Czas przyszły doskonały

  • szt.
  • 45,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

Jest to klarowna i jednocześnie zabawna książka o problemie, który obecnie zaprząta umysły wielu ludzi na całym świecie: o globalizacji. Autorzy dostarczają wielu informacji o niej i związanych z nią tematach, prezentując silne, liberalne stanowisko w sprawie globalizacji jako wehikule ludzkiej wolności oraz gospodarczego rozwoju. Argumenty na rzecz globalizacji zawsze poparte są rzetelnymi badaniami oraz wskazującymi na płynące z niej korzyści statystykami. “Silne, liberalne stanowisko w sprawie globalizacji jako wehikułu ludziej wolności oraz gospodarcze- go rozwoju (…) jasne, a nawet niefrasobliwe. Doskonała książka dla każdego". “Independent"

Rok wydania: 2003
Stron: 552
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 16
Tłumacz: Alicja Unterschuetz

Fragment tekstu:

Dla Elli, Toma, Guya i Edwarda

 

    I jam w przyszłość się pogrążał
      i, jak oka sięgnie trud,
    Świat widziałem, który idzie,
      i wszelaki jego cud.

    Ruch widziałem na niebiesiech,
      czarodziejskich statków rząd,
    Drogi towar zrzucających
      na purpurą zlany ląd.

    Na niebiesiech krzyk słyszałem:
      w górze ludy toczą bój,
    A z powietrznych ich okrętów
      płynie krwawej rosy zdrój.

    Ciepły wietrzyk południowy
      świat przebiega wszerz i wzdłuż,
    A tu górą ludy dzierżą
      swe sztandary w huku burz.

    Aż zamilknie surma boju,
      aż proporców zwiną szmat
    W parlamencie rzeszy ludów,
      gdy się zbrata cały świat.


Alfred Tennyson, Zamek w Locksley
przeł. Jan Kasprowicz

 

Od autorów
Niniejsza nota sporządzana jest właśnie gdzieś między Los Angeles a Nowym Jorkiem - na amerykańskim komputerze, w amerykańskim samolocie należącym do amerykańskich linii lotniczych - na uprzejme polecenie amerykańskiego wydawcy. Ale tak naprawdę wydawnictwo Random House należy obecnie do niemieckiego Bertelsmanna, laptop IBM wykonano w Meksyku, Boeing 757 składa się z części pochodzących z blisko czterdziestu krajów, a przyszłość Delta Air Lines najwyraźniej spoczywa w porozumieniach o użyczeniu logo (code-sharing) zawartych z tuzinem zagranicznych przewoźników.
Na tylnej części oparcia fotela przed nami umieszczono "powietrzny telefon", który umożliwia pasażerowi uzyskanie telefonicznego połączenia z dowolnym miejscem na kuli ziemskiej, za pięć dolarów za minutę - w cenie, która choć wygórowana, dwadzieścia lat temu wydawałaby się wręcz nieprawdopodobnie niska. Gdyby autor tych słów był nieco bardziej wyrafinowany technologicznie, mógłby również podłączyć swój komputer do wtyku "datapoint" znajdującego się przy wyżej wspomnianym telefonie i odpowiedzieć na e-mail kolegi z Tajlandii, odebrany dziś rano przy okazji wysłuchania za pośrednictwem komputera (według żony autora jest to czynność żałosna) relacji z meczu Leicester City - angielskiej drużyny piłki nożnej, w której składzie znaleźć można francuskiego bramkarza, stopera rodem z Jamajki, greckiego środkowego i napastnika z Islandii. W tym pierwszoligowym meczu drużyna Leicester City wyjątkowo pokonała Aston Villa 3:1.
Rozejrzyjcie się wokoło, gdziekolwiek teraz jesteście. Sami szybko odkryjecie podobne przykłady na to, że świat stał się mały. Jak się przekonamy, globalizacja nie jest procesem ani nowym, ani ukończonym - i z całą pewnością nie jest też czymś nieuniknionym. Przysłuchiwanie się pełnej zakłóceń relacji z meczu futbolowego toczącego się gdzieś o wiele mil od nas to także dowód na to, jak wielkie znaczenie mają lokalne więzy. W głębi duszy IBM nadal pozostaje firmą amerykańską. Na prawdziwie globalnym rynku Delta byłaby w stanie przejąć swoich zagranicznych partnerów, zamiast zostać zmuszoną do wchodzenia w niewygodne układy. Ale jest też jasne, że wszystkich nas dotykają zachodzące właśnie wokół fundamentalne zmiany.
Globalizacja - o czym jesteśmy przekonani - to najważniejsze zjawisko naszych czasów. To temat kontrowersyjny, złożony, każdy zaś jego element - od rzekomej amerykanizacji światowej kultury, przez przypuszczalny kres państwa narodowego, po tryumf globalnych przedsiębiorstw - sam w sobie stanowi istotny punkt powszechnej debaty. Ludzie jednak przeważnie wzbraniają się przed przyjrzeniem się temu tematowi w sposób całościowy. Ekonomiści zadręczają się kwestiami przepływu kapitału, ignorując społeczne i kulturowe perturbacje, które niesie ze sobą globalizacja. Politycy lewego skrzydła roztaczają apokaliptyczne wizje dzikiego kapitalizmu, podczas gdy cyberprorocy pozwalają sobie na snucie utopijnych fantazji na temat świata powiązanego za pomocą sieci i kabli. Biznesmeni często wiedzą lepiej niż ktokolwiek inny, w czym tkwi rzeczywisty problem, ale zbyt zaangażowani w walkę o zyski nie zajmują się szerszą perspektywą.
Staraliśmy się zachować dwie postawy, które prawdopodobnie nie idą ze sobą w parze. Po pierwsze, staraliśmy się napisać książkę prezentującą wszystkie zasadnicze argumenty dotyczące tematu globalizacji, ale poprzez przedstawienie przykładów konkretnych osób, firm, czy nawet społeczności religijnych. Po drugie, chcieliśmy stworzyć dzieło pełne subiektywnych opinii, którego głównymi bohaterami nie są jednak jego autorzy. Sam temat, argumentacja i wiele postaci zawartych w książce są wystarczająco treściwe, by nie zajmować się już rozemocjonowanymi opisami hoteli, które odwiedziliśmy, posiłków, które jedliśmy, lub (począwszy od tego miejsca) relacji z meczów piłki nożnej, których wysłuchaliśmy. Pragniemy postawić sprawę jasno już na samym początku, tak abyśmy sami mogli zejść ze sceny.
Temat globalizacji bez wątpienia otwiera przed pisarzem wachlarz możliwości. W jednej chwili pisarz ów siedzi w Paryżu z Jeanne Moreau i rozmawia z nią przez zasłonę papierosowego dymu o francuskim przemyśle filmowym, by zaraz potem, dygocząc z zimna gdzieś na moście nad Narwą, wykrzykiwać pytania do rozgoryczonych Rosjanek, które uważają go za estońskiego szpiega. Jednego dnia dyskutuje z Jackiem Welchem z General Electric o globalnej produkcji, by już za chwilę temat ten wyskoczył w rozmowie ze Stevenem Hirschem, czołowym przedsiębiorcą z branży pornograficznej z San Fernando Valley. Ogólnie rzecz biorąc, dużo więcej dały nam rozmowy z takimi ludźmi jak na przykład Charlie Woo, chiński imigrant, który ożywił gospodarczo niektóre z najpaskudniejszych zakątków Los Angeles, lub Jackson Thubela, wzorowo uzębiony właściciel sklepu z telefonami (który wynajmuje czas rozmów przez telefony komórkowe) w Soweto, niż kontakt z politycznymi tuzami czy lektura raportów Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Doświadczenie to nauczyło nas, jak mały stał się nasz świat (e-mail sprawił, że napisanie wspólnej książki przez dwóch ludzi mieszkających w odległości kilku tysięcy mil od siebie jest czynnością stosunkowo prostą) i jednocześnie jak przerażająco wydaje się ogromny: bardzo niewielu konsultantów celebrujących powstanie globalnej wioski lata na długich dystansach w klasie turystycznej.
Z pisaniem niniejszej książki łączyły się dwie smutne sprawy. Po pierwsze, zostaliśmy zmuszeni do wyrzucenia z niej sporej liczby interesujących, podniecających historii, które wydarzały się w różnych miejscach na całym świecie - z tej prostej przyczyny, że nie są one aż tak zasadniczo związane z naszą argumentacją, jak początkowo nam się zdawało. Po drugie, dla wielu ludzi - jak najuczciwszych, godnych podziwu i czarujących - opisywanych na kartach tej książki - czy to mieszkańców faveli w Săo Paulo czy pracowników General Motors z Flint w stanie Michigan - skutki procesu, z którego tak się cieszymy, okazały się fatalne.
A jednak proces ten nas cieszy. Ostateczne przesłanie tej książki jest następujące: globalizację należy nie tylko zrozumieć - trzeba jej również niezłomnie bronić. Globalizacja to gra, w której wszystkie asy przypadły diabłu. Podczas gdy jej zwolennicy zazwyczaj wyciągają z teczek opasłe tomy zestawień bilansów handlowych, w argumentach przeciwników często pojawiają się okrutne, bolesne obrazy zrujnowanych domów i pozamykanych fabryk. Nie twierdzimy, że ofiar nie ma. Ale wierzymy, że wiele z nich należałoby złożyć u stóp złoczyńców innych niż globalizacja. Globalizacja to proces brutalny, ale równocześnie przynoszący korzyści, w którym w ostatecznym rozrachunku liczba zwycięzców znacznie przewyższa liczbę przegranych.
Jednym z naszych celów jest odsunięcie dyskusji nad globalizacją od złowieszczego zestawiania zwycięzców i przegranych i przystąpienie do sporządzania zasadniczej oceny współczesnych swobód. Pisanie tej książki przypominało nieco podróż wehikułem czasu. Nawet jeśli wydaliśmy polecenie "naprzód", starając się określić, jaki rodzaj społeczeństwa kreuje globalizacja, to na konsoli pojawiał się napis "wstecz", oznaczający powrót do ostatniej wielkiej globalnej ery XIX wieku, a potem jeszcze dalej, do źródeł współczesnego liberalizmu. Może komuś, kto sięgnie po książkę o czasie przyszłym doskonałym i przekona się, że często sięga ona do czasu przeszłego - do Locke'a, Jeffersona i Macaulaya, do Herdera, Hegla i Marksa, do Peela, Carnegiego i Rockefellera - zabieg taki wyda się czymś dziwnym. Uczyniliśmy tak jednak, ponieważ ich przemyślenia nadal są aktualne. Spójny zaś przekaz płynący z historycznych doświadczeń współbrzmi z tym, czego dowiedzieliśmy się w czasie naszych podróży, czy nawet z owych sprawozdań MFW: globalizacja nie jest procesem nieuniknionym, za to całkowicie bliskim człowiekowi, procesem, w którym o sukces trzeba walczyć, a nie po prostu go zakładać.
Nasze podziękowania na końcu książki szczegółowo prezentują wielu nieszczęsnych szczodrych ludzi, na barkach których wzniesiono cały ten gmach. Nie możemy jednak zacząć, nie wymieniając najpierw dwóch ofiar naszej patologicznej obsesji. Pierwsza to magazyn "The Economist". Trudno byłoby wymyślić lepsze szkolenie przed przystąpieniem do pisania książki na temat globalizacji niż ćwierć wieku wspólnie przez nas spędzone pod jego auspicjami. Jesteśmy szczególnie wdzięczni redaktorowi naczelnemu, Billowi Emmottowi, za ofiarowanie nam czasu na przeprowadzanie badań dla potrzeb tej książki i za udzielanie nam zezwolenia na wykorzystanie w niej części naszych artykułów.
Z uprzejmości drugiej grupy ofiar (może mniej tolerancyjnej) korzystaliśmy, jeszcze bardziej jej nadużywając. Od niepamiętnych czasów podziękowania książek podejmujących poważne tematy zawierają często dwa oburzające przekłamania. Pierwsze to to, iż jakoby przepełnione miłością żony czekały niecierpliwie na każdy świeży rozdział i wiwatowały na wieść o każdej kolejnej zagranicznej podróży. Chcielibyśmy po prostu stwierdzić, że jesteśmy głęboko wdzięczni - a nawet nieco zaskoczeni - iż Fevronia i Amelia wciąż są z nami. Drugi mit związany jest z głośnym celebrowaniem przez autorów wkładu własnych dzieci w ich twórczość - szkrabów, takich jak młody John Stuart Mill, pomocnie redagujących na kolanach rodziców rozdziały na temat przepływu kapitału. Ella, Tom, Guy i Edward robili wszystko, trzeba to głośno powiedzieć, by spowolnić proces powstawania niniejszej książki. Z drugiej strony, wszyscy oni mają mniej niż po trzy latka i zgodnie twierdzą, że haniebnie je zaniedbano, a to o ich przyszłości tutaj mowa - doskonałej, czy też nie. Dlatego właśnie im dedykujemy naszą pracę.

 

 

Przedmowa
KONTYNGENT PRZYSZŁOŚCI

San Antonio, Teksas, wiosna 2001

Pokój w korporacyjnym hotelu w południowym Teksasie podczas uczestnictwa w forum międzynarodowych prezesów naftowych to miejsce równie dobre jak każde inne do tego, by ponownie zastanowić się nad zjawiskiem globalizacji w rok po tym, jak poprzednie wydanie Czasu przyszłego doskonałego zeszło z drukarskiej prasy. Korporacyjna konferencja w rodzinnym stanie George'a Busha powinna uchwycić moc i nieuchronność procesu integracji: globalnego zasięgu Big Oil (Wielkiej Ropy), wygarniturowanej potęgi amerykańskiego kapitalizmu, jednakowości międzynarodowych sieci hoteli, wymiany kart wizytowych, w czasie gdy naturalne zasoby krajów Trzeciego Świata są rozparcelowywane w rozmowach prowadzonych na polu golfowym.
No cóż, nie do końca. Szersze spojrzenie może i sugeruje nieuchronność procesu globalizacji, ale szczegóły wskazują na to, że jest on bardzo skomplikowany, niewygodny i niepewny.
Zacznijmy od tego, że z powodów znanych jedynie sieciom Hyatt Hotels i Southwestern Bell siadły telefony, skutkiem czego po hotelu snują się zbuntowani nafciarze, pozbawieni nie tylko kontaktu telefonicznego, ale również dostępu do Internetu. Ale sama awaria nie każe im się jednak cofnąć do ciemnych wieków średnich - katapultuje ich w przyszłość sterowaną falami radiowymi. W odpowiedzi na kryzys telefoniczny całe skrzydło hotelu przestawiło się na telefony komórkowe. Przenośne telefony - coś, co naszym zdaniem, przedstawionym na kartach tej książki, może się okazać jedną z najpoważniejszych globalizujących technologii - dzwonią z każdej strony.
Po drugie, zastanówmy się nad samym San Antonio. W wielu częściach Europy teza, że globalizacja stanowi odzwierciedlenie kulturowej dominacji Ameryki, ma wagę aksjomatu. Siedziba Alamo zadaje temu kłam, przynajmniej po części. W wielu rejonach miasta mówi się po hiszpańsku (podobnie jak w wielu dzielnicach Los Angeles, rzekomej stolicy amerykańskiej dominacji kulturowej). W Kalifornii "Anglosi" już teraz należą do mniejszości. W Teksasie należą do mniejszości zagrożonej. Stacje radiowe i telewizyjne pulsują hiszpańskimi głoskami. Nieco szersze otwarcie granicy - skutek działania porozumienia NAFTA - sprawiło, że meksykańskim Amerykanom łatwiej jest teraz przemieszczać się tam i z powrotem. Bush i Vincente Fox rozważają obecnie opcję zezwolenia umożliwiającego wizytującym pracownikom przekraczanie granicy raz do roku.
Spójrzmy wreszcie na przemysł naftowy. Jeśli musimy już wybrać którąś spośród prawdziwie globalnych gałęzi przemysłu, to równie dobrze może to być branża naftowa: garstka superpotęg, globalne dobro, kosmopolityczna klasa menedżerów. Prawdę mówiąc, mówimy o nim w Czasie przyszłym doskonałym jako o jednym z niewielu przemysłów, w którym rozmiar rzeczywiście ma znaczenie. Wiercenie na głębokich wodach u wybrzeży Afryki Zachodniej to ogromnie kosztowne przedsięwzięcie. Spory rozmiar oznacza również przebicie polityczne. W roku 2000 jedynymi zagranicznymi firmami, którym pozwolono zainwestować w Sinopec, chińskim gigancie, były Exxon Mobil, Royal Dutch/Shell oraz BP-Amoco. Od tamtej pory owe superpotęgi zdążyły już zainwestować w Chinach ponad 500 milionów dolarów.
Niemniej twierdzenie, że branża prowadzona jest przez owych behemotów, nie sprawdza się. Dynamizm i spora dawka innowacji w przemyśle energetycznym mają swoje źródło w mniejszych przedsiębiorstwach - takich jak Ballard, lider w ogniwach opałowych, oraz Enron, firma z Teksasu, której gwałtowny wzrost stanowi wyraz ukrytego potępienia dla uznanych w branży potęg. W rzeczy samej, Enron lubi prognozować, że Big Oil (Wielką Ropę) spotka los Big Coal (Wielkiego Węgla) i Wszystkiego Innego Wielkiego; zamiast wertykalnej integracji, branża poddana zostanie integracji wirtualnej. Globalizacja nadal, ogólnie rzecz biorąc, pomaga mniejszym firmom, oferując im większy dostęp do kapitału, technologii i rynków, które niegdyś znajdowały się w spiżarni otwieranej jedynie przed wielkimi międzynarodowymi korporacjami. Z pewnością oznaki widoczne w branżach high-tech świadczą na korzyść Enrona. W branży sprzętu komputerowego, oprogramowania i telefonii międzynarodowej - owych trzech potężnych lokomotywach gospodarki high-tech - po roku 1988 udziały każdego z pięciu największych przedsiębiorstw w światowej sprzedaży spadały przez dziesięć lat od 15 do 30 procent.
Ropa naftowa, jako przejaw nieskrępowanego globalnego kapitalizmu, również jest celem antyglobalistów. To raczej dziwne. Branża nafciarska kierowana jest poprzez kartel administrowany przez ministrów zawiadujących zasobami ropy naftowej. Niemal wszystkie znane rezerwy - 95 procent - znajdują się w posiadaniu rządów. Gdyby ropa naftowa rządziła się prawami wolnego rynku, w Ameryce w zasadzie zaniechano by jej produkcji (amerykańskie szyby naftowe nie są konkurencyjne). Zamiast tego cenę każdego galonu benzyny potężnie zniekształcają podatki i subsydia. Dalekie od poniewierania rządami krajów Trzeciego Świata wielkie firmy naftowe gwałtownie przywołano do porządku. Było prawdopodobnie nieuniknione, że pojawienie się globalnego rynku mediów sprawi, iż informacja o wycieku ropy w Brazylii w ciągu kilku godzin znajdzie się na ekranach wszystkich telewizorów. Jednak niewielu ludzi domyślało się, jak globalne i wpływowe staną się pozarządowe organizacje takie jak Greenpeace. Czy to nie symptomatyczne, że następnym mówcą na forum w San Antonio jest przedstawiciel Amnesty International?

A czas płynie

Podkreślanie przez autorów w przedmowie do wydania w miękkiej oprawie, że bieżące wydarzenia jeszcze bardziej uwiarygodniły przesłanie zawarte w poprzednim wydaniu, może znaczyć, że są zadowoleni. Jest tak też i w przypadku Czasu przyszłego doskonałego. Książka ta po części stanowi próbę wyjaśnienia niezwykle złożonego problemu globalizacji za pomocą pojęć zrozumiałych dla każdego - wskazania na przykład, że trend ten, ogólnie rzecz biorąc, faworyzuje mniejsze firmy, a nie większe. Ale autorzy starają się także przedstawić jego dwa poważne aspekty. Po pierwsze, że globalizacja to proces, któremu grozi niepowodzenie. Globalizacja, jak twierdzimy, nie jest czymś nieuchronnym, siłą sterowaną technologią i rynkami kapitałowymi. Podobnie jak w pierwszym globalnym wieku, który zakończył się tak niebezpiecznie w 1914 roku, proces ten opiera się na woli politycznej - i tej woli ogromnie brakuje. Po drugie, globalizacja, ze wszystkimi swoimi słabościami i nierównościami, jest rzeczą dobrą - siłą, która może nie tylko posłużyć poprawie losu biednych, ale także promować wolność.
Z perspektywy czasu widać, że te dwa aspekty drażnią obie strony uczestniczące w debacie na temat globalizacji. Ludzie, którzy wylegają tłumnie na ulice, protestując przeciwko międzynarodowemu kapitalizmowi, nie chcą przyjąć do wiadomości, że międzynarodowy kapitalizm czyni więcej dobra, niż wyrządza zła. Międzynarodowi kapitaliści nie chcą przyjąć do wiadomości, że fundamenty, na których zbudowali swój sukces, drżą - że wroga im tendencja nasila się. Niemniej z perspektywy San Antonio, wiosną 2001 roku, oba aspekty nadal wydają się prawdziwe - nawet bardziej niż wtedy, gdy przygotowywano pierwsze wydanie książki.
Czas przyszły doskonały powstał w chwili, gdy wśród zwolenników globalizmu panowały wielce optymistyczne nastroje. Imperialne korporacje przemierzały świat niczym kolosy. Kosztowne reklamy pokazywały całe armie różnokolorowych konsumentów paplających na temat tego, jak ten czy inny produkt scala świat. Mędrcy z Waszyngtonu twierdzili, że demokracja i wolny rynek idą ze sobą ręka w rękę, że wszystko, czego potrzeba, to więcej prywatyzacji. Technologia zdawała się łączyć świat: globalizacja była równie nieunikniona jak zmiana świateł w Palo Alto. A teraz, po załamaniu się nowej ekonomii - gdzie takie giganty jak Cisco, Marconi, Intel i Philips zwalniają swoich pracowników, a wartość akcji niektórych firm internetowych spadła o około 90 procent w porównaniu z ich najwyższą ceną - zawitała rzeczywistość. I co ukazało się w tym nowym, jaskrawszym świetle?
Wiele danych statystycznych nadal sugeruje, że korporacyjna globalizacja zasadniczo posuwa się w szybkim tempie. Proporcja zagranicznej sprzedaży najważniejszych 2000 amerykańskich przedsiębiorstw wzrosła z 11 procent w 1980 roku do 33 procent obecnie. W przypadku najważniejszych 2000 europejskich przedsiębiorstw wzrost ten wyniósł odpowiednio z 23 procent do 50 procent1. W 1990 roku handel stanowił około jednej piątej gospodarczej działalności Ameryki, teraz zbliża się do jednej trzeciej. Transatlantyckie fuzje, kiedyś uznawane za coś niezwykłego, obecnie spowszedniały. Ale wiele prawdziwych sygnałów świadczących o rozpadaniu się murów to sygnały o charakterze kulturowym. Robin Cook, brytyjski minister spraw zagranicznych, wskazał ostatnio, że narodowym daniem Brytyjczyków nie jest wcale rostbef czy zapiekanka z mielonego mięsa i ziemniaków, tzw. pasterski placek (shepherd's pie), ale kurczak tikka masala - danie curry, rzekomo zanglicyzowane, gdyż pewien Anglik zażądał do swojego kurczaka sosu tikka. Brytyjczycy wydają obecnie w hinduskich restauracjach 2,5 miliarda funtów rocznie. Rzeczywiście, można by się pokusić o stwierdzenie, że ze względu na swoją otwartość na kuchnie zagraniczne menu stołów Londynu konkuruje z paryskimi - w Paryżu można zjeść lepsze danie kuchni francuskiej, ale dania włoskie, chińskie, hinduskie, hiszpańskie, wietnamskie czy libańskie lepiej smakują w Londynie.
Niemniej, nawet jeśli znikają bariery formalne, to pozostałe tkwią na swoim miejscu, a wręcz pojawiają się nowe. Dla większości mieszkańców naszej planety globalna wioska pozostaje okrutnym mitem. Czterech na pięciu ludzi nigdy nie wybrało się dalej niż 100 mil od własnego miejsca urodzenia. Tylko jeden na dziesięciu Afrykańczyków ma oficjalną pracę czy jakiekolwiek legalne prawo do własnego miejsca zamieszkania. Dla kogoś, kto mieszka w południowej Azji, prawdopodobieństwo uzyskania dostępu do Internetu jest 700 razy mniejsze niż dla przeciętnego Amerykanina2. W Indiach co tydzień umiera więcej ciężarnych kobiet niż w Europie przez cały rok3. Coca-Cola, obecnie największy pracodawca w południowej Afryce, na stanowisko wymagające jednego pracownika zatrudnia trzech młodych mężczyzn, ponieważ zakłada, że dwóch z nich zachoruje na AIDS.
Co do nowych murów to niektóre z nich po prostu stanowią ucieleśnienie jednego z argumentów prezentowanych w niniejszej książce, mianowicie że globalizacja nie oznacza jednorodności. Trend w kierunku regionalnego marketingu nasila się nie tylko wewnątrz Stanów Zjednoczonych, ale także w obrębie większych rozwijających się krajów takich jak Indie czy Chiny. Jeśli zaś idzie o granice, to tych również jest coraz więcej. Od czasów drugiej wojny światowej liczba państw na świecie potroiła się i wynosi obecnie niemal 200. Ponad połowa z nich liczy sobie mniej mieszkańców niż stan Massachusetts. Ekonomiści ze Stanford University odkryli wręcz, że istnieje wyraźny związek między wolnym handlem a liczbą krajów na świecie - otwarte granice ułatwiają przeżycie mniejszym jednostkom gospodarczym4.
Jednak występują również coraz wyraźniejsze oznaki tego, że ludzie celowo starają się zastopować globalizację. Politycy konsekwentnie przedkładają krótkoterminowe interesy nad zdrowie globalnej ekonomii. Wielu z nich nigdy nie przepuszcza okazji, by skrytykować import lub imigrantów. W Wielkiej Brytanii - kraju, który w przeszłości ożywiła właśnie imigracja - "fałszywi poszukiwacze azylu" w smutny sposób zamienili się w nowych pariasów.
Nawet przy najbardziej pozytywnej ocenie bieżących wydarzeń trzeba przyznać, że liberalizacja handlu przystopowała. Nakładanie wszelkich nowych taryf celnych na towary czy usługi spoza bogatych krajów oznacza obłożenie ich tak licznymi restrykcjami co do siły roboczej i standardów ochrony środowiska, że biedne państwa nie są w stanie ich udźwignąć. Bez nowej rundy handlowej Światowa Organizacja Handlu walczy o uzasadnienie swojego istnienia, przygnieciona balastem założonych skomplikowanych spraw sądowych. W obecnej chwili zasadnicze pytanie powinno być może zahaczać nie o to, czy możemy posunąć do przodu kwestię liberalizacji handlu, ale czy jesteśmy w stanie stawić czoło handlowym wojnom. Europa i Ameryka Północna osiągnęły kompromis w kwestii bananów (owoców, których na żadnym z tych kontynentów się nie uprawia). Skomplikowane kwestie, takie jak modyfikowana genetycznie żywność - żywność Frankensteina, jak ją nazywają krytycy - grożą wciśnięciem klina między Europę a Stany Zjednoczone.
W książce Czas przyszły doskonały niepokoiliśmy się o ewentualność, że bloki handlowe, szczególnie NAFTA i UE, zamienią się w handlowe fortece. W rok później Europa Zachodnia i Ameryka zdają się zdążać w całkowicie różnych kierunkach - i to nie tylko gospodarczo czy politycznie, ale również kulturowo. W ślad za kłótniami - nie tylko na temat handlu, ale również w kwestii obrony przeciwrakietowej i nowej armii w Europie - pojawia się przerażająca myśl, że głównym spoiwem, które scalało zachodni sojusz, był Związek Radziecki. Teraz dwa bardzo różne społeczeństwa, reprezentujące odmienne interesy i priorytety, zaczynają podkreślać własny autorytet. Demografia i realpolitik* ciągną Amerykę na południe i zachód (w kierunku Ameryki Łacińskiej i Azji). Tymczasem Europa, gdy już podnosi głowę znad własnych wewnętrznych sprzeczek na tematy zwią- zane z Unią Europejską, czyni to po to tylko, by spojrzeć w stronę swoich wschodnich granic. Raz jeszcze na pierwsze miejsce wysuwa się kwestia kultury. Głębokie różnice w podejściu do problemów takich jak kara śmierci, genetycznie modyfikowana żywność, broń i rola państwa wydają się obecnie nabierać dużo większego niż dawniej znaczenia. W Stanach Zjednoczonych akta George'a W. Busha opisujące go jako seryjnego kata stanu Teksas zasłużyły sobie jedynie na wzmiankę w trakcie kampanii wyborczej; w Europie opisano go jako barbarzyńcę. Poza tym rośnie wiara w siebie Europy. Ameryka ma teraz do czynienia z kontynentem, który posiada własną walutę, który wkrótce będzie dysponował własną armią, który zamierza wykorzystywać organizacje takie jak Międzynarodowy Trybunał Karny do kontrolowania Ameryki.
Podziały te należy umieścić w kontekście historycznym. W czasie badań, które przeprowadzaliśmy dla potrzeb niniejszej książki, odnieśliśmy wrażenie potężnego déja vu. Wystarczy cofnąć się o sto lat, do ostatniego wielkiego wieku globalizacji, by ujrzeć wiele podobnych zjawisk. Początek XX wieku stanowił okres, w którym ludzie i kapitał z łatwością przemieszczały się po całym świecie, a Wielka Brytania zdawała się gwarantem ekonomicznego liberalizmu, pełniąc funkcję zbliżoną do tej, jaką pełni dziś Ameryka. Był to także okres podobnej wiary w nowe technologie znoszące odległości, takie jak telefony (już w 1900 roku w co dziesiątym amerykańskim domu), kolej czy samochód. Elektryczność zrewolucjonizowała nie tylko systemy produkcji, ale i życie domowe. Przemysł filmowy zaoferował masom szansę obejrzenia miejsc, których nigdy nie byłyby w stanie odwiedzić, oraz pierwszy przebłysk masowej, globalnej kultury. Autorzy bestsellerów, tacy jak H.G. Wells i Jules Verne, zapowiedzieli, że przy niezwykle szybkim postępie technologicznym podróż w czasie niedługo stanie się faktem.
W Czasie przyszłym doskonałym kwestionujemy niektóre z założeń nowej ekonomii (czy może należałoby ją nazwać nową nową ekonomią). W minionym roku bańka internetowa wreszcie pękła, sprawiając, że podobieństwa między współczesnym technodeterminizmem a tym z epoki wiktoriańskiej stały się wyraźniejsze. Podobnie jak guru technologii, tacy jak Nicholas Negroponte, mówili o Internecie, że znosi on granice między państwami, i to tak kompletnie, iż "nasze dzieci nie będą wiedziały, czym jest nacjonalizm", sądzono kiedyś, iż Samuel Morse i Thomas Edison do spółki rozwiązali światowe problemy. "Wszystkie krańce ziemi obejmie czar elektrycznego obwodu telegrafu", przepowiadał w 1852 roku "Scientific American", wyprzedzając "Wired" o niemal 150 lat. Rzeczywiście, wokół telegrafu, tytułowego bohatera książki Toma Standage'a - tego "wiktoriańskiego Internetu" - ludzie narobili tyle szumu co przy sieci www. Za jego pośrednictwem ludzie nawet się pobierali.
Obecnie odarty z wierzchniej warstwy pozorów kapitalizm nie wydaje się już tak pewny siebie. Mówiąc bardzo ogólnie, w gwałtownej reakcji będącej atakiem na globalizację wyróżnić można trzy elementy. Pierwszy dotarł do świadomości większości ludzi po tym, jak 50 tysięcy studentów i działaczy związków zawodowych udało się doprowadzić do zamknięcia spotkania Światowej Organizacji Handlu w Seattle. Od tamtej pory ruch antyglobalistyczny stał się czymś w rodzaju instytucji, jeśli tak beznamiętne określenie można zastosować w przypadku tego typu ruchu ad hoc i improwizowanego. "Hierarchia jest nielogiczna: rewolucję należy zwulkanizować", obwieściła jedna z pamiętnych protestujących grup antyglobalistów i pro-Star-Trek na konwencji demokratów w Los Angeles w ubiegłym roku. Obecnie nie jest możliwe, by globalny establishment spotkał się gdziekolwiek na świecie (poza państwami autorytarnymi, takimi jak Singapur), nie wywołując przy okazji żywiołowych, a czasami gwałtownych protestów. Quebec musiał nawet wznieść specjalny mur, by móc gościć Konferencję Ameryk w kwietniu 2001 roku.
Antyglobalistycznie nastawieni protestujący podzieleni zostali przez policję brytyjską na dwie kategorie, mające niejaki związek z noszonymi przez nich fryzurami: na "kolczastych" (spikies), czyli tych, którzy mogą wywołać problemy, oraz na "puchatych" (fluffies), tworzących bardziej poważany, przytulny kraniec ruchu organizacji pozarządowych. Wielonarodowe instytucje, takie jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy, słuchają teraz puchatych z coraz większą uwagą. Oxfam* była poważnie zaangażowana w projektowanie strategii oddłużania, opracowywanych przez Bank Światowy. Global Exchange, ekipa mniej więcej 40 ludzi z siedzibą w San Francisco twierdzi, że zmusiła Starbucksa do sprzedawania w sieci kafejek jedynie kawy pochodzącej z tzw. uczciwego handlu* (fair trade). Koalicja organizacji pozarządowych, grup studenckich i UNITE, związków pracowników zakładów tekstylnych pozwała do sądu wiele powszechnie znanych firm konfekcyjnych, łącznie z Calvinem Kleinem i Gapem, wysuwając wobec nich zarzut o utrzymywanie złych warunków pracy w amerykańskiej wspólnocie narodów Sapan na Pacyfiku. Siedemnaście firm ugięło się - obecnie ich działania są monitorowane przez inną organizację pozarządową, Verité.
Następna grupa sprzeciwu skupia tych wszystkich polityków, którzy albo sprzeciwiają się globalizacji, albo nie są gotowi stanąć w jej obronie. Prawdziwych szkód narobił w Seattle Bill Clinton, który gotów był poświęcić kolejną rundę rozmów na temat handlu, by wesprzeć - w owym okresie niepewną - prezydencką kandydaturę Ala Gore'a jako nominowanego z ramienia demokratów. Al Gore, obiekt potępienia Trekkych w Los Angeles, zdobył większość poparcia wśród społeczeństwa Stanów Zjednoczonych, przewodząc platformie atakującej biznes, które to działanie ustawiło go zdecydowanie na lewo od Billa Clintona. Ale gdy idzie o kwestie handlu, pan Gore, w porównaniu z wieloma europejskimi przywódcami, to naiwny liberał. Ostatnia epidemia pryszczycy stworzyła doskonałą okazję przedstawicielom sił protekcjonizmu do głoszenia potrzeby wznoszenia wyższych barier między krajami.
Ostatniemu źródłu sprzeciwu najtrudniej stawić czoło: to wszyscy ci ludzie, którzy czują się globalizacją zagrożeni. Ten, kto w ubiegłym roku spędził dużo czasu na pokazywaniu się w rozlicznych debatach, uczestniczeniu w programach telefonicznych z udziałem słuchaczy i wywiadach w charakterze "obrońcy globalizacji" mógł popaść w przygnębienie. Choć część rzeczy można było być może przewidzieć: gloryfikowanie zalet wolnego handlu przed audytorium złożonym z rozgniewanych pracowników stalowni w Waszyngtonie nie jest zajęciem dla osób słabego ducha. Nawet jeśli ludzie tracą pracę z powodu technologii (jak to zazwyczaj się dzieje w świecie zachodnim, nawet w przemyśle stalowym), to dominuje skłonność do szukania winnych wśród podstępnych cudzoziemców. Niemniej często najbardziej znużone zdawały się osoby na najlepiej prosperujących stanowiskach "białych kołnierzyków". Globalizacja, jak nieraz słyszymy, stanowi "powód, dla którego rzadziej widuję własne dzieci".
A dzieje się to, pamiętajmy, w miejscach takich jak Londyn czy Los Angeles. W krajach rozwijających się poczucie niesprawiedliwości związanej z globalizacją jest o wiele silniejsze. W Czasie przyszłym doskonałym omawiamy trudność, z jaką wiąże się spojrzenie w oczy rodzinie takiej jak Gobbettisowie, nieszczęśnie zubożałej, żyjącej w brazylijskim favelu, i podjęcie próby obrony globalizacji. Można by podać wiele powodów, dla których ludzie ci nie powinni za swoje problemy winić globalizacji. Amerykanie zaczynają właśnie uświadamiać sobie możliwość wystąpienia pierwszej od dziesięciu lat recesji - w tym czasie niektóre państwa Ameryki Południowej przeżywały kryzys dwukrotnie, w roku 1995 oraz w latach 1998-1999. Wiele z nich posiada niewystarczające systemy zabezpieczeń socjalnych. Trudno się dziwić, że entuzjazm dla liberalizacji w krajach takich jak Argentyna zanika. W innych krajach, zwłaszcza w Afryce, entuzjazmu takiego - jak się zdaje - w ogóle nigdy nie było. Zamiast tego było jedynie poczucie beznadziejności.

Pozostają sprawy najważniejsze…

A jednak całe to nieszczęście zdaje się jedynie potwierdzać to, co mówiliśmy na temat istniejącego sprzeciwu. Miniony rok utwierdza nas w kolejnym naszym przekonaniu, a mianowicie tym, że globalizacja jest rzeczą dobrą. Wystarczy spojrzeć na wykres przedstawiający na jednej osi gospodarczą otwartość krajów, a na drugiej sukces gospodarczy, by zwycięzcy stłoczyli się w górnym prawym rogu, a przegrani w dolnym lewym. Okresy największych skoków ogólnej prosperity - od 1850 do 1914 roku oraz od 1945 do dziś - stanowiły okresy globalizacji. Najlepszym sposobem na poprawę dobrobytu ludzi jest zachęcenie do swobodnej wymiany dóbr i idei. Najlepsza zaś metoda na podniesienie standardu życia najbiedniejszych polega na zniesieniu barier uniemożliwiających eksportowanie ich produktów i importowaniu zachodniego kapitału oraz know-how (wiedzy specjalistycznej).
Know-how to nie tylko same komputery, ale kwestie takie jak zasady prawne i prawa własności. W każdej biednej wiosce na całym świecie ludzie wiedzą, co do kogo należy. Na rolniczej Bali nie ma płotów: gdy ktoś przekracza granice, przechodząc z jednego gospodarstwa do drugiego, szczekają psy. Hernando de Soto, peruwiański ekonomista, obliczył, że w świecie rozwijającym się wartość własności należącej do kogoś, ale nie ujętej w ramy prawne, wynosi mniej więcej 10 bilionów dolarów - dwadzieścia razy więcej niż bezpośrednie zagraniczne inwestycje, które owe kraje otrzymały w minionym dziesięcioleciu, dziewięćdziesiąt trzy razy więcej niż wartość środków pomocowych podarowanych przez Pierwszy Świat5. Ten skrępowany kapitał - własność, której nie można wnieść, sprzedać lub wykorzystać jako (dodatkowe) zabezpieczenie - stanowi dużo większe obciążenie dla krajów rozwijających się niż nieskrępowany kapitalizm, często przywoływany w długich zażaleniach antyglobalistów.
Żaden z powyższych argumentów nie zaprzecza, że globalizacja to proces pełen nierówności, skutkiem którego są zarówno zastępy przegranych, jak i wygranych. Nie zaprzecza on też temu, że każdy chciałby, aby proces ten postępował szybciej. Próba oceny globalizacji podjęta przez Bank Światowy w 2000 roku wykazała, że odsetek mieszkańców ziemi utrzymujących się z 1 dolara dziennie spadł z 1,3 miliarda w 1990 roku do 1,2 miliarda w 1998 - trudno określić to jako szczególne osiągnięcie. Jednak liczbę tę wypacza fakt, że w tym okresie populacja wzrosła. W procentach, wskaźnik ubóstwa spadł z 29 procent w 1990 roku do 24 w 1998 - to już większy postęp, nawet jeśli udział osób zubożałych nadal pozostaje szokująco wysoki. We wschodniej Azji, która otworzyła swoje rynki w sposób dość spójny, liczba obywateli żyjących w całkowitej biedzie spadła z 27,6 do 15,3 procent. W Afryce, przeciwnie, prawie nie ruszyła się z miejsca.
Z punktu widzenia obrońców globalizacji problem polega na tym, że bitwa rzadko kiedy rozgrywa się na szerszym planie. Ataki niemal zawsze występują na gruncie lokalnym i wymierzone są przeciwko konkretnym aspektom. Na przykład, w ciągu kilku minionych lat wydawało się kompletną głupotą, że związki zawodowe narzekają na to, iż wolny handel likwiduje miejsca pracy w bogatych krajach. Stany Zjednoczone stworzyły 20 milionów nowych miejsc pracy, jedna trzecia z nich związana była z eksportem. Teraz, gdy gospodarka szwankuje, protesty powrócą. Pojawi się więcej żądań stawiania krajom Trzeciego Świata twardych warunków dotyczących ochrony środowiska i praw pracowniczych.
Kolejnym nieustannie rozrastającym się obszarem jest kultura. Już teraz protekcjoniści skupiają się wokół idei, że każdy kraj posiada trwałą kulturową tożsamość. Nawet jeśli byłaby to prawda, po co z tego powodu wznosić mury. Jak twierdził Mario Vargas Llosa, "pojęcie kulturowej tożsamości jest niebezpieczne. Ze społecznego punktu widzenia to jedynie wątpliwa, sztuczna koncepcja; ale z perspektywy politycznej stanowi zagrożenie dla największego osiągnięcia ludzkości: wolności".
W obniżaniu barier nie chodzi jedynie o bardziej wolne dobra, ale o wolniejsze umysły. Za rządów Franco w Hiszpanii zanikła kultura regionalna. Wraz z otwarciem granic, pomimo zalewu hollywoodzkim śmieciem, kultura Katalonii i Kraju Basków odżyła. Nie jest kwestią przypadku, że wielkie centra kulturowej kreacji, od piętnastowiecznej Wenecji po współczesny Nowy Jork, stanowią również wielkie centra handlowe i że potężne symbole kulturowej stagnacji, od stalinowskiej Rosji po Koreę Północną, to reżimy protekcjonizmu.
Gdyby tak owo przesłanie zostało podchwycone przez polityków. Gdyby politycy chcieli bronić globalizacji, posługując się raczej językiem zwykłych ludzi, a nie wyszukanym językiem ekonomii; gdyby zechcieli ponieść swoje przesłanie na ulice, zamiast zaszywać się w strzeżonych bacznie centrach konferencyjnych; i gdyby wreszcie mieli ochotę argumentować, że globalizacja polega na postępie indywidualnej wolności oraz kulturowych możliwości, a także na materialnym dobrobycie, być może zdołaliby wyrwać żądło, którym kłuje ruch antyglobalistów. Jednak gdy piszemy te słowa, wygląda na to, że ruch antyglobalistyczny zdobędzie przewagę.
Zatytuowaliśmy naszą książkę Czas przyszły doskonały, ponieważ zdawało nam się, że taki tytuł okaże się chwytliwy i prowokacyjny. Ale być może należałoby nanieść poprawkę i zmienić tytuł na Kontyngent przyszłości. Globalizacja obiecuje lepszy świat przeważającej większości ludzkości - i to lepszy nie tylko w kategoriach ekonomicznych możliwości, ale także pod względem politycznej wolności i kulturowego bogactwa. Jednak obietnica ta, której daleko do bycia nieuniknionym skutkiem współczesnej technologii, zależy od jakości politycznego przywództwa na całym świecie, a przede wszystkim od jakości politycznego przywództwa sprawowanego w dwóch miejscach nazywanych obecnie domem: w Waszyngtonie i Londynie.
Trudno powiedzieć, żeby taka wiadomość stanowiła zachęcające wprowadzenie.

 

Wprowadzenie
CZAS PRZYSZŁY DOSKONAŁY

Raz lub dwa razy dziennie wiejską sielankę ustronia Bruderhofu, opodal Rifton, w północnej części stanu Nowy Jork, zakłóca dudnienie ciężkiej ciężarówki. Bruderhof to religijna społeczność złożona z czterystu osób, przypominająca społeczność amiszów. Bracia (jak się nazywają) nie mają cierpliwości do bezbożności współczesnego świata. Nie korzystają z radia i telewizji, nie wolno im się rozwodzić ani zawierać związków homoseksualnych, praktykują natomiast "chrześcijański komunizm" oznaczający zrzeczenie się prywatnej własności. Wspólnie też wychowują swoje potomstwo. Każda rodzina posiada własną siedzibę, ale społeczność zazwyczaj jada i wykonuje większość prac wspólnie, kobiety zaś, które noszą chusty, oznakę swojej skromności, i które zwyczajowo ograniczają się do towarzystwa mężczyzn ze społeczności, wykonują większą część prac domowych.
Bracia podchodzą do zjawiska rozlewania się kultury amerykańskiej na cały świat z podejrzliwością. Jak twierdzą, Hollywood propaguje niemoralne zachowania, Internet zaś psuje dziecięce umysły pornografią. Oba źródła stymulują materializm, który odwraca uwagę ludzi od rzeczy w życiu najważniejszych. Wszędzie, gdzie tylko spojrzą, bracia widzą, jak proste społeczności, takie jak ich własna, niszczy wzbierająca fala przemysłu i popkultury. Jednym z najdłużej pielęgnowanych przez nich związków jest związek z inną ostoją antykapitalizmu, Kubą, dokąd często posyłają dzieci na wakacje.
A przecież Bruderhof, podobnie jak Kuba, musi otwierać swoje okna na współczesny świat. Historia tej społeczności pokazuje, że zawsze miała ona charakter międzynarodowy. Założono ją w latach dwudziestych XIX wieku w Niemczech, ale komunistyczne zasady braci oraz nieortodoksyjne podejście do edukacji nieuchronnie ściągnęły na członków grupy gniew nazistów. Uciekając przed prześladowaniami, rozproszyli się po całym świecie; niektórzy z nich osiedlili się w południowej Anglii, inni wyemigrowali najpierw do Ameryki Łacińskiej, a następnie do Stanów Zjednoczonych. Większość z 2,5 tysiąca członków grupy żyje obecnie albo w Anglii (w dwóch ośrodkach), albo na północnym wschodzie Stanów Zjednoczonych (w sześciu społecznościach). Zawsze starali się neutralizować ową geograficzną separację,  przenosząc swoich członków z jednej społeczności do drugiej i wspólnie zajmując się własnymi sprawami. Nowoczesna technologia sprawiła, że ich wysiłki zyskały na efektywności: zamiast polegać na listach i sporadycznych rozmowach telefonicznych, grupa jest w całości podłączona do sieci, nieustannie dzwonią telefony, poszczególne osiem ośrodków śle do siebie faksy i e-maile. (W przeciwieństwie do swoich ideowych kuzynów, amiszów, społeczność Bruderhofu toleruje zdobycze współczesnej technologii, jeśli są one wykorzystywane wyłącznie do pracy).
Inną rzeczą, która zbliżyła do siebie rozrzuconych po świecie braci, jest, jak na ironię, handel. Od końca lat pięćdziesiątych minionego stulecia członkowie Bruderhofu żyli z produkcji doskonałej jakości zabawek dziecięcych sprzedawanych przez firmę pod nazwą Community Playthings. W latach siedemdziesią- tych dołączyli do niej kolejne przedsiębiorstwo, Rifton Equipment, wykonujące sprzęt dla osób niepełnosprawnych i upośledzonych. Ponieważ bracia nalegali na włączenie w proces produkcji wszystkich swoich ośrodków (i jednocześnie na wyłączenie z niego osób spoza grupy), zabawki edukacyjne były drogie, ale bezpieczne w swojej rynkowej niszy. Ten iluzoryczny stan rzeczy utrzymywał się do późnych lat osiemdziesiątych, kiedy to bracia zaczęli natykać się na konkurentów, wielu z zagranicy, korzystających z nowych metod produkcji, łączących jakość ręcznej roboty z efektywnością masowej produkcji. Poza tym w ich własnej produkcji pojawiły się wąskie gardła.
W obliczu kryzysu bractwo odbyło rundę spotkań na całym świecie. Niektórzy z członków twierdzili, że ponieważ złożyli śluby ubóstwa, to fakt, iż ich dochody topnieją, nie ma w zasadzie znaczenia. Ale jeden z młodszych braci był zdania, że jedyną nadzieją na przetrwanie ich społeczności jest zapożyczenie pomysłów z tej właśnie sfery handlu, którą zawsze tak gardzili.
Pod wieloma względami John Rhodes to wręcz podręcznikowy przykład członka bractwa: prawie całe swoje dorosłe życie spędził na łonie społeczności, nosi szare ubrania jak pozostali bracia, posiada żelazne przekonania, zwłaszcza te dotyczące zła związanego z karą śmierci i homoseksualizmem, a wszystkie głosi łagodnym tonem. Jednak pod jednym względem jest inny: zafascynowały go idee biznesu. Delikatnie przekonał swoich powątpiewających kolegów, że Bruderhof może wiele się nauczyć od Japończyków i że fakt, iż ich własny biznes rozproszony jest po całym świecie, może stać się atutem.
Choć z początku niechętnie, Bruderhof otworzył się na japońskie techniki zarządzania. Wszystkie społeczności zamieniono w wyspecjalizowane centra, z których część odpowiedzialna była za prace w metalu, inne zaś za obróbkę drewna. Wprowadzono "wąską produkcję", wyrzucając linie montażowe na złom, dzieląc pracowników na "komórki" (z których każda odpowiedzialna była za złożenie całego produktu) oraz zmuszając dostawców do dostarczania nowych części zaraz po tym, jak stare zostały zużyte. To właśnie ów system dostaw "na czas" (just in time) stanowi przyczynę, dla której od czasu do czasu po wiejskiej okolicy Rifton toczy się z łoskotem potężna ciężarówka.
Wzrost efektywności, jaki pojawił się wskutek wprowadzenia tych i innych zmian, był wręcz spektakularny. Społeczność Bruderhofu przekonała się, że jest w stanie realizować 60 procent swoich zamówień tego samego dnia, i to w gałęzi, w której średni czas dostawy wynosi cztery tygodnie. Zapasy zredukowano o ponad 90 procent. Jednak dla grupy, która wierzy, że praca to forma modlitwy, ważniejsze było to, iż poszczególni jej członkowie zaczęli czerpać więcej satysfakcji z wykonywanych przez siebie czynności. Z opornych nawróconych członkowie Bruderhofu zamienili się w pewnych swych racji rzeczników współ- czesnego zarządzania, po czym objechali fabryki na świecie w poszukiwaniu nowych pomysłów. Zapożyczyli kolejną japońską technikę, kaizen, która pomaga likwidować produkcyjne wąskie gardła. Przyjęli amerykańskie koncepcje, takie jak reengineering, przekazując pracownikom odpowiedzialność za procesy całościowe i przycinając liczbę produktów o 20 procent. Wprowadzili komputery i zintegrowali swoje brytyjskie i amerykańskie fabryki, tworząc jeden system.
Ewoluowały poglądy Bruderhofu nie tylko na to, jak produkować, ale i na to, jak radzić sobie ze światem zewnętrznym. Na przykład, bracia nadal instynktownie preferują prowadzenie sprzedaży, unikając spotkań z ludźmi. Ale techniki takie jak "zarządzanie skupione na kliencie" wymusiły na nich pogodzenie się z faktem, że ich klienci chcieliby skojarzyć ze swoim dostawcą nazwisko i głos (jeśli już nie twarz). Tak więc zespół księgowych menedżerów (z których większość to kobiety), postarał się o wypracowanie bliskich relacji z konkretną grupą klientów, jak na przykład szkoły dla upośledzonych. Gdzieś po drodze, Bruderhof zakupiło nawet prywatny odrzutowiec, który - gdy nikt z grupy z niego nie korzysta - wynajmowany jest takim postaciom jak Sharon Stone czy Tom Cruise.
Społeczność Bruderhofu jest aż nadto świadoma, że wynajmowanie samolotów gwiazdom kina, przy jednoczesnej rezygnacji z oglądania ich filmów, i poleganie na e-mailach, przy jednoczesnym zakazywaniu dzieciom korzystania z gier komputerowych jest nieco dziwne. Ale jak do tej pory, ich strategia opłaca się. Ich dzieci nadal piszą listy do więźniów politycznych i skazańców czekających na egzekucję, kobiety, jak przedtem, dbają o szacunek, interes zaś kwitnie - dochody osiągnęły w 1999 roku 40 milionów dolarów, zamówienia napływają ze wszystkich stron świata. Bruderhof szuka obecnie sposobów na wykorzystanie tego niespodziewanego przypływu gotówki, lokując nawróconych na całym świecie. Powstaje nowa społeczność w Australii. Jeśli współczesny rynek może realizować dzieło diabła, może i dzieło Pana.

A mury runą

Społeczność Bruderhofu to nie jedyny przypadek, samotna wyspa, na której życie wywrócone zostało do góry nogami w wyniku działania jakichś odległych sił. Globalizacja stała się, mówiąc najprościej, najważniejszym gospodarczym, politycznym i kulturowym zjawiskiem naszych czasów. Na całym naszym globie integracja światowej gospodarki zmienia nie tylko formy prowadzenia interesów, zmienia także porządek życia indywidualnych osób, tworzy nowe klasy społeczne, nowe zawody, niewyobrażalne bogactwo i czasami okropną biedę. Od Waszyngtonu po Pekin polityków coraz częściej szufladkuje się na podstawie ich stosunku do globalizacji. Kluczowymi politycznymi argumentami - wysuwanymi w ciągu kolejnych kilku lat przez świat islamu i świat Zachodu, eurosceptyków i eurofilów, nową i starą lewicę - będą wszelkie odmiany jednego, podstawowego sporu: tego mianowicie, który występuje między globalistami, chcącymi ujrzeć świat w zmienionym zgodnie ze swoimi wyobrażeniami kształcie, i tradycjonalistami, którzy pragną zachować fragmenty tradycyjnej kultury i lokalnej odrębności.
Jak się przekonamy, globalizacja nie jest procesem ani nowym, ani ukończonym. Jednak dla wielu z nas w czasie minionych kilku lat zjawisko to nabrało nagle bądź to zastraszająco, bądź pocieszająco realnych kształtów. Niewielu Azjatów zapomni (lub być może przebaczy) widok ówczesnego szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Michela Camdessusa, stojącego ze skrzyżowanymi ramionami - niczym życzliwy nauczyciel nad opornym uczniem - nad indonezyjskim przywódcą, prezydentem Suharto, składającym podpis na układzie, który uchronił jego kraj przed bankructwem. Wielu Amerykanów nadal stara się zrozumieć, dlaczego pięćdziesiąt tysięcy dziwacznie poprzebieranych protestujących ludzi zamieniło Seattle w strefę wojny, dając wyraz swoim obiekcjom co do niejasnego charakteru ciała pod nazwą Światowa Organizacja Handlu. Wielu Katalończyków nadal opłakuje sezon, w którym Klub Piłki Nożnej w Barcelonie, zespół futbolowy będący symbolem ich regionu, miał w swoim składzie więcej zagranicznych niż rodzimych zawodników. W Bilbao pojawienie się Guggenheim Museum Bilbao, oddziału nowojorskiej instytucji, zaprojektowanego przez architekta z Los Angeles, wywołało podobny, choć o wiele bardziej przyjemny szok. Silvio Pereira da Silva, brazylijski magik uliczny, który mieszka w slumsach Săo Paulo i którego odwiedzimy później, datuje upadek swojego interesu na pewien brzemienny w skutki dzień 1998 roku, w którym "globalizacja" wpuściła amerykańskich magików do brazylijskiej telewizji, a oni wyjaśnili, "na czym polegają te wszystkie sztuczki". Dla setek milionów ludzi żyjących w najbiedniejszych rejonach świata, nowy świat zaznaczył swoje przybycie pojawieniem się różnych przedmiotów - butelek coca-coli, hamburgerów z McDonald'sa, zmywarek do naczyń, telefonów, a w niektórych przypadkach kranów z bieżącą wodą - czegoś, czego jeszcze do niedawna nie byli sobie w stanie wyobrazić.
W trakcie tego procesu samo słowo "globalizacja" zaczęło nabierać mitycznych podtekstów: każdy je przywołuje, ale nikt go nie definiuje. Politycy niczym Humty Dumpty* wykorzystują to słowo, nadając mu takie znaczenie, jakie im aktualnie odpowiada. Dla Billa Clintona i Tony'ego Blaire'a stanowi ono synonim nowoczesności, dla francuskiego establishmentu i azjatyckich przywódców oznacza amerykańską dominację, dla Pata Buchanana i niektórych robotników fizycznych, którzy przyłą- czyli się do protestów w Seattle, równoznaczne jest z osłabianiem Ameryki. Owo zamieszanie potęguje jeszcze fakt, że większość komentatorów spogląda na globalizację z wąskiej, wyspecjalizowanej perspektywy.
Jednym ze skutków tego zamętu jest to, że nawet gdy globalizacja przyspiesza, nasila się również wrogość wobec niej. Krytycy martwią się o społeczności, które stają się zabawkami w rękach międzynarodowych spekulantów, o utratę demokratycznej odpowiedzialności i o globalny wyścig na dno, w którym kraje rujnują się, redukując podatki, świadczenia socjalne oraz przepisy regulujące kontrolę środowiska tylko po to, by przypodobać się pozbawionym stabilnych korzeni przedsiębiorstwom. Niektórzy z krytyków plotą po prostu bzdury. Po pierwsze, Mahathir bin Mohamad, premier Malezji, obarczył odpowiedzialnością za kryzys monetarny południowo-wschodniej Azji z 1997 roku konspiracyjny spisek George'a Sorosa, twierdząc, że finansista ów chciał się zemścić na regionie za to, iż Myanmar przyjęty został w szeregi Stowarzyszenia Południowo-Wschodnich Narodów Azjatyckich (ASEAN). Spora liczba Azjatów uwierzyła Mahathirowi. Niemniej wielu innych krytyków globalizacji (a w tym, jak na ironię, Soros), dokonało bardziej znaczących kroków. Globalizację oskarżano - czasami nie bez racji - o to, że dostarcza bodźców potęgujących nierówności w obrębie przedsiębiorstw (przeciętny amerykański szef zarabia obecnie 419 razy więcej niż przeciętny pracownik fabryki), w obrębie państw (2,7 miliona najbogatszych Amerykanów zarabia teraz tyle, ile 100 milionów najbiedniejszych obywateli), a nawet pomiędzy poszczególnymi krajami (dochód per capita w najbogatszym uprzemysłowionym kraju, Szwajcarii, jest dziś czterysta razy wyższy niż w Mozambiku)1.
Tymczasem ci, którzy bardziej skłonni są opowiedzieć się za globalizacją, wciąż odkrywają, że ich pozycja jest podkopywana: a to przez endemiczną słabość globalnych instytucji takich jak Organizacja Narodów Zjednoczonych, a to przez sposób, w jaki globalizacja wplątana została w skomplikowane kwestie narodowe takie jak na przykład rosnący deficyt handlowy Ameryki czy brytyjskie wahania co do powiązania waluty tego kraju z euro, i przede wszystkim przez siejącą zniszczenia wichurę, jaka pod koniec lat dziewięćdziesiątych dotknęła wiele obszarów światowej gospodarki. W Stanach Zjednoczonych po "azjatyckiej zarazie" zostało już być może tylko przykre wspomnienie, ale tornado siało nie tylko powszechne spustoszenie - porobiło też dziury w wielu intelektualnych fundamentach anglo-amerykańskiego gmachu, który Francuzi dawno już ochrzcili mianem le capitalisme sauvage. Trudno też mówić o tryumfie wolnych rynków w sytuacji, gdy rząd Indonezji zaleca własnym obywatelom, by pościli przez dwa dni w tygodniu, oszczędzając w ten sposób pożywienie, i gdy rosyjscy żołnierze i emeryci muszą przekopywać pola w poszukiwaniu ziemniaków.
Kryzys zaufania to nie tylko kwestia gospodarki. Daleka od zbliżania ze sobą narodów globalizacja często pomagała obudzić się starym nacjonalistycznym czy fundamentalistycznym pobudkom. W niektórych przypadkach, tak jak w Quebecu i w Szkocji, ożywienie takich nastrojów wywołuje jedynie wrażenie dyskomfortu. Gdzie indziej jednak ruchy takie mają bardziej mściwy i krwawy charakter. Trzy z najbardziej tragicznych ataków bombowych, których dokonano w Ameryce - na World Trade Center, Stadion Olimpijski w Atlancie i ten w Oklahoma City - przeprowadzone zostały przez ludzi, którzy przypuścili szturm na nowy porządek świata. W innych miejscach globalizacja wprowadziła jedynie nowe odmiany starych brutalnych metod. Za przykład niech posłuży poniższy e-mail wysłany przez młodego Chińczyka z Medanu, prowincjonalnego miasteczka w Indonezji, w maju 1998 roku, w czasie rozruchów ulicznych, które ostatecznie doprowadziły do upadku Suharto, a w wyniku których zginęło około tysiąca osób:

Niemal wszędzie podpalili domy, nasze, biednych Chińczyków. Młodzieńcy w wieku 12-14 lat zaczęli od obrzucania ich kamieniami, a potem otwierali siłą drzwi, wyważając je łomami, czym popadło. Gdy już wdarli się do środka, kobiety, babcie i dzieci, nawet pięcioletnie, nie uchroniły się przed gwałtem. (…) Gdy przyszli późną nocą, było już kilka potwierdzonych aktów gwałtu. (…) STALIŚMY SIĘ TRADYCYJNYMI KOZŁAMI OFIARNYMI.


Malstrom

Książce tej przyświecają dwa cele. Po pierwsze, chcemy nieco uporządkować zamęt panujący wśród faktów, wizerunków i opinii dotyczących globalizacji. Po części oznacza to rozwikłanie niektórych mitów, które na jej temat powstały: że wprowadza wiek globalnych produktów takich jak coca-cola (której skład, nawiasem mówiąc, trzeba zmieniać tylko po to, by zadowolić gusty mieszkańców różnych części Japonii), że zabiła inflację i zmieniła prawa ekonomii, że wielkie, globalne przedsiębiorstwa rozgniotą swoich mniejszych rywali, że geografia w erze pozbawionego korzeni kapitalizmu straciła znaczenie. Zamiast traktować globalizację jak jeden wielki skoordynowany ruch - czy, jeszcze bardziej mylnie, jako fakt dokonany - twierdzić będziemy, iż należy ją postrzegać bardziej jako serię fal niż rewolucję przemysłową. Siły napędzające globalizację - ucyfrowienie informacji, załamanie się barier handlowych, a nawet zalew muzyką pop - są wprawdzie realne, ale gospodarka światowa pozostaje dużo mniej zintegrowana, niż twierdzą zarówno zwolennicy, jak i krytycy globalizacji.
Według niektórych ocen świat wcale nie jest o wiele bardziej "globalny" niż sto lat temu. Spora część ostatniej ćwierci XX wieku upłynęła jedynie na odzyskiwaniu terytorium utraconego w poprzednich siedemdziesięciu pięciu latach. Nawet po doprowadzeniu do tego odzyskania mówienie o "globalnej wiosce" wciąż wydaje się rozprawianiem o niedokończonym procesie. W niektórych przypadkach obserwatorzy zignorowali coś, co można by określić mianem cofającej się na brzegu fali: ta sama fala, która zdawała się zbliżać do siebie ludzi, może ich również podzielić na małe grupy. Na przykład wielokanałowa telewizja dała początek nie tylko globalnym sieciom takim jak CNN czy MTV, ale również niezliczonym małym "społecznym" stacjom.
Najpowszechniej występującym błędem popełnianym przez ludzi mówiących o globalizacji jako fakcie jest przesada. Wprawdzie przepływ kapitału po całym świecie dokonuje się z jeszcze większą łatwością, jednak nie bez tarć, których obawiają się azjatyccy dyktatorzy. Większość rynków pracy uparcie pozostaje rynkami o charakterze narodowym. Nawet w krajach najbogatszych wiele rynków zbytu nadal urywa się na granicy: dowolna kanadyjska prowincja handluje dwanaście razy większą ilością produktów i czterdzieści razy większą ilością usług z inną kanadyjską prowincją niż z jakimkolwiek amerykańskim stanem podobnego rozmiaru i w podobnej odległości2. W rzekomo otwartej Unii Europejskiej nadal istnieje sześć razy większe prawdopodobieństwo, że ludzie handlować będą ze swoimi krajanami. Istnieje wprawdzie drażniący, choć całkowicie rozsądny powód, dla którego poszczególne gałęzie przemysłu trzymają się konkretnych obszarów: na przykład jest wiele tańszych miejsc do umieszczenia przemysłu filmowego niż Hollywood, ale żaden z nich nie dysponuje tymi samymi co tam ludźmi. Poza tym zaskakująco duża liczba podstawowych produktów pochodzi z miejscowych źródeł. Niemal wszystkie amerykańskie żarówki nadal wytwarzane są w kraju, ponieważ koszty transportu są zbyt wysokie, by móc uzasadnić przenoszenie gdziekolwiek żarówkowych fabryk.
Nieważne, ile razy amerykańscy politycy kreśliliby obrazy świata, który wymknął się spod ich kontroli, statystyki makroekonomiczne i tak mówią co innego. Wydarzenia, jakie mają miejsce za granicą, zazwyczaj tylko w niewielkim stopniu wpływają na liczbę stanowisk pracy i wzrost gospodarczy Stanów Zjednoczonych. Jeśli na przykład Japonia całkowicie zaprzestanie kupowania amerykańskich produktów, zmniejszy to produkt krajowy brutto (PKB) Ameryki jedynie o 1 procent. Prawdę mówiąc, eksport do całej Azji wynosi tylko 2,5 procent w skali amerykańskiej gospodarki. Gdy w 1997 roku gospodarki azjatyckie załamały się, indeks Dow-Jonesa zadrżał wprawdzie, ale potem dalej ciągnął w górę. Zasadnicze znaczenie tego wydarzenia z punktu widzenia brokerów polegało nie na "międzynarodowym" poglądzie, że eksport spadnie, ale na "krajowym" - że wydarzenie to może odwieść Radę Rezerw Federalnych od podniesienia oprocentowania.
A jednak jeśli problemem jest przesada, jest nim również nadmierny sceptycyzm. Globalizacja nie jest może i faktem, ale coś najwyraźniej uległo zmianie lub - by wyrazić się precyzyjniej - ewoluowało. Pierwsza reakcja Billa Clintona na problemy Tajlandii z 1997 roku była lekceważąca: postępował on zgodnie z zasadą, którą można by nazwać doktryną Nixona, tak sugestywnie i lapidarnie wyrażoną w prezydenckim oświadczeniu, że "gówno go obchodzi jakiś lir". Ale Clinton już wkrótce m