Amnezja

  • szt.
  • 25,90 zł

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

Jak złapać mordercę, jeśli jedyny świadek zbrodni ma amnezję?
Peter Zak nie bada odcisków palców ani DNA. Próbuje rozwiązać zagadki kryminalne przy pomocy psychologii. Peter, ekspert w dziedzinie urazów mózgu zaczyna współpracować z biurem adwokata z urzędu w Massachusetts. Ma zbadać świadków i oskarżonych.
Sylvię Jackson znaleziono nieprzytomną na cmentarzu. Morderca strzelił jej w głowę i zamordował kochanka Sylvii. Kobieta zapada w śpiączkę. Kiedy odzyskuje przytomność, niczego nie pamięta. Ale trzy miesiące później przypomina sobie, kto próbował ją zabić. Oskarża swojego byłego męża. Stuart Jackson jest załamany. Czy popełnił straszną zbrodnię?
Peter przestał pracować jako rzeczoznawca rok wcześniej, kiedy jego żona została brutalnie zamordowana. Była to zemsta człowieka, którego bohater badał. Kiedy były znajomy prosi Petera o konsultację w sprawie Jacksonów, bohater nie potrafi odmówić. Psycholog ma stwierdzić, czy zeznania Sylvii są wiarygodne…

"Amnezja to niezwykła książka z tytułem, który przykuwa uwagę. Psycholog Peter Zak, który nie doszedł jeszcze do siebie po śmierci żony, ma zbadać pamięć ofiary dotkniętej amnezją. Trzymająca w napięciu powieść G. H. Ephron ukazuje świat osoby cierpiącej na amnezję. Książka zapoczątkuje serię powieści kryminalnych, których akcja toczy się w Bostonie."
Jeremiah Healy, autor Spiral i The Stalking of Sheilah Quinn

"Amnezja to fascynujący debiut, w którym opisano świat psychologów pracujących jako rzeczoznawcy sądowi. (To ciężki zawód!) Wkrótce ukarzą się kolejne powieści G.H. Ephron."
Philip R. Craig, autor Yineyard Blues

"Amnezja to niezwykle wciągająca książka. Miejmy nadzieję, że zapoczątkuje nową serię kryminałów. Nie mogłem jej odłożyć."
Nicholas Pileggi, autor Wiseguy i Casino

"Jeden z najbardziej obiecujących debiutów roku."
Sarah Smith, autorka A Citizen in the Country

Rok wydania: 2005
Oprawa: broszura
Stron: 276
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Paweł Lipszyc

Fragment tekstu:

PROLOG
Ręka mężczyzny spoczywa na jej udzie. Kobieta ma na sobie cienką, bawełnianą koszulę nocną. Mężczyzna trzyma drugą rękę na kierownicy. W świetle księżyca widać żyły na jego dłoni. Kobieta przygląda się jego profilowi. "Dlaczego ma na sobie mundur?" - myśli. Jej ciałem wstrząsają dreszcze. Odrzuca do tyłu głowę i opiera się o fotel. Na czystym, zimowym niebie widać wyraźnie gwiazdy. Za oknem migają drzewa. Kobieta ma wrażenie, że miękki, obity skórą fotel się pod nią zapada.
Obserwuje mężczyznę, który pochyla się nad kierownicą. W jego ręce migocze srebrzysty przedmiot. Gwiazdy znikają. Widać teraz tylko gałęzie drzew, które ocierają się o dach samochodu.
Mężczyzna odwraca się, ale jego twarz jest wciąż niewidoczna.
- Wysiadaj - mówi.
Kobieta się ociąga.
Tylne drzwi otwierają się i kobieta widzi innego mężczyznę. Jest młodszy niż poprzedni. Na jego twarzy maluje się wściekłość.
- Wysiądź z samochodu.
Kobieta spełnia polecenie. Na zewnątrz jest zimno. Kobieta ma bose stopy. "Powinnam pójść do domu po kurtkę i buty" - myśli.
- Otwórz - mówi mężczyzna, wskazując bagażnik.
Klapa podnosi się powoli. Kobieta chce odwrócić głowę, ale nie może. W bagażniku jest ciemno. Kobieta zauważa dziurawą powłoczkę, na której widnieją czerwone plamy. To jej powłoczka.
Podnosi głowę. Obok niej staje mężczyzna. Ma na głowie poplamioną powłoczkę i ręce związane paskiem.
Kobieta czuje, że żołądek podchodzi jej do gardła. Jest przerażona.
- Kto ci to zrobił? - pyta.
- Chodź.
Mężczyzna prowadzi ją w stronę wieży. Kiedy masywne, drewniane drzwi otwierają się, kobieta widzi pokój, który dobrze zna. Wchodzi do środka. Na podłodze leżą odłamki rozbitego lustra i kawałki złotej ramy. Na biało-niebieskich ścianach widnieją czerwone plamy.
Nieopodal rozlega się głuchy łoskot. Potem ktoś zaczyna jęczeć, jak zwierzę, które nie może wydostać się z klatki. Łup! Znowu łoskot i jęki. Po chwili zalega martwa cisza.
Kobieta jest przerażona. Zaczyna biec w kierunku drzwi, ale potyka się o ciało leżące na podłodze. Człowiek, którego widzi, ma związane ręce i twarz zakrytą zakrwawioną poduszką.
- Kto ci to zrobił? - pyta kobieta. Słowa ledwo przechodzą jej przez gardło.
Na schodach pojawia się postać w bieli. Kiwa na nią palcem. Kobieta marzy o tym, żeby znaleźć się w ciepłej sypialni, włożyć szlafrok i kapcie. Ma ochotę przytulić się do silnego mężczyzny, który śpi w łóżku. Zjawa w bieli podnosi rękę, w której połyskuje nóż. Kobieta rzuca się do ucieczki. Zbiega po schodach i czuje pod stopami zimny kamień. Schody są coraz węższe. Kobieta upada obok uchylonych drzwi.
Widzi siebie, daleko na porośniętym trawą wzgórzu. Jej biała koszula nocna błyszczy w świetle reflektorów. Wiatr targa jej włosami. Bolą ją oczy. Ziemia jest lodowata.
Kobieta klęka. Czeka na coś, co ma się za chwilę wydarzyć. Rozlega się odgłos wystrzału.
Jej ciało osuwa się na ziemię, brocząc krwią. Sztywnieje i znika.
W świetle reflektorów pojawia się sylwetka mężczyzny, która rośnie i rośnie. Kiedy mężczyzna patrzy na kobietę, ona odczuwa smutek.
Ktoś dotyka delikatnie jej ramienia. Kobieta odwraca głowę. Widzi dziewczynę, która stoi na schodach z bukietem papierowych kwiatów. Pachną słodko jak śmierć. Zamieniają się w motyle i fruną w dół, tam gdzie schody nikną w ciemności.
- Kto ci to zrobił? - krzyczy kobieta błagalnie.
- Sylwio - mówi pielęgniarka.
Silne ręce chwytają ją za ramiona i podnoszą do góry. Sylwia zaczyna się szamotać. Chce wrócić do wieży i dowiedzieć się, co się stało.
- Obudź się. Nic ci nie grozi. - Głos pielęgniarki jest śpiewny i łagodny.
Schody znikają i zamiast nich pojawia się biały pokój szpitalny.
- Miałaś koszmar senny?
- Tak - mówi Sylwia.
- Co ci się śniło?
- Znowu znalazłam się w tamtym miejscu.
- Co się wydarzyło?
- Był tam mężczyzna. Prowadził mój samochód. Miał pistolet.
- Ty też tam byłaś?
- Z tyłu. Kazał mi wsiąść do samochodu.
- A Tony?
Sylwia zaczyna płakać.
- Był w bagażniku. Mężczyzna kazał mu tam wejść.
- Miałaś już kiedyś taki sen, prawda?
- Wiele razy. Tak się boję.
- Czego?
- Boję się mężczyzny, którego widzę we śnie.
- Kto to jest?
- Stuart.
Pielęgniarka wstaje i uśmiecha się do mężczyzny w ciemnej marynarce, siedzącego w ocienionym kącie pokoju. Na stoliku obok łóżka Sylwii stoi wazon z pachnącymi kwiatami. Sylwia pochyla się nad nimi. Do bukietu przywiązana jest mała karteczka z napisem: "Zdrowiej szybko. Bardzo za tobą tęsknię. Kocham cię, Stuart".

 

Rozdział 1
Ci, którzy widzieli, jak tego ranka wspinałem się na wzgórze, z rozwianymi włosami, w rozpiętym płaszczu, którego mokre rękawy wyglądały jak skrzydła nietoperza, myśleli pewnie, że jestem pacjentem. Byliby zdumieni, widząc, jak otwieram kluczem drzwi, za którymi znajduje się oddział neuropsychiatrii.
Byłem spóźniony. Tego ranka pływałem łódką po rzece Charles. Wiosłowałem długo, aż zapomniałem o całym bożym świecie. Czułem tylko fizyczny ból. Biała łódź wyścigowa była ostatnim prezentem od mojej żony Kate.
Rzeka była piękna i nieruchoma. Tego dnia panował chłód i cieszyłem się, że nie ma już muszek i komarów, które dokuczały w lecie. Wiedziałem, że się spóźnię, ale pozwoliłem sobie na ostatnie pięć minut błogiej bezczynności. Teraz tego żałowałem. Bolały mnie mięśnie. Przez pomyłkę włożyłem dwie różne skarpetki. Miałem nadzieję, że nikt nie zauważy tych skutków porannego pośpiechu.
Kiedy wszedłem na salę konferencyjną, okazało się, że moi współpracownicy siedzą już przy stole.
- O nic nie pytajcie - powiedziałem i pomachałem ręką. Moi współpracownicy zerkali na mnie z troską.
Doktor Kwan Liu patrzył na mnie zdezorientowany. Pracujemy razem od czasu, kiedy Kwan zdobył specjalizację w Pearce. Zbliżałem się do czterdziestki, a doktor Liu, dwa lata ode mnie starszy, przestał mi nareszcie udowadniać, że posiada większą mądrość życiową. Nie nudzi go lekceważenie mojej praktyki psychologicznej. Kwan był jak zwykle elegancki. Miał na sobie ciemną marynarkę, z pewnością szytą na zamówienie. Mój znajomy uważa, że przywiązuję zbyt mało uwagi do strojów. Natomiast ja wyśmiewam się z doktora Liu, ponieważ nie potrafi odróżnić dobrego wina od złego.
- Drogi przyjacielu - powiedział Kwan. - Tylko pytając, można odkryć tajemnice umysłu.
Obok wielkiego, zdobionego, niedziałającego kominka stało czarne krzesło windsorskie, z brakującymi elementami oparcia. Przysunąłem je do stołu i odstawiłem teczkę. Krzesło i kominek były śladami dawnej świetności, pamiątkami z czasów, kiedy Instytut Psychiatryczny w Pearce stanowił schronienie dla bogaczy. Obecnie instytut przypominał zrujnowany hotel.
- Znowu się spóźniłem. Przepraszam… Pływałem rano łódką i straciłem poczucie czasu. Mam straszne bóle mięśni…
Gloria Alspag, przełożona pielęgniarek na oddziale, rzuciła mi ironiczne spojrzenie i wykonała rękami taki ruch, jakby grała na skrzypcach. Wyglądała jak Heifetz grający Appassionatę na stradivariusie.
- Daj spokój - bąknąłem. Nie byłem w nastroju do żartów.
Wyjąłem z teczki długopis i notes. Usiadłem, poprawiłem na nosie okulary i chrząknąłem. Spojrzenia wszystkich obecnych skierowały się na białą tablicę, gdzie widniały nazwiska osiemnastu pacjentów przebywających na oddziale. Moi współpracownicy byli ludźmi z poczuciem humoru, ale swoją pracę traktowali z powagą. Jesteśmy psychiatrami. Zajmujemy się przypadkami z pogranicza neurologii i psychologii.
Na odział przyjęto właśnie nowego pacjenta.
- Jack O'Flanagan - powiedziała Gloria. - Ma siedemdziesiąt lat. Policja znalazła go na stacji Forest Hills. Powiedział im, że jest motorniczym w metrze. Nie miał z sobą dowodu. Aresztowali go. O'Flanagan naprawdę był motorniczym. Przeszedł na emeryturę dziesięć lat temu.
- Zawieźli go do Carney - podjął Kwan. - Fizycznie jest w dobrej formie, ale ma problemy psychiczne. Zadzwonili do jego rodziny. Okazało się, że żona O'Flanagana zmarła parę tygodni temu. Jego córka uważa, ze ojciec powinien być pod opieką lekarzy. Mamy go przebadać.
- O'Flanagan najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że jest w szpitalu.
Rozległ się dzwonek beepera. Wszyscy sięgnęliśmy do kieszeni. Okazało się, że to ja dostałem wiadomość. Na ekranie pojawił się numer, którego nie znałem. Nie oddzwoniłem od razu. Wiedziałem, że spotkanie wkrótce dobiegnie końca. Mamy w instytucie przestarzały system ogrzewania elektrycznego. Po paru minutach w sali zrobiło się nieznośnie duszno i nie mogliśmy dłużej usiedzieć przy stole.
Postanowiłem zadzwonić. Kwan i ja znaleźliśmy się w tym samym momencie w rogu sali, gdzie znajdował się telefon. Doktor Liu zwilżył wargi koniuszkiem języka.
- Miałeś ciężki ranek - powiedział. - Dzwoń pierwszy.
- Dziękuję - odparłem i ukłoniłem się.
Wykręciłem numer. Po jednym sygnale w słuchawce rozległ się męski głos.
- Biuro adwokata z urzędu w Massachusetts.
Poczułem, że robi mi się słabo. Odwróciłem się twarzą do ściany. Żołądek podszedł mi do gardła. Głos odezwał się znowu, ale tym razem z trudnością rozróżniałem słowa.
- Biuro adwokata z urzędu w Massachusetts. Halo? Jest tam kto?
- Mówi Peter Zak. Przed chwilą otrzymałem telefon od kogoś, kto u państwa pracuje. - Mój głos był dziwnie spokojny i opanowany.
- Proszę chwileczkę poczekać.
Stałem pod ścianą jak sparaliżowany. Chciałem cisnąć słuchawką. Wspomnienia z przeszłości ożyły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po chwili znajomy głos powiedział:
- Peter? Mówi Chip.
Nie odłożyłem słuchawki, ponieważ wymagało to wysiłku, a ja w owej chwili czułem się tak, jakby opuściła mnie cała energia. Widziałem Chipa po raz ostatni na pogrzebie mojej żony. Przed oczami zamajaczyła mi jego przestraszona twarz. Uderzyłem go wtedy pięścią w szczękę. Pamiętam, jak Chip zatoczył się i upadł. Ktoś pomógł mu wstać. Czułem na sobie spojrzenia innych ludzi. Przez chwilę panowała absolutna cisza, a potem wszyscy zaczęli zachowywać się tak, jakby się nic nie stało.
- Cześć - powiedziałem. - Dawno nie rozmawialiśmy. - Chip wyczuł pewnie pretensję w moim głosie. Lecz to ja byłem winien. Po pogrzebie Chip dzwonił do mnie wiele razy, ale nie chciałem się z nikim kontaktować. Nie dzwoniłem do dawnych znajomych. Chciałem zapomnieć. Po kilku miesiącach Chip dał za wygraną.
- Tak, kopę lat - przyznał. - Jak się masz?
- Dużo pracuję. A ty?
- Po staremu.
Zapadła cisza. Kiedyś potrafiliśmy gładko przeskakiwać z tematu na temat, ale teraz było inaczej.
- Chodzi o sprawę, którą prowadzę. Chciałem zasięgnąć twojej opinii.
Czy w ten sposób dałem się namówić na to, żeby wziąć udział w procesie Ralstona Bridgesa? Jak to się zaczęło? Od numeru na ekranie beepera? Od telefonu znajomego? Tamta sprawa mnie zaintrygowała. Chciałem pomóc adwokatowi oskarżonego. Wydawało mi się, że biedny Bridges zasługuje na wybitnego obrońcę, jak von Bülow. Ale od kiedy najbliższa mi osoba została zamordowana, sprawy kryminalne przestały mnie fascynować.
- Już się tym nie zajmuję - powiedziałem.
- Wiem. Chciałem cię tylko prosić…
- Obawiam się, że nie mogę ci pomóc.
- Ten przypadek na pewno by cię zainteresował.
- Zamknąłem ten rozdział swojego życia.
- Wysłuchaj mnie. Proszę cię tylko o radę.
- To nie jest najlepszy pomysł… Radziłeś sobie doskonale beze mnie.
- To nie było łatwe. Konsultujemy się z różnymi lekarzami, ale w tym przypadku zależy mi na twojej opinii. Poświęć mi godzinę. To jedyne, o co proszę. Godzinę. Potem zostawię cię w spokoju.
Nie odłożyłem słuchawki.
- Chodzi o kobietę, która straciła pamięć - powiedział szybko Chip. - Strzelono jej w głowę. Miała silny uraz mózgu i przez kilka tygodni przebywała w śpiączce. Niedawno odzyskała przytomność. Twierdzi, że pamięta, kto do niej strzelał.
Zacząłem się zastanawiać, ile tygodni kobieta była w śpiączce i w którym miejscu utkwił pocisk. Nie mogłem się powstrzymać. "Wszystko zależy od tego, jak głęboko utkwił pocisk" - pomyślałem. Czasem milimetr w jedną lub w drugą stronę decyduje o życiu lub śmierci.
- Bronimy byłego męża tej kobiety - ciągnął Chip. - Próbował popełnić samobójstwo, kiedy został aresztowany. Trzymają go na obserwacji w Bridgewater.
- Chip… - zaprotestowałem, ale mój głos zabrzmiał dziwnie cicho.
- Jesteś specjalistą w tej dziedzinie. Nie znam nikogo lepszego. - Zapadło milczenie. - Zgodzisz się? Zajmę ci tylko godzinę. Nie będę cię męczył. Możemy się spotkać u ciebie w biurze. Przyjadę z Annie i opowiemy ci o szczegółach. Nic nie ryzykujesz. Nie chcę, żebyś miał koszmary z tego powodu.
Kiedyś pracowaliśmy razem - adwokat Chip Ferguson, Annie Squires - główny detektyw i biegły - Peter Zak. Nie pamiętałem, kiedy widziałem Annie po raz ostatni. Może na pogrzebie.
- Wciąż pracujecie razem? - spytałem.
- Annie jest moją prawą ręką. Jeśli rzuci pracę, będę musiał zrobić to samo. To ona poradziła mi, żebym do ciebie zadzwonił.
- Chodzi o konsultację?
- Poświęć nam godzinę. Może być piąta?
Bąknąłem, że tak.
- Świetnie. Dziękuję ci, Peter.
Ledwo odłożyłem słuchawkę, zacząłem wątpić, czy postąpiłem słusznie. Wiedziałem dobrze, czym to się może skończyć. Moja koszula była całkiem mokra pod marynarką. Spojrzałem w lustro wiszące nad kominkiem i zobaczyłem obcą twarz. Oczy błyszczały mi ponuro pod krzaczastymi brwiami. Miałem siwe pasemka we włosach. Po chwili zauważyłem tłustą plamę na krawacie i zacząłem się zastanawiać, od jak dawna tam była.
Kwan stał w progu z rękami skrzyżowanymi na piersi. Miał obojętną minę, ale wiedziałem, że podsłuchiwał.
- Wszystko w porządku? - spytał.
Wzruszyłem ramionami.
Doktor Liu przyłożył do ust dłoń zwiniętą w trąbkę i szepnął:
- Chyba o czymś zapomniałeś.
- Oświeć mnie.
- Nie masz skarpetek.
Spojrzałem na swoje bordowe mokasyny.
- Musiałeś to skomentować, co? - spytałem i zwróciłem się do reszty obecnych. - Proponuję, żebyśmy porozmawiali z O'Flanaganem.
Wyszedłem na korytarz. Moi współpracownicy ruszyli za mną. Ściany holu pomalowane były na różowo. Po jednej stronie znajdował się rząd wielkich okien. Na podłodze leżała szara wykładzina. Po chwili stanęliśmy w drzwiach jasno oświetlonej jadalni, gdzie pacjenci spożywali posiłki.
- Cześć! - zawołał zachrypnięty głos kobiecy.
Odwróciłem się i zobaczyłem małą, siwowłosą staruszkę na wózku inwalidzkim. Miała na sobie niebieską koszulę nocną i skarpetki.
- Cataldo! - krzyknęła, podnosząc do góry kciuk. Jej wysoki, śpiewny głos odbił się echem od ścian sali.
- Dzień dobry, pani Blum - powiedziałem. Tak naprawdę miałem ochotę zawołać: "Geronimo!".
Moi współpracownicy zamachali do niej uprzejmie.
- Kto to jest Cataldo? - spytała Suzanne Waters, nasza młodsza koleżanka. - Jej lekarz?
- Prawie pani zgadła - odparłem. - Cataldo to nazwa firmy wynajmujacej karetki.
- Pani Blum nie korzysta z taksówek. Porusza się karetkami - zażartowała Gloria.
W jadalni siedziało kilkoro pacjentów. Ściany sali były różowe. Stały tam plastikowe i metalowe krzesła oraz dwie brązowe kanapy. W oszklonej wnęce znajdowało się pianino. Z cementowego wybrzuszenia na suficie wystawała brzydka, jarzeniowa lampa. Jack O'Flanagan siedział zgarbiony w fotelu obok drzwi prowadzących na korytarz. Był to chudy, mizerny staruszek. Na jego łysej głowie widniały dwa kosmyki siwych włosów - opadały mu na uszy. Siedział, wpatrzony w ciemny ekran telewizora, który znajdował się zaledwie kilkanaście centymetrów od jego twarzy. Zbliżyłem się i położyłem mu rękę na ramieniu, ale O'Flanagan nie zwrócił na mnie uwagi. Pochyliłem się nad nim.
- Dzień dobry - powiedziałem.
Staruszek spojrzał na mnie nieprzytomnie.
- Co pan robi? - spytałem.
- Co robię? - O'Flanagan odwrócił się i spojrzał na ekran telewizora. - Czekam, aż to cholerne pudło się rozgrzeje.
- Nazywam się Peter Zak.
Staruszek patrzył przez chwilę na moją wyciągniętą rękę i w końcu uścisnął ją.
- Mogę panu zadać kilka pytań? - powiedziałem.
O'Flanagan wzruszył ramionami.
- Proszę się czuć jak u siebie - powiedział.
- Jak się pan nazywa?
- John Patrick O'Flanagan. Tak jak mój ojciec.
Czułem, że pójdzie gładko. Dobrze znałem tę rutynę. Dlatego praca działała na mnie kojąco.
- Gdzie pan teraz jest?
- Jestem… - O'Flanagan rozejrzał się po sali, tak jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. - Jestem na stacji Forest Hills i czekam na swój pociąg.
- Wie pan, jaki jest dzień tygodnia?
- Wtorek - powiedział pewnym głosem. Był poniedziałek. Spojrzał w okno. - Jest kwiecień…
Nic dziwnego, że się pomylił. Kwiecień i wrzesień w Nowej Anglii są bardzo podobne.
- Który mamy rok?
- 1963.
- Kto jest prezydentem?
Staruszek zmarszczył brwi.
- John Fitzgerald Kennedy, a jakże. Chyba nie muszę panu tego mówić, młody człowieku.
Skinąłem głową.
- Panie O'Flanagan, czy miał pan ostatnio problemy z pamięcią?
- Problemy? Nie. Mój umysł działa bez zarzutu - powiedział i stuknął się palcem w czubek głowy.
- Mogę panu zrobić test?
- Proszę bardzo. Ale w każdej chwili mogą mnie wezwać.
- Chciałbym, żeby pan zapamiętał trzy słowa. Kij - taki do baseballu i stół, taki jaki stoi w jadalni.
O'Flanagan skinął głową.
- Kij. Stół.
- I most. Na przykład most Golden Gate.
- Most.
- Zgadza się. Kij, stół i most. Zapamiętał pan?
Staruszek zerknął na Kwana i Glorię.
- Kij, stół i most - powtórzył.
- Dobrze. Proszę zapamiętać te słowa. Za chwilę pana o nie spytam. A teraz proszę mi powiedzieć, czy zna pan przysłowie: "Ludzie, którzy mieszkają w szklanych domach, nie powinni rzucać kamieniami"?
- Oczywiście.
- Jaki jest sens tego przysłowia?
- Ludzie, którzy mieszkają… - O'Flanagan zamyślił się. - To przysłowie… - Na jego twarzy pojawił się grymas. Ale po chwili uśmiechnął się, jakby coś sobie przypomniał. Złożył dłonie, tak że tworzyły daszek. - "Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni" - powiedział. - Święty Mateusz, rozdział 7 - dodał i mrugnął do mnie.
- Zgadza się - powiedziałem. - Często czyta pan Biblię?
- Ja? Nie. Moja żona ją czyta. Często cytuje różne fragmenty. Ten należy do jej ulubionych.
- Jak się czuje pańska żona?
- Świetnie, odpukać.
- Pamięta pan te trzy słowa, o których mówiliśmy?
- Jakie słowa?
- Baseballowy… - podpowiedziałem.
- O czym pan mówi? - zawołał staruszek, czerwieniąc się.
- Golden Gate…
- Co to za bzdury? Proszę mi dać spokój. Pracuję. - O'Flanagan zerwał się z fotela i rozejrzał po sali. - Mój pociąg… - bąknął.
- Ma pan rację. To bzdury. Proszę się odprężyć. Zawołamy pana, kiedy pociąg przyjedzie.
Staruszek usiadł w fotelu i machnął ręką, dając do zrozumienia, że mogę odejść. Po chwili zauważył telewizor. Oparł się plecami o poręcz fotela i z zadowoloną miną spojrzał na ekran.
Wyszliśmy na korytarz.
- Alzheimer? - spytała Suzanne.
Potrząsnąłem głową.
- O'Flanagan cierpi na psychozę Korsakowa - powiedziałem.
- Powinnam była się domyślić. Zwróciłam uwagę na popękane żyłki na jego twarzy. Jest alkoholikiem.
- Zgadza się - powiedziałem. - Pan O'Flanagan jest przekonany, że telewizor musi się rozgrzać, zanim zacznie działać. Tak było czterdzieści lat temu. Ale nie pamięta, że nie włączył telewizora. Mógłby tak siedzieć nawet kilka godzin. Nie zdaje sobie sprawy, ile czasu upłynęło.
Szliśmy dalej długim korytarzem. W którymś momencie Gloria odwróciła się i powiedziała:
- Wydaje się całkiem zadowolony. Nie ma żadnych zmartwień.
Umysł ludzki zachowuje się czasem w zaskakujący sposób. Pan O'Flanagan nie cierpiał. Żył w świecie, w którym panowały inne prawa. Każda sekunda znikała za horyzontem czasu i topniała jak płatek śniegu na gorącym talerzu. Bywały chwile, kiedy chętnie bym się z nim zamienił. Gdy Chip zadzwonił do mnie, zacząłem o tym marzyć.

 

Rozdział 2
Za dziesięć piąta zadzwonił mój beeper. Miałem nadzieję, że dzwoni Chip, żeby odwołać spotkanie. Na ekranie pojawił się numer telefonu mojej matki. Poczułem nagłą panikę, ale po chwili uspokoiłem się. Ukryłem się w pokoju pielęgniarek i wykręciłem numer. Moja matka odebrała po drugim dzwonku.
- Mamo?
W słuchawce zabrzmiał jej piskliwy głos.
- Nic mi nie jest - zapewniła mnie.
- Dzwoniłaś…
- Petey, kochanie… - zaczęła. Poczułem, że cały się kurczę. Moja matka jest jedyną osobą na świecie, która nazywa mnie "Petey". Wiem, że nie ma sensu protestować.
- Jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór…
- Dzisiejszy wieczór? - Zapomniałem, że matka zaprosiła mnie na kolację. Miała to być miła odmiana po tuńczyku na styropianowej tacce, którego jadłem w stołówce w instytucie.
- Czy miałbyś coś przeciwko temu, żebyśmy przełożyli spotkanie na jutro?
Moja matka mieszka w bliźniaku, który kupiliśmy z Kate po ślubie, w robotniczej dzielnicy Cambridge. Rodzice wprowadzili się tam pięć lat temu, kiedy mój ojciec zachorował. Idąc do matki na kolację, wychodziłem na werandę i otwierałem drzwi prowadzące do sąsiedniej części domu.
- Masz lepszą propozycję na dziś wieczór? - spytałem.
- Właściwie… - zaczęła. - Właściwie… mam randkę. - Ostatnie słowo było ledwo słyszalne.
- Randkę?
Moja matka ma sześćdziesiąt osiem lat. Odkąd cztery lata temu zmarł mój ojciec, jedynymi jej rozrywkami była gra w chińskie domino i kolacje w moim towarzystwie.
- Chyba mogę pójść na randkę, prawda?
- Z mężczyzną?
- Nie, głuptasku, z szympansem. Oczywiście, że umówiłam się z mężczyzną.
- Z kimś, kogo znam? - To pytanie padało często z ust mojej matki, która interesowała się moim życiem towarzyskim.
- Pan Kuppel z wypożyczalni kaset wideo - powiedziała.
- Ach…
Pomyślałem, że pewnie dlatego moja matka nauczyła się tak szybko obsługiwać magnetowid, który kupiłem jej parę miesięcy wcześniej. Pan Kuppel był pulchnym, dobrotliwym jegomościem. Miał równo przystrzyżoną brodę i wąsy i był kompletnie łysy. Naprawiał magnetowidy i znał się na starych filmach.
- Nie masz nic przeciwko temu, prawda?
Zacząłem żałować, że nie pamiętałem o umówionej kolacji. Gdybym wspomniał o tym Chipowi, nie musiałbym się z nim spotykać.
Moja matka wyczuła, że jestem rozkojarzony i natychmiast odwróciła kota ogonem.
- Co się stało? Zapomniałeś? Źle się czujesz? A może umówiłeś się z kimś innym? - W jej głosie brzmiała nadzieja.
Nie potrafiłem odpowiedzieć na wszystkie pytania. Znowu graliśmy te same role co kiedyś. Ona była porzuconą matką, a ja niewdzięcznym synem. Wiedziałem, że trudno będzie udzielić zadowalających odpowiedzi. Gdybym powiedział, że zapomniałem o kolacji, oznaczałoby to, że nie troszczę się o nią. Gdybym oznajmił, że jestem chory, uparłaby się, że musi mi przynieść rosół i napój imbirowy. Gdybym ją poinformował, że idę na randkę, wypytywałaby mnie długo o szczegóły. Wszystkie te ewentualności odpadały. Bałem się powiedzieć prawdę. Gdyby dowiedziała się, że znowu wplątałem się w sprawę kryminalną, dostałaby histerii i odwołałaby randkę.
- Trochę ostatnio zaniedbałem swoją pracę - powiedziałem. - Mam mnóstwo papierów do przejrzenia. Jutrzejszy wieczór bardziej mi pasuje.
Spojrzałem w okno. Niebo było zachmurzone. Powoli robiło się szaro. Nagle zauważyłem na wzgórzu dwie sylwetki. Byli to Chip i Annie. Zmierzali w kierunku wejścia do budynku.
Nacisnąłem guzik beepera.
- Muszę kończyć - powiedziałem.
- Na pewno wszystko w porządku?
"To ona powinna być psychologiem" - pomyślałem.
- Tak, muszę lecieć.
- Skoro obowiązki cię wzywają… Nie zapomnij zapalić światła na werandzie, kiedy wrócisz. Lubię wiedzieć, że jesteś w domu i nic ci nie grozi.
"Ciekawe, jak długo będę bezpieczny" - pomyślałem.
Kiedy znów zerknąłem przez okno, Annie i Chip wchodzili właśnie do instytutu. Miałem za mało czasu, żeby zejść do holu. Zacząłem się wspinać po schodach. W połowie drugiego piętra uświadomiłem sobie, że tak naprawdę mam ochotę uciec. Zmusiłem się jednak, żeby pokonać kolejne piętro. W którymś momencie wydało mi się, że ktoś skrada się tuż za mną. Odwróciłem się, ale na schodach było pusto. W końcu dotarłem na trzecie piętro. Oparłem się o drzwi prowadzące do holu i wziąłem głęboki oddech. Czekałem, aż serce się uspokoi. Otarłem ręką pot z czoła i pchnąłem drzwi. Mój gabinet znajdował się na końcu korytarza. Miałem wrażenie, że jestem w głębokim tunelu, który nie ma końca i z każdym krokiem oddalam się coraz bardziej od drzwi gabinetu. W końcu dotarłem do rogu i zobaczyłem znajome twarze.
- Peter! - Chip położył mi rękę na ramieniu. Klepnąłem go po plecach i cofnąłem rękę. Plecy Chipa były twarde, jakby miał pod koszulą twardą tekturę.
Znajomy zaczerwienił się.
- Przepraszam - powiedział. - Powinienem był cię ostrzec. To kamizelka kuloodporna. Noszę ją, odkąd…
Chip, ubrany w pancerną marynarkę, stawał się grubym, barczystym mężczyzną.
- Mam nadzieję, że nie włożyłeś kamizelki przed spotkaniem ze mną - powiedziałem.
- Noszę ją cały czas.
"I czujesz się bezpieczny?" - miałem ochotę spytać. W owej chwili uświadomiłem sobie, że nie tylko mój świat legł w gruzach.
- Przykro mi, że tak się wtedy zachowałem… - Chciałem mieć za sobą przeprosiny. - Poniosło mnie…
Nie potrafiłem powiedzieć nic więcej.
- Wiem. Wszyscy wiemy - rzekł Chip i poprawił swój krawat. Miał zakłopotaną minę.
- Cześć, Peter. - Annie pocałowała mnie w policzek. - Tęskniliśmy za tobą.
Annie i Chip pozornie nie pasowali do siebie. Chip był konserwatystą, jeśli chodzi o strój. Annie miała na nosie okulary przeciwsłoneczne. Była ubrana w dżinsy, flanelową koszulę i znoszoną kurtkę skórzaną. Na nogach miała botki. Przez ramię przewiesiła skórzaną torbę. Zdjęła okulary i uśmiechnęła się do mnie ze współczuciem.
Wyciągnąłem z kieszeni klucze, otworzyłem dwie pary drzwi i wpuściłem gości do środka. Podszedłem do biurka i instynktownie schyliłem głowę - sufit przy mansardowych oknach opadał gwałtownie w dół.
Chip otworzył teczkę. Annie usiadła na krześle i rozejrzała się po pokoju. Jej spojrzenie zatrzymało się na obrazku przedstawiającym mózg, który narysowałem w wieku ośmiu lat. Moja matka oprawiła rysunek i wręczyła mi go, kiedy zdałem egzaminy na ostatnim roku studiów. Obok rysunku wisiało zdjęcie Kate. Annie spojrzała na nie i jej twarz spoważniała. Zrobiłem to zdjęcie w galerii w Leather District, gdzie Kate miała swoją pierwszą wystawę ceramiki. Mój gabinet wydawał się jeszcze bardziej obskurny niż zazwyczaj. Szary dywan był postrzępiony w paru miejscach. Książki na półkach poustawiane byle jak. Różowa farba odpadała ze ścian. Obok biurka stał oprawiony plakat z winami Prowansji. Szkło było pęknięte - któregoś dnia zrzuciłem plakat ze ściany.
Dawniej zaczęlibyśmy spotkanie od żartów i plotek, ale tamtego dnia nie mieliśmy na to ochoty. Chip przeszedł od razu do rzeczy.
- Morderstwo popełniono w pobliżu twojego domu - wyjaśnił. - Pół roku temu. Zabito mężczyznę. Jego narzeczoną znaleziono na cmentarzu Mount Auburn. Ktoś strzelił jej w głowę. Czytałeś o tym?
- Tak - odpowiedziałem.
Czytam o wszystkich morderstwach. Nie mogę się powstrzymać. Ta sprawa szczególnie mnie zainteresowała, ponieważ ofiara przeżyła i znaleziono ją na cmentarzu w pobliżu mojego domu, obok wieży wiktoriańskiej, która ma ponad dwadzieścia metrów wysokości. Każdej wiosny wspinałem się na nią z Kwanem, żeby obserwować regaty wioślarskie. Nazywaliśmy ten wyścig "Palcem Jerzego". Ze szczytu wieży widać było szeroką na cztery kilometry rzekę. Wystrojeni w smokingi i cylindry, zakładaliśmy się, który zawodnik wygra.
- Annie, opowiedz Peterowi o szczegółach - poprosił Chip.
- Dobrze. - Annie spojrzała na mnie. Jej szare oczy były spokojne i poważne.
Oparłem się plecami o poręcz krzesła i pogrążyłem w oczekiwaniu.
- Dziewiątego marca tego roku o świcie mężczyzna, który obserwował ptaki, znalazł na cmentarzu ciało kobiety. Był przekonany, że kobieta nie żyje. Wezwał policję. Okazało się jednak, że ofiara - Sylvia Jackson - żyje. Postrzelono ją w głowę. Sylvia ma czterdzieści lat. Pracuje w samochodowej kompanii ubezpieczeniowej.
Annie zamilkła. Najwyraźniej myślała, że czuję się oszołomiony. Ale ja byłem spokojny i skupiony. Dzięki latom doświadczenia nauczyłem się słuchać koszmarnych historii bez zaangażowania emocjonalnego. Skinąłem głową i Annie mówiła dalej.
- Zawieźli ją do szpitala. Policja przeszukała jej dom, który znajduje się jakieś osiemset metrów od cmentarza… - Annie zawahała się. Jej usta zacisnęły się w cienką kreskę. Zamknąłem oczy i słuchałem dalej. - Znaleźli ślady krwi - w domu i na zewnątrz. Odłamki szkła i kawałki mebli. Na podłodze w kuchni leżało ciało mężczyzny. Nie miał tyle szczęścia co Sylvia. Nie żył. Zastrzelono go i pobito. Mężczyzna nazywał się Tony Ruggiero. Był kochankiem kobiety. - Annie wzięła głęboki oddech. - Sylvia Jackson była w śpiączce przez kilka tygodni. Kiedy się ocknęła, nie chodziła i miała kłopoty z mówieniem. Nie pamiętała żadnych szczegółów dotyczących morderstwa. Policja przesłuchała innych mężczyzn, z którymi spotykała się Sylvia. Ta kobieta miała wielu kochanków. Rozmawiali z jej byłym mężem - Stuartem Jacksonem. Sylvia odwiedziła go w przeddzień morderstwa. Przyniosła mu kopertę pełną papierowych motyli. Prezent urodzinowy.
Otworzyłem oczy. Annie domyśliła się, że jestem zaskoczony.
- Sylvia i Stuart rozwiedli się, ale spotykali się od czasu do czasu - wyjaśniła. - Byli nadal związani uczuciowo. Nie ma żadnych dowodów na to, że którykolwiek z kochanków albo były mąż próbowali zabić Sylvię. Kochankowie mają alibi, Jackson nie. Twierdzi, że był tamtego wieczoru w domu. Źle się czuł, miał grypę i poszedł wcześnie spać. Policjanci przeszukali jego mieszkanie, ale niczego nie znaleźli.
- Parę miesięcy później Sylvia odzyskała pamięć - odezwał się Chip. - Powiedziała policji, że pamięta, co się wydarzyło w dniu morderstwa. Twierdzi, że to Stuart chciał ją zabić. Policja przeszukała jego mieszkanie jeszcze raz. Znaleźli kapelusz, o którym mówiła Sylvia. Twierdzi, że Stuart miał go na sobie tamtego wieczoru.
- Kapelusz? - spytałem. Ta sprawa zaczynała mnie intrygować.
- Jackson twierdzi, że nigdy go nie widział - dodała Annie.
- Były na nim ślady krwi? - spytałem.
Annie potrząsnęła głową.
- Żadnych śladów. Ale w kapeluszu znaleziono włosy Stuarta i zamordowanego kochanka Sylvii. Nikt nie potrafi tego wyjaśnić.
- Właśnie dlatego zainteresowaliśmy się tą sprawą - wtrącił Chip. - Uznano, że zeznanie Sylvii i kapelusz to wystarczające dowody, żeby zamknąć Jacksona w więzieniu. On mówił od samego początku, że jest niewinny. Oczywiście policja nie znalazła narzędzia zbrodni. Dwa dni po aresztowaniu Stuart próbował popełnić samobójstwo. Prawie mu się udało.
- Przenieśli go więc do Bridgewater? - spytałem.
- Zgadza się.
Zdjąłem okulary i podrapałem się w nos.
- Jedynymi dowodami, jakie mają, jest kapelusz znaleziony w szafie oskarżonego parę miesięcy po morderstwie i zeznanie kobiety, którą postrzelono w głowę. Brak dowodów na miejscu zbrodni?
- Nie było tam zakrwawionych rękawiczek. Ale oskarżyciel uważa, że jego argumenty są nie do podważenia.
- Kto to jest?
- Monty Sherman.
Zastanowiłem się przez chwilę. Nigdy nie słyszałem tego nazwiska.
- Jest prokuratorem okręgowym. Zrobił karierę i będzie się ubiegać o urząd prokuratora generalnego. Zajął się tą sprawą - to świetna kampania wyborcza. Piszą o nim w gazetach. Proces będzie wielkim wydarzeniem - skrzywdzona kobieta i zazdrosny mąż, który nie chce się przyznać do popełnienia morderstwa. Dziennikarze to kupią. Sherman na pewno dopnie swego, a wówczas…
Chip zamilkł. Zwilżył wargi koniuszkiem języka i spojrzał w okno. Doznałem wrażenia, że mój kolega traktuje proces jak grę.
- Myślisz, że Jackson jest mordercą? - spytałem.
Dawniej nigdy bym nie zadał tego pytania. Zerknąłem na Annie, a potem na Chipa.
"To tylko konsultacja" - pomyślałem. Nie chciałem się w to angażować.
Annie pochyliła się nad biurkiem i spojrzała mi w oczy.
- Rozmawiałam z nim co najmniej dziesięć razy. Jeśli Jackson zamordował kochanka Sylvii, to ja jestem króliczkiem wielkanocnym.
Co Annie powiedziała dwa lata wcześniej o Ralstonie Bridgesie?
"To niebezpieczny świr".
Szkoda, że jej wtedy nie posłuchałem.
- Stuart Jackson nie jest mordercą - mówiła dalej Annie. - Kiedy Sylvia była w śpiączce, jej eks-mąż codziennie przychodził do szpitala. Potem Sylvia odzyskała przytomność i zaczęli ją przesłuchiwać. Powiedzieli Jacksonowi, że nie może jej więcej odwiedzać. Szwendał się po korytarzach. Był załamany. W końcu Sylvia powiedziała policji, że to on jest mordercą i aresztowali go. Nic dziwnego, że próbował popełnić samobójstwo.
- Być może ma poczucie winy i dlatego chciał się zabić.
- Jestem pewna, że nie zrobił tego.
Pomyślałem, że Sherman specjalnie wysłał Jacksona do Bridgewater. Chciał mieć pewność, że specjaliści ocenią jego stan. Po tygodniu u czubków były mąż Sylvii poczuje się w więzieniu jak na urlopie.
- Jak długo Sylvia była w śpiączce?
- Ponad sześć tygodni.
Zagwizdałem. Zwykle pacjenci, którzy byli tak długo nieprzytomni, nie potrafią przypomnieć sobie wydarzeń poprzedzających bezpośrednio zapadnięcie w śpiączkę.
- Miała rezonans magnetyczny? - spytałem.
Uświadomiłem sobie nagle, że ta sprawa zaczyna mnie interesować.
- Tak - powiedział Chip. - Ale jeszcze nie widziałem wyników.
- Czy Jackson może wziąć udział w procesie? - spytałem. Chip wzruszył ramionami. Zasłoniłem twarz rękami. - Nie patrz tak na mnie…
Nie byłem w Bridgewater od procesu Bridgesa. Nie zdołałbym przekroczyć progu szpitala. A jednak wyobraziłem sobie, że jadę tam i rozmawiam ze Stuartem Jacksonem w pokoju przesłuchań. Pewnie dali by mi beeper, żebym mógł w razie czego wezwać pomoc. "A jeśli to Jackson próbował zamordować żonę?" - pomyślałem. Może był świetnym aktorem, tak jak Ralston Bridges, który oszukał przysięgłych. Wiedziałem, że Bridges udaje. Annie też.
Chip wyciągnął z teczki notes i długopis. Zaczął coś notować. Annie wyjęła z torby zeszyt i zaczęła go kartkować. "Sprytnie z ich strony" - pomyślałem. Annie i Chip czekali, aż podejmę decyzję. Być może Stuart Jackson został niesłusznie oskarżony o morderstwo. Znalazł się w piekle gorszym niż więzienie i próbował popełnić samobójstwo. Może zachowałbym się tak samo na jego miejscu.
- Chcecie, żeby ktoś z nim porozmawiał i ocenił jego stan? - spytałem.
- Szukamy właściwej osoby - wyjaśnił Chip, drapiąc się w brodę. - Kogoś, kto ma doświadczenie w tych sprawach. Kogoś, komu Jackson będzie mógł zaufać.
Wziąłem głęboki oddech.
- No cóż, jeśli masz na myśli mnie…
- Wiem, wiem… - powiedział Chip. - Nie możesz nam pomóc.
- Przemyślałem to. Mogę z nim porozmawiać.