Zabójcze powietrze

  • szt.
  • 29,00 zł 12,90 zł
  • Niedostępny

Wielka Brytania w dziesięcioleciu przypadającym po drugiej wojnie światowej: z jednej strony nostalgia za okresem imperialnym, z drugiej - pęd ku nowoczesności…
Lydmouth to malownicze miasteczko leżące przy granicy Anglii z Walią: ruiny starego zamku i budynki sięgające czasów króla Jerzego. W tygodniu poprzedzającym Dzień Pamięci przybywa do niego dziennikarka Jill Francis.
Jill ma swoje własne powody, by uważać listopad za miesiąc zmarłych. Kiedy robotnicy rozbierający starą gospodę znajdują szczątki noworodka w nie używanym od lat szalecie, Jill, chcąc nie chcąc, angażuje się w dochodzenie prowadzone przez inspektora Thornhilla. Sprawa sięga w przeszłość do sławnego dziewiętnastowiecznego procesu morderczyni i do wydarzeń z mniej odległej przeszłości, których konsekwencje odczuje cała zamknięta społeczność miasteczka. Stare rany zaczynają znów krwawić. Nagle znalezione zostają kolejne zwłoki…

"Książka w mistrzowski sposób oddaje duszną atmosferę i podwójną moralność lat pięćdziesiątych, kiedy to pod pozorami przyzwoitości kryły się towarzyskie i seksualne zahamowania. Taylor jest wspaniałym pisarzem. Pisze z przejęciem i inteligencją, a rozwiązanie zagadki przejmuje czytelnika dreszczem."
"THE TIMES"

"Najbardziej niedoceniany współczesny twórca kryminałów w Wielkiej Brytanii."
VAL McDERMID

Rok wydania: 2003
Stron: 300
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Piotr Grzegorzewski

Fragment tekstu:

Me serce przepełnia gwałtowne jak burza,
Zabójcze powietrze z odległej krainy.
Co kryją błękitne, pamiętne te wzgórza,
Podniebne iglice, uprawne doliny?

           A.E. Housman, A Shropshire Lad, XL
           (tłum. Tatiana Grzegorzewska)

 


Dla Nicka i Pippy

 

 

Część pierwsza
ŚRODA

1
Listopad jest miesiącem zmarłych. Jill Francis dowiedziała się o tym przypadkiem kilka minut przed przyjazdem do Lydmouth.
Gdy pociąg ze stukotem wyjechał z tunelu, wiatr buchnął dymem z lokomotywy prosto w okna wagonów. Jill zakaszlała i opuściła książkę. Okno w przedziale było uchylone.
- Pani pozwoli… - powiedział siedzący przy drzwiach mężczyzna z brodą.
- Dziękuję.
Kiedy wyjeżdżali z Paddington dwie i pół godziny temu, przedział był pełen. Teraz zostało ich tylko dwoje. Mężczyzna miał brodę wilka morskiego, co kłóciło się z resztą jego wyglądu. Niewykluczone, że w czasie wojny służył w marynarce wojennej i, podobnie jak wielu mężczyzn w jego wieku, wciąż żył przeszłością.
Odłożył książkę i wstał. Był drobnej budowy ciała. Nosił zdecydowanie za duży, brązowy, dwurzędowy garnitur w prążki z makiem w klapie marynarki. Miał starannie przyciętą brodę i woskową cerę.
Pociąg zakołysał się. Mężczyzna musiał przytrzymać się półki. Zamykając okno, uważał, by nie dotknąć kolan Jill. Pachniał mocno tytoniem i wodą kolońską.
- Dziękuję - powiedziała raz jeszcze, kiedy przeciskał się obok niej.
- Cała przyjemność po mojej stronie. - Mężczyzna zawahał się, wprawiając Jill w niepokój. Machnął ręką w stronę okna i dodał: - Ładny widok, prawda?
Spojrzała najpierw na niego, a potem za okno. Pociąg jechał wzdłuż rzeki. Za nasypem widać było pola, które wznosiły się stopniowo ku łańcuchowi sinawych gór na zachodzie. Dzień był szary, a góry spowite mgłą. Pociąg wciąż był w Anglii, góry natomiast leżały już w Walii. W normalnych okolicznościach zapewne dałaby się uwieść pięknu krajobrazu. Ale nie była już całkiem pewna, co to znaczy "w normalnych okolicznościach".
- Piękne, prawda? - powiedział mężczyzna płaskim, wyzutym z emocji głosem.
Jill kiwnęła głową i wróciła do swojej książki. Przewróciła stronę. Chwilę później mężczyzna wyszedł na korytarz.
Została sama po raz pierwszy, odkąd taksówka zabrała ją na dworzec Paddington. Jak gdyby na sygnał jej oczy wypełniły się łzami.
- Cholera - powiedziała.
Próbując się opanować, spojrzała na książkę pozostawioną przez współpasażera. Leżała kartkami do góry na siedzeniu. Nie musiała nawet zmieniać pozycji, żeby zacząć czytać. Pewnie jakiś kryminał albo podręcznik księgowości lub geodezji.
Tytuł rozdziału na górze strony wyprowadził ją z błędu: "Zagadnienia kultury powszechnej". Jill przebiegła wzrokiem pierwsze kilka linijek, wychwytując sens, mimo że łzy utrudniały jej czytanie.

…często określany jest jako miesiąc zmarłych. Holendrzy nazywają listopad Slaght-maand, co znaczy miesiąc rzezi. Odpowiada to anglosaskiemu Blodmonath, czyli krwawemu miesiącowi. O tej porze roku zabijano zwierzęta i peklowano ich mięso na zimę.
Jak się to często zdarza, pogańskie zwyczaje, aczkolwiek w zmienionej formie, przetrwały do naszych czasów. Kościół katolicki, na przykład, drugiego listopada obchodzi Dzień Zaduszny. Owego dnia wierni modlą się za dusze w czyśćcu. Co ciekawe, opłakujemy miliony, które zginęły podczas pierwszej wojny światowej, właśnie w listopadzie - w jedenastej godzinie, jedenastego dnia, jedenastego miesiąca. Udowodniono, że…

Cień, który padł na kartkę, dał znać Jill, że za chwilę nie będzie już sama. Drzwi otworzyły się. Brodacz wszedł do przedziału i usiadł. Zastanawiała się, czy coś zauważył. Ku swemu zaskoczeniu uświadomiła sobie, że nic ją to nie obchodzi.
Nie mogła się skoncentrować na swojej książce. Od chwili wyjazdu z Paddington przeczytała może ze dwa słowa. Zamiast tego wyglądała przez okno. Pociąg jechał teraz wzdłuż podstawy zalesionego zbocza. Mieniące się różnymi kolorami jesienne liście wnosiły nieco ciepła w ponury krajobraz. Świat wydawał jej się nierealny jak obraz w galerii albo film w kinie.
Zerknęła na zegarek. Jeśli pociąg jedzie zgodnie z rozkładem jazdy, powinni być w Lydmouth za pięć minut. Odkryła, że wcale się z tego powodu nie cieszy. Nie po raz pierwszy pomyślała, że być może ten wyjazd był błędem. Z drugiej strony, nie mogła już wytrzymać w Londynie. Zastanawiała się, czy nie znaleźć jakiejś wymówki przed Wemyss-Brownami i nie zamieszkać w hotelu. Ale w takim wypadku nie miałaby żadnych rozrywek, niczego, co oderwałoby ją od myślenia. Poza tym to wymagałoby podjęcia decyzji. Łatwiej było płynąć z prądem.
Prawda była taka, że cokolwiek by zrobiła, nie polepszyłoby to jej samopoczucia. Przyjazd do Lydmouth nie mógł być większym błędem niż cokolwiek innego. Błąd popełniła dużo wcześniej - tego dnia, kiedy po raz pierwszy pozwoliła Oliverowi Yateleyowi zaprosić się na kolację i zalać uderzającą do głowy mieszanką komplementów i informacji z pierwszej ręki. Teraz nie pozostawało nic innego, jak ponieść tego konsekwencje. Siedziała i wyglądała przez okno, nic nie widząc. Zamiast tego wspominała, jednocześnie z całego serca pragnąc zapomnieć.
Łzy ponownie napłynęły jej do oczu. Wbiła paznokcie w dłoń, usiłując skupić się na widoku za oknem. Pociąg wjechał w zakręt. Przed sobą i po prawej stronie Jill ujrzała łagodne wzniesienia, a na nich budynki. W najwyższym punkcie wznosiła się iglica kościoła. Dojeżdżali.
Pociąg zaczął zwalniać. Odwracając się do okna, tak żeby brodacz nie mógł jej widzieć, Jill otworzyła torebkę i wytarła oczy chusteczką. Przypatrzyła się swemu odbiciu w lusterku puderniczki. Była zaskoczona i niemal urażona, że mogła wyglądać tak normalnie. Na swojej twarzy nie znalazła najmniejszych śladów emocji. Przypudrowała nos i zamknęła puderniczkę.
Pociąg wjechał z sykiem na peron. Jill wstała i włożyła płaszcz. Sprawdziła nachylenie kapelusza w upstrzonym brązowymi plamkami lustrze wiszącym na ścianie obok zdjęcia Tintern Abbey. Jej towarzysz podróży sprawiał wrażenie, jakby chciał jej pomóc ściągnąć walizkę z półki. Udała, że tego nie dostrzega.
Gdy ściągała walizkę, pamięć znowu spłatała jej figla: jej wzrok spoczął na niebieskiej nalepce i przypomniała sobie hotel w Paryżu. Wspomnienie było wciąż żywe i bolesne. Oczy znowu zaszły jej łzami. Skierowała się do drzwi przedziału.
Brodacz otworzył je przed nią. Usłyszała samą siebie, mamroczącą słowa podziękowania. Pociąg zatrzymał się z szarpnięciem. Jill zatoczyła się i o mało nie wpadła na mężczyznę.
- Lydmouth! - rozległ się donośny głos. - Lydmouth!
Z walizką w ręce wycofała się na korytarz i stanęła w niewielkiej kolejce przy jego końcu. Musiała znaleźć bagażowego, na wypadek gdyby okazało się, że Philip nie mógł po nią wyjść. Wciąż była słaba i lekarz zalecił jej, żeby się nie przemęczała. Ku swemu zmieszaniu usłyszała za sobą kroki. Mężczyzna z brodą również wysiadał w Lydmouth.
Był mały kłopot z otwarciem drzwi. Potem pierwsi pasażerowie, matka z dwojgiem dzieci, guzdrali się w nieskończoność przy wysiadaniu z pociągu. Jill nie rozglądała się. Czuła tytoń i wodę kolońską, a także przebijający przez nie - pot.
Jeden po drugim pasażerowie wychodzili na peron. Jill i mężczyzna za nią byli prawie ostatnimi wysiadającymi. Rozejrzała się. Ku swemu przerażeniu nigdzie nie dostrzegła Philipa ani Charlotte. Większość pasażerów szła już ku schodom wiodącym do kładki nad torami.
Jill podążyła za nimi. Ciężar walizki przygiął ją do ziemi. Niestety, jedyny bagażowy w zasięgu wzroku wspinał się z mozołem po schodach z torbami jakiejś staruszki. Jill nie mogła jednak się zawahać, ponieważ brodacz mógł to odczytać jako zachętę do pomocy. Nie chciała okazywać słabości. Tak jak i nie chciała przyjmować pomocy, szczególnie od mężczyzn.
Wspinała się po schodach szybciej, niż robiłaby to w innych okolicznościach. Za sobą słyszała jego kroki. Buty mężczyzny podbite były ćwiekami, które dzwoniły o żelazne stopnie. Doganiał ją.
Przyspieszyła. Kroki za nią również. Nie mogła się odwrócić. Już prawie biegła. Głowa ją bolała, a oddech stał się szybki i nierówny. Poczuła ukłucie bólu głęboko w pachwinie. Z trudem łapała powietrze. Potknęła się i musiała złapać się wolną ręką poręczy, żeby nie upaść. Zdawała sobie sprawę z tego, że reaguje absurdalnie. Człowiek za nią okazał jej tylko życzliwość. Był jednak mężczyzną, a ona już nigdy w życiu nie chciała zaznać męskiej życzliwości.
Doszła do końca schodów. Prawa ręka piekła ją z bólu. Palce stały się obolałe. Ostatni z podróżnych idących przed nią zaczął schodzić na sąsiedni peron. Chwilę później na kładce pozostali tylko ona i brodacz.
Walizka uderzyła o jeden ze słupków podtrzymujących poręcz. Siła uderzenia wytrąciła ją z dłoni Jill. Upadając, zadrapała ją w nogę. Kobieta złapała się obiema rękami poręczy. Zrobiło jej się słabo. Przelotnie pomyślała, że pewnie poszło jej oczko w pończosze. Na peronie pod nimi trzasnęły drzwi i rozległ się przeciągły gwizd.
- Czy mogę pani pomóc?
Na policzku poczuła oddech mężczyzny. Owionęła ją woń wody kolońskiej i stęchłego tytoniu.
- Jill!
Pociąg ruszył. Kładka zatrzęsła się. Z lokomotywy uniósł się dym. Spojrzała w górę. W jej kierunku biegł Philip z wyrazem niepokoju na rumianej twarzy. Był bez kapelusza, a płaszcz łopotał za nim na wietrze. Mak błyszczał w klapie jego marynarki jak kropelka krwi. W następnej chwili pochylał się już nad nią - był dobre sześć cali wyższy - i poczuła się nagle bezpiecznie.
- Nic ci nie jest? - spytał.
- Nie… ja tylko upuściłam walizkę.
Musnął wargami jej policzek. Ciepło jego ust nie przyniosło jej nic poza otuchą. Trudno jej było traktować Philipa jak mężczyznę. Miało to coś wspólnego z dziecięcymi wspomnieniami wielkich psów i pluszowych misiów.
- Jesteś blada - powiedział z wyrzutem. - Na pewno nic ci nie jest?
- Na pewno. - Patrzyła, jak mężczyzna z brodą znika na schodach prowadzących na odległy peron. Tak wiele zamieszania bez powodu. Czuła się, jakby nie była już dłużej w stanie panować nad emocjami.
- Przepraszam za spóźnienie. To przez te rozbiórki. - Philip wziął jej walizkę. - Jak minęła podróż?
- Dziękuję, dobrze. Co u Charlotte?
- Kiedy wyjeżdżałem z domu, polerowała właśnie, na twoją cześć, srebrną zastawę. - Zerknął na nią i uśmiechnął się. Jego spojrzenie było jednak poważne. - Zamorduje mnie, jeśli się dowie, że się spóźniłem.
Zeszli po schodach na peron. Mężczyzny z brodą nigdzie nie było. Philip poprowadził ją przez halę dworcową. Zaczynało padać - mżawka, która spowijała szarym, śliskim obłoczkiem dymu wszystko, czego dotknęła. Rover 75 Wemyss-Brownów stał przy krawężniku. Philip otworzył przed Jill przednie drzwi po stronie pasażera i położył jej walizkę na tylnym siedzeniu.
Jill spojrzała na przednią szybę. Spływały po niej krople deszczu. Ku swemu przerażeniu poczuła, że jej oczy znów napełniają się łzami. Tym razem już ich nie powstrzymywała.
Philip otworzył drzwi od strony kierowcy. Samochód zakołysał się pod jego ciężarem.
- Co cię dzieje, Jill?
Przysunął się do niej. Uniósł ręce, jakby chciał ją objąć. Zanim zdała sobie sprawę z tego, co robi, odsunęła się.
- Spokojnie - powiedział Philip. - Jestem nieszkodliwy. - Wyprostował się, położył ręce na kolanach i odchrząknął.
- Przepraszam. - Jill zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu chusteczki. - Po prostu… miałam nie najlepszy tydzień. Jestem skonana.
- Rozumiem.
Odwróciła się, żeby wytrzeć oczy i wydmuchać nos.
- Zawsze byłem zdania, że listopad to przygnębiający miesiąc - zauważył Philip. - Nic, na co warto byłoby czekać. Nawet Gwiazdka to już nie to samo co przed wojną.
- To miesiąc zmarłych - powiedziała Jill. - To znaczy, listopad.
- Co takiego?
- Gdzieś o tym czytałam. - Nagle poczuła, że musi mówić. Po części ze względu na Philipa, a po części ze względu na siebie. - O tej porze roku w dawnych czasach zabijano zwierzęta, żeby mieć mięso na zimę. Od wieków też w listopadzie katolicy modlą się za zmarłych. A teraz mamy jeszcze Dzień Pamięci.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem - powiedział Philip. - Ale teraz ten miesiąc wydaje mi się jeszcze gorszy.
- Już mi lepiej.
- Czy coś się stało? Coś, o czym chciałabyś mi powiedzieć?
Jill potrząsnęła głową. Nie wiadomo, którego pytania dotyczył ten gest. Philip chyba nie zwrócił na to uwagi.
- No wiesz, jak podzielisz się kłopotami, to ci ulży.
"Nie" - pomyślała Jill. "Nie, nie, nie".
- To wszystko z przepracowania. I przez ten twój rozrywkowy tryb życia.
- Philipie, nie wspominaj o tym Charlotte, dobrze? Zresztą, rób, jak uważasz. Po prostu nie chciałabym robić zamieszania.
- Jasne.
Kilka chwil później Philip włączył silnik i wyjechał na główną ulicę prowadzącą do centrum. Po przejechaniu pięćdziesięciu jardów musiał się zatrzymać.
- To właśnie dlatego się spóźniłem - powiedział. - Wyburzają budynki. Zastawili część drogi tymi swoimi maszynami.
Ruchem kierował młodziutki policjant. Jill spojrzała na budynki po drugiej stronie ulicy. Niektóre nie miały dachów. Większość szyb w oknach była zbita. Mur magazynu na jednym końcu wyglądał jak osmalony od pożaru.
- Bomba? - spytała.
- Bynajmniej - odparł Philip. - Rose in Hand niszczała przez wieki.
- Jak to nazwałeś?
- Rose in Hand. Był tu zajazd o tej nazwie. To ten budynek z wysokimi szczytami. Wyburzają wszystko odtąd aż do magazynu. W sumie kilka podwórek i budynków gospodarczych z tyłu i po bokach. A to dopiero pierwszy etap. To część dzielnicy Templefields, która ciągnie się aż do centrum. Wszystko to jedna wielka ruina. Podejrzewam, że skończy się na tym, że wszystko to wyburzą.
- Co zamierzają z tym zrobić?
- Ma tu powstać parking i kilka budynków komunalnych. Na tym będzie polegał wkład Lydmouth w budowę naszego nowego wspaniałego świata.
Jill spojrzała na niego, wyczuwając nie znaną jej dotąd nutę cynizmu w jego głosie.
- Myślałam, że jesteś zwolennikiem postępu.
Wykrzywił usta w uśmiechu.
- Bo jestem. Ale Charlotte uważa, że skoro klasa pracująca przez wieki obywała się doskonale bez toalet, to i teraz nie należy sobie tym zawracać głowy. Poza tym uważa wyburzanie tych budynków za akt wandalizmu. I ma rację. Niektóre z nich są naprawdę bardzo stare.
Jill milczała. Obserwowała robotników idących wolno po wąskim chodniku przed magazynem. Szli z opuszczonymi głowami, uginając się pod ciężarem narzędzi. Deszcz padał prosto na nich. Skręcili pod sklepienie na drugim końcu budynku.
- Przyjemna robota, co? - mruknął Philip.
Policjant odwrócił się i machnął do nich. Philip zwolnił sprzęgło. Rover ruszył naprzód.
- Tak - odparła Jill. - Tak jak i ich życie.

 

2
Było ich czterech. Trzech z przodu, w zwartej grupce. Kilka jardów za nimi szedł Charlie Meague. Z zawadiacką miną i patrząc na boki. Był wyższy od innych - przystojny, ciemnowłosy mężczyzna w wojskowych butach i takich samych spodniach oraz wyświechtanej tweedowej marynarce. Nieogolony i bez kołnierzyka. Płaską czapkę miał wciśniętą głęboko na oczy.
Pod sklepieniem Charlie zawahał się. Pozostali szli dalej. Ukrył się w drzwiach, opierając młot o ścianę, i wyjął z górnej kieszeni marynarki na wpół wypalonego papierosa. Wygładził go i zapalił. Patrząc na ulicę, zauważył przejeżdżającego rovera Wemyss-Brownów. Wypuścił dym i splunął przez chodnik na jezdnię.
- Meague! Chodź tutaj, leniwy gnojku.
Charlie zarzucił młot na ramię. Z papierosem w kąciku ust wyszedł spod sklepienia i przeszedł przez podwórko. Pozostali mężczyźni przedzierali się przez zniszczoną stodołę. Ted Evans, brygadzista, skinął na niego niecierpliwie. Zacisnął usta ze zdenerwowania.
Charlie wszedł za nimi do stodoły. Nie miała dachu, a jej wnętrze było zasypane gruzem i zwęglonymi belkami. Evans pchnął lewe skrzydło wielkich podwójnych drzwi. Przesunęło się o kilka cali. Rozległ się rozdzierający jęk górnego zawiasu.
- To drewno jest jak mokra tektura. Daj mi młot.
Charlie wykonał polecenie. Evans zamachnął się i uderzył w dolny zawias. Gdy metal uderzył o metal, pojawiła się iskra. Drzwi zaskrzypiały i poruszyły się. Evans zamachnął się ponownie. Drewno trzasnęło. Drzwi oddarły się od jedynego pozostawionego zawiasu i upadły na zewnątrz.
Za stodołą znajdowało się następne podwórko, a za nim ciężkie, podwójne wierzeje wzmocnione żelazem. Po lewej zauważyli stajnie. Po innych budynkach, których przeznaczenia trudno było dociec, pozostały tylko hałdy kamieni, ziemi i chwastów. Na jednym ze wzniesień stało bezlistne stare drzewo. Dachy i szczyty Rose in Hand wznosiły się po prawej.
- Widzicie to? - Evans machnął ręką w stronę jednego z usypisk. - Musimy tu wykopać rów.
- Na miłość boską - powiedział Charlie. - Dlaczego nie użyjemy cholernej koparki? Po to w końcu jest.
Evans wymierzył w Charliego palcem.
- Słuchaj no, Meague. Próbujesz mi mówić, co mam robić?
- Ja tylko zadałem uprzejme pytanie.
Brygadzista podszedł krok bliżej. Był kilka cali niższy od Charliego, ale lepiej od niego zbudowany. Kiedy wpadał w gniew, obniżał głos.
- Tylko pytasz? Więc ci odpowiem. Po pierwsze, koparka pracuje teraz tam. - Wskazał na gospodę, naprzeciwko której położony był magazyn. - Po drugie, jesteśmy tańsi. Po trzecie, to rozpoznanie mogą wykonać tylko ludzie, nie maszyny. Mierniczy podejrzewa, że może tu być kanał, a to ma ogromne znaczenie przy budowie fundamentów. Po czwarte, wkurzasz mnie i wkrótce możesz się pożegnać z tą robotą. Rozumiesz, synu?
Charlie stanął na baczność i uniósł młot, jakby prezentował broń.
- Tak jest!
Z szarego nieba spadały krople deszczu. Evans popatrzył na Charliego, a Charlie odpowiedział mu spojrzeniem. Na ulicy ciężarówka zmieniła biegi.
- Uważaj - powiedział cicho Evans. - Po prostu uważaj. - Odwrócił się do pozostałych. - Dobra, zaczynamy. Najpierw zrobimy tu porządek. Frank, idź no po taczki. I jeszcze jedną łopatę. Zaczniemy tutaj.
Frank poszedł tą samą drogą, którą przyszli. Charlie wyrzucił papierosa i podążył za innymi przez niskie drzwi do małego, kamiennego budynku bez dachu. Pomiędzy nogami przemknął mu szczur. Zaklął pod nosem. Podłoga była prawie niewidoczna pod zwałami śmieci.
- Najpierw większe rzeczy - powiedział Evans. - Wynoście je po prostu na zewnątrz.
Podniósł parę zardzewiałych kanistrów i powlókł się z nimi na podwórze. Charlie i czwarty mężczyzna, Emrys Hughes, wyciągnęli ze sterty śmieci deski i zaczęli ciągnąć je po podłodze. Frank wrócił z taczkami, na które zaczęli ładować cegły i kamienie. Charlie pracował mechanicznie i najwolniej, jak mógł.
Powoli hałda śmieci zmniejszała się. Po pół godzinie byli już prawie na poziomie podłogi. Charlie starał się podnieść łopatą kamień wielkości koła samochodowego. Wyrastał on kilka cali nad podłogę i leżał jakieś cztery stopy od tylnej ściany budynku. Przyciskał jeden koniec zardzewiałej blachy, która ukazała się po odwaleniu gruzu.
Charlie zaczął pod niewłaściwym kątem i nie mógł dźwignąć kamienia. Uniósł łopatę prawie pionowo i podważył ze wszystkich sił. Koniec blachy ustąpił pod naciskiem. Ostrze łopaty zniknęło i Charliem szarpnęło do przodu.
- W podłodze jest dziura, patrzcie - powiedział. - Co tu było przedtem?
Evans zostawił taczki przy wejściu. Dziura okazała się zaledwie szczeliną. Przykucnął i spróbował dojrzeć, co jest pod spodem.
- A cholera go wie. Pomóż mi to przesunąć.
On i Charlie poruszali kamieniem, dopóki nie udało się go wyjąć i odstawić na bok. Razem odrzucili blachę, którą wciąż pokrywały cegły, mniejsze kamienie i ziemia. Blacha była większa, niż się Charlie spodziewał: miała prawie tyle samo długości co ściana budynku - jakieś osiem stóp - i sięgała do tylnej ściany. Dzięki pomocy pozostałych udało im się wyciągnąć ją na podwórko.
Charlie wszedł z powrotem do środka. Evans już oglądał tam to, co odsłoniła blacha. Pod spodem nie było posadzki: zamiast tego płytkie wgłębienie pokryte ziemią, skorupami porcelany, gliną, starymi cegłami i kawałkami drewna. Wgłębienie ciągnęło się na szerokość budynku i dochodziło do tylnej ściany. Przypominało Charliemu wielki, na poły wypełniony grób. Z najciemniejszego kąta spojrzała na nich para oczu. Evans cisnął w tamtą stronę cegłówką.
- Co tu, u licha ciężkiego, było? - spytał Charlie.
Evans zbył to pytanie milczeniem. Zeskrobał łopatą ziemię z krawędzi posadzki. Odsłonił resztki drewnianych palików.
- Odkryłeś wychodek, chłopcze. - Evans spojrzał na Charliego. - To stary ustęp, niewykluczone, że pod tym wszystkim było szambo. Te paliki podpierały dwa siedziska. Pod nami powinno być pełno odchodów. - Schylił się i podniósł kawałek porcelany. Oczyścił go z brudu i na lekko szarym tle pojawiły się dwa kwiaty, czerwony i zielony. Zassał zęby. - To musiało tu trochę leżeć. To kawałek starej filiżanki z Lowestoft.
- Skąd wiesz?
- Mój tata był kościelnym u świętego Jana. - Evans włożył skorupę do kieszeni spodni. - Ciągle mieli do czynienia z czymś takim. Stary pastor czasami im wyjaśniał, co to jest.
Odwrócił się i kazał Frankowi wjechać taczkami do środka. Charlie pomyślał, że Evans wygląda na zakłopotanego i zdenerwowanego - zupełnie jakby zdradził jakąś tajemnicę, której nie zamierzał zdradzać.
- Do roboty - powiedział Evans, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego. - Musimy to odkopać. No, dalej.
- Wychodek? - spytał Charlie. - Nie dziwota, że szczury lubią to miejsce.
- Nie różni się teraz niczym od innych. Myślę, że to miejsce od lat nie było używane jako wygódka. Wygląda tak, jakby budowlańcy mieli tu swoje wysypisko śmieci od bitwy pod Waterloo.
Nakładali ziemię, cegły i mniejsze kamienie na taczki. Co jakiś czas Frank wywoził je i wyrzucał w kącie podwórka. Charlie zauważył, że grzebie w nich koniuszkiem łopaty.
- Czego szukasz?
- Nigdy nie wiadomo, kiedy szczęście się do ciebie uśmiechnie, nie? - odparł Frank. - Mój kumpel w Bristolu porządkował starą wygódkę. I co powiesz? Znalazł w niej złotego suwerena.
Emrys Hughes spojrzał na niego ostro.
- Chyba powinniśmy zmieniać się przy tej taczce.
- Nie za to wam płacą - powiedział Evans prawie szeptem. - Jeśli chcecie szukać skarbów, możecie to robić po pracy.
Frank drgnął, jakby Evans miał go uderzyć.
- Przepraszam. Ja nie chciałem…
- Stul gębę. - Evans odwrócił się i skinął na Charliego. - Podnieśmy koniec tej belki.
Odkryli toczony przez robaki, mniej więcej kwadratowy kawałek drewna, który leżał ukośnie w wejściu do pomieszczenia z jednym końcem przy tylnej ścianie. Znajdował się prawie stopę poniżej poziomu podłogi. Charlie podważył go łopatą. Wyskoczył kolejny szczur. Z nagłym okrucieństwem Evans uderzył go łopatą. Charlie popatrzył w dół na bezwładną kupę futra. Na szarą podłogę zaczęła wyciekać krew.
- Stara jest - powiedział Evans spokojnie, pokazując na belkę. - Cięta ręcznie. Pewnie spadła tutaj, kiedy dach się zawalił.
Wepchnął łopatę pod belkę. On i Charlie podnieśli ją bez problemu.
- Co to? - spytał Charlie. Wskazał drewnianą skrzynkę, długą na jakieś osiemnaście cali i szeroką na dwanaście. Leżała pod ścianą. Belka całkowicie ją zasłaniała. Przedarł się do niej: była głęboka na jakieś sześć cali i cała usiana dziurami po kornikach.
- Przynieś ją tutaj - polecił Evans.
Charlie wzruszył ramionami, domyślając się, że jeśli w środku znajduje się coś wartościowego, Evans będzie chciał to sobie przywłaszczyć. Podniósł skrzynkę i odkrył, że leży do góry nogami. Wieko było wbite w ziemię. Podał skrzynkę Evansowi i podniósł wieko. Leżały na nim kawałek papieru, trochę ziemi i jakieś kawałki kości.
- Tamto też mi daj.
Trzymając wieko jak tacę, podał je Evansowi. Brygadzista poszperał w znalezionych rzeczach paluchem. Uniósł pełną garść ziemi i pokruszył ją. W ręce został mu kawałek poczerniałego i poskręcanego metalu.
- Patrzcie - powiedział Evans. - Z tyłu jest szpilka. To chyba jakaś broszka albo co.
Zeskrobał ziemię paznokciem i pod suchą, sproszkowaną ziemią ukazał się kształt przypominający spłaszczoną ósemkę z parą ząbków wystających po dwóch przeciwnych stronach. Pozostali mężczyźni zgromadzili się przy nim, ale machnięciem ręki odpędził ich.
- Zasłaniacie mi światło. Myślę, że to srebro.
- Ile to jest warte? - zapytał szybko Frank.
- Skąd mam wiedzieć? Ma kształt węzła.
Frank roześmiał się.
- To węzeł prawdziwej miłości.
Charlie podniósł skrzynkę i obejrzał ją dokładnie. Zamyślił się. Coś mu się zaczęło przypominać. Obrócił skrzynkę w dłoniach. Każdy bok był nieoheblowany i miał metalowe uchwyty wpuszczone w drewno. Nie zauważył zawiasów - wieko musiało po prostu leżeć na skrzynce.
Położył skrzynkę na ziemi i przykucnął obok wieka i jego zawartości. Uniósł jedną z małych kości.
- Jak myślisz, czyje to? - spytał. - Kota czy czego?
- Tak, to srebro - powiedział Evans. - Popatrz, tu jest próba. Co mówiłeś, Charlie?
Charlie zauważył, że z podniecenia Evans zwrócił się do niego po imieniu.
- Kości - powiedział. - Zastanawiam się, czyje są.
Evans spojrzał na nie - najpierw bez zainteresowania. Potem wyraz jego twarzy zmienił się, rysy stały się napięte, i wpatrzył się w nie intensywnie. Wciąż trzymając broszkę, kucnął przy wieku i uniósł jedną z kości. Popatrzył na Charliego. Kiedy zaczął mówić, jego głos zabrzmiał nieoczekiwanie łagodnie.
- Myślę, że to ludzkie kości, synu. Myślę, że znalazłeś kości dziecka.

 

3
Charlotte Wemyss-Brown uniosła srebrny dzbanuszek. Z dzióbka zaczęła sączyć się chińska herbata. Większość płynu trafiła do filiżanki, ale trochę też znalazło się na koronkowej serwetce, która przykrywała srebrną tackę.
- Szlag by to - wymruczała Charlotte.
- Czemu, u licha, używamy właśnie tego dzbanka? - spytał Philip. - Zawsze dzieje się to samo.
Charlotte, która siedziała na niskim fotelu na lewo od kominka, obróciła górną część swego pokaźnego ciała w kierunku męża. Skojarzyło się to Jill z obrotowym działem na okręcie. Philip stał za sofą z papierośnicą w ręce.
- Ale jest bardzo ładny - powiedziała Jill. - Pochodzi z czasów króla Jerzego, prawda?
Charlotte przeniosła swoją uwagę z powrotem na gościa.
- Tak, to późny król Jerzy. To dzbanek mojej babci. Większość naszych sreber była jej własnością.
W salonie w Troy House znajdowała się pokaźna kolekcja sreber. Srebrne były: łyżeczki do herbaty, dzbanek do mleka i cukiernica, papierośnica Philipa i ramki fotografii stojących na kominku. Srebro błyszczało również na małej, pozłacanej ławie stojącej przy oknie. Poza tym na ścianie wisiała gablotka z kolekcją srebrnych tabakierek.
- Philipie - syknęła Charlotte - może byś tak podał Jill herbatę?
Philip wręczył Jill filiżankę.
- Kłopot w tym, że srebro wymaga ciągłego czyszczenia - powiedział. - Pani Meague opowiadała mi o tym nie dalej jak wczoraj.
- Ten kłopot akurat mamy już z głowy - powiedziała Charlotte.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że zamierzamy pozbyć się sreber?
- Nie. Po prostu odesłałam panią Meague.
- Złożyła wymówienie?
- Nie, mój drogi. Byłam zmuszona ją zwolnić.
- Za co?
- Najpierw chciała pożyczyć ode mnie pieniądze. Wymyśliła jakąś bajeczkę o tym, że brakuje jej na operację. Miała czelność insynuować, że zostawi mnie na lodzie, jeśli jej nie pomogę. Rzecz jasna, odmówiłam. A później przyłapałam ją na tym, jak wkładała jedną z tabakierek do kieszeni fartucha.
- Co zrobiłaś?
Charlotte puściła pytanie Philipa mimo uszu i odwróciła się do Jill.
- Pani Meague od kilku lat pomagała Susan przy większych porządkach. Nie był to szczyt moich marzeń, ale w dzisiejszych czasach tak trudno znaleźć kogoś do pomocy w domu…
- Zawiadomiłaś policję? - spytał Philip.
- Nie. - Charlotte zawahała się. Ukryła swoje wahanie, odwracając się, by dolać wrzątku do dzbanka. - Pewnie powinnam była to zrobić. Ale ona naprawdę ma teraz krzyż pański z tym swoim synem.
Philip zapalił papierosa zapalniczką, która leżała na kominku.
- Charlie Meague jest jedną z naszych miejscowych czarnych owiec - wyjaśnił Jill. - Po wojnie wyjechał do Londynu. Ale kilka miesięcy temu wrócił do mamusi.
Charlotte spojrzała na zegarek.
- Muszę wydać Susan dyspozycje co do obiadu. Zechcecie mi wybaczyć?
Jill uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Uśmiech pozbawiony był ciepła - zwykłe wykrzywienie ust. Charlotte zdawała się tego nie dostrzegać. Podniosła się z fotela i skierowała do drzwi. Była dużą kobietą już wtedy, gdy Philip żenił się z nią dziewięć lat temu, a od tego czasu systematycznie się rozrastała.
Philip oparł się o kominek i palił. Jill wpatrywała się w płomienie. Wiedziała, że powinna coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło jej do głowy i nie była w stanie zmusić języka do poruszania się, aby wypowiadać słowa. Odkryła, że rozpacz przychodziła i odchodziła falami, rządząc się swoimi własnymi prawami. Teraz właśnie przychodziła. To ją paraliżowało.
Po części było to spowodowane tym, że po raz pierwszy widziała Philipa i Charlotte w ich domu. W przeszłości spotykali się zawsze w Londynie, zarówno w miejscach publicznych, takich jak restauracja albo teatr, jak i w mieszkaniu Jill. Tu nie chodziło o to, że widziała ich jako parę, bo do tego zdążyła się już przyzwyczaić, ale o to, że widziała ich jako parę w ich domu, z rodzinnymi fotografiami na kominku.
- I co o tym myślisz? - spytał Philip.
Wzięta przez zaskoczenie Jill odkryła, że jednak jest w stanie mówić.
- O czym?
Philip zatoczył ręką łuk.
- O tym wszystkim. O Troy House.
Spojrzała na niego. Jego twarz była skupiona, jakby koncentrował się na czymś, czego nie mogła widzieć. Przez kilka ostatnich lat znacznie przybrał na wadze.
- Wygląda bardzo ładnie - powiedziała Jill. - Wiem, że to głupio brzmi. Ale tak jest. Solidny. Prawdziwy dom.
Philip uśmiechnął się do niej.
- To świątynia dostojeństwa. Grobowiec nawiedzany przez ducha babci Wemyss.
- I co z tego? Nie ma nic złego w odrobinie dostojeństwa. A wręcz przeciwnie.
Popatrzył na nią i otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Ale właśnie w tej chwili drzwi otworzyły się i do salonu wmaszerowała w jednoosobowej procesji Charlotte. Z westchnieniem ulgi zanurzyła się w fotelu.
- Philipie, czy mógłbyś podać mi papierosa? - Odwróciła się do Jill. - Słyszałam o twojej nowej pracy. Bardzo się cieszę.
Jill spojrzała na Charlotte, czując narastającą panikę. Nie była w stanie wykrztusić ani słowa. A Charlotte siedziała tam z uśmiechem na ustach. Uśmiech był coraz szerszy, aż w końcu był tak szeroki, że zdawało się, iż przełamie jej okrągłą, białą twarz na pół.
Philip podsunął Charlotte pod nos otwartą papierośnicę, po czym głośno odchrząknął.
- Prawdziwy sukces, co? Powinnaś zachować to w tajemnicy. Wyobraź sobie, jak zareagują te stare pierniki, gdy dowiedzą się, że kobieta została komentatorem.
- Pomyśl tylko - powiedziała Charlotte, pochylając się z papierosem w stronę zapalniczki trzymanej przez Philipa. - Przez sto pięćdziesiąt lat żadna kobieta jeszcze nim nie była. Dobry Boże. - Wypuściła dym i wpatrzyła się w dół swego dużego cienkiego nosa w żarzący się koniuszek papierosa. - Musisz czuć brzemię odpowiedzialności. Ale myślę, że podołasz.
Jill potrząsnęła głową.
- Nie będę komentatorem.
Philip zmarszczył brwi.
- Ale przecież w ostatnim liście pisałaś, że wszystko jest już zapięte na ostatni guzik. Nie rozumiem. Co się stało? Zmienili zdanie?
- Nie. Odrzuciłam tę ofertę.
Charlotte pokiwała głową.
- Może i dobrze zrobiłaś, moja droga. - Jej oczy błyszczały w świetle ognia. - To byłoby bardzo trudne dla kobiety. Nie jestem pewna, jak bym się czuła, gdybym…
- Na miłość boską, Jill - przerwał jej Philip. - Starałaś się o tę posadę od lat. Przy sprzyjających okolicznościach zostałabyś w końcu wydawcą. Co się stało?
Jill splotła palce na kolanach.
- Już mówiłam. Zdecydowałam się odrzucić tę ofertę.
- Ale dlaczego? - nie ustępował Philip. Jego głos był szorstki, prawie zagniewany. Najwidoczniej to, co ona tak nierozważnie odrzuciła, było od lat jego marzeniem.
Jill zmusiła się, żeby się do niego uśmiechnąć, wściekła, że czuje potrzebę usprawiedliwiania się przed nim.
- Uświadomiłam sobie, że potrzebuję odmiany - skłamała. Poczuła ukłucie bólu. Popatrzyła na zegar na kominku i odwróciła się do Charlotte. - Jeśli nie macie nic przeciwko temu, pójdę do swojego pokoju, żeby się rozpakować.