Życie przed mężczyzną

  • szt.
  • 29,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Elizabeth, okropna, ale godna politowania; Nate, jej mąż, delikatny rozczarowany; Lesje, młoda kobieta pracująca w muzeum przyrodniczym, dla której dinozaury są równie ważne jak mężczyźni. Seksualny trójkąt; troje ludzi w niewoli uczuć, uczestniczących w tragikomedii, którą nazywamy miłością… W tej współczesnej sadze Margaret Atwood po raz kolejny udowadnia, iż jest znakomitą obserwatorką otaczającego nas świata i szybko, dowcipnie reaguje na absurdy rzeczywistości. Polecamy tejże autorki: Dzikość życia, Okaleczenie ciała, Opowieść Podręcznej, Ślepy zabójca oraz Zbójecka narzeczona.

Rok wydania: 2003
Stron: 320
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Maria Zborowska

Fragment tekstu:

Zamiast części organizmu zwierzęcego, skamieniałość może stanowić jakiś dowód jego obecności, takiej jak skamieniały trakt czy nora… Dzięki tym skamieniałościom mamy jedyną szansę, by zobaczyć wymarłe zwierzęta w działaniu i by studiować ich zachowanie, chociaż ostateczna identyfikacja jest możliwa tylko wtedy, gdy zwierzę padło martwe na swojej drodze i skamieniało na miejscu.

Björn Kurtén, Wiek dinozaurów

Popatrz, uśmiecham się do ciebie, uśmiecham się w tobie, uśmiecham się poprzez ciebie. Jak mogę być martwy, jeżeli oddycham w każdym drgnieniu twojej ręki.

Abram Tertz (Andre Siniawski), Sopel lodu

 

 

Dla G.

 

 

Podziękowania

Chciałabym podziękować następującym osobom, które dostarczyły mi informacji, wsparcia i innego rodzaju pomocy. Są to: Carl Atwood, Lenore Mendelson Atwood, Ruth Atwood, Peter Boehm, Liz Calder, J.A. Donnan, Kate Godfrey Gibson, Jennifer Glossop, Beverley Hunter, Matla Kavin, Marie Kwas, Jay Macpherson, Marie Thompson, Fred J. Roberts, Rick Salutin, J.B. Salsberg, Savella Stchishin, Zenia Stchishin, Nan Talese, pani Walpert, Jean Wachna, pani Werblinsky.
Chciałabym również podziękować Donyi Peroff, mojej niestrudzonej od lat badaczce; Phoebe Larmore, mojej agentce; i wielu pracownikom Royal Ontario Museum i planetarium, którzy poświęcili mi swój czas, a zwłaszcza Joanne Lindsay z paleontologii kręgowców, która pewną ręką oprowadzała mnie po galerii Górnej Kredy.

Uwaga: Imię Lesje należy wymawiać "Lashia".

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

Piątek, 29 października 1976
ELIZABETH

Nie wiem, jak powinnam żyć. Nie wiem, jak ktokolwiek powinien żyć. Wiem tylko, jak ja żyję. Żyję jak ślimak bez muszli. A w ten sposób nie zarabia się pieniędzy.
Chcę mieć z powrotem muszlę. Długo trwało, nim ją sobie stworzyłam. Ma się ją, gdziekolwiek się jest. Umiałam ją usuwać. Chcę mieć muszlę jak sukienkę z cekinami, uszytą ze srebrnych pięcio- i dziesięciocentówek, jak z łusek pancernika. Opancerzony penis. Nieprzemakalny; jak francuski płaszcz przeciwdeszczowy.
Żałuję, że muszę myśleć o tobie. Chciałeś zrobić na mnie wrażenie; no cóż, nie jestem pod wrażeniem, odczuwam wstręt. To było wstrętne zrobić coś takiego, dziecinne, głupie. W napadzie złego humoru można roztrzaskać lalkę, ale ty roztrzaskałeś swoją głowę, swoje ciało. Chciałeś być pewien, że już nigdy, gdy obrócę się w łóżku, nie poczuję ciała leżącego obok mnie, namacalnie, jak odciętej nogi. Odszedłeś, ale to miejsce wciąż boli. Chciałeś, abym płakała, lamentowała, siedziała na bujającym się fotelu z chusteczką obszytą czarną lamówką, z krwawiącymi oczami. Ale ja nie płaczę, jestem wściekła. Jestem tak wściekła, że mogłabym cię zabić. Gdybyś ty sam tego już nie zrobił.

Elizabeth leży na plecach w ubraniu, wyczyszczone pantofle stoją przy łóżku, na plecionym dywaniku, kupionym u Nicka Knacka przed czterema laty, gdy interesowała się jeszcze umeblowaniem domu, typowym splecionym z gałganków dywaniku babci. Ręce wyciągnięte po bokach, nogi razem, oczy otwarte. Widzi jedynie część sufitu, to wszystko. Mała rysa biegnie w polu jej widzenia, a z niej odgałęzia się mniejsza. Nic się nie wydarzy, nic się nie otworzy, rysa się nie poszerzy i nie pęknie, i nic się nie przedostanie. Oznacza to tylko, że sufit trzeba odmalować, nie w tym roku, ale w następnym. Elizabeth próbuje się skoncentrować na słowach "w następnym", ale nie może.
Po lewej stronie widnieje plama światła; jeżeli odwróci głowę, to zobaczy okno oplecione pnącymi roślinami, z chińską bambusową roletą, zwiniętą do połowy. Po lunchu zadzwoniła do biura, aby powiedzieć, że nie przyjdzie. Za często to się zdarza; potrzebuje przecież tej pracy.
Nie ma jej. Jest gdzieś pomiędzy swoim ciałem, gdy tak leży na łóżku, na hinduskiej narzucie w tygrysy i kwiaty, mając na sobie czarny golf, prostą czarną spódnicę, fioletowe figi, beżowy stanik zapinany z przodu, w rajstopach, które dostaje się w plastikowych jajkach, a sufit ma rysy jak pałeczki. Ona tam się widzi, w tym zgrubieniu powietrza przypominającym albuminę. Kiedy gotujesz jajko i pęka skorupka, tak właśnie wyłazi białko. Wie, co oznacza próżnia po drugiej stronie sufitu, która nie jest tym samym co próżnia na trzecim piętrze, gdzie mieszkają lokatorzy. W pewnej odległości jakby dochodził lekki grzmot, to ich dziecko bawi się marmurowymi kulkami na podłodze. Czarna próżnia wsysa powietrze z łagodnym, ledwo słyszalnym gwizdem. Ona mogłaby być tam wchłonięta jak dym papierosowy.
Nie może poruszać palcami. Myśli o swoich rękach, leżących po bokach, jak w gumowych rękawiczkach: myśli o tym, by nadać kościom i mięsu kształt rąk, palec za palcem, jakby były z ciasta.

Przez drzwi, które zawsze zostawia na cal otwarte, jakby czekając na wezwanie, jak podczas ostrego dyżuru w szpitalu, nasłuchując nawet teraz jakichś trzasków, odgłosów złamań, krzyków, rozchodzi się zapach spalonej dyni.
To jej dzieci zapaliły światełka w wydrążonej dyni, chociaż Halloween będzie dopiero za dwa dni. I jeszcze nie jest ciemno, chociaż światło po stronie jej głowy blednie. Dzieci tak bardzo lubią się przebierać, nakładać maski i kostiumy, biegać wśród zeschniętych liści, pukać do drzwi nieznajomych, trzymając papierowe torebki. Ile w tym nadziei. Kiedyś wzruszało ją to podniecenie, ta dzika radość, to układanie planów trwające tygodniami za zamkniętymi drzwiami ich pokoju. Te uczucia coś w niej poruszały, jakiś klucz. W tym roku wszystko jest dalekie. Bezgłośna szklana ściana w szpitalnym żłobku, gdzie stała w szlafroku kolejno dla każdego z dzieci, obserwując, jak otwierają i zamykają swe różowe usta, jak wykrzywiają twarze.
Ona może je widzieć, one mogą ją widzieć. One wiedzą, że coś jest nie tak. Ich grzeczność, ich wymykanie się tchną chłodem, ponieważ tak dobrze to odgrywają.

One mnie obserwują. One obserwują nas od lat. Dlaczego nie wiedzą, jak to robić? Zachowują się tak, jakby wszystko było normalne, i może dla nich jest normalne. Niedługo zechcą zjeść kolację i ja im ugotuję. Wstanę z łóżka i zrobię wieczorny posiłek, a jutro zawiozę je do szkoły i sama pójdę do biura. Taki jest właściwy porządek rzeczy.

Elizabeth bardzo dobrze gotowała. Było to wtedy, gdy interesowały ją dywaniki. Wciąż gotuje, obiera jedne produkty i podgrzewa inne. Niektóre stają się twarde, inne miękną; biel zmienia się w brąz. I tak to idzie. Ale kiedy ona myśli o jedzeniu, nie widzi jasnych kolorów, czerwieni, zieleni, oranżu pokazanych w książce kucharskiej dla smakoszy. Widzi natomiast ilustracje żywności w magazynach, które pokazują, ile tłuszczu zawiera twoje śniadanie. Białe jajka, białe wstążki bekonu, białe masło. Kurczaki, pieczenie i steki modelowane z mdłej słoniny. Tak smakuje jej teraz jedzenie. Mimo to je, przejada się.

Słychać ciche pukanie do drzwi, krok. Elizabeth rusza oczami. W owalnym lustrze w dębowej oprawie nad toaletką widzi, jak otwierają się drzwi, ciemność holu, twarz Nate'a przypominającą blady balon. On wchodzi do pokoju, zrywając niewidoczną nić, którą zwykle rozpościera na progu, aby nie mógł tu się znaleźć, i ona może odwrócić głowę. Uśmiecha się do niego.
- Jak się czujesz, kochanie - mówi. - Przyniosłem ci herbatę.

 


Piątek, 29 października 1976
NATE


On już nie wie, co oznacza "miłość" między nimi, chociaż zawsze mówią do siebie "kochanie". Przez wzgląd na dzieci. Nie pamięta, kiedy zaczął pukać do jej drzwi albo kiedy przestał uważać je za swoje. Chyba wtedy, kiedy dzieci przenieśli do jednego pokoju i on zajął puste łóżko. Tak ona wtedy mówiła o tym łóżku. Teraz mówi o dodatkowym łóżku.
Stawia filiżankę herbaty na stoliku nocnym, obok budzika, który budzi ją co rano z wesołą wiadomością o śniadaniu. Jest tu popielniczka bez niedopałków; dlaczego miałyby być? Ona nie pali. Ale Chris palił.
Kiedy Nate spał w tym pokoju, był tu popiół papierosowy, zapałki, szklanki, centy z jego kieszeni. Zwykle wkładali je do słoika po maśle orzechowym i kupowali sobie za nie małe prezenty. Szalone pieniądze, mówiła o nich. Teraz nadal opróżnia kieszenie z centów każdego wieczora; gromadzą się jak mysie odchody na biurku w jego pokoju, jego własnym pokoju. Twój własny pokój, ona mówi, jakby chciała go tam zatrzymać.
Ona patrzy na niego z twarzą bezbarwną, podkrążonymi oczami, bladym uśmiechem. Nie musi tego robić; zawsze to robi.
- Dziękuję, kochanie - mówi. - Za chwilę wstanę.

- Jeżeli chcesz, przygotuję dzisiaj kolację - mówi Nate, chcąc być pomocny, i Elizabeth zgadza się z obojętnością. Jej obojętność, jej brak zachęty wścieka go, ale nic nie mówi, odwraca się, cicho zamyka drzwi. On zrobił gest, a ona zareagowała, jakby to nic nie znaczyło.
Nate idzie do kuchni, otwiera lodówkę i grzebie w środku. To tak jak szperanie w szufladzie ze zmiętą odzieżą. Słoiki z resztkami jedzenia, zepsuta fasola, szpinak w plastikowej torebce rozsiewa woń rozkładu. Nie ma co liczyć, że Elizabeth zrobi porządek. Zwykle tak czyniła. Teraz czyści inne rzeczy, ale nie lodówkę. On sam to zrobi, jutro albo pojutrze, kiedy się do tego weźmie.
Tymczasem musi coś zaimprowizować na kolację. Nie jest to wielka próba, często pomagał przy gotowaniu, ale w dawnych czasach - myśli o nich jak o odległych dniach, jak o minionej romantycznej erze, jak w disnejowskich filmach o rycerstwie - wtedy zawsze były produkty. Teraz on zajmuje się zakupami żywności, wozi w koszyku na rowerze jedną lub dwie torby, ale zapomina o wielu rzeczach i dziś nie ma jajek, papieru toaletowego. Wtedy musi posłać dzieci do sklepu na rogu, gdzie wszystko jest dużo droższe. Zanim, zanim sprzedał wóz, to nie był taki problem. Zabierał Elizabeth raz w tygodniu, w sobotę, i pomagał jej ustawiać puszki, i wkładać mrożonki po powrocie do domu.
Nate bierze kapiący szpinak z przegródki na warzywa i zanosi do śmieci; sączy się z niego zielony płyn. Liczy jajka, nie wystarczy na omlet. Będzie musiał znów przygotować makaron z serem, nie ma to znaczenia, bo dzieci to lubią. Elizabeth nie będzie zadowolona, ale zje, zje łapczywie, nieobecna, jakby o tym w ogóle nie myślała, uśmiechając się jak męczennik powoli palony na stosie, wpatrując się w ścianę za nim.
Nate krząta się i uciera ser, krząta się i uciera ser. Popiół z papierosa spada obok garnka. To nie jego wina, że Chris rozwalił sobie głowę z dubeltówki. Strzał z dubeltówki: to podsumowuje jego ekstrawagancję, histerię, których nigdy nie znosił u Chrisa. On sam użyłby pistoletu. Gdyby zdecydował się na taki czyn. Co najbardziej drażni go, to jej spojrzenie, kiedy oznajmiono tę wiadomość. "Przynajmniej miał odwagę. Przynajmniej był poważny". Ona oczywiście nigdy tego nie powiedziała, ale on jest pewien, że porównuje go z nim, ocenia go negatywnie, gdyż on żyje. Tchórz. Bez jaj.
A jednocześnie on wie, choć nigdy nie rzekła ani słowa, że wini go za tę całą sprawę. Gdybyś tylko był taki albo taki, gdybyś zrobił to albo to - on nie wie co - to by się nie wydarzyło. Nie byłabym zmuszona, zobowiązana… to jej przekonanie, że ją zawiódł, i ten jego niezdefiniowany błąd przemienił ją w trzęsącą się masę bezbronnego ciała, gotowego przyssać się do pierwszego zwariowanego faceta, który by powiedział: "Masz ładne cycuszki". Albo cokolwiek innego, co jej powiedział Chris, aby otworzyła miłosny zatrzask w swym staniku. A może powiedział coś więcej: "Masz ładny biuścik". Szachiści są tacy. Nate wie: sam był taki. Nate do dzisiaj nie może zrozumieć, dlaczego kobiety uważają, że gra w szachy jest seksowna. Niektóre kobiety.
I tak już od tygodnia, od tamtej nocy, ona leży popołudniami na łóżku, które kiedyś było jego, do połowy jego, i on przynosi jej filiżankę herbaty, jedną każdego popołudnia. Ona przyjmuje ją ze spojrzeniem umierającego łabędzia, spojrzeniem, którego on nie może znieść i któremu nie może się oprzeć. Ty jesteś winien, kochanie, ale możesz mi przynosić herbatę. I aspirynę z łazienki, i szklankę wody. Dziękuję. A teraz idź sobie i czuj się winny.
Ale to on, nie Elizabeth, musiał pójść zidentyfikować ciało. Jak mówiły jej przerażone oczy, po niej nie można było tego oczekiwać. A więc posłusznie poszedł. Gdy stał w tym mieszkaniu - w którym był tylko dwa razy, a gdzie ona bywała przynajmniej raz w tygodniu od dwóch lat - gdy walczył z mdłościami i denerwował się widokiem, czuł, że ona tam jest z nimi, krzywizna w przestrzeni, obserwatorka. Bardziej niż Chris. Nic nie zostało z głowy. Jeździec bez głowy. Ale rozpoznawalny. Ta ciężka płaska twarz zawsze była bez wyrazu; nie tak jak u większości ludzi. To ciało miało wyraz. Głowa była siedliskiem niepokojów i chyba dlatego Chris postanowił w nią strzelić, a nie w jakąś inną część swojej osoby. Nie chciał okaleczyć swego ciała.
Podłoga, stół, szachownica przy łóżku, łóżku z korpusem i kończynami na nim. Inne ciało Nate'a połączone z nim tą cienką więzią, tą dziurą w przestrzeni kontrolowaną przez Elizabeth. Chris włożył ubranie i krawat, i białą koszulę. Nate myśląc o tej ceremonii - tych grubych dłoniach wiążących krawat, poprawiających go przed lustrem, Boże, i nawet wyczyszczonych butach - miał ochotę płakać. Włożył ręce do kieszeni marynarki; zacisnął na centach, na kluczu do domu.
- Z jakiego powodu zostawił państwa numer telefonu na stole? - zapytał policjant.
- Nie wiem. Byliśmy jego przyjaciółmi - odparł.
- Oboje? - zapytał policjant.
- Tak - rzekł Nate.

Janet wchodzi do kuchni, gdy on wstawia naczynie do pieca.
- Co jest na kolację? - pyta, dodając słowo "tatusiu", jakby przypominając mu, kim jest.
Nate uważa to pytanie za tak smutne, że przez chwilę nie wie, co odpowiedzieć. Jest to pytanie z dawnych czasów, z dawnych dni. Mruga oczami. Chce upuścić naczynie na podłogę i podnieść córkę do góry, i przytulić, ale zamiast tego zamyka delikatnie drzwiczki piecyka.
- Makaron z serem - odpowiada.
- Dobrze. - Janet mówi głosem dalekim, ostrożnym, delikatnie imitując radość. - Z sosem pomidorowym?
- Nie, nie było żadnego.
Janet przesuwa kciukiem po stole kuchennym; słychać pisk drewna. Robi tak dwa razy.
- Czy mama odpoczywa? - pyta.
- Tak. - Potem głupio dodaje: - Zaniosłem jej filiżankę herbaty. - Kładzie rękę za sobą na kuchennym kredensie. Oboje wiedzą, czego unikać.
- No cóż - mówi Janet głosem małej dorosłej - niedługo się zobaczymy. - Odwraca się i wychodzi.
Nate chce coś zrobić, wykonać coś, rozwalić rękę w kuchennym oknie. Ale po drugiej stronie szyby jest ekran. To by zneutralizowało skaleczenie. Cokolwiek teraz uczyni, będzie absurdalne. Cóż znaczy roztrzaskanie okna w porównaniu z rozwaleniem głowy? Gdyby ona to zaplanowała, nie mogłaby zrobić lepiej.

 

 

Piątek, 29 października 1976
LESJE


Lesje wędruje po prehistorii. Pod niewiarygodnie pomarańczowym słońcem, w środku bagnistej równiny, zarośniętej wielkimi paprociami, roślinami o grubych łodygach, pasie się grupa kościstych stegozaurów. Na obrzeżach tej grupy, zasłonięte przez nią, ale nie związane z nią, znajduje się kilka wyższych, delikatniejszych kamptozaurów. Ostrożnie, nerwowo, podnoszą od czasu do czasu głowy, opierając się na tylnych kończynach, by powąchać powietrze. Gdyby poczuły niebezpieczeństwo, pierwsze by zaalarmowały. Bliżej Lesje stado średniej wielkości pterozaurów sunie od jednej gigantycznej paproci do drugiej. Lesje przykucnęła wśród liści najwyższego z tych drzew i obserwuje przez lornetkę, bez jakiegokolwiek zaangażowania. Dinozaury nie zwracają na nią najmniejszej uwagi. Gdyby ją wyczuły, nie okazałyby zainteresowania. Jest dla nich kimś tak absolutnie obcym, że nie mogłyby się na niej skupić. Kiedy aborygeni zobaczyli okręty kapitana Cooka, zignorowali je, gdyż wiedzieli, że takie rzeczy nie mogą istnieć. To dobrze być niewidzialnym.
Lesje zdaje sobie sprawę, kiedy o tym myśli, że nie każdy snuje takie spokojne fantazje. Ale takie są jej; zwłaszcza odkąd pozwala sobie w nich bezwstydnie naruszać oficjalną wersję rzeczywistości paleontologicznej, jaką wybrała. Na ogół jest bystra, obiektywna, a dostatecznie doktrynerska podczas godzin pracy, dlatego tym bardziej czuje potrzebę ekstrawagancji tutaj, na bagnach parku jurajskiego. Miesza ery, dodaje barwy: dlaczego metaliczny niebieski stegozaur nie ma mieć czerwonych i żółtych kropek zamiast nudnych szarych i brązowych, postulowanych przez ekspertów? Do których w mniejszym stopniu ona się zalicza. Na bokach kamptozaurów pastelowe barwy pojawiają się i znikają, czerwony róż, purpura, lekki róż ujawniają emocje jak chromatofory zwężające się i rozszerzające w skórze ośmiornicy. Tylko gdy kamptozaury są martwe, szarzeją.
Zresztą to nie są takie dowolne poczynania; ona zna się na układzie barw niektórych bardziej egzotycznych współczesnych jaszczurek, nie mówiąc już o różnych ssakach takich jak małpy, mandryle. Te dziwaczne tendencje musiały skądś przyjść.
Lesje wie, że nie robi postępów. Cofa się. Zwłaszcza ostatnio. Marzenie z dzieciństwa i wczesnej młodości porzuciła niedawno na rzecz innych spekulacji. Mężczyźni wyparli dinozaury, w jej głowie jak i w czasie geologicznym; ale myślenie o mężczyznach również nic nie daje. W każdym razie ta część jej życia jest już uregulowana. Obecnie myślenie o mężczyznach oznacza Williama. William uważa, że życie ich obojga jest urządzone. Nie widzi powodu, aby cokolwiek zmienić. Tak samo Lesje, gdy się nad tym zastanawia. Tylko że ona nie może dłużej marzyć o Williamie, nawet gdy próbuje; zresztą nie pamięta, jakie były te sny, gdy je miała. Marzenie, sen o Williamie to sprzeczność sama w sobie. Nie przywiązuje wielkiego znaczenia do tego faktu.
W prehistorii nie było mężczyzn ani żadnych istot ludzkich, chyba że pojawił się przypadkowy samotny obserwator jak ona, turysta albo uciekinier, skulony wśród swej prywatnej paproci z lornetką, myśląc tylko o sobie.

Dzwoni telefon i Lesje podskakuje. Oczy się szeroko otwierają, ręka trzymająca kubek z kawą śmiga w powietrzu. Należy do tych osób, które zaskakują nagłe hałasy, tak wyjaśnia przyjaciołom. Sama widzi siebie jako istotę bojaźliwą, trawożerną. Podskakuje, gdy ludzie nagle pojawiają się za nią, i kiedy konduktor w metrze daje znak gwizdkiem - nawet kiedy wie, że ludzie tam będą lub że za chwilę rozlegnie się gwizdek. Niektórzy z jej przyjaciół uważają, że to miły odruch, ale ona zdaje sobie sprawę, że to irytujące.
Ale ona nie chce być irytująca, więc próbuje kontrolować siebie, nawet gdy nikogo z nią nie ma. Stawia kubek z kawą na stole - wytrze plamę później - i podchodzi do telefonu. Nie wie, kto to może być, nie wie, kogo chciałaby usłyszeć. Uświadamia sobie, że to są dwie różne rzeczy.

Kiedy podnosi słuchawkę, już nikogo nie ma. Słychać tylko szum, szum miasta rozbrzmiewający za szybą, wzmocniony betonowymi ścianami, wśród których żyje. Wśród których mieszka w tej kamienicy.
Lesje trzyma słuchawkę minutę, słuchając szumu, jakby to był głos. Potem ją odkłada. W każdym razie nie był to William. On nigdy nie telefonuje, jeżeli nie ma czegoś do powiedzenia, nie ma jakiegoś pragmatycznego przesłania. Przychodzę. Spotkajmy się w… Nie mogę być o… Chodźmy do… A potem gdy zamieszkali razem, wracam o… A ostatnio, nie wrócę przed… Według Lesje to oznaka dojrzałości ich związku i dlatego jego nieobecność jej nie niepokoi. Ona wie, że William pracuje nad poważnym projektem. O oczyszczaniu ścieków. Szanuje jego pracę. Przecież zawsze obiecywali sobie dużo swobody.

To już trzeci raz. Dwa razy w zeszłym tygodniu i raz w tym. Dziś rano wspomniała o tym, w czasie rozmowy, dziewczynom w pracy, błyskając zębami w szybkim uśmiechu, aby pokazać, że się tym nie martwi, a potem natychmiast zakryła usta ręką. Ma za szerokie zęby do swojej twarzy: dlatego sprawia wrażenie osoby wygłodniałej, szkieletu.
Była tam Elizabeth Schoenhof, w kafeterii, gdzie zawsze chodzą o pół do dziesiątej, jeżeli nie muszą za ciężko pracować. Ona zajmuje się specjalnymi projektami. Lesje widzi ją często, gdyż skamieniałości są najbardziej popularnymi eksponatami muzeum, a Elizabeth lubi z nimi pracować. Tym razem podeszła do ich stolika, ponieważ potrzebuje trochę materiału Lesje do cyklu wystaw w gablotkach. Chce umieścić niektóre małe przedmioty z Kanady wraz z innymi z tych samych regionów geograficznych. "Artefakty i środowisko", tak to nazywa. Mogłaby użyć niektórych wypchanych zwierząt z pionierskimi toporami i kilku skamieniałych kości dla oddania atmosfery.
- To jest stary kraj - mówi. - Chcemy, aby ludzie to zobaczyli.
Lesje nie podoba się ten eklektyczny sposób promocji, chociaż rozumie, że jest potrzebny. Publiczności. A jednak uważa to za trywializację i w głębi ducha sprzeciwiła się takiej metodzie, gdy Elizabeth zapytała, w swoim matczynym, kompetentnym stylu, czy Lesje nie mogłaby znaleźć dla niej jakichś naprawdę interesujących skamieniałości. Czyż nie wszystkie skamieniałości są interesujące? Lesje odpowiedziała grzecznie, że zobaczy, co się da zrobić.
Elizabeth doskonale wyczuwa reakcje innych, dlatego Lesje trochę się jej lęka - ona sama nie ma tych zdolności; Elizabeth więc wyjaśnia, że chodzi jej o eksponaty wizualnie interesujące. Naprawdę będzie wdzięczna za tę przysługę.
Lesje, zawsze czuła na uznanie, zmienia nastrój. Jeżeli Elizabeth chce jakieś zewnętrzne człony i czaszkę lub dwie, to je dostanie. Zresztą Elizabeth wygląda okropnie, jest biała jak papier, chociaż wszyscy mówią, że świetnie sobie radzi. Lesje nie może sobie wyobrazić siebie w takiej sytuacji, dlatego nie może przewidzieć, jak ona by się zachowała. Oczywiście wszyscy znają tę historię, pisano o niej w gazetach, i Elizabeth wcale się nie starała ukryć faktów, gdy to się działo.
W obecności Elizabeth wszyscy skrupulatnie unikali wymieniania imienia Chrisa i wszystkiego związanego z nim. Lesje uświadomiła sobie, że zamrugała, gdy Elizabeth powiedziała, że do tej wystawy potrzebna jest jej strzelba. Ona sama nie użyłaby broni. Ale może tak trzeba, aby móc świetnie sobie radzić?
Aby zmienić temat, Lesje wesolutko zaczęła:
- Wiecie co? Dostaję anonimowe telefony.
- Obsceniczne? - zapytała Marianne.
Lesje zaprzeczyła:
- Ten, kto dzwoni, wyłącza się, gdy podnoszę słuchawkę.
- Zapewne pomyłka - stwierdziła Marianne już bez entuzjazmu.
- Skąd wiesz, że to "on"? - zapytała Trish.
Elizabeth przerwała tę rozmowę.
- Przepraszam - rzekła. Wstała, chwilkę poczekała, po czym odwróciła się i ruszyła jak somnambulik do drzwi.
- To okropne - powiedziała Trish. - Ona musiała strasznie się poczuć.
- Czy powiedziałam coś nie tak? - zapytała Lesje.
- Nie wiedziałaś, że on wydzwaniał do niej w ten sposób? - odezwała się Marianne. - Co noc, w zeszłym miesiącu. Kiedy stąd odszedł. Ona nawet powiedziała o tym Philipowi Burroughsowi; jeszcze zanim to się stało. Można sądzić, że zdawała sobie sprawę, że coś się szykuje.
Lesje zaczerwieniła się i podniosła rękę do twarzy. Zawsze istniały jakieś sprawy, o których nie wiedziała. Teraz Elizabeth pomyśli, że zrobiła to specjalnie, i nie będzie jej lubić. Nie może pojąć, jak ta plotka ją ominęła. One pewnie rozmawiały o tym tutaj przy stoliku, ale ona nie zwróciła na to uwagi.

Lesje wraca do saloniku, siada na fotelu obok rozlanej kawy i zapala papierosa. Kiedy pali, nie wdycha dymu. Prawą rękę trzyma na wprost ust, z papierosem w obu pierwszych palcach i kciuku przy szczęce. W ten sposób może rozmawiać i śmiać się, mrużąc oczy w dymie. Oczy to jej silny punkt. Rozumie, dlaczego kobiety nosiły woalki, półwoalki w krajach Bliskiego Wschodu. Nie ma to nic wspólnego ze skromnością. Czasem gdy jest sama, zakrywa dolną część twarzy kwiecistą powłoczką, nad mostkiem nosa, ten nos jest trochę za długi, trochę zbyt zagięty jak na ten kraj. Jej oczy, ciemne, prawie czarne, patrzą na nią w lustrze w łazience, zagadkowe nad tymi niebieskimi i purpurowymi kwiatami.

 

 

Sobota, 30 października 1976
ELIZABETH


Elizabeth siedzi na szarej sofie w półmroku swego saloniku, z rękami spokojnie złożonymi na brzuchu, jakby czekała na samolot. Tutaj nigdy nie pada bezpośrednio światło, gdyż pokój wychodzi na północ; to światło sprzyja spokojowi. Sofa nie jest naprawdę szara, nie tylko szara; ma delikatne fioletowe nitki, wzór przypominający żyłki: to batik. Wybrała go, bo nie drażni wzroku.
Na dywanie, koloru grzybów, przy jej lewej nodze leży kawałek pomarańczowej bibułki krepowej, skrawek czegoś, czym bawią się dzieci w ich pokoju. Strzępek ognia, który drażni. Ale nie podnosi go. Zwykle pochyliłaby się, podniosła, zmięła. Nie lubi, gdy coś narusza spokój tego saloniku, dzieci lub Nate ze swymi śladami trocin i oleju lnianego. Mogą robić bałagan w swoich pokojach, którymi nie musi się zajmować. Kiedyś myślała o roślinach w tym saloniku, jak również w sypialni, ale zrezygnowała. Nie chce niczym się opiekować.
Zamyka oczy. Chris jest tutaj z nią, ciężki, zdyszany, jak powietrze przed burzą. Duszna, posępna atmosfera. Ale nie dlatego, że nie żyje, zawsze był taki. Przypierał ją do drzwi, z rękami zaciskającymi się wokół niej, z masywnymi ramionami, gdy chciała go odepchnąć, z twarzą spoczywającą ciężko na jej policzkach, uosobienie siły grawitacji. Opierał się o nią. Jeszcze nie pozwolę ci odejść. Ona nienawidzi, kiedy ktoś ma nad nią władzę. Nate nie ma tego rodzaju siły, nigdy nie miał. Poślubiła go z łatwością, jakby mierzyła but.
Jest w pokoju przy Parliament Street, pije wino; z rozlanych szklanek powstały morwowe obwódki na linoleum jego wypożyczonego stołu; ona dostrzega wzór na ceracie, pozbawione gustu wiązanki kwiatów, zielone na żółtym tle. Oni zawsze szepcą w tym pokoju, bez potrzeby. Nate znajduje się daleko, kilka mil stąd i on wie, gdzie ona jest, zostawia numer telefonu, gdyby zdarzyło się coś ważnego. Ich szepty i jego płonące oczy, jak błysk główek gwoździ. Miedzianych główek. Centy na oczach. Trzyma jej rękę w poprzek stołu, jakby się bał, że gdy odejdzie, ona ześlizgnie się przy krawędzi stołu, krawędzi jakiegoś klifu i zginie na zawsze. Albo on zginie.
Słucha i patrzy na pomarszczoną powierzchnię stołu, na pękatą świecę, którą kiedyś kupił u ulicznego sprzedawcy, na specjalnie lepkie plastikowe kwiaty i na sowę bez oczu, skradzioną z pracy, to jego makabryczny żart. Wiązanki poruszają się powoli na powierzchni stołu jak na oleistym morzu, płyną. Potem oni wstają, gwałtowność jego rąk, przytrzymujących ją, wszystko przytrzymuje, słone ciało rozpostarte na jej ciele, gęste jak ziemia, na tym łóżku, na którym nigdy nie zostanie, by spać, z prześcieradłami zawsze trochę wilgotnymi, przesiąkniętymi dymem papierosowym; przytrzymuje, aż nic już nie będzie można przytrzymać. Nigdy nie widziała tego pokoju w świetle dziennym. Nie chce sobie wyobrazić, jak teraz wygląda. Nagi materac. Ktoś przyszedł, wyczyścił podłogę.

Otwiera oczy. Musi się skoncentrować na czymś prostym i jasnym. Na kredensie są trzy miseczki, różowofioletowe z porcelany, Kayo, jednego z najlepszych projektantów. Ufa swojemu gustowi, wie dostatecznie dużo, by mu zawierzyć. Kredens jest z sosny, kupiła go, nim sosna stała się modna. Teraz nie mogłaby sobie nań pozwolić. To ładna sztuka i miseczki są ładne. Wszystko, co jest w tym pokoju, musi być w dobrym guście. Jej wzrok prześlizguje się po miseczkach, po ich subtelnych kolorach, ich lekko asymetrycznej krzywiźnie. Nic w nich nie ma. Co można by włożyć do tych miseczek? Ani kwiatów, ani listów. Są przeznaczone do czegoś innego, są przeznaczone na ofiarę. Teraz zawierają własną przestrzeń, swoją pięknie uformowaną nieobecność.
`
To był twój pokój i wszystko inne znajdowało się na zewnątrz, i istniała przegroda pomiędzy nimi. Ty niosłeś ten pokój ze sobą, jak zapach; to był zapach formaldehydu, wnętrz starych szafek, zapach mysi, tajemniczy jak piżmo, mroczny i mocny. Kiedy tylko byłam z tobą, byłam w tym pokoju, nawet gdy znajdowaliśmy się na zewnątrz, nawet gdy byliśmy tutaj. Jestem w nim teraz, tylko że tym razem zamknąłeś drzwi, brązowe, z łuszczącą się farbą, lakierem, zamkiem koloru mosiądzu i łańcuchem, a obok widać dwie dziury w drzewie po kulach, gdy jak mi powiedziałeś, strzelano w holu przed tygodniem. Nie była to bezpieczna okolica. Zawsze brałam taksówkę i prosiłam kierowcę, aby zaczekał, nim nacisnę domofon i znajdę się bezpieczna w foyer z pełną szpar mozaikową podłogą. "Bezpieczna" to brzmi jak żart. Drzwi są zamknięte nie po raz pierwszy; nie chcesz mnie wypuścić. Zawsze wiedziałeś, że chcę wyjść. Ale jednocześnie byliśmy spiskowcami, wiedzieliśmy o sobie takie rzeczy, których nikt inny nigdy nie będzie znał. W pewien sposób ufam ci bardziej niż komukolwiek innemu.

- Muszę już iść - mówi ona. On bawi się jej włosami, skręca je, odkręca. Palcem wskazującym lewej ręki wodzi pomiędzy jej wargami, po zębach; ona czuje zapach wina i własny pot, swój własny smak, krew z pogryzionej wargi, nie wie czyjej.
- Dlaczego? - pyta on.
- Muszę. - Nie chce powiedzieć, że z powodu "dzieci", bo to go złości. Ale ona nie chce, aby dzieci, gdy się obudzą, nie wiedziały, gdzie ona jest.
On nie odpowiada. W dalszym ciągu skręca jej włosy, swoimi włosami masując jej szyję, jakby to były pióra; teraz jego palce przesuwają się po jej brodzie i szyi, jakby był głuchy, jakby nie mógł jej słyszeć.

 

 

Sobota, 30 października 1976
LESJE


Lesje spaceruje obok Williama, z ręką w jego zimnej dłoni. Nie ma tu dinozaurów; tylko podobni do nich spacerowicze w poszukiwaniu zdobyczy, oczywiście bezcelowej zdobyczy w oświetlonej sieci centralnego miasta. Gdy tak idą, Lesje ogląda wystawy sklepów z odzieżą, magazynów, ocenia trupie manekiny, które stoją z wysuniętymi miednicami, rękami na biodrach, nogami rozstawionymi, zgiętym kolanem. Gdyby te ciała się poruszały, wirowały, można by pomyśleć, że zbliżają się do finałowego orgazmu striptizerek. Ale te manekiny są z gipsu i drutu, a więc są w dobrym guście.
Lesje ostatnio spędziła wiele czasu w tych sklepach w drodze z pracy do domu. Przeglądała półki, szukając czegoś dla siebie, czegoś, co by do niej pasowało. Na ogół nic nie kupuje. Suknie, które mierzy, są długie, z fałdami, z ozdobami, bardzo różne od drelichowej odzieży, od klasycznych ubiorów, w których zwykle chodzi. Niektóre mają obszerne spódnice jak spódnice wieśniaczek. Ależ śmiałaby się jej babcia. Ten dźwięk przypominający skrzypienie drzwi wydobywał się spoza jej maleńkich rąk koloru orzecha włoskiego.
Myślała o tym, by przekłuć sobie uszy. Czasem po obejrzeniu ubrań idzie do stoiska z perfumami i próbuje perfumy różnych firm, skrapiając sobie nadgarstki. William twierdzi, że nie interesują go stroje. Zależy mu tylko na tym, by nie obcięła włosów. To dobrze, gdyż ona wcale nie ma takiego zamiaru. Z niczego nie musi rezygnować.
William pyta ją, czy chciałaby się czegoś napić. Ona ma ochotę na kawę. Nie wyszli z domu po to, by pójść do kawiarni; mieli pójść do kina. Ale zbyt długo ślęczeli nad stronami "Star" dotyczącymi rozrywki, by powziąć decyzję. Każdy z nich chciał, aby drugie wzięło odpowiedzialność na siebie. Lesje chciała obejrzeć powtórkę King Konga podczas uniwersyteckiego festiwalu filmów. William przyznał się, że zawsze chciał zobaczyć Szczęki. Lesje nie sprzeciwia się, ciekawi ją, jak zrobiono rekina, który stanowi jedną z bardziej prymitywnych, wciąż istniejących form życia. Zapytała Williama, czy wiedział, że rekiny mają pęcherze pławne i gdy zawiesi się je ogonem, następuje paraliż. William o tym nie wiedział. Kiedy przyszli do kina, nie było już biletów na Szczęki, a seans z King Kongiem zaczął się pół godziny wcześniej. A więc poszli na spacer.
Teraz siedzą przy małym białym stoliku na drugim poziomie Kolumnady. William ma galliano, a Lesje kawę wiedeńską. Liże krem z łyżeczki, a William wybaczył jej spóźnienie do kina i wyjaśnia ostatni problem swojej pracy; czy więcej energii się traci, wykorzystując ciepło ze spalania śmieci, by poruszać generatory pary, czy też od razu ze spalenia tej materii. William jest inżynierem, specjalizuje się w problemach środowiska, chociaż cichy, ochrypły głos dobiegający jakby spoza niej mówi o wykorzystaniu ścieków. Jednak Lesje, słuchająca go pilnie, podziwia jego pracę i zgadza się z nim, że ma ona większe znaczenie dla przetrwania rasy ludzkiej niż jej. To prawda, że wszystkim nam zagraża utopienie się we własnym gównie. William nas ocali. Widzisz to, gdy patrzysz na niego, na jego ufność, jego entuzjazm. William zamawia drugie galliano i rozwija swoje plany generowania metanu z dekompozycji odchodów. Lesje mruczy pochwały. Między innymi to przyczyni się do rozwiązania kryzysu naftowego.
(Ale prawdziwy problem polega na tym, czy ona się przejmuje, czy rasa ludzka przetrwa. Lesje nie wie. Dinozaury nie przetrwały i nie nastąpił koniec świata. W ponurych chwilach, a uświadamia sobie, że taka właśnie jest teraz, czuje, że rasa ludzka zbliża się do takiego momentu. Natura wymyśli coś innego. Albo i nie).
William mówi o robakach w nawozie. On jest dobrym człowiekiem; dlaczego ona tak mało go ceni? Kiedyś te robaki interesowały ją. Sposób, w jaki Australia rozwiązała problem pastwisk - warstwy suchych bobków owiec i krowich placków przeszkadzały wzrostowi trawy - masowo importując ogromne afrykańskie robaki żyjące w gnoju; ta metoda przynosiła kiedyś nadzieję. Lesje, tak jak William, uważa, że jest to eleganckie rozwiązanie ekologiczne. Ale słyszała już o tym wielokrotnie, przedtem i przedtem. W końcu optymizm Williama, jego wiara, że każdej katastrofie można zapobiec, znajdując właściwe rozwiązanie, przemawia do niej. Sądzi, że mózg Williama przypomina różowe policzki, bez zarostu. William Wasp*, tak o nim mówiła, z czułością, dopóki nie uświadomiła sobie, że on uważa to określenie za zniewagę rasistowską.
- Nie wołam na ciebie Lesje Latvian - powiedział przybity.
- Lesje Litwinka - poprawiła go. William nie orientował się w państwach bałtyckich. - Nie szkodziłoby, abyś się tego nauczył. - Ale kłamała. - Czy mogę cię nazywać William Kanadyjczyk?
Och, Billy, chłopcze, czarujący Billy. Gdzie byłeś cały dzień? Krótko po tej rozmowie posprzeczali się na temat drugiej wojny światowej. Według Williama Brytyjczycy i oczywiście Kanadyjczycy, łącznie z jego ojcem, kapitanem marynarki, przystąpili do wojny z wyższych moralnych zasad, by ocalić Żydów, by nie stali się cząsteczkami gazu czy guzikami. Lesje nie zgadzała się z tą opinią. Ocalenie kilku Żydów to była sprawa drugorzędna. Naprawdę chodziło o to, by prowadzić politykę rabunkową. Hitler spaliłby Żydów, ku swojemu zadowoleniu, gdyby nie zdobył Polski i nie wkroczył do Niderlandów. William neguje taki punkt widzenia. Lesje więc wspomina los swojej ciotki Rachel, której nie ocalono i której złote zęby tkwią na jakimś szwajcarskim koncie. Cóż można odpowiedzieć takiemu wzburzonemu duchowi? William robi unik i idzie do łazienki się ogolić. Lesje czuje się trochę rozczarowana.
(Jej inna babcia, matka jej matki, powiedziała: "Najpierw powitaliśmy Hitlera. Myśleliśmy, że będzie lepszy od Rosjan. A widzisz, co się teraz stało". To zakrawało na ironię, gdyż jej mąż był właściwie komunistą żyjącym na Ukrainie. Dlatego musieli opuścić kraj - z przyczyn politycznych. On nawet nie chodził do kościoła, jego noga nie przestąpiła przez próg kościoła. "Pluję na kościół", zwykł mówić. Mimo upływu lat od jego śmierci, babcia Lesje wciąż go opłakuje).
Zauważyła niedawno, że już nie czeka, kiedy William jej się oświadczy. Kiedyś myślała, że to nastąpi samo z siebie. Najpierw żyjesz z kimś razem, aby spróbować, jak to będzie w przyszłości. Potem bierzesz ślub. Tak postępowali jej przyjaciele z uniwersytetu. Ale, teraz to widzi, dla Williama jest osobą niezmiernie egzotyczną. To prawda, że ją kocha w swoisty sposób. Gryzie ją w szyję, gdy się kochają. Lesje nie przypuszcza, że tak by się zachowywał z kobietą podobną do niego. Kochaliby się jak dwa łososie, zachowując dystans, William zapłodniłby srebrne jajeczka z odpowiedniej odległości. Myślałby o swoich dzieciach jako "problemie". Swoim problemie.
To jest sedno sprawy: William nie chce mieć z nią dziecka, chociaż o tym napomykała; chociaż rzucała się na niego bez przygotowania. Wiesz co, William, mam bułeczkę w piecu. Twoją bułeczkę. No cóż, on powie, wyjmij ją. Bardzo niesprawiedliwie myśli o Williamie. On podziwia jej umysł. Zachęca ją, by używała języka technicznego w obecności przyjaciół. Zżyma się, gdy mówi o epoce plejstoceńskiej. Mówi jej, że ma śliczne włosy. Patrzy w jej ciemnoniebieskie oczy. Ona jest jego łupem, świadectwem jego szerokich zainteresowań, dlatego jest z niej dumny. Ale co by pomyślała jego rodzina w Ontario?
Lesje wyobraża sobie, że jest to liczna rodzina o różowych policzkach i blond włosach. Jej członkowie spędzają większość czasu, grając w golfa, pomiędzy zaciętą grą w tenisa. A poza tym siedzą na tarasie - widzi ich nawet zimą - i piją koktajle. Są grzeczni wobec obcych, ale wymieniają uwagi za ich plecami w stylu "facet nie wie, kim jest jego dziadek". Lesje zna życie swoich dziadków; gorzej z pradziadkami.
Wie, że rodzina Williama wcale taka nie jest, ale, jak jej rodzice, dodaje dodatkowe szczeble do drabiny każdemu, kto ma autentyczne brytyjskie nazwisko. Wie, że nie powinna tego czynić. Rodzina Williama prawdopodobnie nie ma więcej pieniędzy niż jej. Ma tylko więcej pretensji.
Kiedyś bała się ich spotkać, bała się ich werdyktu. Teraz bardzo by chciała. Umalowałaby zęby na kolor złoty i grałaby na tamburynie, tupałaby nogami, z głową omotaną szalami. Spełniając ich straszliwe oczekiwanie. Jej babcia klaskałaby swymi maleńkimi rękami, piskliwie się śmiejąc, dodając jej odwagi. "Myśmy rozmawiali z Bogiem, gdy oni rozmawiali ze świniami". Jakby wiek dla ludzi, jak i dla sera stanowił plus.
- W erze nowego dewonu nie było robaków w gnoju - mówi Lesje.
- Nie nadążam za tobą - stwierdził krótko William.
- Tylko się zastanawiałam. Pomiędzy równoległą ewolucją robaków i gnoju. Na przykład: Co było pierwsze, człowiek czy choroba weneryczna? Chyba gospodarze zawsze muszą wyprzedzać swoje pasożyty, ale czy to prawda? Może człowieka odkryły wirusy, aby mieć odpowiednie miejsce do życia.
William uważa, że ona żartuje. Śmieje się.
- Nabijasz się ze mnie - mówi. Według niego ona ma niekonwencjonalne poczucie humoru.
Albertozaurus albo - jak woli Lesje - gorgozaurus przepycha się przez północną ścianę Kolumnady i staje tam niepewnie, wąchając nieznany zapach ludzkiego mięsa, balansując na swoich potężnych tylnych nogach, karłowatych przednich kończynach z ostrymi jak brzytwa pazurami trzymanymi przy klatce piersiowej. Za chwilę William Wasp i Lesje Litvak staną się dwoma kawałkami chrząstki. Gorgozaurus pragnie, pragnie. To brzuch na nogach, połknąłby świat, gdyby mógł. Lesje, która sprowadziła go tutaj, przygląda się temu z przyjaznym obiektywizmem.
"To już twój problem, William", myśli Lesje. "Rozwiąż go".

 

 

Sobota, 30 października 1976
NATE


Nie ma na sobie płaszcza przeciwdeszczowego. Krople lekkiej mżawki padają na jego sweter, brodę, zbierają się na czole. Ponieważ nie ma płaszcza, jest mokry i drży, czyż ona może go nie wpuścić?
Stawia rower na podjeździe, przyczepia łańcuchem do krzewu bzu, zatrzaskuje zamek. Jak zwykle; ale dzisiaj nie jest jak zwykle. Nie widział jej miesiąc. Cztery tygodnie. Jej łzy, jego poczucie winy i wiele sentymentalnej gadaniny obojga: "Tak jest lepiej". Ona dzwoniła do niego wiele razy, chciała, aby przyszedł, ale on tego unikał. Nie lubi robić tego samego wielokrotnie, nie lubi czegoś, co można z góry przewidzieć. Jednak tym razem on do niej zadzwonił.
Ona mieszka w apartamencie 32A, w jednym ze starych domów na wschód od Sherbourne. Główny numer jest od frontu, wejście A na boku. Gdy zadzwonił, ona otwiera mu drzwi natychmiast. Czekała na niego. Ale włosy nie są świeżo umyte i nie ma na sobie welwetowego szlafroczka; jest w zwykłych dżinsach i wyciągniętym jasnozielonym swetrze. Trzyma pusty do połowy kieliszek. Pływają w nim skórka cytryny i kostka lodu. Na wzmocnienie.
- Hej - mówi. - Mamy szczęśliwą rocznicę.
- Czego?
- Sobota to zawsze był nasz dzień. - Jest trochę pijana, jest zgorzkniała. Nie może jej za to winić. Zresztą Nate z trudem wini kogokolwiek. Może zrozumieć jej rozgoryczenie. Nie potrafi tylko temu zaradzić. - Nie, żeby ona tego przestrzegała - kontynuuje Martha. - Nagły wypadek tu, nagły wypadek tam. Tak mi przykro, że przeszkadzam, ale jednemu z dzieci odpadła głowa. - Martha się śmieje.
Nate chciałby chwycić ją za ramiona i potrząsnąć nią, rzucić na ścianę. Ale oczywiście nie może tego zrobić. Natomiast stoi, spływa z niego woda na podłogę w holu, i patrzy na nią głupio. Czuje, że jego ciało zwisa na kręgosłupie, ciało ciągnie się jak gorący cukierek toffi na patyku. Nie biegajcie z patykiem w ustach, mówił swoim dzieciom, widząc w myślach, jak się przewracają i jak patyk przebija im podniebienie. Bieganie, klęczenie, podnoszenie, jęk, wyrażony jego głosem. O Boże.
- Możesz nie mieszać do tego dzieci? - mówi.
- Dlaczego? Przecież tkwią w tym, prawda? - Odwraca się od niego i idzie do saloniku.
"Powinienem teraz wyjść", myśli Nate. Ale idzie za nią, ślizgając się najpierw w mokrych butach, a potem stąpając po starym dywanie. Długoletnia rutyna.
Tylko jedno światło się pali. Ona to zainscenizowała. Martha siada w cieniu na sofie. Pluszowej sofie, gdzie pierwszy raz ją pocałował. Rozpostarł jej włosy i gładził na jej szerokich ramionach. Szerokie, zdolne ręce. Myślał, że będzie bezpieczny w tych ramionach, pomiędzy tymi kolanami.
- Zawsze miała jakiś pretekst - mówi Martha. Nosi ręcznie robione wełniane ranne pantofle. Elizabeth nigdy by nie nosiła takich.
- To nie jest tak, że ona cię nie lubi - oznajmia Nate. Już przedtem o tym mówili.
- Tak - stwierdza Martha. - Dlaczego ma nie lubić pokojówki? Ja wykonałam brudną robotę dla niej. Powinna była mi zapłacić.
Nate czuje, nie po raz pierwszy, że za dużo mówił tej kobiecie. Źle interpretuje jego słowa, wykorzystuje jego tajemnice przeciwko niemu.
- To nie jest fair - mówi. - Ona cię szanuje. Nigdy nie próbowała się wtrącać. Po co? - Nie odpowiada na wzmiankę o brudnej robocie. "Czy tak to odczuwasz?", chciałby zadać to pytanie, ale boi się odpowiedzi: "Obróć wszystko w popiół". Zwykła rozmowa przy szafkach w szkole średniej. Czuje, że rozsiewa nieprzyjemną woń, mokrych skarpetek, terpentyny na swoich spodniach. Ona zwykle docinała mu, szorując mu plecy, gdy siedzieli w jej wannie: "Twoja żona nie troszczy się o ciebie". Wiele razy tak mówiła.
- Tak - odzywa się Martha. - Po co? Zawsze chciała mieć ciastko i zjeść je. To ty, Nate. Elizabeth jest ciastkiem. Ty jesteś kawałkiem ciastka.
Nate przypomina sobie, że gdy pierwszy raz ją zobaczył za biurkiem w kancelarii Adams, Prewitt i Stein, ona ukradkiem żuła gumę; zrezygnowała z tego zwyczaju, kiedy on zwrócił jej uwagę, że tego nie lubi.
- Rozumiem, dlaczego jesteś zła - mówi. To jedno z posunięć taktycznych Elizabeth, rozumieć, i on czuje, że ukradł tę metodę. Tak naprawdę to wcale nie rozumie. Elizabeth również, gdy coś jemu wyjaśnia. Ale to zwykle działa.
- Nic mnie nie obchodzi, czy rozumiesz, czy nie - mówi wojowniczo Martha. Patrzy wprost na niego, chociaż jej oczy są w cieniu.
- Nie przyszedłem, aby o tym mówić - oświadcza Nate, nie bardzo wiedząc, o czym właściwie rozmawiają. W takich rozmowach jak ta nigdy się dobrze nie orientuje. Jasne jest tylko to, że według niej on nie zachowuje się właściwie. On ją skrzywdził. On wyrządził jej krzywdę. Ale on próbował być uczciwy od początku, nie kłamał. Ktoś oceniłby to jako chlubny postępek.
- A więc po co przyszedłeś? Dlaczego uciekłeś od mamusi? Chciałeś, aby inna miła pani dała ci ciasteczko do plecaka?
Nate uznał te słowa za brutalne. Nie odpowiada. Tego przecież chciał, ale nie w tej chwili.
Martha ociera ręką usta i nos. Przyćmiła światło, teraz Nate domyśla się, że nie dla romantycznych efektów; bała się, że się rozpłacze, i nie chciała, aby on to zauważył.
- Nie możesz z tym skończyć, i to tak łatwo.
- Myślałem, że możemy porozmawiać.
- Słucham - mówi Martha. - Naprawdę jestem w tym dobra.
Nate nie sądzi, że to prawda. Jest w tym dobra, gdy on mówi o niej. Wtedy jest cała zasłuchana. "Masz najlepsze uda na świecie". Ona ma przyjemne uda, ale najlepsze na świecie? Skąd on może wiedzieć?
- Chyba słyszałaś, co się stało - odzywa się wreszcie. Nie może powiedzieć, dlaczego wskutek śmierci Chrisa szuka pocieszenia. Zgodnie z ludową mądrością powinien się cieszyć, już nie ma rogów, plamę na jego honorze wywabiła krew.
- Mówisz o Elizabeth. Każdy w tym mieście wie, co się dzieje u kogoś innego. Wszyscy do mnie przychodzili i opowiadali. Uwielbiają to. Lubią patrzeć na mnie, kiedy wymawiają twoje nazwisko. Wasze nazwiska. Kochanek Elizabeth rozwalił sobie głowę. Czasami mówią "mężczyzna" Elizabeth. Co z tego? Co ja mam na to powiedzieć? Mocne cycki? Obsłużył ją dobrze? Ona wreszcie go zdobyła?
Nate nigdy nie wiedział, że może być taka okrutna, nawet podczas ich najbardziej gwałtownych sprzeczek. Na początku lubił w niej jej nieuchwytność, jej brak skupienia, jej migotliwą mglistość. Teraz wydaje się, że spadła z dużej wysokości na chodnik i tam zamarzła.
- Ona nie spotykała się z nim od pewnego czasu - mówi Nate, stojąc po stronie Elizabeth, zmuszony przez Marthę. - On chciał, aby zostawiła dzieci, lecz ona nie mogła tego zrobić.
- Oczywiście, że nie - mówi Martha. Patrzy na pusty kieliszek, opuszcza go na dywan pomiędzy nogami. - Supermama nigdy nie może zostawić dzieci. - Zaczyna płakać, nie próbując ukryć twarzy. - Przeprowadź się do mnie. Zamieszkaj ze mną. Chcę tylko, abyśmy dali sobie szansę.
Nate myśli, że może już mieli, ale stracili. Zaczyna wstawać z fotela. Za chwilę ona rzuci się na niego, ramionami oplecie jego szyję jak wodorosty, wilgotną twarz położy na piersi, macicę oprze na nim, gdy on tak będzie stać i więdnąć.
- Czy wiesz, jak ja się czuję? - mówi Martha. - Jak z romansu z kucharką, romansu na tylnych schodach, tylko że wszyscy o tym wiedzą; ty wracasz do domu na noc do swojej przeklętej żony i twoich przeklętych dzieci, a ja czytam kryminały do rana, by nie zwariować.
Nate zastanawia się nad słowem "kucharka". Jej metafory go zadziwiają. Kto ma obecnie tylne schody? Pamięta, jak pewnego wieczoru oboje owinięci prześcieradłem, na łóżku, pijąc dżin, oglądali w telewizji Schodami w górę, schodami w dół i śmiali się. Pokojówka w ciąży z synem i dziedzicem wysłuchiwała wymówek jego matki, udzielanych z lodowatą twarzą. Było to na początku, gdy dobrze im było razem. To nie było w sobotę; to było, nim Elizabeth powiedziała: "Bądźmy rozsądni w tej sprawie. Musimy wiedzieć, że w pewnych okolicznościach możemy na siebie liczyć". Ona brała czwartki, on soboty, gdyż to był weekend i Martha nie musiała wcześnie wstawać następnego dnia. A pewnego wieczoru, gdy Martha powiedziała: "Chyba jestem w ciąży", pomyślał: "Elizabeth się z tym nie pogodzi".
Jeżeli będę ją pocieszać, powie, że jestem hipokrytą. Jeżeli tego nie uczynię, powie, że jestem sukinsynem. Trzeba wyjść, dopóki jest jeszcze czas. To był duży błąd. Wziąć buty z frontowego holu; szkoda, że zamknąłem łańcuch na rowerze.
- Może zjemy kiedyś lunch - mówi przy drzwiach saloniku.
- Lunch? - Jej głos towarzyszy mu aż do holu. - Lunch? - Nie ustępujący jęk.
Pedałuje na rowerze w deszczu, celowo nie omijając kałuż, mocząc sobie nogi. Głupiec. Brakuje mu czegoś, co mają inni ludzie. Nigdy nie potrafi przewidzieć przyszłości, nawet gdy to jest proste. To rodzaj deformacji, jak zbyt duży wzrost. Inni ludzie przechodzą przez drzwi, a on uderza się w głowę. Raz lub dwa, już nawet szczur nauczyłby się pochylać głowę. Ile razy jeszcze to się zdarzy? Jak długo to potrwa?
Po pół godzinie zatrzymuje się na rogu ulic Dupont i Spadina, gdzie jest budka telefoniczna. Opiera rower o budkę i wchodzi tam. Szklana kabina, oświetlona, całkowita widoczność. Niedorozwinięty umysłowo facet wchodzi do budki, zdejmuje ubranie, stoi tam, czekając na supermana, by zabrał jego ciało, a ludzie przyglądają się z mijających samochodów, jakieś starsze panie wzywają policję.
Bierze monetę z kieszeni, trzyma ją. Jego żeton, jego talizman, jego jedyna nadzieja na zbawienie. Na drugim końcu linii szczupła kobieta czeka, jej bladą twarz okalają ciemne włosy, ma podniesioną rękę, z palcami uniesionymi jak przy błogosławieństwie.
Nikt nie odpowiada.