Dowództwo na Mauritiusie

  • szt.
  • 39,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

 

Kontynuacja morskiej sagi zapoczątkowanej powieściami: Dowódca "Sophie", Kapitan i HMS Surprise".

Jack Aubrey wegetuje na lądzie z połową pensji i brakiem widoków na dowództwo aż do chwili, kiedy jego przyjaciel (a od czasu do czasu również i agent wywiadu), Stephen Maturin przywozi tajne rozkazy, nakazujące mu objęcie dowództwa fregaty i udanie się do bazy na Przylądku Dobrej Nadziei. Aubrey zostaje komodorem tamtejszej eskadry, jednakże jako jej dowódca boryka się z wieloma problemami, z których największymi okazują się dwaj podlegli mu kapitanowie - pochłonięty uciechami życia dyletant w sprawach morskich i okrutnik, którego załoga jest na krawędzi buntu.
Kapitan Aubrey krzepi ciało zdobycznymi francuskimi smakołykami i flaszkami "Château Lafite", a duszę grą na skrzypcach. Doktor Maturin dołącza doń z wiolonczelą w przerwach między sesjami z opium, ściganiem szpiegów i studiowaniem egzotycznych okazów takich jak ptak dodo czy gigantyczne żółwie. Kiedy zaś docierają do nich wieści z domu, iż truskawki znowu się nie udały, a pani Aubrey jest w ciąży, czytelnik przestaje się zastanawiać, dlaczego marynarze tak bardzo lubią być na morzu.
Wątek powieści Patrick O'Brian oparł na autentycznej kampanii na Oceanie Indyjskim z roku 1810 i po raz kolejny wykazał się dbałością o szczegóły zarówno życia na morzu jak i na lądzie w dziewiętnastym wieku.
Jesienią tego roku ma mieć premierę film, zrealizowany na motywach powieści Patricka O'Briana, w którym w rolę Jacka Aubreya wcielił się Russell Crowe.
Rok wydania: 2003
Stron: 408
Oprawa: broszura
Format: 125/190
Pakowanie: 10
Tłumacz: Marcin Mortka

Fragment tekstu:

NOTA OD AUTORA

Czasami czytelnik powieści, a zwłaszcza powieści, której akcja osadzona jest w innym okresie historycznym, chciałby wiedzieć, czy opisywane w niej wydarzenia miały kiedykolwiek miejsce czy też, podobnie jak występujące w powieści postacie, są całkowicie tworem wyobraźni autora.
Niewątpliwie wiele można rzec na temat wolności przysługującej pisarzowi w obrębie danego kontekstu historycznego, niemniej w przypadku Dowództwa na Mauritiusie owa mało znana kampania, leżąca u podstaw fabuły, jest autentyczna. Jeśli zaś chodzi o geografię opisywanej scenerii, przeprowadzone operacje, nazwy zdobytych, spalonych bądź zniszczonych okrętów, odbyte bitwy, zwycięstwa oraz klęski, autor czerpał z dokumentów współczesnych kampanii - z dzienników pokładowych i meldunków walczących oficerów oraz archiwów admiralicji. Poza całkowicie fikcyjnymi, lecz koniecznymi rozdziałami na początku i końcu powieści autor starał się nie zmieniać historii, z wyjątkiem pominięcia nazw kilku mniej istotnych okrętów, których udział w kampanii był niewielki, a pojawienie się na kartach powieści mogłoby wprowadzić zamęt. Nie było też jego zamysłem przydawanie zbytecznych zasług czy upiększanie męstwa Królewskiej Marynarki Wojennej, biorącej w owych zmaganiach udział.
P. O'B

 

 

 

 

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

W tej części hrabstwa Hampshire, gdzie osiedlił się kapitan Aubrey z Królewskiej Marynarki Wojennej, oficerów marynarki nie brakowało, zarówno tych, którzy wywiesili swój znak już w czasach Rodneya, jak i tych wciąż oczekujących na objęcie pierwszego dowództwa. Ci, którym bardziej się poszczęściło, mieli teraz wielkie, wygodne domy z widokiem na Portsmouth, Spithead, St Helens czy Isle of Wight oraz nie kończącą się, płynącą wzdłuż brzegu procesję okrętów wojennych. Kapitan Aubrey, który dzięki pryzowemu, jakie zdobył, będąc dowódcą slupa i kapitanem fregaty, zyskał przydomek "Szczęściarz", miał wszelkie szanse, by znaleźć się między nimi. Jednakże seria nieszczęśliwych okoliczności, takich jak brak okrętu, wpadka z agentem pryzowym, brak smykałki do interesów oraz pozbawiony skrupułów adwokat, sprowadziły jego uposażenie do poziomu połowy pensji*. Ostatecznie Aubrey zamieszkał w domu na północnym zboczu Downs nieopodal Chilton Admiral, gdzie cały widok na morze wraz z większością promieni słonecznych zasłaniało mu wysokie wzgórze.
Malowniczo położony wśród jesionów dom idealnie nadawał się dla pary świeżo po ślubie, choć pokoiki były ciasne i niewygodne, a sufity niskie. Kiedy jednak do Jacka i Sophie dołączyła dwójka ich dzieci wraz z siostrzenicą, zrujnowaną teściową i garścią służących, a pod ścianami stanęły wielkie meble z Mapes Court, dawnej posiadłości pani Williams, dom wypisz wymaluj zaczął przypominać Czarną Dziurę* w Kalkucie. Jedyną różnicę stanowiło to, że Czarna Dziura była miejscem suchym, gorącym i pozbawionym dopływu świeżego powietrza, a po domu Ashgrove hulały przeciągi, w wielu pokojach zaś wilgoć i woda ściekająca z dachu tworzyła kałuże. Swych służących kapitan Aubrey utrzymywał z pensji w wysokości dziewięciu szylingów dziennie, wypłacanej co pół roku, nierzadko długo po wytęsknionym czasie. Co prawda we wszystkich kwestiach finansowych miał do pomocy doskonałego ekonomistę w osobie własnej teściowej, ale borykanie się z problemami pieniężnymi odcisnęło głębokie piętno nieustającej troski na jego od urodzenia pogodnej twarzy. Czasami troska zawierała w sobie delikatny odcień frustracji, gdyż Aubrey, rozmiłowany w hydrografii i nawigacji żeglarz, w wolnym czasie usilnie pracował nad wynalezieniem sposobu pomiaru długości geograficznej na morzu w oparciu o pozycję księżyców Jowisza. Potrafił sam szlifować lustra i soczewki do swego teleskopu, ale czasem marzył, by móc wydać kilka gwinei na mosiężną obudowę.
W pobliżu domu Ashgrove rósł pachnący grzybami las, który przecinał głęboki wąwóz. Obfite deszcze jesienne zamieniły gliniaste dno wąwozu w istne trzęsawisko, przez które teraz jechał konno doktor Stephen Maturin, najbliższy przyjaciel kapitana Aubreya i lekarz okrętowy na wielu jego statkach. Bojąc się ubrudzić stopy błotem, podkurczał je tak mocno, iż zdawał się kucać w siodle. Był to niepozorny, osobliwie i niezdrowo wręcz wyglądający człowiek z bladymi oczyma i jeszcze bardziej bladą cerą. Na głowie miał opadającą aż po pośladki perukę, która zdradzała go jako lekarza, aczkolwiek odrobinę staroświeckiego. Był wyjątkowo, jak na siebie, gustownie odziany w płaszcz koloru tabaczkowego ze złotymi guzikami oraz bryczesy z koźlej skóry. Efekt psuła jedynie długa czarna szarfa, którą owinął trzykrotnie wokół bioder, co tu, na angielskiej prowincji, identyfikowało go od razu z cudzoziemcem. Do siodła przytroczył siatkę, wypełnioną różnego rodzaju grzybami - wieloma borowikami, gąskami i pieprznikami jadalnymi. Dojrzawszy jaśniejący muchomor sromotnikowy, zeskoczył z konia i wspierając się o krzaki, wspiął po ścianie wąwozu. W tym momencie ogromny, czarno-biały ptak ciężko bijąc skrzydłami, wzbił się w powietrze między drzewami. Dłoń Maturina sięgnęła błyskawicznie w stronę szarfy - doktor wyłuskał niewielką lunetę i przytknął ją do oka, na długo nim ptak, ścigany teraz przez parę kruków, przeleciał nad dolinką i zniknął nad wzgórzem, oddzielającym dom Ashgrove od morza. Uradowany śledził miejsce zniknięcia ptaka jeszcze przez chwilę, po czym opuścił nieco lunetę i spojrzał na sam domek. Ze zdumieniem powitał fakt, iż niewielkie, własnoręcznie wybudowane przez Jacka obserwatorium zostało przesunięte o mniej więcej jedną ósmą mili na prawo, do miejsca, gdzie wzgórze opadało o pięćdziesiąt stóp. Sam Jack stał przy charakterystycznej kopule obserwatorium, górując nad nią niczym Guliwer nad świątynią Liliputów i wspierając nań swą zwykłą, morską lunetę. Wpatrywał się z zacięciem w jakiś odległy obiekt. Promienie słoneczne wyraźnie oświetlały jego twarz i Maturin ku swemu ogromnemu zaskoczeniu odkrył na niej nie tylko wyraz niepokoju, ale również ślady starzenia się i niedoli. Zawsze miał Aubreya za potężnego, żwawego i pełnego optymizmu młodzieńca i zafrasowało go znużenie widoczne w powolnych ruchach odległej postaci, która zamykała właśnie lunetę, przyciskając dłoń do dawnej rany na plecach. Stephen schował więc własną lunetę, podniósł grzyby i zagwizdał na konia. Niewielki arab podszedł posłusznie niczym pies, patrząc z uwielbieniem na twarz swego pana, który niezgrabnie ześlizgiwał się po ścianie wąwozu.
Dziesięć minut później doktor stał już przed drzwiami obserwatorium, wypełnionymi teraz w całej szerokości siedzeniem pochylonego Aubreya.
"Ustawił zapewne swój teleskop tak poziomo, jak to było możliwe i mocno się nad nim pochyla", pomyślał doktor. "Zadek nie stracił na wadze, jak widzę. Z piętnaście kamieni* wciąż pewnie waży".
- Hola**, Jack! - powiedział już głośno.
- Stephen! - wykrzyknął Jack i wyskoczył z obserwatorium tyłem do przodu ze żwawością niezwykłą jak na tak potężnego człowieka. Uścisnął krzepko przyjaciela, a jego różowa twarz była teraz czerwona z radości. W odpowiedzi podobny, łagodniejszy rumieniec pojawił się na twarzy Stephena.
- Ależ się cieszę, że cię widzę, Stephen, staruszku! Jak się miewasz! Gdzieś ty bywał! Gdzieś ty bywał przez ten cały czas! A, pewnie załatwiałeś te swoje wielkie sprawy… - Przypomniał sobie, że Maturin oprócz medycyny parał się również pracą w wywiadzie i jego działania były z konieczności tajne, a ta wizyta mogła mieć związek z ostatnim wypowiedzeniem wojny Francji przez Hiszpanię. - Cudownie, cudownie. Naturalnie zostaniesz u nas. Widziałeś się już z Sophie?
- Jeszcze nie. Zatrzymałem się jedynie na chwilę przy drzwiach kuchennych, by spytać pewną młodą panią, czy kapitan jest w domu. Dobiegające z wnętrza domowe odgłosy niechybnie przywiodły mi na myśl rzeź niewiniątek, tak więc zostawiłem konia wraz z moimi okazami i podszedłem tu pieszo. Przesunąłeś obserwatorium.
- Tak, ale nie było to trudne zadanie. Całe to urządzenie nie waży więcej niż trzy cetnary. To ta miedziana blacha ze starego "Diomeda", którą stocznia pozwoliła mi zatrzymać. Był tu Killick i załatwiliśmy to tak jak na okręcie - założyliśmy parę wielokrążków i przetoczyliśmy całe obserwatorium w jedno popołudnie.
- Jak się miewa Killick? - zapytał Stephen. Killick od wielu lat był służącym Jacka i kilkakrotnie wspólnie żeglowali. Stephen bardzo go cenił.
- Całkiem nieźle, mam nadzieję. Dobrze wiesz, że nie mogłem go zatrzymać. Ostatnio Collard z "Ajaxa" przekazywał mi wieści o nim… tuszę, że nic się nie zmieniło. Killick zmajstrował ze stosu pacierzowego rekina chodzik dla bliźniaków.
Stephen pokiwał głową.
- Zatem obserwatorium nie sprawdziło się przy samym domu? - zapytał.
- Sprawdziło się - z wahaniem odparł Jack. - Chodziło o co innego. Wiesz, stąd widać Isle of Wight i kanał Solent, koniec Gosport i samo Spithead. Szybko, podejdź i sam spójrz. Pewnie wciąż stoi w tym samym miejscu.
Stephen pochylił się do okularu i osłonił go dłońmi. Pole widzenia niemalże całkowicie wypełniał odwrócony, zamazany kształt trójpokładowca na jasnym, zamglonym tle. Wyregulował ostrość i naraz ujrzał go znacznie wyraźniej - wiszące bezwładnie w nieruchomym powietrzu marsle i żagle główne, wypływającą z kluzy linę kotwiczną, a także łodzie wiozące cumy w stronę nadbrzeża. Obserwował ruch na okręcie, jednocześnie słuchając opowieści Jacka o nowym, sześciocalowym zwierciadle wklęsłym, o trzech miesiącach szlifierki i polerowania najlepszym mułem morskim na zakończenie pracy oraz o nieocenionej pani Herschel, która przyszła z pomocą, kiedy już całkowicie stracił nadzieję po zbyt dużym spiłowaniu krawędzi zwierciadła.
- Cóż, nie jest to "Victory" - stwierdził Stephen, gdy okręt ruszył. - To "Caledonia". Widzę szkocki herb. Jack, ja stąd widzę herb Szkocji! Z tej odległości! W robieniu zwierciadeł nie masz sobie równych na całym świecie!
Jack roześmiał się z zadowoleniem.
- Cóż, to po prostu dobry dzień na obserwację - powiedział skromnie. - Powietrze jest czyste i fale nie migoczą zbytnio, nawet przy samym kadłubie. Chciałbym, by taka pogoda utrzymała się do wieczora. Pokażę ci niezwykłą podwójną gwiazdę w gwiazdozbiorze Andromedy - oba ciała niebieskie są od siebie oddalone mniej niż o sekundę limbusa! Mniej niż o sekundę, pomyśl tylko! Z moją trzycalową lunetą ledwie bym dostrzegł, że gwiazda jest podwójna! Któż nie chciałby się przyjrzeć takiemu fenomenowi?
- Zgadzam się z tobą całkowicie. Na razie jednak chciałbym się przyjrzeć załadunkowi tego okrętu. Tyle w tym życia, tyle energii, a my śledzimy to niczym bogowie z niebios! Pewien jestem, że spędzasz przy swym teleskopie mnóstwo czasu.
- W sedno trafiłeś, Stephenie, ale zaklinam cię, nie wspominaj o tym w domu. Sophie nie ma nic przeciwko wpatrywaniu się w gwiazdy, nawet jeśli robię to do późna w nocy. Zresztą żeby zobaczyć Jowisza, będziemy musieli tu siedzieć do trzeciej nad ranem. Niemniej wpatrywanie się w ruch na kanale Solent nie ma nic wspólnego z astronomią. Sophie nic nie mówi, lecz martwi się tym, że ckni mi się za morzem.
- A bardzo ci się ckni, Jack? - spytał Stephen, lecz nim kapitan Aubrey zdołał odpowiedzieć, ich uwagę przyciągnął hałas w domku. Słychać było ochrypły, wojowniczy głos pani Williams i piskliwe, wyzywające odpowiedzi karconej służącej.
- Ten cudzoziemski pan zostawił to w mojej kuchni! - dobiegło ich w pewnym momencie przez nieruchome powietrze. Było to jedyne dłuższe zrozumiałe zdanie, gdyż głosy w zajadłej wymianie zdań nakładały się jeden na drugi, a kłótnię dodatkowo zniekształcało echo bijące od lasu po drugiej stronie doliny, płacz dzieci i ostatecznie trzaśnięcia drzwiami.
Jack wzruszył ramionami, lecz po chwili już z powrotem patrzył na swego przyjaciela z sympatią.
- Nie powiedziałeś mi jeszcze, jak się miewasz, Stephen - rzekł. - Jak zdrowie?
- Wprost doskonale, dziękuję, Jack. Korzystałem z leczniczych wód w Caldas de Bohi, co wielce poprawiło moje samopoczucie.
Jack pokiwał głową - znał to miejsce. Była to wioska w Pirenejach, niezbyt odległa od wysoko położonych pastwisk dla owiec. Stephen, mimo iż Irlandczyk z pochodzenia, miał posiadłość w tamtych stronach, odziedziczoną po katalońskiej babce.
- Oprócz tego, że odzyskałem żwawość młodego koziołka - ciągnął doktor - miałem okazję poczynić serię cennych obserwacji na temat kretynów w Bohi, którzy licznie zamieszkują tę wioskę.
- Wystarczy się Admiralicji przyjrzeć, by wiedzieć, że nie tylko w Bohi ich dużo. Stanowisko Pierwszego Lorda piastuje obecnie generał wojsk lądowych. Dałbyś temu wiarę, Stephen? A pierwsze, co zarządził ten przeklęty homar*, to obcięcie uprawnień kapitanów - zredukował mianowicie pryzowe o jedną trzecią, co jest zbrodnią wołającą o pomstę do nieba. Sporo idiotów na Whitehall, ale tu, w wiosce też mamy z pół tuzina. Szwendają się na ryneczku i tylko mamroczą i chichoczą. A skoro już o tym mówimy, to wyznam ci coś w największym sekrecie, Stephen… martwię się czasami o bliźniaki. Nie wyglądają mi one na szczególnie bystre i będę ci niezwykle zobowiązany, gdybyś kiedyś zbadał je na osobności. Myślę, że jednak chciałbyś najpierw obejrzeć ogród, nieprawdaż?
- Tak, ogród przede wszystkim. I pszczoły.
- Cóż, jeśli chodzi o pszczoły, to jakoś się uciszyły przez ostatnie kilka tygodni. To znaczy nie zbliżałem się do uli od czasu, kiedy po raz pierwszy próbowałem wybrać miód, lecz jakoś ich nie zauważam ostatnio. Miesiąc już chyba minął od chwili, gdy zostałem po raz ostatni użądlony. Lecz jeśli chcesz się im przyjrzeć, chodźmy górną ścieżką.
Ule stały w równym rządku na pomalowanych na biało stojakach, lecz wokół nich nie latała żadna pszczoła. Stephen zajrzał do kilku otworów wejściowych i dojrzał pajęczynę, która zdradziła mu tajemnicę ich zniknięcia. Pokręcił głową i powiedział:
- To barciak większy.
Siłą otworzył jeden z uli i pokazał jego wnętrze Jackowi. Ich oczom ukazały się brudne, zeschnięte plastry miodu, na których wstrętnie wyglądające larwy rozpinały swe kokony.
- Barciak większy! - wykrzyknął Jack. - Czy można było temu zapobiec?
- Nie - odparł Stephen. - W każdym razie nic nie przychodzi mi do głowy.
- Wszystko bym dał, by do tego nie dopuścić! Tak mi przykro! To był prezent od ciebie i bardzo je ceniliśmy!
- Nie szkodzi - odparł Stephen. - Przywiozę wam więcej, tym razem z jakiegoś odporniejszego gatunku. Obejrzyjmy ogród.
Żeglując po Oceanie Indyjskim, kapitan Aubrey snuł marzenia o domku z kawałkiem ziemi, na którym wytyczyłby grządki rzepy, marchwi, cebuli, kapusty i fasoli, a teraz marzenie jego się spełniło. W swych marzeniach nie wziął jednak pod uwagę larw osiewnika, mszyc kapuścianych i trzmielinowych oraz turkuciów podjadków. Pół akra grządek ciągnęło się równo jak od linijki w płytkiej, lichej ziemi, a nad nimi sterczało kilka karłowatych roślinek.
- Oczywiście o tej porze roku nie ma tu na co patrzeć - powiedział Jack. - Na zimę rzucę tu jednak z trzy, cztery fury gnoju i wtedy sam zobaczysz. Już nawoziłem w ten sposób grządki z kapustą brunszwicką, zaraz za różanym ogrodem Sophie. Tędy. A oto krowa - pokazał nad żywopłotem, kiedy szli wzdłuż grządki ziemniaków.
- Tak mi się właśnie wydawało. Trzymacie ją dla mleka?
- Tak. Dla wielkich ilości mleka, śmietany, masła, wołowiny, na które zresztą oczekujemy z utęsknieniem. W chwili obecnej tak się złożyło, że nie daje z siebie nic.
- Nie wygląda jednak, żeby była cielna. Wręcz przeciwnie, wygląda na jałową i wychudzoną.
- Cóż, prawda jest taka - odparł Jack, patrząc na krowę - że nie dopuszcza do siebie żadnego byka. Na litość boską, przecież nadaje się do krycia! Tak czy owak, byki odpędza, a potem wpada w furię, ryczy i ryje ziemię, a my znowu nie mamy mleka.
- Z filozoficznego punktu widzenia jej zachowanie jest całkiem logiczne. Pomyśl tylko o tych ciągłych, niedogodnych ciążach, które są zapłatą za chwilę złudnej przyjemności. Pomyśl o fizycznych uciążliwościach, jakie wypływają z faktu targania pełnych wymion, że już nie wspomnę o samym nieuniknionym porodzie i wszystkich towarzyszących mu niebezpieczeństwach. O samej tragedii związanej z widokiem własnego potomstwa stającego się blanquette de veau mówić nie będę, bo przeżywają to tylko krowy. Jako samica jakiegokolwiek gatunku sam chętnie bym sobie tego oszczędził… gdybym urodził się jako jałówka, zdecydowanie wolałbym pozostać zwierzęciem niepłodnym. Muszę jednakże przyznać, że z gospodarczego punktu widzenia celibat wśród krów ma zupełnie inny aspekt. Dobro ogólne wymaga interwencji buzujących energią lędźwi.
- Tak - odparł Jack. - Tak właśnie jest. A oto ogród Sophie. W czerwcu przyszłego roku będzie pełen róż. Nie wydaje ci się, że te róże są odrobinę zbyt wyciągnięte? Może powinienem mocniej je przyciąć na zimę.
- Nie znam się na ogrodnictwie - powiedział Maturin. - Zupełnie. Nie uważasz jednak, że te kwiaty są… jak to ująć… odrobinę rachityczne?
- Tak, i nie wiem dlaczego - odpowiedział Jack. - Nie sądzę jednak, bym miał szczęśliwą rękę w hodowli roślin ozdobnych. To coś tam miało być żywopłotem lawendy, wiesz? Korzenie pochodzą z Mapes. A tam, mniejsza o to. Chodź obejrzeć moją kapustę! To coś, z czego jestem dumny!
Przeszli przez furtkę z wikliny i zatrzymali się przy grządce z tyłu domku. Było to wprost morze zieleni z górującą nad nim sporą kupą gnoju.
- Oto jest! - wykrzyknął Jack. - Czy kiedykolwiek widziałeś coś podobnego?
- Nie. Nigdy.
- Pewnie myślisz, że rosną zbyt ciasno, lecz sadziłem je według następującego rozumowania: Na okręcie na hamak dla jednego człowieka przypadało czternaście cali. Kapusta nie może dostać więcej miejsca, skoro to człowiek ma ją zjeść. Postanowiłem posadzić je w ten sposób i doskonale zdaje to egzamin - roześmiał się zadowolony. - Pamiętasz tego starego Rzymianina, który nie mógł się zdobyć na ich ścięcie?
- Dioklecjan, nieprawdaż?
- Właśnie. Dobrze go rozumiem. Niestety, zbiory plonów z mojej grządki bynajmniej nie spotykają się z aprobatą ze strony reszty domowników. Ciągle podnosi się ten głupi wrzask o gąsienice. Mój Boże, gdyby one zjadły dziesiątą część tych wszystkich wołków i innych robali, które myśmy połknęli wraz z sucharami przez miesiące blokady, dziękowałyby niebiosom za soczystą, zieloną gąsienicę.
Kontemplowali grządkę kapusty jeszcze przez chwilę, a w ciszy, jaka nastała, Stephen mógł niemalże usłyszeć pracę szczęk niezliczonych szkodników. Jego wzrok powędrował od plamy zieleni na czubek kupy gnoju, gdzie niespodziewanie ujrzał uzbierane przed chwilą w lesie borowiki, gąski i pieprzniki. Trzaśnięcie drzwiami przerwało ich rozmyślania - naraz rozległ się ciężki tupot kroków i w nagle otwartych tylnych drzwiach ukazała się krępa kobieta o czerwonej twarzy, która mogłaby być idealną kopią pani Williams, gdyby nie zez w lewym oku i piskliwy, walijski akcent. Na ramieniu dźwigała swój kufer podróżny.
- Co się stało, Bessie? - zawołał Jack. - Dokąd idziesz?
Wzburzenie odebrało kobiecie głos do tego stopnia, że przez chwilę jej usta poruszały się, nie wydając żadnego dźwięku. Nagle jednak słowa wystrzeliły wszystkie naraz, wzmocnione tak wściekłym spojrzeniem, że Stephen aż się przeżegnał.
- Szacunku, jeno nieco szacunku mi trza! Nic więcej! Cukru nawet szczędzicie, o herbacie już nie wspomnę! Szacunku!
I z tymi słowami znikła za rogiem domku. Jack śledził ją wzrokiem.
- To już czwarta w tym roku - stwierdził cichym głosem. - I to właśnie mnie przygnębia, Stephen. Bez najmniejszych problemów przychodziło mi utrzymanie w ryzach trzystu drabów na okręcie, a nad tym obejściem w ogóle nie umiem zapanować… - Popadł w zadumę.- Pamiętasz zapewne, iż na morzu nigdy nie przepadałem za karami cielesnymi, ale niech mnie! Teraz już wiem, że ket* ma swoje zalety.
Znów się zamyślił, a na jego twarzy pojawiła się na moment groźna, nieprzejednana mina człowieka, który właśnie wydał rozkaz wymierzenia dwunastu batów. Troska jednak szybko powróciła na jego oblicze.
- Stephen! - wykrzyknął. - Ależ ze mnie marny gospodarz! Na pewno jesteś strudzony! Wejdź do środka, proszę, napijemy się grogu! Tędy… Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko przejściu przez zmywalnię naczyń? Sophie jest zapewne gdzieś z przodu.
W chwili, kiedy Jack mówił te słowa, nad ich głowami otwarło się małe okienko i pojawiła się w nim głowa Sophie. Jej nieobecne spojrzenie natychmiast błysnęło szczerą radością, a na twarzy rozkwitł najsłodszy z uśmiechów.
- Och, Stephen! - wykrzyknęła. - Ależ się cieszę, że cię widzę! Wejdź, proszę, zaraz będę na dole!
Stephen zerwał z głowy kapelusz, złożył ukłon i zamarkował pocałowanie jej dłoni, choć z miejsca, w którym stał, z łatwością jej dłoni by sięgnął.
- Wejdź, proszę - powiedział Jack. - Uwaga na głowę.
W zmywalni znajdował się jedynie wielki, pachnący wygotowywanymi ubrankami dziecięcymi kocioł oraz krzesło, na którym kołysała się w ciszy młoda kobieta z fartuchem przykrywającym jej twarz. Po trzech krokach jednakże znaleźli się już w saloniku - przyjemnym, niewielkim pokoju z wstawionym bulajem okrętowym. Pokoik zdawał się znacznie przestronniejszy dzięki licznym przedmiotom przeniesionym z pokładu, takim jak szafki żeglarskie pod oknami czy mocne, oprawione w mosiądz meble okrętowe. Ogólne wrażenie psuła jedynie obecność kilku mebli zdecydowanie nie zaprojektowanych do domów takich jak Ashgrove, jak choćby wiklinowa ława z wysokim oparciem dla pięciu, sześciu osób czy ustawiony w kącie wysoki zegar z wahadłem, któremu zdjęto zwieńczenie, by zmieścił się pod sufitem. Jack już chciał spytać doktora, czy bulaj nie przypomina mu okien na rufie pewnego brygu, na którym odbyli swą pierwszą wspólną podróż, lecz nie miał czasu - rozległ się odgłos kroków na schodach i do pokoju wbiegła Sophie. Ucałowała Stephena z siostrzanym oddaniem i ujmując za dłonie, jęła wypytywać o zdrowie, samopoczucie i powodzenie z chwytającą za serce czułością.
- Ależ się cieszę! - mówiła z ogromną prędkością. - Gdzieś ty bywał? Nie miałeś żadnych problemów? Nie masz pojęcia, jak się cieszę! Długo już tu jesteś? Dlaczego Jack mnie nie zawołał! Straciłam cały kwadrans cieszenia się twoim towarzystwem! Bliźniaki z pewnością cię pamiętają… ależ się ucieszą! I mała Cecilia również! Głodny jesteś, nieprawdaż? Kawałka placka chyba nie odmówisz? No i jak się miewasz?
- Znakomicie, dziękuję. Ty też, moja droga, jak widzę. Rozkwitasz, wprost rozkwitasz!
W istocie tak było. Zebrała co prawda większość kosmyków, które luźno zwisały w chwili, gdy wyglądała przez okno, lecz jeden z nich umknął jej niesfornie i ten właśnie szczegół oczarował go zupełnie. Patrzył na nią z zachwytem, ale nie przeoczył faktu, że skłonności do tycia, przed czym ją kiedyś ostrzegał, dawno minęły, a gdyby nie rumieniec radości na twarzy, Sophie mogłaby wyglądać na znużoną, a nawet wynędzniałą. Jej dłonie, ongiś wypielęgnowane, teraz były szorstkie i czerwone.
Do saloniku weszła pani Williams. Stephen powstał, ukłonił się, zapytał o zdrowie jej i innych córek, po czym wysłuchał relacji z jej opatrznościowego ozdrowienia. Już miał znowu usiąść, kiedy powstrzymał go jej krzyk.
- Nie na ławie, doktorze, jeśli pan łaskaw! Trzcina się niszczy! Na krześle kapitana Aubreya będzie panu znacznie wygodniej!
Dobiegający z góry głuchy odgłos i następujące po nim przeraźliwe wycie wywabiło Sophie z saloniku. Jack udał się za nią w chwilę później. Pani Williams, tknięta wyrzutem, iż jej reakcja w sprawie ławy była zbyt energiczna, postanowiła opowiedzieć mu jej historię, od chwili jej wyprodukowania w czasach księcia Williama. Przywiozła ją z ukochanego dworu Mapes.
- Nie pamięta pan jej? - spytała. - Stała w letnim saloniku. Przywiozłam ją, by domek kapitana Aubreya miał w sobie coś z atmosfery prawdziwie szlacheckiego domu, a poza tym nigdy nie zdzierżyłabym myśli o pozostawieniu rzeczy tak cennej i o tak dużej wartości historycznej kolejnemu lokatorowi. Bez wątpienia był to zacny człowiek, lecz parał się kupiectwem, a ludzie tego pokroju nie będą przecież mieli żadnych skrupułów przed siadaniem na ławie! Ten zegar również pochodzi z Mapes, a był to najdokładniejszy zegar w całym hrabstwie.
- Przepiękny - zgodził się Stephen. - Z możliwością regulacji, jak przypuszczam. Nie można by go nakręcić?
- Ależ skąd, proszę pana! - Pani Williams spojrzała nań z politowaniem. - Gdyby go nakręcić, mechanizm zacząłby się zużywać.
Zdanie to posłużyło jej za punkt wyjścia do dywagacji na temat zużycia i wygórowanych kosztów napraw, które przeplatała komentarzami na temat użyteczności kapitana Aubreya w pracach domowych.
Onegdaj głos stojącego na rufie Jacka słychać było na dziobie nawet podczas szalejącej wichury, teraz zatem poufałe szeptanie w domowym zaciszu szło mu niesporo. Gdy pani Williams przerywała na moment potok słów, Stephen wyraźnie słyszał jego głęboki bas, ponaglający do jak najszybszego przyrządzenia sea-pie*. Brak w nim jednak było dotychczasowej beztroski. Stephen ponownie zwrócił swą uwagę ku pani Williams i obejrzał ją uważnie, osłaniając oczy dłonią. Wydało mu się, że niepowodzenia życiowe nie wywarły na niej większego wrażenia, a ów agresywny, pełen niepokoju pęd do dominacji nawet spotężniał. Trzymała się dobrze i wyglądała na tak szczęśliwą, jak to w jej przypadku było możliwe. Częste nawiązania w rozmowie do okresu poprzedniej świetności mogły równie dobrze być nawiązaniami do mitu, w który sama już nie wierzyła, do snu, z którego obudziła się do obecnej rzeczywistości. Być może uwierzyła, że przyszła na świat, by grać rolę przedsiębiorcy-kombinatora z sumą dwustu funtów renty na rok, i w końcu wypełniała swój życiowy cel. Zadał sobie pytanie, czy postawa pani Williams była przykładem niezwykłej odwagi czy też całkowitej bezduszności?
Od pewnego czasu pani Williams omawiała temat służących, używając tych samych wyświechtanych frazesów co zawsze, żonglując jednak nimi ze swadą i wielkim przekonaniem. Próbowała właśnie udowodnić Stephenowi, że za jej młodych lat służący byli bez zarzutu, teraz zaś nie było takich nawet na lekarstwo, a po świecie włóczyło się mnóstwo próżniaków, ludzi fałszywych, nieuczciwych i zepsutych do szpiku kości.
- Choćby dziś rano - mówiła. - Choćby tylko dzisiaj złapałam kucharkę na tym, jak grzebała wśród muchomorów. Czy może sobie pan wyobrazić podobne bezeceństwo, doktorze? Grzebać w muchomorach, a potem dotykać jedzenia dla moich wnucząt takimi rękoma! I ma pan Walijkę!
- Nie pozwoliła jej się pani wytłumaczyć?
- Oczywiście, że nie! Kłamstwa, stek kłamstw! Wyrzuciłam te muchomory przez tylnie drzwi, a potem dałam kucharce do wiwatu! Zaiste, szacunek. I jeszcze czego!
- Widziałem dziś rano rybołowa w owym lesie na szczycie wzgórza - powiedział Stephen po chwili przerwy.
- Naprawdę? W tym lasku, który widać przez okno? Jak na Hampshire jest całkiem urokliwy, lecz powiadam panu, daleko mu do lasów w Mapes. Ciągnęły się aż do sąsiedniego hrabstwa, a rybołowów było tam mnóstwo. Mój małżonek mógł do nich strzelać do woli. Podejrzewam nawet, iż pański rybołów przybłąkał się tu właśnie z Mapes.
Od pewnego czasu Stephen słyszał dobiegające z sąsiedniego pokoju odgłosy sapania. Naraz drzwi otwarły się i do wnętrza wbiegła mała, zakatarzona dziewczynka z jasnymi włosami. Przez chwilę patrzyła na niego po łobuzersku, a potem ukryła twarzyczkę w spódnicy babci. Pani Williams delikatnie gładziła jej włosy, a na usilne prośby, by wstała, podała doktorowi rękę i ucałowała go, dziewczynka pozostała głucha - ku uldze samego Stephena.
Z tego, co wiedział Stephen, pani Williams nigdy nie okazywała najmniejszych przejawów czułości wobec swoich córek, odnosił zresztą wrażenie, że jej twarz, głos i maniery były absolutnie do tego nieprzystosowane. Teraz jednak cała jej przysadzista postać emanowała czułością. Pani Williams wyjaśniła mu, że dziewczynka to Cecilia, dziecko jej średniej córki, w chwili obecnej podróżującej wraz z regimentem męża.
- Wszędzie bym ją rozpoznał - powiedział Stephen. - Prześliczne dziecko.
- Ciociu, ciociu! - rozległ się wrzask małej w chwili, kiedy do pokoju powróciła Sophie. - Kucharka chciała mnie otruć muchomorami!
Dziewczynka hałasowała w ten sposób przez dłuższą chwilę i Stephen w końcu postanowił ją przekrzyczeć.
- Wybacz mi - zwrócił się do Sophie - jestem dziś wyjątkowo roztargniony. Przybyłem tu przecież zaprosić was wszystkich na obiad, a nawet jeszcze nie wręczyłem wam zaproszeń!
- To bardzo miło z pańskiej strony - natychmiast odezwała się pani Williams - lecz jest to niestety niemożliwe, gdyż… - Przez chwilę rozglądała się wokół w poszukiwaniu jakiegokolwiek powodu, dla którego w istocie byłoby to "niemożliwe", po czym energicznie powróciła do uspokajania dziecka.
- Zostaję dziś na noc w gospodzie "Pod Koroną" w Petersfield - ciągnął Stephen - i już zamówiłem całe mnóstwo potraw.
Sophie natychmiast zaprotestowała i wyrzuciła mu niegodziwość - powinien przecież zatrzymać się u nich i tu jadać! Drzwi otworzyły się znowu i stanął w nich Jack. W jednej chwili obie kobiety odwróciły się i zgodnie zasypały go zarzutami o winie Stephena.
"Co za zgranie" - pomyślał Stephen. Wreszcie miał przed sobą pierwszy wyraźny dowód na pokrewieństwo między Sophie a jej osobliwą matką.
- Wujku Aubrey! - zawołała Cecilia. - Kucharz chciał otruć mnie i bliźniaki muchomorami!
- Co za bzdury! - oznajmił Jack i wszedł do pokoju. - Stephen, zostajesz i jesz z nami. Kambuz stoi dzisiaj na głowie, ale porcja doskonałego sea-pie dla ciebie zawsze się znajdzie!
- Jack, zamówiłem obiad w gospodzie. Potrawy pojawią się na stole o umówionej godzinie i jeśli nas tam nie będzie, zwyczajnie się zmarnują.
Zauważył, iż ten szczegół wywarł jak dotąd największy wpływ na obie kobiety. Choć nie ustawały w protestach, naraz w ich głosie zabrakło przekonania, a sama moc argumentów znacznie osłabła. Stephen już nic nie mówił, zerkał jedynie od czasu do czasu w okno lub na obie kobiety. Naraz pokrewieństwo między nimi wydało mu się bardziej oczywiste, choć nadal nie wiedział, w czym leżała jego istota. Z pewnością nie był to ton głosu ani żadna cecha charakteru bądź wyglądu. Najprawdopodniej ich pokrewieństwo objawiało się w pewnej nie tyle dziecinnej, ile mało dorosłej cesze, którą jego francuski kolega Dupuytren, znawca fizjonomii i zwolennik Lavatera, nazywał "angielskim spojrzeniem". Ów uczony nawiązywał przy tym do dobrze znanej, charakterystycznej dla Angielek oziębłości, a przez to do ich braku umiejętności czerpania przyjemnych doznań płynących z uroków miłości fizycznej.
"Jeśli Dupuytren nie mylił się i o to właśnie tu chodzi, Jack przy całym swoim temperamencie musi przechodzić ciężkie chwile" - rozmyślał Stephen.
Obie kobiety wciąż mówiły.
"Ależ on to dobrze znosi" - myślał dalej Stephen, wspominając, jak ostro Jack traktował każdą bezcelową paplaninę na pokładzie rufowym. "Chylę czoła przed jego cierpliwością".
W końcu osiągnięto coś na kształt kompromisu - część rodziny miała iść ze Stephenem, a część pozostać. Po długiej rodzinnej dyskusji, która kilka razy rozgorzała na nowo ze zdwojoną siłą, kiedy wszystko wydawało się już ustalone, postanowiono, iż ze Stephenem uda się tylko Jack, doktor ma następnego dnia przyjść na śniadanie, a pani Williams z pewnych powodów ma się zadowolić kromką chleba i serem.
- Nonsens! - wykrzyknął Jack, u którego wreszcie emocje wzięły górę nad uprzejmością. - W spiżarni jest całkiem przyzwoity kawałek szynki i to wspaniałe sea-pie.
- Niemniej, Stephenie - szybko wtrąciła się Sophie - będziesz przynajmniej miał chwilę, by zobaczyć się z bliźniaczkami przed odjazdem. Akurat nadają się do tego, by je oglądać. Kochanie, zaprowadzisz doktora? Ja dotrę do was za chwilę.
Jack poprowadził Stephena w górę po schodach do pokoiku ze skośnym dachem. Na podłodze siedziała dwójka łysawych maluchów w czystych ubrankach. Oba miały blade, okrąglutkie buzie i zaskakująco długie, ostro zakończone noski, które każdy od razu podświadomie skojarzyłby z marchewkami. Nie osiągnęły jeszcze wieku, w którym potrafiłyby nawiązać jakikolwiek kontakt z inną osobą, tak więc wnioskując po ich wzroku, nie było wątpliwości, iż uważają Stephena za zjawisko nudne, nieciekawe, a nawet brzydkie. Obie pary oczu w zsynchronizowany sposób wędrowały po całym pokoju, starannie go omijając. Bliźnięta sprawiały wrażenie istot nieskończenie starych lub zgoła pochodzących z zupełnie innego gatunku.
- Śliczne dzieci - powiedział Stephen. - Wszędzie bym je rozpoznał.
- Ja tam ich nie rozróżniam - przyznał się Jack. - Nie wyobrażasz sobie wrzasku, który potrafią wszcząć, kiedy coś układa się nie po ich myśli. Ta po prawej to chyba Charlotte… - Wpatrywał się w dzieci, a te odpowiadały mu spojrzeniem bez wyrazu. - I co o nich sądzisz, Stephen? - spytał, znacząco stukając się w czoło.
Stephen na chwilę zamienił się w lekarza. W czasach studenckich przyjął sporo porodów w Rotundzie, lecz od tego czasu głównie zajmował się dorosłymi, a zwłaszcza dorosłymi marynarzami. Trudno mu było sobie wyobrazić kogoś mniej nadającego się do wykonania tego zadania niż on sam. Podniósł każde z dzieci, posłuchał pracy ich serc i płuc, zajrzał w usta, zbadał stawy i wykonał po kilka ruchów przed ich oczyma.
- Ile mają lat? - zapytał.
- No, kilka już będzie… - zawahał się Jack. - Wydaje mi się, że są tu od zawsze. Sophie będzie wiedzieć.
Do pokoiku weszła Sophie i ku radości Stephena oba maluchy natychmiast utraciły swą nieziemską, pradawną powagę i poczęły pełznąć ku niej z roześmianymi buziami.

- Nie masz powodu się o nie obawiać - mówił Stephen, kiedy już szli przez pola w kierunku gospody. - Nic im nie dolega, a w swoim czasie okażą się parą feniksów. Proszę cię jednak, byś poniechał praktykowania tego bezmyślnego zwyczaju podrzucania dzieci w powietrze. Taka zabawa może spowodować wiele złego i namieszać im w głowach, a jej efektem jest to, że dziewczyna, kiedy już wyrośnie na kobietę, ma większą potrzebę poszerzania swej wiedzy niż mężczyzna. Podrzucanie dzieci to poważny błąd.
- Niech mnie kule biją! - Jack aż się zatrzymał. - Teraz mi to mówisz!? Myślałem, że one to lubią, śmieją się przy tym, piszczą, prawie jak ludzie. Już nigdy tego nie zrobię, choć to tylko małe dziewczynki, biedne głupolki.
- Dziwi mnie sposób, w jaki mówisz o swoich córkach. Przecież to twoje własne dzieci, na miłość boską, twoja krew, a mimo to jestem prawie pewien, nawet pomijając fakt, iż nazywasz je "głupolkami", że sprawiły ci zawód jedynie przez to, iż urodziły się dziewczynkami. Zdecydowanie jest to wielkie nieszczęście dla nich samych, nawet ortodoksyjni Żydzi codziennie dziękują swemu Stwórcy, iż nie urodzili się kobietami, a my przecież moglibyśmy powtarzać to samo za nimi. Nie potrafię jednakże zupełnie zrozumieć, dlaczego tak rozczarował cię fakt posiadania dziewczynek! Twoim celem w życiu, jak przypuszczam, jest przecież posiadanie potomków i przedłużenie rodu, a dziewczynka jest tego lepszym gwarantem aniżeli chłopiec.
- Być może to bzdurne uprzedzenie - odparł Jack - lecz, jeśli mam być szczery, to bardzo pragnąłem mieć chłopca. Na przekór otrzymałem dziewczynki i to nie jedną, ale dwie. Za nic w świecie nie chciałbym, by Sophie o tym wiedziała, lecz dla mnie było to rozczarowanie. Byłem tak bardzo nastawiony, że Sophie urodzi chłopca. Już wszystko sobie w myślach poukładałem. Gdy skończy siedem czy osiem lat, zabrałbym go na morze i dałbym mu dobrego, solidnego nauczyciela matematyki, a może nawet pastora, by go nauczył manier, łaciny, podstaw etyki i innych takich. Znałby hiszpański i francuski równie dobrze jak ty, Stephen, a ja sam nauczyłbym go fachu żeglarskiego. Nawet gdybym sam nie zdobył okrętu przez te lata, to przecież wiem, pod skrzydłami którego kapitana czy admirała mógłbym go umieścić. Przyjaciół na służbie by mu nie brakowało i gdyby tylko zbyt szybko nie przytrafiło mu się nieszczęście, otrzymałby pewnie pierwsze samodzielne dowództwo, mając już dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata. Może kiedyś ujrzałbym, jak wciąga własny proporczyk admiralski. Na morzu mógłbym chłopakowi pomóc, bo morze to jedyna rzecz, na której się znam. A na co się przydam dwóm dziewczętom? Nawet uposażyć ich nie mogę!
- Według rachunku prawdopodobieństwa są wielkie szanse, by twoje następne dziecko było chłopakiem - stwierdził Stephen. - Wtedy będziesz mógł przeprowadzić swój szlachetny zamysł.
- Nie ma mowy o następnym dziecku. W ogóle - powiedział Jack. - Nigdy nie byłeś żonaty, Stephen. Nie umiem tego wyjaśnić. Nie powinienem był w ogóle zaczynać tego tematu. O, tu jest przejście do głównej drogi. Stąd widać już gospodę "Pod Koroną".
Drogą szli już w milczeniu. Stephen rozmyślał o połogu Sophie - nie był przy tym obecny, lecz dowiedział się od swych kolegów, iż był on niezwykle długi i bolesny, ale nie doszło do żadnych zmian patologicznych. Rozmyślał też o życiu Jacka w domu Ashgrove i po dotarciu do wielkiej i przyzwoicie urządzonej gospody pocztowej na głównej drodze do Portsmouth, Stephen stanął przed wielkim kominkiem i oznajmił Jackowi:
- Ogólnie rzecz ujmując, można wyjść z założenia, że zdecydowana większość żeglarzy po wielu latach niemal klasztornego uwięzienia na morzu traktuje ląd jako nie kończącą się zabawę, jako Fiddler's Green*. Wasze oczekiwania są jednak niemożliwe do spełnienia i kiedy zwykły człowiek akceptuje trudności dnia codziennego i związane z nimi obowiązki, troski i zgryzoty, zwykły żeglarz potraktuje je jako wyjątkowo ciężkie doświadczenia, burzące jego nadzieje i odbierające mu wolność.
- Rozumiem, o co ci chodzi, stary druhu - uśmiechnął się Jack. - Jest wiele mądrego w tym, co mówisz, ale przecież nie każdy zwykły żeglarz mieszka z panią Williams pod jednym dachem. Nie chciałbym tu jednak psioczyć - pod żadnym pozorem nie mogę jej nazwać złą kobietą. Pani Williams po prostu działa według własnego widzimisię, ale stara się i jest naprawdę oddana dzieciom. Problem leży w tym, że opacznie pojmowałem istotę małżeństwa. Myślałem, że w małżeństwie jest więcej przyjaźni, zaufania i otwartości. Zrozum, nie krytykuję Sophie…
- Oczywiście, że nie.
- …lecz naturalny porządek rzeczy… Pewien jestem, że wina całkowicie leży po mojej stronie. Dzierżąc dowództwo na okręcie, w pewnym momencie masz tak dość tej samotności i odgrywania roli wielkiego człowieka, że tęsknisz za chwilą, kiedy się z tego wyrwiesz na wolność. W tym naturalnym porządku rzeczy okazuje się to jednak zawsze niemożliwe.
Jack zamilkł przy tych słowach. Po chwili rozmowę podjął Stephen.
- Rozumiem zatem, bracie, że skierowanie na morze nie spotkałoby się z burzliwą reakcją z twojej strony? Nie kląłbyś, będąc zmuszonym do opuszczenia oazy szczęścia rodzinnego i do rezygnacji z radości rodzica, który uczy córeczki stawiać pierwsze kroki?
- Wycałowałbym posłańca - odparł Jack.
- Tak też mi się wydawało - wymamrotał Stephen.
- Z dwóch powodów - ciągnął Jack. - Po pierwsze, miałbym pełną pensję. Po drugie, miałbym szansę na pryzowe, a to oznaczałoby zalążek posagu.
Kiedy wypowiadał słowo "pryzowe", w jego błękitnych oczach na nowo zalśniło coś pirackiego. Jack wyprostował się.
- Mam w sumie pewne widoki na okręt. Oczywiście zasypuję Admiralicję listami, a kilka dni temu napisałem również do Bromleya w sprawie starej "Diane", fregaty, która właśnie była remontowna w Dockyard. Nawet starego Jarviego* postanowiłem podręczyć od czasu do czasu, choć wiem, że nie przepada za mną. Ach, staram się trzymać kilka srok za ogon. Przypuszczam, że tym razem żadnej niespodzianki dla mnie nie masz, Stephen? Żadnej nowej "Surprise" z ambasadorem do Indii Wschodnich?
- Jak możesz zadawać takie pytania, Jack? Cicho, nie gap się, spójrz lepiej ukradkiem w stronę schodów, a ujrzysz kobietę o olśniewającej urodzie.
Jack zerknął we wskazanym kierunku i w istocie ujrzał kobietę - młodą, dziarską pannę, mającą na sobie zielony strój do jazdy konnej. Nieznajoma spostrzegła, iż jest przedmiotem obserwacji mężczyzn, i poruszała się z gracją znacznie większą aniżeli dana jej przez naturę.
Jack ciężkim ruchem odwrócił się plecami do ognia.
- I na cóż mi te twoje kobiety - powiedział. - Piękne czy też nie…
- Nigdy bym się po tobie nie spodziewał, że wygłosisz taką uwagę - zdumiał się Stephen. - Bezkrytyczne wrzucenie wszystkich kobiet do jednego worka jest postępkiem tak pozbawionym głębszej refleksji jak zgoła stwierdzenie…
- Panowie - odezwał się gospodarz "Pod Koroną" - podano do stołu. Czy zechcielibyście wejść do środka?