy KOT, LIS, OSA, LAS i TY. Wyraźnie nie oczekiwała od nas żadnych uwag, więc klasa przyjmowała te impresjonistyczne objawienia w ciszy. Z nudów zabrałam się do pisania listu do Dilla. Panna Caroline przyłapała mnie na tym i kazała powiedzieć ojcu, żeby mnie już nie uczył pisać.
- Poza tym - dodała - my w pierwszej klasie uczymy się tylko drukowanych literek. Pisać będziesz dopiero w trzeciej klasie.
To już była wina Calpurnii. Przypuszczam, że wynalazła mi to zajęcie, żebym jej nie doprowadzała do szału w dni deszczowe. Zadawała mi lekcję, gryzmoląc zawzięcie alfabet na okładce bloku, a potem przepisując któryś ustęp z Biblii. Jeśli odtwarzałam jej kaligrafię zadowalająco, wynagradzała mnie kromką chleba z masłem i cukrem. Calpurnia w roli nauczycielki nie bawiła się w sentymenty; nieczęsto zdarzało mi się jej dogodzić, toteż nieczęsto mnie wynagradzała.
- Kto idzie na drugie śniadanie do domu, proszę podnieść rękę - przerwała panna Caroline moją zadumę pełną żalu, tym razem do Calpurnii.
Dzieci z miasteczka podniosły ręce.
- A teraz wszyscy, którzy przynieśli drugie śniadanie, niech je położą na swoich pulpitach.
Znikąd pojawiły się wiaderka z melasą i sufit zagrał ich metalicznym odblaskiem. Panna Caroline ruszyła wzdłuż rzędów ławek zaglądając, a nawet wtykając nos w puszki, wiaderka i koszyczki, kiwając głową, gdy jej się spodobała ich zawartość, marszcząc lekko brwi na widok innych. Tak podeszła do Waltera Cunninghama.
- A gdzie twoje? - zapytała.
Twarz Waltera Cunninghama mówiła wszystkim w pierwszej klasie, że on ma robaki. Brak bucików na jego nogach zdradzał nam, skąd te robaki się w nim wzięły. Bo ludzie dostają robaków od chodzenia po chlewach i stodołach boso. Gdyby Walter posiadał jakieś buciki, włożyłby je na pewno w pierwszy dzień szkoły, chociaż potem by je odstawił aż do połowy zimy. Był jednak w czystej koszuli i w porządnie wycerowanym kombinezonie.
- Zapomniałeś dzisiaj wziąć śniadanie? - zapytała panna Caroline.
Walter patrzył prosto przed siebie. Zobaczyłam, jak mięsień mu drga w chudej szczęce.
- Zapomniałeś dzisiaj? - powtórzyła panna Caroline.
Walterowi znów zadrgała szczęka.
- Tak, psz...ni - bąknął w końcu.
Panna Caroline podeszła do swego biurka, sięgnęła po torebkę i otworzyła ją.
- Masz tu ćwierć dolara - powiedziała do Waltera. - Kup sobie coś do jedzenia w mieście. Zwrócić mi możesz jutro.
Walter potrząsnął głową.
- Nie, psz...ni, dziękuję, psz...ni - wymamrotał.
W głosie panny Caroline zabrzmiała nutka zniecierpliwienia.
- Przyjdź tu, Walter, i weź te pieniądze.
Walter znów potrząsnął głową.
Gdy zrobił to po raz trzeci, ktoś szepnął:
- No, ty jej powiedz, Smyk.
Odwróciłam się i zobaczyłam, że patrzy na mnie większość miasteczkowych dzieci i pełny skład dojeżdżającej autobusem reprezentacji wsi. Ja byłam tą, która konferowała z panną Caroline już dwukrotnie, więc patrzyły na mnie z ufnością maluczkich, przekonane, że tak bliska znajomość rodzi zrozumienie.
Miłosiernie wystąpiłam jako rzecznik Waltera.
- Ach!... Panno Caroline?
- O co chodzi, Jean Louise?
- Bo, panno Caroline, on jest Cunningham.
Usiadłam z powrotem.
- Co takiego, Jean Louise?
Zdawało mi się, że postawiłam sprawę dostatecznie jasno. Bo to było jasne dla nas wszystkich: Walter siedzi tutaj, nie wiedząc, jak się wykręcić. Wcale nie zapomniał śniadania, tylko po prostu go nie miał. Nie miał dziś tak samo, jak nie będzie miał jutro i pojutrze. Prawdopodobnie w życiu swoim dotychczas nie widział trzech ćwierćdolarówek naraz.
Spróbowałam jeszcze:
- Walter jest jak każdy inny Cunningham.
- Nie rozumiem cię, Jean Louise.
- Nie szkodzi, proszę pani. Niedługo pani pozna wszystkich w naszym hrabstwie. Cunninghamowie nigdy nie wzięli niczego, za co nie mogą zapłacić... żadnych koszy z prezentami od kościoła ani papierków na zapomogę. Nigdy nie wzięli nic od nikogo i obywają się tym, co mają. Dużo nie mają, ale się obywają.
Swą szczególną wiedzę o szczepie Cunninghamów - to znaczy o jednej jego gałęzi - zaczerpnęłam z wydarzeń poprzedniej zimy. Ojciec Waltera był klientem Atticusa. Po bardzo ponurej rozmowie o kłopotach w związku z majoratem, która pewnego wieczora odbyła się u nas w gabinecie, pan Cunningham odchodząc, powiedział:
- Panie mecenasie, ale ja nie wiem, czy będę mógł kiedykolwiek panu zapłacić.
- Już o to, Walter, niech cię głowa nie boli - rzekł Atticus.
Gdy zapytałam Jema, co to jest majorat, i Jem powiedział, że to są jakieś majowe raty, których niepłacenie przechodzi z ojca na najstarszego syna, zaczęłam się martwić, że pan Cunningham nigdy nam nie zapłaci.
- Pieniędzmi nie - powiedział Atticus. - Ale dostanę honorarium jeszcze w tym roku. Uważajcie.
Uważaliśmy. Kiedyś rano znaleźliśmy stertę drzewa na opał w ogrodzie za domem. Później na schodkach werandy pojawił się worek orzechów hikorowych. Przed Bożym Narodzeniem dostaliśmy skrzynkę sarsaparilli i ostrokrzewu. Aż wiosną, gdyśmy znaleźli zgrzebny wór pełen rzepy, Atticus powiedział, że pan Cunningham już zapłacił za dużo.
- Tylko dlaczego on płaci w taki sposób? - zapytałam.
- Inaczej nie może. On nie ma pieniędzy.
- Czy my jesteśmy biedni, Atticus?
Atticus przytaknął.
- W gruncie rzeczy jesteśmy.
Jemowi nos się zmarszczył.
- Czy tacy biedni jak Cunninghamowie?
- Niezupełnie. Cunninghamowie to wieśniacy, farmerzy, którym ten kryzys najbardziej daje się we znaki.
Atticus wyjaśnił nam, że wolne zawody nie są teraz popłatne, bo farmerzy nie mają pieniędzy. W hrabstwie Maycomb, okręgu zdecydowanie rolniczym, ciężko ludziom przychodzą pięcio- i dziesięciocentówki na lekarza, dentystę czy adwokata. Majorat to tylko część udręki pana Cunninghama. Akry nie zmajoryzowane są oddane co do jednego pod zastaw hipoteczny i ta odrobina gotówki, którą pan Cunningham z nich wyciąga, ledwie wystarcza na spłacenie procentów. Gdyby on tak nie psioczył, mógłby dostać pracę przez Urząd Zatrudnienia, wtedy jednak musiałby zaniedbać ziemię, która by się zmarnowała, więc on woli chodzić głodny, byleby ziemię utrzymać i głosować, jak mu się podoba. - Pan Cunningham - powiedział Atticus - jest z tych, którzy wiedzą, czego chcą. Nie mając pieniędzy na honorarium dla adwokata, Cunninghamowie płacą nam po prostu tym, co mają.
- Czy wiecie - zapytał Atticus- że doktor Reynolds pracuje na tej właśnie zasadzie. Liczy niektórym ludziom korzec kartofli za odebranie dziecka... hm... Panno Smyk, jeżeli zechce mnie pani posłuchać uważnie, wytłumaczę, co to jest majorat. Określenia Jema są czasem niezupełnie ścisłe.
Gdybym potrafiła pannie Caroline wyjaśnić te sprawy, zaoszczędziłabym sobie pewnej niewygody, a jej wynikłego stąd upokorzenia, niestety nie potrafiłam wyjaśnić tego tak dobrze, jak Atticus, więc powiedziałam tylko:
- Pani mu robi wstyd przy ludziach, panno Caroline. Walter nie ma w domu ćwierć dolara, żeby pani zwrócić, a drzewo na opał pani niepotrzebne.
Panna Caroline najpierw skamieniała, potem chwyciła mnie za kołnierzyk i pociągnęła na katedrę.
- Jean Louise, chyba już mam ciebie dzisiaj dosyć - oświadczyła. - Źle zaczynasz pod każdym względem, moja droga. Wyciągnij rękę.
Myślałam, że ona mi napluje w dłoń, bo tylko po to wyciąga się rękę w Maycomb; jest to uświęcony starą tradycją sposób przypieczętowywania umów ustnych. Nie wiedząc, jakiego dobiłyśmy targu, odwróciłam się pytająco do klasy, ale klasa patrzyła na mnie równie zaintrygowana. Panna Caroline podniosła linijkę, wyliczyła mi na rękę sześć szybciutkich klapsików, po czym postawiła mnie do kąta. Wreszcie wszyscy pojęli, że panna Caroline mnie zbiła, i w klasie zerwał się huragan śmiechu.
Panna Caroline zagroziła, że podobny los może spotkać każdego, na co pierwszoklasiści znów ryknęli z uciechy, milknąc dopiero wtedy, gdy padł na nich cień panny Blount. Panna Blount, rdzenna obywatelka Maycomb, dotychczas nie wtajemniczona w zawiłości Systemu Dziesiętnego, stanęła w drzwiach, wzięła się pod boki i oznajmiła:
- Jeszcze jeden pisk usłyszę z tej klasy, a wszystkich w niej podpalę. Panno Caroline, szósta klasa nie może się skupić nad piramidami, bo taki tutaj rejwach.
Mój pobyt w kącie nie trwał długo. Zbawienny dzwonek pozwolił pannie Caroline wyprawić nas na drugie śniadanie. Wyszłam ostatnia, więc widziałam, jak ona osuwa się na krzesło z twarzą ukrytą w dłoniach. Gdyby okazała mi większą życzliwość, zrobiłoby mi się jej żal. Była taka ładniutka.