Cztery rzeczy ostatnie

  • szt.
  • 29,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Wielebna Sally Appleyard właśnie rozpoczęła pracę w nowym kościele w Kensal Vale. Jej małżeństwo z Michaelem, oficerem policji, przechodzi pierwszy poważny kryzys. Wydaje się, że nic nie uchroni go przed rozpadem.
Pewnego dnia czteroletnia córeczka Appleyardów zostaje porwana przez dziwnego mężczyznę. Oboje muszą więc zmobilizować i połączyć swe siły, by ocalić dziecko. A sytuacja wygląda naprawdę groźnie, gdyż mała Lucy trafiła w ręce seryjnej morderczyni…

"Taylor jest jednym z najbardziej utalentowanych pisarzy thrillerów".
"Time Out"

"Doskonałe rzemiosło… Taylor utwierdził swą niekwestionowaną literacką pozycję jako autor powieści, które sięgają w głąb ludzkiej psychiki".
"The Times"

Rok wydania: 2003
Stron: 316
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 40
Tłumacz: Tomasz Bieroń

Fragment tekstu:

"Nie sądzę również, abym miał właściwy obraz śmierci, gdy przyglądam się czaszce lub szkieletowi. (…) Poszerzyłem zatem powszechnie znane Memento mori do bardziej chrześcijańskiej postaci, Memento quattuor novissima, obejmującej cztery rzeczy, przed którymi żaden z nas uciec nie może: Śmierć, Sąd Boży, Niebo i Piekło".

Sir Thomas Browne,Religio Medici (1642), część I, ustęp 45

 


Dla Caroline

 

PROLOG

"Słowem, wszyscy jesteśmy potworami, to jest złożeniem człowieka i zwierzęcia".
Religio Medici, I, 55

Przez całe życie Eddie wierzył w Świętego Mikołaja. W dzieciństwie wiara ta była bezrefleksyjna i dosłowna. Trzymał się jej dłużej od rówieśników i z żalem z niej zrezygnował. Jej miejsce zajęło inne przekonanie, inny Święty Mikołaj, mniej określony od tego pierwszego, a tym samym mniej podatny na zniszczenie.
Nowy Święty Mikołaj był jego prywatnym bóstwem, źródłem małych cudów i nieoczekiwanych radości. I temu nowemu Świętemu Mikołajowi - komużby innemu? - zawdzięczał Lucy Appleyard.
Lucy stała w ogrodzie za domem Carli Vaughan. Eddie znajdował się w cieniu na uliczce, lecz Lucy obok oświetlonego okna, toteż nie było mowy o pomyłce. Padało i krople wody lśniły w jej ciemnych włosach niby perły. Jej widok zaparł mu dech w piersiach. Jakby na niego czekała. Przedwczesny prezent pod choinkę, pomyślał, zapakowany w ozdobny papier. Przybliżył się i zatrzymał przy furtce.
- Dzień dobry - powiedział cichym, miękkim głosem. - Dzień dobry, Lucy.
Milczała i najwyraźniej nie zwróciła uwagi na fakt, że Eddie użył jej imienia. Jej pewność siebie przestraszyła Eddiego. On nigdy taki nie był i nie miał być. Przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie. Eddie zobaczył, że Lucy jest ubrana w zieloną pikowaną kurtkę z kapuzą, którą najczęściej nosiła. Kurtka była na nią za duża i odmładzała ją. Dłonie, niemal całe schowane w rękawach, trzymała splecione przed sobą. Pomyślał, że coś w nich chowa. Na nogach miała czerwone buty kowbojskie.
Drzwi za jej plecami były zamknięte. W środku się świeciło, ale nie było widać żadnego ruchu. Eddie nigdy wcześniej nie znalazł się tak blisko niej. Gdyby się pochylił i wyciągnął rękę, mógłby ją dotknąć.
- Niedługo święta - powiedział. - Już tylko trzy i pół tygodnia.
Lucy odrzuciła głowę do tyłu. Cztery lata i już kokietka.
- Napisałaś do Świętego Mikołaja? Powiedziałaś mu, co byś chciała?
Wytrzeszczyła na niego oczy, a potem skinęła głową.
- O co go poprosiłaś?
- O dużo rzeczy.
Mówiła dobrze jak na swój wiek, wyraźnym, pięknie modulowanym głosem. Zerknęła na oświetlone okna domu. Wtedy zauważył, co Lucy ma w rękach: portmonetkę, za dużą, żeby należała do niej. Odwróciła się z powrotem do niego.
- Kto ty jesteś?
Eddie palcami przeczesywał brodę.
- Pracuję dla Świętego Mikołaja. - Zapadła długa cisza i zadał sobie pytanie, czy nie posunął się za daleko. - A co myślałaś, że on sam przychodzi do wszystkich domów?
Pokazał dłonią na szeregową zabudowę, szpaler dachów i kominów, szop ogrodowych i anten satelitarnych. Dwa rzędy domów stały tutaj plecami do siebie, a oni znajdowali się w uliczce, która przebiegała pomiędzy tylnymi ogrodami.
Lucy pobiegła wzrokiem za jego gestem, balansując na palcach jednej nogi niby mała baletnica. Wzruszył ramionami.
- Zastanów się. Miliony domów w całym Londynie, na całym świecie. - Patrzył, jak się zastanawia, z coraz większymi oczami. - Z kominów nie ma większego pożytku, prawie nikt nie pali już dzisiaj w kominku, prawda? Ale Święty Mikołaj ma swoje sposoby, żeby dostać się do środka. Nie mogę ci nic o tym powiedzieć, bo to tajemnica.
- Tajemnica - powtórzyła.
- Kilka tygodni przed świętami wysyła mnie i paru innych w świat, żebyśmy sprawdzili, gdzie mogą być problemy z wejściem do środka. Z niektórymi domami bywa ciężko, a mieszkania potrafią być jeszcze gorsze.
Skinęła głową. Inteligentne dziecko, pomyślał: zaczęła się już zastanawiać nad zagadnieniem Świętego Mikołaja i jego rzekomych poczynań. Przypominał sobie, jak sam zmagał się z tymi kwestiami. Jakim sposobem słusznej postury jegomość z wielkim workiem dostaje się w Wigilię do tych wszystkich domów? Jak zdoła upchnąć tyle zabawek w jednym worku? Dlaczego rodzice go nie widzą? Trudności dało się rozwiązać tylko pod warunkiem, że dopuściło się istnienie magicznych albo przynajmniej nadprzyrodzonych sił. Lucy jeszcze nie dotarła do tego stadium. Może miała wątpliwości, ale nie umiała jeszcze dojść ich torem do logicznych wniosków. Wciąż żyła w epoce wiary. W obliczu czegoś, czego nie rozumiała, automatycznie zakładała, że błąd leży po jej stronie.
Eddiego zaświerzbiała skóra. Wszystkie jego zmysły były rozbudzone i monitorowały nie tylko Lucy, ale również pobliskie domy i ogrody. Nadchodził wieczór. O tej porze roku, na granicy między jesienią i zimą, wcześnie robiło się ciemno. Dzień był nieprzyjemny, ponury i wilgotny. Eddie nie widział żywej duszy, odkąd skręcił w uliczkę.
W oddali jeździły samochody. Na tle nikłej, lecz natrętnej dyskotekowej linii basu słychać było sygnał karetki, przypuszczalnie na Harrow Road. Tu jednak panowała cisza. W Londynie roiło się od tych nieoczekiwanych wysepek spokoju. Zapalały się latarnie, a niebo nad dachami przybrało niezdrowy żółty kolor.
- Wychodzisz? - spytał Eddie i natychmiast zdał sobie sprawę, że popełnił błąd.
Lucy ponownie zerknęła na dom, mierząc odległość, jaka ją dzieliła od tylnych drzwi. Eddie uzmysłowił sobie jeszcze jedno: być może Lucy boi się nie jego, lecz jakiejś rozjuszonej władzy za tymi drzwiami.
- Piękny wieczór na spacer - wypalił.
Nawet jeśli uwaga była idiotyczna, to podziałała na Lucy relaksująco. Dziewczynka odwróciła się do niego i spojrzała mu w twarz. Oparł się ramionami o furtkę.
- Wychodzisz? - spytał ponownie z uprzejmym zainteresowaniem, jakby zwracał się do dorosłej osoby.
Znowu odrzuciła głowę do tyłu, tym razem prowokacyjnie.
- Idę do Woolworth.
- Co chcesz kupić?
Zniżyła głos.
- Zestaw sztukmi… - Słowo to okazało się dla niej zbyt trudne, ale szybko znalazła synonim: - Zestaw magiczny. Żebym mogła robić sztuczki. Po to mam portmonetkę.
Wyciągnęła przed siebie sporą portmonetkę, która była przeznaczona do noszenia w torebce, a nie w kieszeni, przez dorosłego, a nie przez dziecko.
Eddie głęboko zaczerpnął powietrza. Nagle zaczął mieć kłopoty z oddychaniem. Zawsze przychodziła chwila, kiedy człowiek przekraczał granicę między dozwolonym a zakazanym. Wiedział, że Angel będzie wściekła. Angel była zwolenniczką starannych przygotowań, postępowania zgodnie z opracowanym planem. W ten sposób nikomu nie stanie się krzywda, mówiła. Nie znosiła improwizacji. Na myśl o jej reakcji, serce w nim zamarło.
Ale jak mógł przepuścić taką okazję? Lucy ofiarowała mu się, była jego prezentem świątecznym. Czy można sobie wyobrazić coś piękniejszego? Ale co będzie, jeśli ktoś ich zobaczy? Eddie czuł strach pomieszany z pożądaniem.
- Daleko to jest? - spytała Lucy. - Znaczy, do Woolworth.
- Nie bardzo. Chcesz iść teraz?
- Może. - Ponownie spojrzała na dom. - Furtka jest zamknięta. Na zasuwę.
Furtka miała niecałe półtora metra wysokości. Eddie przełożył rękę i wymacał zasuwę. Musiał szarpnąć parę razy, zanim drgnęła. Dla dziecka w wieku Lucy była zbyt oporna, poza tym że znajdowała się za wysoko. W końcu się wysunęła, metal stuknął o metal. Eddie spiął się w oczekiwaniu na otwieranie drzwi, twarze w oknach, szczekanie psów, rozgniewane pytania. Nagłe znieruchomienie Lucy wskazywało, że ona też czeka. Wspólne napięcie zrobiło z nich kolegów.
Eddie pchnął furtkę. Otworzyła się ze skrzypnięciem, które przypominało długie westchnienie. Lucy odstąpiła o parę kroków. Twarz miała bladą, skupioną i nieczytelną.
- Idziesz? - Częściowo się odwrócił, wiedząc, że przede wszystkim nie wolno mu stwarzać poczucia zagrożenia. - Podwiozę cię moją furgonetką, jeśli chcesz. Wrócimy za parę minut.
Lucy znowu zerknęła w stronę domu.
- Nie przejmuj się Carlą. Wrócisz, zanim zauważy, że cię nie ma.
- Znasz Carlę?
- Oczywiście. - Eddie stał tutaj na bezpieczniejszym gruncie. - Mówiłem ci, że pracuję dla Świętego Mikołaja. On wie wszystko. Widziałem cię z nią wczoraj w bibliotece. Pamiętasz? Mrugnąłem do ciebie.
Milczenie Lucy zmieniło się, było teraz pełne zaciekawienia, może ulgi.
- A w niedzielę widziałem cię u Świętego Jerzego. Twoja mamusia ma na imię Sally, a tatuś Michael.
- Ich też znasz?
- Święty Mikołaj wszystkich zna.
Wciąż się wahała.
- Carla będzie zła.
- Jak będzie zła na nas, to nie dostanie w tym roku żadnych prezentów pod choinkę.
- Carla chce na święta główną wygraną na loterii, pytałam ją.
- Zobaczymy, co się da zrobić.
Eddie ruszył uliczką, zatrzymał się, odwrócił i wyciągnął dłoń do Lucy. Nie oglądając się za siebie, wymknęła się przez otwartą furtkę i wzięła go za rękę.

 

 

ROZDZIAŁ 1

"Któż nie ulitowałby się nad miłosierną intencją tych ludzi, którzy targają się na własne życie? Diabeł uczyniłby to samo, gdyby to było w jego mocy".
Religio Medici, I, 51

 

- Bóg się nie zmienia - powiedziała wielebna Sally Appleyard - ale my tak.
Urwała i potoczyła spojrzeniem po kościele. Nie, żeby utknęła albo się bała - to czas jakby nagle sparaliżowało. A ponieważ czas nie mógł się poruszyć, cały był obecny.
Przeżywała te ataki od dzieciństwa, aczkolwiek zdarzały się rzadziej, odkąd zostawiła za sobą wiek młodzieńczy. Często poprzedzały jakiś emocjonalny wstrząs. Cechowała je nieuchronność typowa dla snu - podobnie jak, podejrzewała Sally, wstęp do ataku epilepsji. Niewykluczone, że był to duchowy dar, z którym jednak żyło się dosyć niewygodnie i nie dostrzegała żadnego zeń pożytku.
Jej nerwowość minęła. Jak zwykle w takich chwilach panowała głęboka cisza. Nikt nie kaszlał, niemowlęta spały, dzieci siedziały cicho. Nawet hałas ulicy zanikł. Sierpniowe słońce wlewało się zastygłym wodospadem światła przez okna południowej nawy i południowe okna empory. Wiedziała z absolutną pewnością, że zdarzy się coś strasznego.
Dwoje ludzi, których Sally kochała nad wszystkich innych w świecie, siedziało w drugiej ławce, prawie na wprost niej. Lucy siedziała na kolanach u Michaela i patrzyła na matkę ze zmarszczonym czołem. Obok niej leżała książka i mała szmaciana lalka imieniem Jimmy. Głowa Michaela znajdowała się tuż nad głową Lucy. Kiedy widziało się ich głowy tak blisko siebie, nie sposób było nie odgadnąć, co ich łączy: podobieństwo było bardzo widoczne, lecz wymykało się analizie. Michael oplatał Lucy ramionami. Patrzył za kazalnicę i boczny ołtarz w stronę chóru i starego ołtarza głównego. Ma smutną minę, pomyślała. Dlaczego wcześniej tego nie zauważyła?
Aby zobaczyć Dereka, musiałaby przekręcić głowę. Wiedziała jednak, że patrzy na nią swoimi jasnoniebieskimi oczami ocienionymi długimi rzęsami piaskowego koloru. Obecność Dereka przeszkadzała jej, ponieważ go nie lubiła. Derek był wikarym, chudym i nadzwyczaj elokwentnym człowiekiem z bardzo różową cerą i włosami tak jasnymi, że prawie białymi.
Większość pozostałych twarzy była jej obca. Pewnie ludzie się zastanawiają, dlaczego tak stoję jak kołek, pomyślała Sally, chociaż wiedziała z doświadczenia, że te chwile rozgrywają się poza czasem. W jakimś sensie wszyscy spali, z wyjątkiem jej samej.
Napięcie rosło. Nie była pewna, czy dzieje się to w niej czy poza nią. Nie miało to znaczenia. Pociła się i pięknie wydrukowane notatki z kazaniem lepiły się do jej wilgotnych palców.
Jak zawsze w takich momentach miała wyrzuty sumienia. Spojrzała na męża i córkę i pomyślała: Gdybym była dostatecznie silna duchem, potrafiłabym to powstrzymać albo konstruktywnie spożytkować. Poczuła przypływ rozpaczy.
- Bądź wola Twoja - powiedziała albo chciała powiedzieć. - Nie moja.
Jak na sygnał, czas zaczął znowu płynąć. Jakaś kobieta z tyłu kościoła wstała. Sally Appleyard zebrała się w sobie. Teraz, kiedy nadchodziło przewidywane zdarzenie, czuła się lepiej. Wszystko było lepsze od czekania.
Spojrzała w głąb nawy głównej. Kobieta po sześćdziesiątce lub siedemdziesiątce była niska, drobna, miała na sobie o wiele za duży brudny płaszcz przeciwdeszczowy koloru kawy z mlekiem. Przyciskała do piersi torbę foliową, jakby to było niemowlę. Na głowie miała czarny beret naciągnięty na uszy. Sterczała spod niego postrzępiona grzywka siwych, tłustych włosów. Dzień był ciepły, lecz staruszka sprawiała wrażenie pościskanej, szarej i zmarzniętej.
- Diablica! Bluźnierczyni! Odszczepieniec!
Kobieta patrzyła wprost na Sally, pryskając śliną, co było widać nawet z dużej odległości. Głos był kulturalny, cichy i monotonny.
- Bezbożna dziwka! Ladacznica babilońska! Córka Szatana! Niech Bóg przeklnie ciebie i twoich bliskich!
Sally milczała. Patrzyła na staruszkę i próbowała się za nią modlić. Nawet ci, co nie wierzą w Boga, chętnie obarczają go winą za swoje niepowodzenia życiowe. A że Bóg jest trudno uchwytny, odium spada na jego namiestników.
Usta kobiety wciąż się poruszały. Sally usiłowała się odizolować od gradu coraz wulgarniejszych wyzwisk. Coraz więcej głów wiernych wykręcało się do tyłu. W tym także głów dzieci. Dzieci nie powinny tego słyszeć.
Zarejestrowała, że Michael wstaje, podaje córkę siedzącej przed nim żonie Dereka i wychodzi z ławki. Odnotowała również, że Stella idzie nawą główną w stronę kobiety w płaszczu przeciwdeszczowym. Stella była jedną z kościelnych, wysoką, dostojną Murzynką, której nigdy się nie spieszyło.
Wszystko, co Sally widziała, nawet Michael i Lucy, zdawało się odległe i mało istotne. Robiło na niej nie większe wrażenie niż obrazy migające na ekranie telewizora z wyłączonym dźwiękiem. Była całkowicie skoncentrowana na staruszce w berecie i płaszczu przeciwdeszczowym, nie na jej wyglądzie lub wypowiadanych przez nią słowach, lecz na głębszej rzeczywistości pod spodem. Sally ze wszystkich sił starała się do niej dotrzeć. Przed oczyma stał jej obraz kamiennego muru ukoronowanego drutem kolczastym.
Michael i Stella byli już przy kobiecie. Jak posłuszne dziecko skarcone przez rodziców, podała jedną rękę Michaelowi, a drugą Stelli. Nareszcie zamknęła usta, lecz jej wzrok wciąż spoczywał na Sally. Przez moment Michael, Stella i staruszka tworzyli dziwnie znajome tableau: skojarzyło się jej z jakimś renesansowym obrazem, ukazującym męczennicę, która bez oporu daje się zawlec na stos, oczy ma utkwione gdzieś za plecami niewidocznego artysty, stojącego tam, gdzie powinien być oskarżyciel, utkwione w równie niewidocznej niebiańskiej światłości.
Obraz rozpadł się. Stella wolną ręką chwyciła reklamówkę. Razem z Michaelem wyciągnęli kobietę z ławki i zaprowadzili ją do zachodnich drzwi. Ich buty stukały o jasne wiktoriańskie kafelki i dzwoniły o kratki centralnego ogrzewania. Staruszka nie stawiała oporu, ale przekręciła się tak, że szła bokiem. Dzięki temu mogła nadal patrzeć na Sally.
Ciężkie dębowe drzwi otworzyły się. Do kościoła wtargnął hałas uliczny. Sally zobaczyła oblane słońcem budynki, czarne poręcze i błękitne niebo. Drzwi zamknęły się z głuchym, przeciągłym hukiem. W pierwszej chwili huk wcale nie przypominał dźwięku zamykanych drzwi, lecz trzepot gigantycznych skrzydeł.
Sally wzięła głęboki wdech. Kiedy wypuszczała powietrze, w jej umyśle utworzył się następujący obraz: anioł, srogi, gęsto upierzony, detale ostre i błyszczące, skrzydła łopoczące i falujące. Przegnała obraz z głowy.
- Bóg się nie zmienia - powtórzyła ponuro - ale my tak.


- Dzisiaj potrzebni są bramkarze, nie kościelni - stwierdził później Derek.
Stał przed lustrem w zakrystii i czesał swoje rzedniejące włosy.
- Poważnie?
- Nie bylibyśmy pierwsi. - Jego odbicie uśmiechnęło się do niej z duszpasterską troską. - Naturalnie nie mówię tego serio. Ale będziesz się musiała przyzwyczaić do podobnych incydentów. W Kensal Vale mieszka bardzo różne towarzystwo. To nie jest jakieś spokojne małe przedmieście.
Był to przytyk pod adresem poprzedniej parafii Sally, zamieszkanej głównie przez klasy średnie enklawie w diecezji St. Albans. Derek czerpał perwersyjną dumę ze statystyki cierpienia w Kensal Vale.
- Ona potrzebuje pomocy - powiedziała Sally.
- Być może. Podejrzewam, że to nie był pierwszy raz. Podobne historie docierają do nas z różnych parafii. Ktoś ma obsesję na punkcie kobiet kapłanek. - Włożył grzebień do kieszeni i odwrócił się do niej. - Niestety, takich ludzi jest mnóstwo. Musimy po prostu znosić to z uśmiechem. A raczej znosić ich. W końcu zdarzają się gorsze rzeczy niż występy postrzelonych starszych pań - pijacy, narkomani i wszelkiej maści czubki. - Uśmiechnął się, odsłaniając zęby tak idealne, że wyglądały na sztuczne. - Może pomysł z bramkarzami nie jest mimo wszystko taki zły.
Sally chciała powiedzieć, że wolałaby jakieś bardziej konstruktywne rozwiązanie, ale ugryzła się w język. Było na to jeszcze za wcześnie. W końcu dopiero co objęła urząd w parafii św. Jerzego w Kensal Vale. Płatne prebendy dla diakonek nie leżą na ulicy i byłaby głupia, gdyby już pierwszej niedzieli weszła w konflikt z Derekiem. Poza tym może była wobec niego niesprawiedliwa.
Sprawdziła w lustrze, jak wygląda. Upłynęło już tyle czasu, a mimo to nadal nie czuła się naturalnie z koloratką pod szyją. Tak długo marzyła o tym, co koloratka symbolizuje. Teraz nie była już taka pewna.
Derek był zbyt doświadczonym menedżerem, żeby pozwolić niechęci niepotrzebnie jątrzyć.
- Podobało mi się twoje kazanie. Piękny początek pracy duszpasterskiej. Myślisz, że powinniśmy w większym stopniu wykorzystywać paralele między feminizmem a ruchem abolicjonistycznym?
Kilka minut później Sally poszła za nim przez kościół do domu parafialnego, mieszczącego się w dawnej Kaplicy NMP. Rok wcześniej wyremontowano ją, głównie dzięki talentowi Dereka do niestrudzonego zbierania funduszy. Około trzydziestu osób zostało po nabożeństwie, żeby się napić szarej, wodnistej kawy i poznać nową pastorkę.
Lucy pierwsza zobaczyła swoją matkę. Podbiegła do niej i objęła ją w pasie.
- Chciałam do ciebie - szepnęła oskarżycielsko. Przyciskała Jimmy'ego do nosa, co było oznaką zmęczenia lub stresu. - Chciałam do ciebie. Ta niedobra pani mi się nie podobała.
Sally poklepała ją po plecach.
- Już jestem, kochanie, już jestem.
Podeszła do nich Stella, a w ślad za nią Michael. Stella miała czterdzieści kilka lat. Sally wyczuwała w niej dobrą kobietę, ale taką, która obraca się wyłącznie w świecie pewników tudzież lubi brzmienie swojego głosu i władzę, jaką jej daje zajmowana w parafii pozycja. Michael miał oszołomioną minę.
- Właśnie o tobie mówiliśmy - oznajmiła z dumą Stella, jakby ta okoliczność okrywała wszystkich zainteresowanych zasługą. - Świetne kazanie. - Palcem środkowym dźgnęła Michaela w klatkę piersiową. - Mam nadzieję, że mimo tej afery ugotujesz niedzielny obiad.
Sally wzięła podaną jej przez Michaela kawę.
- Co się stało z tą staruszką? - spytała. - Dowiedzieliście się, gdzie mieszka?
Stella pokręciła głową.
- W kółko mówiła, żebyśmy sobie poszli i dali jej spokój.
- Co zakrawało na żart - powiedział Michael do swojej filiżanki.
- A potem przyjechał autobus - ciągnęła Stella - i ona do niego wskoczyła. Nie mogliśmy przecież zatrzymywać jej siłą.
- Czyli nie przychodzi tutaj regularnie na nabożeństwa?
- Nigdy wcześniej jej nie widziałam. Nie bierz sobie tego do serca. To nie było skierowane osobiście przeciwko tobie. - Lucy szarpnęła Sally za ramię i trochę kawy wylało się na spodeczek. - Jej miejsce jest w więzieniu. To wiedźma.
- Nie zrobiła nic złego - zaoponowała Sally. - Jest po prostu nieszczęśliwa. Nie wsadza się ludzi do więzienia za to, że są nieszczęśliwi.
- Nieszczęśliwa? Dlaczego?
- Nieszczęśliwa? - Derek Cutter stanął obok Stelli i pogłaskał Lucy po głowie. - Takiej pannie jak ty wolno być nieszczęśliwą. To surowo wzbronione.
Zarumieniona i przerażona, Lucy schowała się za matkę.
- Sally mówiła, że kiedyś była to Kaplica Najświętszej Marii Panny - powiedział Michael, odwracając uwagę Dereka od Lucy. - Jak te czasy się zmieniają.
- Mieliśmy szczęście, że mogliśmy wykorzystać ten metraż tak efektywnie. I zgodnie z duchem tego miejsca. - Derek skinął na niskiego mężczyznę w średnim wieku, z czujnymi oczami i rzedniejącymi lokami cherubina. - Sally, pozwól, że ci przedstawię Franka Howella. Frank, to jest Sally Appleyard, nasz nowy proboszcz, a to jej mąż Michael.
- Sierżant z dochodzeniówki, prawda?
Howell miał czerwone obwódki wokół oczu. Michael skinął głową.
- W lokalnej gazecie jest artykuł o szanownej małżonce, stąd się dowiedziałem.
Derek chrząknął.
- Można powiedzieć, że każdy z nas jest na swój sposób zawodowo wścibski. Frank jest dziennikarzem. Pisze z wolnej stopy.
Howell uścisnął dłoń Stelli.
- Za moje grzechy, co?
- Frank powiedział mi nawet, że zastanawia się, czyby nie napisać reportażu o kościele Świętego Jerzego. Sytuacja Church of England w dzisiejszym Londynie. - Derek zastrzygł nosem. - Stare wino w nowym bukłaku, można powiedzieć.
- W gruncie rzeczy to coś niezwykłego. - Howell uśmiechnął się szeroko. - Społeczeństwo mamy niby coraz bardziej bezbożne, ale zwykły człowiek nie może się obejść bez poczciwego Church of England.
- Nie wiem, czy się z tobą zgadzam, Frank. - Derek błysnął zębami w pojednawczym uśmiechu. - Czasami odnoszę wrażenie, że nie jesteśmy aż tacy bezbożni, jak niektórzy nas malują. Statystyki uczestnictwa we mszy wzrastają, chętnie znajdę ci dokładne dane. Trzeba oddać honor ewangelikałom*, to oni zatrzymali niekorzystny trend. Oczywiście w Świętym Jerzym staramy się mieć coś dla każdego - otwarte, ponadwyznaniowe podejście. Postrzegamy się jako…
- Pięknie się spisujecie, to prawda. - Howell nie odrywał wzroku od Sally. - Ale w ostatecznym rozrachunku najlepiej sprzedają się reportaże o konkretnych ludzkich losach. Liczą się ludzie. Więc może byśmy się kiedyś umówili na rozmowę. - Potoczył w krąg spojrzeniem. - To znaczy, z wami wszystkimi.
- Z wielką przyjemnością - odparł Derek w imieniu wszystkich. - Ja…
- Doskonale. W takim razie zadzwonię i ustalimy termin. - Howell spojrzał na zegarek. - Wielki Boże, już tak późno! Serce mi pęka, ale muszę lecieć.
Derek odprowadził go wzrokiem.
- Frank bardzo pomógł przy przebudowie kaplicy - powiedział do Sally, poklepując ją w ramię. - Napisał reportaż z ceremonii otwarcia. Przyjechał sam biskup. - Nagle Derek stanął na palcach i energicznie pomachał żonie. - Jest Margaret. Wiem, że chciała zamienić z tobą parę słów, Sally. Zdaje się, że znalazła nianię. Nie należy do towarzystwa, ale to przemiła kobieta. Stuprocentowo godna zaufania. Nazywa się Carla Vaughan.


Po drodze do domu przy Hercules Road Michael i Sally rozmawiali szeptem, podczas gdy przypięta do fotelika Lucy śpiewała piosenkę Puff the Magic Dragon, która leciała z magnetofonu.
- Nie jedziemy trochę za szybko? - spytała Sally.
- Nie wiedziałem, że to potrwa tak długo.
- Ja też nie. Nabożeństwo się przedłużyło i…
- Martwię się o jedzenie. Nastawiłem piekarnik na dosyć wysoką temperaturę.
Sally przypomniała sobie wszystkie posiłki, które nie udały się dlatego, że Michael nie wrócił z pracy o zapowiedzianej porze. Policzyła do pięciu, żeby zapanować nad nerwami.
- Ta Carla, Sal, kobieta do dziecka…
- Tak?
- Wolałbym wiedzieć o niej więcej.
- Wygląda na to, że możemy mieć do niej zaufanie. Poza tym spotkam się z nią, zanim podejmiemy decyzję.
- Wolałbym…
- Co byś wolał?
Przyspieszył, żeby zdążyć przejechać na żółtym świetle.
- Wolałbym, żebyśmy nie musieli jej zatrudniać.
- Już to wszystko przerabialiśmy, prawda?
- Myślałem, że będziesz miała bardziej elastyczną pracę.
- Ale nie mam. Przykro mi, ale przeliczyłeś się.
Zraniły go nie tylko jej słowa, ale również ton, jakim zostały wypowiedziane.
- A co z Lucy?
- Lucy jest też twoją córką.
Sally zaczęła liczyć do dziesięciu.
- Wiem. I wiem też, że od początku mieliśmy ustalone, że oboje chcemy pracować. Ale…
Sally dotarła do ośmiu, zanim straciła panowanie nad sobą.
- Wolałbyś, żebym miała jakąś rozsądniejszą pracę, na przykład była nauczycielką, prawda? Coś pewnego i żeby nie przynosiło ci wstydu. Taką, przy której można poświęcić się dzieciom. A najlepiej, żebym była wyłącznie żoną i matką.
- Chcę tylko powiedzieć, że dziecko potrzebuje rodziców.
- To dziecko ma dwoje rodziców. Skoro jesteś taki zatroskany…
- A co będzie, kiedy trochę podrośnie? Chcesz, żeby była dzieckiem z kluczem na szyi?
- Ja mam pracę i ty masz pracę. Ludzie jakoś dają sobie radę.
- Tak myślisz?
Sally spojrzała w lusterko na osłonie przeciwsłonecznej. Lucy dalej śpiewała bez żadnego poszanowania dla linii melodycznej, ale przycisnęła Jimmy'ego do policzka. Wyczuła, że rodzice się kłócą.
- Posłuchaj, Michael. Kapłaństwo to jest powołanie. Nie mogę się na to tak po prostu wypiąć.
Nic nie odpowiedział, co podsyciło jej najgorsze obawy. Używał milczenia jako broni zaczepnej.
- Zresztą omówiliśmy ten temat przed ślubem. Wiem, że rzeczywistość jest trudniejsza, niż nam się wydawało, ale wszystko sobie uzgodniliśmy, pamiętasz?
Zacisnął dłonie na kierownicy.
- To co innego. Wtedy jeszcze nie było Lucy. Teraz jesteś wiecznie zmęczona.
Między innymi zbyt zmęczona, żeby się z nim kochać: kolejny powód do wyrzutów sumienia. Z początku dowcipkowali sobie z tego, ale nawet najlepsze dowcipy mogą znużyć.
- Nie w tym problem.
- Oczywiście, że w tym problem. Za dużo bierzesz na siebie.
Znowu milczenie. Po Puff the Magic Dragon nastąpiło The Wheels on the Bus. Lucy kopała do rytmu w siedzenie, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Powinni teraz świętować pierwsze nabożeństwo odprawione w kościele św. Jerzego, tymczasem Sally miała wątpliwości, czy w ogóle nadaje się do kapłaństwa.
- Wolałbyś, żebym nie przyjęła święceń - powiedziała Sally do Michaela, bardziej wyrażając obawę, niż stwierdzając fakt. - W głębi duszy uważasz, że kobieta za ołtarzem to wbrew naturze.
- Nigdy tego nie powiedziałem.
- Nie musisz mówić. Jesteś taki sam jak wujek David. No, przyznaj się.
Patrzył przed siebie i dodał gazu, przekraczając dozwoloną prędkość. Wciągnięcie do gry wujka Davida było błędem. Wciągnięcie do gry wujka Davida zawsze było błędem.
- No, powiedz coś.
Sally najchętniej by nim potrząsnęła.
Dalsza podróż przebiegała w milczeniu. Chcąc pożytecznie wykorzystać ten czas, Sally modliła się za staruszkę, która na nią wyklinała. Czuła się tak, jakby jej modlitwy wpadały do czarnej dziury.
"Bądź wola Twoja", powtarzała w kółko w duchu, lecz słowa te były tylko pustymi dźwiękami. Czuła się tak, jakby mówiła do słuchawki, nie wiedząc, czy osoba na drugim końcu linii jej słucha, a nawet czy w ogóle tam jest. Przekonywała samą siebie, że wynika to ze stresu. Wkrótce stres minie, powiedziała sobie, i jakość połączenia telefonicznego wróci do normy. Dziecinne byłoby sądzić, że problem wywołała klątwa staruszki.
- Cholera - powiedział Michael, kiedy skręcili w Hercules Road. Ktoś zajął ich miejsce do parkowania.
- Nic się nie stało - powiedziała Sally, mając nadzieję, że Lucy tego nie słyszała. - Tam dalej jest miejsce.
Michael zaparkował tyłem, trąc tylnym kołem o krawężnik. Potem czekał na chodniku i podzwaniał kluczami, kiedy Sally wyciągała z auta Lucy i jej manatki.
- Co jest na obiad? - chciała wiedzieć Lucy. - Głodna jestem.
- Spytaj ojca.
- Duszona baranina z fasolką szparagową.
Michael z reguły gotował to, co sam lubił.
- Łe! Mogę zamiast tego dostać chleb z kremem czekoladowym?
Ich mieszkanie znajdowało się w małym bloku zbudowanym w latach trzydziestych. Michael kupił je jeszcze przed ślubem. Było przestronne dla jednej osoby, wygodne dla dwóch i zaledwie wystarczające dla małżeństwa z małym dzieckiem. Kiedy Sally otworzyła drzwi wejściowe, poczuli swąd spalenizny.
- A niech to szlag - zdenerwował się Michael.


Zanim urodziła się Lucy, Sally i Michael Appleyardowie postanowili, że nie dopuszczą, aby dzieci zakłóciły im plany życiowe. Widzieli, jak po przyjściu na świat dzieci zmieniło się życie znajomych, zazwyczaj na gorsze. Sami nie mieli zamiaru dać się upupić.
Poznali się przez pracę Michaela, prawie sześć lat przed tym, jak zaproponowano Sally probostwo w Kensal Vale. Michael aresztował właściciela warsztatu samochodowego, który specjalizował się w handlu kradzionymi autami. Sally, która niedługo przedtem przyjęła święcenia diakońskie, znała jego żonę, ta zaś zadzwoniła do niej zrozpaczona z prośbą o pomoc. Sally pojechała do niej, tak jak stała, w ubraniu, w którym pracowała w ogrodzie, prawie bez makijażu i bez koloratki.
- To jest pomyłka! - skowyczała kobieta, a po jej starannie umalowanej twarzy ciekły łzy. - Jakaś koszmarna pomyłka! Albo ktoś go wrobił. Czemu policja nie potrafi tego zrozumieć?
Podczas gdy kobieta na przemian płakała i pomstowała, Michael i jeszcze jeden funkcjonariusz przeszukiwali dom. Sally zajęła się dziećmi, porozmawiała z adwokatem i trzymała panią domu za rękę, kiedy zadawano jej pytania, na które nie umiała albo nie chciała odpowiedzieć. Nie zwróciła wtedy uwagi na Michaela, pomyślała tylko, że ze swojego trudnego zadania wywiązuje się on z większą subtelnością, niżby oczekiwała.
Trzy dni później Michael ni stąd, ni zowąd zjawił się wieczorem pod drzwiami Sally. Tym razem była w koloratce. Rzekomo przyszedł spytać, czy Sally nie wie, gdzie można znaleźć żonę handlarza samochodów, po której w międzyczasie ślad zaginął. Sally odruchowo zaprosiła go do środka i poczęstowała kawą. Tym razem patrzyła na niego jak na mężczyznę, Michaela Appleyarda, i ogólnie rzecz biorąc, spodobało jej się to, co zobaczyła: pociągła twarz, ciemne oczy, jasna cera, brązowe włosy, które kiedyś były blond, wzrost średni, szerokie ramiona i szczupłe biodra. Kiedy wróciła do salonu z kawą, stał przed szafą biblioteczną. Nie wypowiedział się wprost na temat zawartości księgozbioru ani na temat krzyża, który wisiał na ścianie nad szafą.
- Kiedy została pani wyświęcona?
- Dopiero kilka tygodni temu.
- W Church of England? - Skinęła głową, koncentrując się na nalewaniu kawy. - Czyli jest pani diakonką?
- Tak. I raczej nią pozostanę, chyba że synod zagłosuje za ordynacją kobiet.
- Diakonowi wolno robić to samo, co księdzu, poza komunią, prawda?
- Z grubsza biorąc. Jest pan…
- Praktykującym chrześcijaninem? Niestety w moim przypadku jest to bardziej teoria niż praktyka. Mój ojciec chrzestny jest księdzem.
- Gdzie?
- Teraz mieszka w Cambridge. Przeszedł w stan spoczynku. Kiedyś wykładał w college'u teologicznym w Stanach. - Michael wypił łyk kawy. - Wątpię, czy wujek David popiera ordynację kobiet.
- Wielu starszych księży ma z tym problemy. Zresztą młodszych też. Nie jest im łatwo to zaakceptować.
Przeszli do innych tematów. Wychodząc, zatrzymał się w drzwiach i zaprosił ją na kolację. Później przyznał, że zaskoczyło go to prawie tak samo jak ją. Odmówiła, ale on się nie poddawał, więc w końcu się zgodziła, żeby go spławić.
Zabrał ją do restauracji chińskiej w Swiss Cottage. Przez większość czasu zachęcał ją do mówienia o sobie. Na pytania, które ona mu zadawała, udzielał wymijających albo zdawkowych odpowiedzi. Powiedziała mu, że zrezygnowała z kariery doradcy zawodowego, aby studiować w seminarium duchownym. Po przyjęciu święceń miała niewielkie szanse na znalezienie w najbliższej przyszłości probostwa, tym bardziej że jej ojciec był chory i nie chciała się przenosić zbyt daleko od niego.
- Poza tym wiele diecezji nie chce słyszeć o kobietach diakonach.
Michael podsunął jej talerz z kaczką po pekińsku.
- Kiedy jest się diakonką - albo pastorką - to stoi na pierwszym miejscu, prawda? To jest najważniejsza rzecz w życiu, podstawowy obowiązek, żeby tak powiedzieć.
- Oczywiście.
- A co z mężczyznami? Wiem, że nie jest pani zamężna, ale ma pani chłopaka? Czy też Bóg jest ważniejszy?
- Zawsze pan taki jest?
- Jaki?
- Taki dociekliwy.
- Nie, zazwyczaj tak się nie zachowuję.
Pochyliła się nad talerzem, wiedząc, że gęste włosy zasłonią jej twarz. W tych czasach nosiła je długie i była z nich dumna.
- Nie złożyła pani ślubów czystości?
- To pana nic nie obchodzi.
- Właśnie, że obchodzi.
- Tak się składa, że nie złożyłam. Ale to nie pana sprawa.
Trzy miesiące później byli małżeństwem.


To śmieszne, mówiła sobie Sally, dopatrywać się sensu w napastliwych bredniach nieszczęśliwej kobiety. Widzieć w nich zły znak byłoby czystym zabobonem. Mimo to przez kilka tygodni po pierwszej mszy odprawionej w Świętym Jerzym Sally często myślała o tej staruszce. Myśl o tym, co powiedziała, przypomniało plamę, która żadnym sposobem nie daje się usunąć.
"Niech Bóg przeklnie ciebie i twoich bliskich!"
Kiedy zaproponowano Sally probostwo w Kensal Vale, nie mogła uwierzyć własnemu szczęściu, to było jak odpowiedź na jej modlitwy. Nie znała osobiście Dereka Cuttera, wikariusza św. Jerzego, ale wiedziała, że jest on człowiekiem powszechnie szanowanym. Mówiono, że to zdolny i oddany ksiądz, który tchnął życie w ospałą trzódkę i zrobił dla parafii dużo dobrego.
Również moment wydawał się doskonały. Ojciec Sally zmarł poprzedniej zimy, co oprócz żałoby przyniosło też nieoczekiwane poczucie wyzwolenia. Lucy osiągnęła wiek przedszkolny. Sally nareszcie mogła z czystym sumieniem podjąć pracę na pełen etat. Poza tym Kensal Vale było korzystnie zlokalizowane: z Hercules Road do kościoła św. Jerzego szło się czterdzieści minut, a jechało znacznie krócej, w zależności od natężenia ruchu drogowego. Radosny obraz mącił tylko brak entuzjazmu Michaela.
- A co z Lucy? - spytał niby od niechcenia, gdy wspomniała mu o otrzymanej propozycji. - Nie będzie spędzała całego dnia w przedszkolu.
- Znajdziemy opiekunkę. Może jej to nawet dobrze zrobi. Potrzebuje więcej stymulacji, niż ma jej w domu.
- Może masz rację.
- Przecież już to wszystko omówiliśmy, kochanie. - I to wielokrotnie, dodała w myślach Sally. - Nigdy nie obiecywałam, że będę matką, która siedzi cały dzień w domu i prasuje.
- Oczywiście, że nie. Z Lucy rzeczywiście da się jakoś załatwić sprawę. Ale jesteś pewna, że Kensal Vale to dobry pomysł?
- Właśnie o takiej parafii marzyłam.
- Dlaczego?
- Chyba dlatego, że to dla mnie wyzwanie. Większa satysfakcja. Poza tym chcę pokazać, na co mnie stać. Chcę pokazać, że kobieta też potrafi. - Spojrzała na niego butnie. - No i ja też potrzebuję stymulacji, już zbyt długo drepczę w miejscu.
- Ale przemyślałaś to sobie dokładnie? Nie wydaje mi się, żeby Kensal Vale było w dzisiejszych czasach szczególnie bezpieczne. - Zawahał się. - Zwłaszcza dla kobiety.
- Dam sobie radę - odburknęła Sally. - W końcu nie jestem kompletną idiotką. - Zobaczyła, że Michael zaciska usta i kontynuowała łagodniejszym tonem. - Poza tym probostwa dla kobiet nie rosną na drzewach. Jeśli odrzucę tę propozycję, to na następną być może będę musiała czekać wiele lat. I muszę mieć doświadczenie, zanim mnie wyświęcą.
Wzruszył ramionami, nie przyznając jej racji, i przeszedł do praktycznych aspektów tej decyzji. Nie poparł jej, ale przynaj- mniej nie zawetował.
Kiedy lato ustąpiło miejsca jesieni, Sally zaczęła się zastanawiać, czy Michael nie miał racji. Źle sypiała i miała nieprzyjemne sny. Praca nie była lekka, a na domiar złego wyglądało na to, że Sally straciła psychiczną odporność. W pierwszym tygodniu nie przyjął jej umierający parafianin, bo była kobietą, potem elegancko ubrany mężczyzna w średnim wieku opluł ją na ulicy, a banda uzbrojonych w noże chłopców ukradła jej torebkę. Podobne historie zdarzały się już wcześniej, ale stosunkowo łatwo przechodziła nad nimi do porządku dziennego. Teraz dostawała po nich psychicznej niestrawności. Obrazy zalegały w jej umy- śle: trupio blada twarz na poduszce odwraca się, nie chcąc przyjąć pocieszenia; lepka ślina błyszczy na jej chusteczce do nosa; i najtrudniejsze do zapomnienia: dzieci, najwyżej pięć lat starsze niż Lucy, oddają się swojej makabrycznej zabawie, otaczając ją z nożami i podnieceniem na twarzach.
Również w domu sprawy szły nie tak, jak powinny. Od czasu sprzeczki w samochodzie i późniejszego odkrycia, że niedzielny obiad uległ całopaleniu, Michael jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Nie dochodziło do regularnych kłótni, ale okresy milczenia stawały się coraz dłuższe. Być może, myślała Sally, to nie ma nic wspólnego ze mną, może Michael ma kłopoty w pracy.
- Wszystko jest w porządku - odparł, kiedy spytała go o to wprost, i usłyszała, jak podnosi się most zwodzony i krata spada z hukiem.
Nie dała za wygraną.
- Widziałeś się ostatnio z Oliverem?
- Nie widziałem się z nim, odkąd dostał awans.
- Dostał awans? To świetnie. Kiedy to było?
- Kilka tygodni temu.
Czemu Michael jej o tym nie powiedział? Oliver Rickford był jego świadkiem na ślubie. Podobnie jak Michael, należał do wyróżniających się studentów na akademii policyjnej w Hendon. Od czasów wspólnej służby patrolowej nie pracowali razem, ale pozostawali w kontakcie.
- Dlaczego on został inspektorem, a nie ty?
- Mówi to, co trzeba na naradach. - Michael spojrzał na nią. - I jest dobrym policjantem.
- Musimy zaprosić jego i Sharon na kolację, żeby to uczcić. - Sally nie lubiła Sharon. - Najbardziej odpowiadają mi wtorki.
Michael stęknął i ponownie utkwił wzrok w gazecie.
- Chyba powinniśmy zaprosić też kiedyś Cutterów.
- O Boże. Musimy?
Spotkali się spojrzeniem i na chwilę połączyła ich wspólna niechęć do Cutterów. Niechęć ta stanowiła kolejny problem Sally. Z upływem tygodni Sally nabierała coraz większego przekonania, że Derek Cutter najchętniej odsunąłby ją od pracy parafialnej. Starał się wzbudzić w niej poczucie, że diakonat jest kościelnym odpowiednikiem nauki jazdy. Podejrzewała, że w skrytości serca Derek jest nie większym zwolennikiem kobiet księży niż wujek Michaela, David. Z tą różnicą, że David Byfield nie robił tajemnicy ze swojego stanowiska w tej kwestii. Sally przypisywała swoją obecność w parafii św. Jerzego oportunizmowi Dereka Cuttera: archidiakon był entuzjastycznym zwolennikiem ordynacji kobiet i Derek mógł tylko zyskać na tym, że stanie po stronie swojego bezpośredniego przełożonego. Bardzo dbał o to, żeby zawsze stać po właściwej stronie.
- Co za radość pana widzieć - mówił Derek po nabożeństwie, na spotkaniach parafialnych albo w progach domów. - Wygląda pani kwitnąco. - A jeśli się dało, to wszystkich poklepywał - młodych i starych, mężczyzn i kobiety. Lubił kontakt fizyczny.
"Nie wystarczy, że będziemy kochali - napisał w parafialnym biuletynie. - Musimy jeszcze pokazać, że kochamy. Musimy nosić serce na dłoni, jak dzieci".
Derek lubił dzieci, chociaż dostrzegał przede wszystkim słoneczną stronę dzieciństwa. A to znaczyło, że jego życzliwe zainteresowanie ograniczało się do dzieci poniżej siódmego roku życia. W Kensal Vale dzieci szybko dorastały i przestępczość wśród nieletnich była dosyć wysoka. W domu parafialnym wisiało zdjęcie szeroko uśmiechniętego Dereka z fotogenicznym maleństwem w ramionach. W kazaniu wygłoszonym w drugą niedzielę pracy Sally w Świętym Jerzym zacytował tekst, który najwyraźniej należał do jego ulubionych: "Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże". Święty Marek 10, 14.
Bycie wikarym, pomyślała Sally, powinno polegać na czymś więcej, niż tylko poklepywanie ludzi, sentymentalne przywiązanie do małych dzieci i pewnej liczbie świeckich umiejętności, które zapewniłyby mu dostatnie życie pracownika firmy public relations albo urzędnika samorządowego.
Sally miała świadomość, że jest wobec Dereka niesprawiedliwa. Jako administrator nie miał sobie równych. Finanse parafii były w kwitnącym stanie. Kościół cieszył się w dzielnicy szacunkiem. Zdyscyplinowana trzoda najwierniejszych z wiernych liczyła ponad sto dusz. Parafia św. Jerzego miała poczucie wspólnoty i celu, co było w znacznym stopniu zasługą Dereka. Jak również jego żony. Cutterowie, jak lubił informować ludzi Derek, stanowili zgrany zespół.
Margaret Cutter była obfitej tuszy osobą, na której ubranie leżało tak, jakby zostało do niej przyroczone, a siwe włosy fryzowała tak, że przypominały watę stalową. Jej życzliwy stosunek do ludzi znajdował najlepszy wyraz w działaniu, najchętniej fizycznym. We wtorek po pierwszym nabożeństwie odprawionym przez Sally zaprosiła ją do wikarówki na kawę. Siedziały w małym, przegrzanym saloniku, gdzie najbardziej rzucały się w oczy kraty w oknie i olbrzymia kserokopiarka koło kanapy. Na telewizorze stał pluszowy króliczek w kolorze różowym oraz fotografia ślubna Dereka i Margaret. Sally pomyślała, że Margaret wygląda na niej starzej od swojego męża.
- Małe spotkanie w kobiecym gronie - powiedziała Margaret, podsuwając Sally talerz z dietetycznymi herbatnikami, które okazały się stare. - Pomyślałam, że miło będzie sobie pogawędzić. - Pogawędka wkrótce przybrała formę monologu. - Największy problem jest z kobietami. Nie uwierzyłabyś, jak rzucają się Derekowi na szyję. - Ton był konfidencjonalny, ale ciemne oczy lustrowały Sally, jakby chciała zdjąć z niej miarę na całun. - On oczywiście tego nie zauważa. Typowy mężczyzna. Jeśli chodzi o kobiety, mężczyźni są jak dzieci we mgle. Dlatego my, dziewczyny, musimy się nimi opiekować. - Tutaj nastąpiła pauza, dzięki której Sally miała dosyć czasu, aby uzmysłowić sobie z zaskoczeniem, że Margaret chce ją przestrzec: Derek jest zakazany jako ewentualny obiekt pożądania. - Kiedy za niego wychodziłam, wiedziałam, że to będzie praca na pełny etat. Byłam kiedyś nauczycielką w szkole gastronomicznej, błagali mnie, żebym została, ale ja powiedziałam: "Nie, dziewczyny, bardzo mi przykro, ale muszę teraz myśleć o Dereku". Cóż, tak to już jest z małżeństwem, w dobre i złe dni musi być na pierwszym miejscu, bo inaczej po co wychodzić za mąż? - Z czułością pogłaskała się w przedramię. - Na pewno jest ci bardzo ciężko, Sally, oboje pracujecie i jeszcze musicie myśleć o małej. Ale podejrzewam, że wasza Lucy się z tym pogodziła, co? Słodka dziewczynka. W pewnym sensie to dobrodziejstwo, że Derek i ja nie mamy dzieci. Zupełnie szczerze ci powiem, że chyba nie mielibyśmy czasu, żeby zapewnić im dostatecznie dużo miłości i uwagi. Co mi przypomina, że obiecałam dać ci numer telefonu do Carli Vaughan. Muszę przyznać, że nie wszystkim przypadła ona do gustu, ale Derek ma o niej bardzo dobre zdanie. Derek w każdym człowieku widzi tylko to, co najlepsze. Wyobraź sobie, że Carla jest samotną matką? Dwoje dzieci z różnymi ojcami i o ile mi wiadomo, z żadnym z nich nie miała ślubu. Ale jak mówi Derek, któż z nas jest bez grzechu, żeby pierwszy rzucił kamieniem? Wspomniał ci, że ona woli, aby jej płacić gotówką?
Następnego dnia, we środę, Sally pojechała z Lucy do Carli. Carla mieszkała w niewielkim domu szeregowym niemal dokładnie w połowie drogi między kościołem św. Jerzego a Hercules Road. W jej żyłach płynęła krew zachodnioindyjska i irlandzka. Na głowie miała szopę kręconych rudych włosów ufryzowanych na podobieństwo barokowej peruki. W domu roiło się od małych dzieci i panował tam nieprawdopodobny harmider. Carla chodziła po domu boso, w zielonym podkoszulku bez rękawów i obcisłych spodniach, które ujawniały masywne nogi i szeroki tyłek. Nie należała do kobiet, które dają wyobraźni pole do popisu.
Zrzuciła z jednego z krzeseł stertę czasopism.
- Chce się pani napić coli albo czegoś? A ty, Lucy?
Lucy pokręciła zawzięcie głową. Trzymała się blisko matki i wytrzeszczonymi oczami obserwowała inne dzieci, które nie zwracały na nią uwagi. Carla wyjęła z lodówki dwie puszki i dała jedną Sally.
- Mniej naczyń do mycia. - Z nieskrywaną ciekawością wpatrywała się w koloratkę. - Jak mam się do pani zwracać? Wielebna czy jak?
- Proszę mówić do mnie Sally. Jaki piękny duży pokój.
- Jeden z moich facetów wyburzył mi ściany. Budowlaniec. Jak skończył, to go przegoniłam. Skończyłam z mężczyznami. Jeśli chce pani znać moje zdanie, to bez chłopa żyje się lepiej. - Pochyliła się i zniżyła nieco głos. - Seks jak najbardziej, no i chłopy się przydają, jak jest coś do zrobienia przy domu.
Sally rozejrzała się po pokoju, udając, że podziwia wystrój. Zauważyła, że większość powierzchni poziomych zajmują sterty prania, jednorazowe pieluchy, zabawki, książeczki, opakowania po słodyczach i kasety wideo. Tylne drzwi były otwarte na rozsłoneczniony ogród z małą huśtawką i czymś podobnym do piaskownicy. Sally uznała, że mimo bałaganu dom jest zasadniczo czysty, a dzieci wyglądają na szczęśliwe i zadowolone. Miała nadzieję, że nie wmawia sobie tego.
Kiedy Sally i Carla uzgadniały szczegóły, Lucy pozorowała zainteresowanie dwudziestoczterocalowym odbiornikiem telewizyjnym, migoczącym i bełkoczącym we wnęce, która kiedyś była kominkiem. Udawała pochłoniętą kolejnym odcinkiem Thomas the Tank Engine - filmem, którego nie znosiła.
- Może ją pani po prostu zostawi na parę godzin. W ramach próby.
Sally skinęła głową, mimo że nagle ogarnęła ją panika. Lucy uwiesiła się jej u ramienia.
- Niech pani idzie. - Jedną ręką Carla oderwała Lucy od matki, a drugą delikatnie pchnęła Sally. - Robiłaś kiedyś piernikowe roboty z czekoladowymi oczami? - spytała dziewczynkę.
Szlochająca Lucy zdołała powiedzieć, że nie.
- Ja też nie. I nie zrobimy, jeśli mi nie pomożesz znaleźć czekolady.
Sally wymknęła się z domu. Czuła się strasznie, powierzając Lucy obcej kobiecie. Ale cokolwiek by zrobiła, miałaby wyrzuty sumienia. Na liście atrybutów współczesnego macierzyństwa poczucie winy z łatwością znalazłoby się w pierwszej trójce.


Sally Appleyard nie potrafiła powiedzieć, kiedy po raz pierwszy nabrała podejrzeń, że jest obserwowana. Najpierw przyszedł strach, powoli za plecami wpełzł do jej życia, przebrany za ogólnie niemiłe uczucie. W jej snach pełno było bezdennych przepaści, powoli otwierających się drzwi i odgłosu kroków na pustych ulicach.
Słusznie bądź niesłusznie, zmianę klimatu emocjonalnego kojarzyła z ukazaniem się w połowie września artykułu Franka Howella na łamach "Evening Standard". Na swój specyficzny sposób łysiejący cherubin wyniósł kościół św. Jerzego pod niebiosa. Sally dowiedziała się z zainteresowaniem, że właśnie tutaj należy szukać autentycznego, niezafałszowanego Church of England. Artykuł ilustrowały dwa zdjęcia: Dereka w koloratce, dżinsowej kurtce i z afrokaraibskim pędrakiem oraz Sally. W swoim reportażu Howell wspomniał o incydencie, do którego doszło podczas pierwszego kazania wygłoszonego przez Sally.
- Szkoda, że wybrał akurat Świętego Jerzego - powiedział Michael, kiedy zobaczył artykuł.
- Dlaczego?
- Bo wszystkie świry się dowiedzą, że tam urzędujesz.
Śmiała się, ale jego słowa zapadły jej w pamięć. Nie brakowało racjonalnych sposobów wytłumaczenia jej stanu ducha. Była zmęczona i zestresowana. Nie ma w tym nic nienaturalnego - zwłaszcza u kobiety - że ogólny niepokój utożsamiany jest z poczuciem, iż jest się obserwowanym. Wiedziała, że atrakcyjna kobieta nie powinna się samotnie zapuszczać na niektóre obszary parafii. Dla pewnego gatunku męskich drapieżników jej zawód mógł zwiększać agresję. Być może Michael niechcący zasiał w jej głowie tę myśl. Poza tym w pewnym sensie istotnie była obserwowana, jako wciąż względnie nowe zjawisko w Kensal Vale. Kobieta w koloratce była czymś, na co człowiek się gapi, pokazuje palcem, a czasem rzuci jakimś dowcipem albo wyzwiskiem.
"Diablica! Bluźnierczyni! Odszczepieniec! Bezbożna dziwka! Ladacznica babilońska! Córka Szatana!"
Któregoś wieczoru pod koniec miesiąca wróciła do domu później, niż zapowiedziała. Michael wyczekiwał jej w oknie.
- Gdzie byłaś, do cholery? - spytał, otworzywszy jej drzwi. - Wiesz, która jest godzina?
- Przepraszam - odparła zdawkowo, myślami wciąż wracając do mieszkania, w którym była: łóżko, ludzie, zapachy, włączony telewizor i widok przez długie okno na Willesden Junction pod apokaliptycznym zachodnim niebem. - Byłam przy umierającym, nie mieli telefonu.
- To trzeba było wysłać kogoś do budki. Zadzwoniłem do Cutterów, do szpitali, na policję…
Mina jej złagodniała. Zarzuciła mu ramiona na szyję. Stali objęci w otwartych drzwiach. Michael gładził ją po plecach i pośladkach. Poszukał ustami jej ust.
Odchyliła głowę.
- Michael…
- Ciii.
Pocałował ją znowu i tym razem jej ciało zareagowało. Próbowała wymazać z pamięci pokój z długim oknem. Michael sięgnął dłonią do guzika jej dżinsów. Odchyliła się, żeby ułatwić mu zadanie.
- Mamusiu, pić mi się chce - zawołała Lucy.
- O Jezu. - Michael odstąpił do tyłu i skrzywił się do Sally. - Ty idź do niej, kochanie, a ja przygotuję coś do picia.
Następnego wieczoru wrócił do domu z alarmem osobistym i telefonem komórkowym.
- Jesteś pewien, że to wszystko jest mi potrzebne?
- Mnie jest potrzebna świadomość, że to masz.
- Ale koszty, Michael…
- Do diabła z kosztami, Sal.
Uśmiechnęła się do niego.
- Nie umiem się obchodzić z cudami techniki.
- Z tymi będziesz umiała.
Dotknęła jego dłoń.
- Dziękuję ci.
Alarm i komórka pomogły, przynajmniej na jakiś czas. Również fakt, że Carla mogła się z nią w każdej chwili skontaktować, działał na nią uspokajająco. Ale strach, ten znajomy demon, wrócił. Wciąż miała poczucie, że jest obserwowana, jak również że obserwuje ją człowiek wytrwały, inteligentny, zły i zmierzający do określonego celu.
Nie było jednak nic - albo prawie nic - co by usprawiedliwiało te wrażenia. Dowody były nikłe, ledwo dostrzegalne i dały się zupełnie zwyczajnie wyjaśnić: jasna furgonetka, która pewnego popołudnia skręciła za nią na trzech kolejnych skrzyżowaniach; osoba w długim płaszczu przeciwdeszczowym idąca późno wieczorem Hercules Road, spojrzała na okna ich mieszkania; czyjś oddech na szyi między rzędami półek w zatłoczonym supermarkecie; stwierdzenie Lucy, że jakiś mężczyzna mrugnął do niej w bibliotece, kiedy poszła tam z Carlą i innymi dziećmi. Były jeszcze ciarki przebiegające od czasu do czasu po plecach, wrażenie, że ktoś ją śledzi.
Żeby sprawa jeszcze bardziej się skomplikowała, Sally nie wierzyła w swój instynkt. Nie miała pewności, czy jej strach jest reakcją na bodźce z zewnątrz czy też objawem wewnętrznych zaburzeń. Nie było w tym niczego nowego: już jako nastolatka nauczyła się nie ufać swoim intuicyjnym przeczuciom, częściowo dlatego, że ich nie rozumiała, a częściowo ze względu na świadomość, że potrafią być zwodnicze. Wrzucała je do jednego worka z nieprzyjemnie wyrazistymi snami i chwilami, kiedy czas jakby stawał w miejscu. Były fascynujące i niepokojące, ale nie miała dowodów na to, że nie powstają w wyniku samowzbudzających się wyładowań bioelektrycznych.
Sceptycyzm był teraz podwójnie uzasadniony: żyła w dużym stresie, co mogło sprzyjać paranoicznym myślom. W sumie rzecz sprowadzała się do tego, żeby zachować równowagę. Noszenie przy sobie alarmu było rozsądnym środkiem zabezpieczającym przed realnym zagrożeniem. Zachowywanie się jak potencjalny cel ataku terrorystycznego nie miało nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem.


W listopadzie wiatr unosił liście nad chodnikami, w rynsztokach leżały zużyte fajerwerki, a opary o zapachu spalin i gniją- cych warzyw otulały kontury budynków. W listopadzie wujek David przyszedł na obiad.
"Wujek" to był tytuł honorowy. David Byfield, ojciec chrzestny Michaela, przyjaźnił się z jego rodzicami. Więź, która go z nim łączyła, zerwała się na skutek ich śmierci i ostygnięcia wiary religijnej chrześniaka. Współwyznawcy często zwracali się do tego anglokatolika per "ojcze Byfield". Listopadowy obiad w Londynie niepostrzeżenie stał się swoistym rytuałem. Z kolei w maju Appleyardowie jechali do Cambridge, gdzie David rewanżował im się nieznośnie oficjalnym posiłkiem w University Arms.
Ta sobota była najgorsza z dotychczasowych. Zaczęło się pechowo - zadzwonił Derek, którego rozbolał ząb, w związku z czym chciał, żeby Sally odprawiła za niego ślub. Sally przekazała gotowanie i Lucy w ręce Michaela. Ani nabożeństwo, ani obowiązkowe pojawienie się na weselu nie wpłynęły korzystnie na jej poczucie własnej godności. Młodożeńcy byli niezadowoleni z tej zamiany, a matka pana młodego spytała potem, czy szczęśliwa para mogłaby wziąć później prawdziwy ślub z prawdziwym duchownym za ołtarzem.
Kiedy Sally wróciła na Hercules Road, obiad był już zjedzony, zlew pełen brudnych naczyń, w całym mieszkaniu cuchnęło dymem papierosów Davida, a Lucy płakała. David wstał i uścisnął jej dłoń, usilnie starając się nie patrzeć na koloratkę. Lucy wybrała sobie ten właśnie moment na oznajmienie, że z tatusia jest zasraniec - to interesujące nowe słowo zapożyczyła niedawno od Carli. Michael dał jej klapsa i szloch Lucy przerodził się w skowyt bólu.
- Usiądź, ja się nią zajmę - powiedział Michael do Sally.
Zaciągnął Lucy do jej pokoju.
David Byfield powoli osunął się na fotel. Był wysoki i kościsty, miał sterczące kości policzkowe i wyraźnie utykał z powodu artretycznego biodra. Sally przypuszczała, że w młodości musiał być przystojny. Teraz miał co najmniej siedemdziesiąt lat, a po całym życiu w bezkompromisowej samodyscyplinie jego rysy nabrały surowego, niemal drapieżnego wyrazu. Skórę miał szorstką i jakby cieńszą niż inni ludzie.
- Bardzo przepraszam, że nie było mnie na obiedzie - powiedziała Sally, starając się nie zwracać uwagi na wycie dochodzące z pokoju Lucy. - Nagle wyskoczył mi ślub. - David skłonił głowę na znak, że usłyszał jej słowa. - Wikary musiał jechać z bolącym zębem na pogotowie. Okazało się, że miał ropień. - Dlaczego paple tak radośnie i optymistycznie? - Czy Lucy była bardzo denerwująca?
- Lucy jest żywotnym dzieckiem. Zachowuje się zupełnie naturalnie.
- To trudny wiek - palnęła Sally. Każdy wiek jest trudny. - Lucy często odstawia teatr, kiedy mnie nie ma.
Stwierdzeniem tym zasłużyła sobie na kolejne dystyngowane skinienie głową, jak również drgnienie ust, które przypuszczalnie wyrażało pełen dezaprobaty stosunek do pracujących matek.
- Mam nadzieję, że Michael dobrze cię nakarmił.
- Tak, dziękuję. A ty zdążyłaś coś zjeść?
- Nie, ale nie ma pośpiechu. Proszę, pal, jeśli masz ochotę. - Spojrzał na nią tak, jakby pomysł był zupełnie jak z księżyca.
- Jak ci idzie ze świętym Tomaszem?
- Masz na myśli książkę? - Tonem swojego pytania skarcił ją za frywolność. - Powoli.
- Akwinata to z pewnością bardzo ciekawy temat.
- W rzeczy samej.
- Przeczytałam gdzieś, że koledzy studenci nazywali go tępym wołem sycylijskim - powiedziała Sally z nutką desperacji. - Masz już tytuł?
- Anielski doktor.
Chociaż bardzo się starała panować nad sobą, nagle jej dobre intencje prysły.
- Powiedz mi, czy twoim zdaniem człowiek zafascynowany naturą aniołów ma do powiedzenia coś pożytecznego?
- Moim zdaniem święty Tomasz zawsze będzie miał coś pożytecznego do powiedzenia tym, którzy chcą słuchać.
Nie mając pewności, czy potrafi zapanować nad głosem, Sally nalała sobie czerwonego wina z otwartej butelki, która stała na stole, po czym podsunęła ją Davidowi.
- Nie, dziękuję.
Przez chwilę słuchali odgłosów ruchu ulicznego na Hercules Road i płaczu Lucy, teraz już cichnącego.
Zadzwonił telefon. Sally z ulgą podniosła słuchawkę.
- Sally? Tu Oliver. Zastałem Michaela?
- Już ci go daję.
Michael siedział na łóżku Lucy i kołysał ją na kolanach. Miała zamknięte oczy i palce w buzi. Tworzyli sielski obrazek. Michael spojrzał na Sally nad głową córki.
- Oliver.
W pierwszej chwili zastygł, jakby unieruchomiony przez pstryknięcie migawki.
- Odbiorę w sypialni.
Lucy zaskuczała, kiedy Michael przekazał ją Sally. W salonie Lucy zwinęła się w kłębek na końcu sofy i tęsknie wpatrywała się w zgaszony telewizor. Sally wzięła do ręki słuchawkę i zanim ją odłożyła, usłyszała jeszcze słowa Olivera: "…skargi. Wiesz, co to może…"
- Kolega Michaela z pracy. Niestety, to może być sprawa służbowa.
- Będę się zbierał.
David zaczął się wyłuskiwać z fotela.
- Nie ma pośpiechu. Napij się jeszcze herbaty. Zresztą nie jest wcale powiedziane, że Michael będzie musiał wyjść. - Rozpaczliwie szukając neutralnego tematu rozmowy, podjęła: - To jest Oliver Rickford, pamiętasz go? Świadek Michaela.
- Pamiętam.
Znowu zapadła cisza. Temat nie był wcale neutralny, bo przypomniał im obojgu, że David odmówił udzielenia ślubu Apple- yardom. Według Michaela doszedł do przekonania, że byłoby to niewłaściwe, ponieważ z przyczyn teologicznych nie uznawał święceń Sally. Przyszedł jednak do kościoła i wystąpił również w roli ascetyczno-ponurego gościa weselnego. Podarował im niewielki srebrny zegar, który należał do rodziców jego żony. Zegar nie działał, ale Michael uparł się, żeby go postawić na kominku. Sally spojrzała na niego teraz. Wskazówki zatrzymały się po wieczne czasy na za dziesięć trzecia, lecz miodu nie było ani na lekarstwo*.
Wszedł Michael. Poznała po jego minie, że wychodzi i że coś się stało. Lucy zaczęła płakać, a David powiedział, że naprawdę powinien się zbierać, póki jest jeszcze jasno.


Ostatni piątek listopada rozpoczął się od kłótni przy śniadaniu na temat tego, kto powinien zawieźć Lucy do Carli. W przedszkolu odbywało się szkolenie pracowników i Lucy miała spędzić u opiekunki cały dzień.
- Nie możesz jej zabrać ten jeden raz, Michael? Obiecałam Stelli, że podwiozę ją do szpitala.
- Czemu wcześniej mi o tym nie powiedziałaś?
- Powiedziałam. Wczoraj wieczorem.
- Nie przypominam sobie. Czy Stella jest chora?
- Będą próbowali wywołać poród u jej córki. To jej pierwsze dziecko, a jest już dwa tygodnie po terminie.
- Nie zrobi wielkiej różnicy, jeśli Stella dotrze na miejsce pół godziny później, prawda?
- Więcej niż pół godziny, bo jeśli najpierw odwiozę Lucy, to trafię na godziny szczytu.
- Przepraszam, ale ja nie mogę.
- Czemu? Normalnie możesz…
Michael tak energicznie odepchnął na bok miskę z müsli, że rozlał herbatę.
- Dzisiaj nie jest normalny dzień - powiedział podniesionym i ostrym głosem. - Piętnaście po dziewiątej mam naradę, na której muszę być.
Sally już otwierała usta, żeby mu odpowiedzieć, ale jej spojrzenie przypadkiem padło na Lucy. Córka obserwowała ich jak zaczarowana.
- Dobrze, w takim razie zadzwonię do Stelli.
Wyszła. Po rozmowie ze Stellą postanowiła pościelić łóżka, bo nie chciała ryzykować powrotu do kuchni w takim stanie. Usłyszała, jak Michael wychodzi bez pożegnania. Na ogół dawali sobie buzi. Miała niemiłą świadomość, że zbyt wiele ich rozmów kończy się kłótnią, chociaż nawet na kłócenie się mieli ostatn