Game over

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Sprawiłam, by moje serce stało się twarde jak kamień. Nawet najbliżsi mi przyjaciele pytają, czy ja w ogóle mam serce. W odpowiedzi silę się uśmiech.
- Cas, ty też masz serce, które można złamać. Jak każdy z nas.
- Nieprawda - odpowiadam z bezczelną pewnością siebie.

Cas Perry nie chce się z nikim wiązać. Gdy ojciec porzucił ją i jej matkę uznała, że dla stałych związków, miłości małżeństwa, całego tego kramu, po prostu nie warto narażać się na cierpienia złamanego serca.
Czy jednak Cas, prawie zawsze niemoralna, i amoralna, gdy w grę wchodzą interesy, nie posuwa się zbyt daleko, wymyślając swój nowy telewizyjny reality show "Seks z eks"? Nieczuła, pozbawiona skrupułów, w bezwzględny sposób manipuluje każdym, kogo spotka na swojej drodze.
Aż któregoś dnia spotyka Darrena.
Faceta marzenie. Kłopot jednak w tym, że to marzenie ma bardzo twarde zasady. Wierzy w miłość, małżeństwo, wierność i stałość. Czy uda mu się także uwierzyć w Cas? Czy to możliwe, że świat nie jest mimo wszystko tak wredny, jak zawsze sądziła? A jeśli tak, to czy - traktując dotąd życie jak grę - nie okaże się, że przekonała się o tym za późno?
Game over to znakomicie nakreślony obraz niebezpiecznych gier toczonych w imię miłości. Czy wolno posługiwać się wszystkimi dostępnymi środkami, by zwiększyć oglądalność programu telewizyjnego? Czy w świecie telewizji obowiązują inne prawa niż w normalnym życiu? Czy wolno grać uczuciami?

Adele Parks jest mężatką i mieszka w Londynie. Jej pierwsza powieść Playing Away była bestsellerem w roku 2000.

Rok wydania: 2004
Stron: 416
Format: 125/183
Oprawa: broszura
Pakowanie: 14
Tłumacz: Katarzyna Petecka- Jurek

Fragment książki:

Książka ta jest fikcją literacką i jakiekolwiek podobieństwo przedstawionych postaci lub instytucji do żyjących osób lub aktualnie istniejących instytucji jest zupełnie przypadkowe.

 


Dla Simona

 

1
- Cóż za złowieszczy początek małżeńskiego pożycia - zauważa Josh.
- Czy początek czegoś takiego może nie być złowieszczy? - pytam.
Josh szczerzy zęby w uśmiechu, Issie wykrzywia się gniewnie. Ona uwielbia śluby. Na dworze rozpętała się taka ulewa, że krople deszczu odbijają się od chodnika i opryskują mi nogi aż pod spódnicą. Marznę jak cholera i marzę wyłącznie o tym, żeby panna młoda przestała wreszcie ściskać swoją matkę i wsiadła do samochodu. Przyglądam się bliżej. Może ona wcale jej nie ściska, tylko chwyta się kurczowo? Może nagle, gdy pojęła, co nieszczęsna uczyniła, dopadły ją wątpliwości? Issie wytrzepuje z niebieskiego pudełka resztki confetti, które jednak nie dolatują do nowożeńców. Confetti osiada na brudnym chodniku. Ponura ulica uderzająco kontrastuje z odświętnymi strojami państwa młodych, ich promiennymi uśmiechami, samochodem, kwiatami.
- Josh, jak się mówi na zgniecioną kostkę? - pytam, wskazując małe niebieskie pudełko po confetti. - Chyba powinni wymyślić jakieś nowe opakowanie - dodaję.
- Nie! - wykrzykuje z przerażeniem Issie, zupełnie jakbym postanowiła pokazać księdzu majtki. - W ślubach najważniejsza jest tradycja.
- Nawet jeżeli z powodu tej tradycji wszystko jest tandetne i z góry wiadome? - Dwa grzechy ciężkie w moim kodeksie.
- Z definicji - broni się Issie. I daje susa, by zająć strategiczną pozycję w pierwszej linii walczących o bukiet. Nerwowo przeskakuje z nogi na nogę, jej lśniące, sięgające ramion blond włosy opadają raz na jedną, raz na drugą stronę. Issie to straszna wiercipięta. Ja jestem wzorem opanowania. Ona bez przerwy zaciera ręce, przytupuje nogą, rusza kolanem. Kiedyś przeczytała, że przy takim nieustannym ruchu spala się trzydzieści kalorii na godzinę - więcej niż ma batonik Mars - co daje kilka kilogramów rocznie, cały rozmiar w ciągu życia. Ta jej nieustanna bezcelowa aktywność jest dla mnie wyjątkowo trafną metaforą życia, jakie wiedzie.
Nawet nie próbuję łapać bukietu. Są ku temu dwa powody. Po pierwsze, gdyby mi się udało, Issie by mnie zlinczowała. Przez całe przyjęcie wlewała hektolitry drinków w samotne dziewczyny, łudząc się, że w ten sposób znacznie pogorszy ich koordynację ruchową. Po drugie, wszystko to bzdety.
Mówię serio, małżeństwo to jedna wielka bzdura. Oczywiście, jak chyba każdy lubię włożyć kapelusz i napić się szampana. Ogólnie rzecz biorąc, na weselu można się całkiem nieźle zabawić. Ale nic poza tym, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Poza tym to pierdoły. Nie jestem facetem. Ani żadną lesbą. Nie mam też nic przeciwko mężczyznom jako takim - Josh jest moim najlepszym przyjacielem, a w końcu to facet. Jestem samotną, atrakcyjną, heteroseksualną trzydziestotrzyletnią kobietą sukcesu. Po prostu nie mam ochoty wychodzić za mąż. Nigdy.
Jasne?
Issie nie udaje się złapać bukietu i wygląda na bliską załamania.
- Drinka, Cas? Issie? - pyta Josh, chcąc nieco podnieść ją na duchu. Nie czeka na odpowiedź, tylko wraca do hotelu i kieruje się wprost do baru. Wie, że ochoczo przyłączymy się do niego na drinka w stylu martini: zawsze, wszędzie, gdziekolwiek. Przeciskamy się przez wyelegantowany tłum. Nie dalej jak rano wszyscy siedzieli skromnie w kościelnych ławkach, teraz jednak w niczym nie przypominają ludzi cywilizowanych. Panna młoda wyszła, pan młody i starsza część towarzystwa znikła, a cała reszta oddaje się temu, po co tak naprawdę tu przyszła. Możliwości załapania się na hedonistyczny, niczym nieskrępowany, bezwstydny seks.
Swój cel namierzyłam już w kościele, jeszcze zanim padły sakramentalne "tak". Jest wysoki, ciemny i przystojny. Co prawda z jego inteligencją jest chyba nieco gorzej. Wygląda na tak zakochanego w sobie, że dla nikogo więcej nie ma w jego sercu miejsca. Idealnie. Osobnik wnikliwy, o głębokim wnętrzu to zjawisko zdecydowanie przeceniane. Prawdziwie cenny jest płytki bezmózgowiec, za to szczodrze wyposażony przez naturę.
Ważne, by cel namierzyć odpowiednio wcześnie; co równie istotne, należy mu jasno dać do zrozumienia, że właśnie on nim jest. Uśmiecham się. Wprost do niego. Jeżeli w tym momencie on rozgląda się w poszukiwaniu adresata mojego uśmiechu, z miejsca odpuszczam. Moi mężczyźni muszą być na tyle aroganccy, by wiedzieli, że to z nimi właśnie flirtuję.
Zdaje egzamin, odwzajemniając uśmiech. Odwraca się po to jedynie, żeby spojrzeć na swoje odbicie w wiszącym za jego plecami lustrze. Znowu się uśmiecha. Tym razem do siebie. W zasadzie trudno powiedzieć, kiedy jest bardziej zachwycony. Nie przeszkadza mi to. Próżność to siatka bezpieczeństwa. Potrząsam włosami i odwracam się. Sprawa załatwiona.
Issie wraz z Joshem wciąż przedzierają się do baru. Wołam, żeby wrócili.
- Co jest? - denerwuje się Issie. - Już prawie podchodziłam.
- Nie martw się. Drinki w drodze.
- Och. - Z ulgą opada na obite perkalem krzesło. Josh, wierząc mi na słowo, zapala papierosa. Wszyscy znamy moje metody. Josh i Issie wiedzą o mnie wszystko.
Josh jest dla mnie jak brat. Poznaliśmy się, mając po siedem lat, gdy sąsiadowaliśmy ze sobą płot w płot na podmiejskim osiedlu. To właśnie spotkanie nauczyło mnie wierzyć w przeznaczenie. Nastąpiło ono, gdy nasze rodzinne gwiazdy mijały się w swoim biegu. Jego znajdowała się w ascendencie. Moja pikowała w dół.
Tamtego lata dzieliliśmy się kostką Rubika, wodą sodową i pełnym niepokoju przeczuciem nadciągających zmian. Nasz dziecięcy szósty zmysł podpowiadał, że oboje jesteśmy bezsilni wobec kaprysów dorosłych. Nasz wolno stojący, z pięcioma sypialniami dom w Esher, w hrabstwie Surrey, dotąd przez moją matkę i mnie uważany za spełnienie wszelkich marzeń, okazał się adresem tymczasowym. Latem ojciec oświadczył, że kocha inną kobietę i nie może już dłużej żyć z moją matką. Na co ona, z niespotykanym u niej dowcipem i emocjonalną uczciwością zapytała, czy woli kremację czy też raczej pochówek. Wygłosiwszy swoje oświadczenie, ojciec od razu się wyprowadził. Miałam go zobaczyć jeszcze trzy razy w życiu. Tydzień później zjawił się po swoje płyty i przy okazji podarował mi domek dla lalki Lundby (zapewne w zastępstwie domu, który właśnie niszczył). Po miesiącu zabrał mnie do zoo (płakałam przez całe popołudnie, mówiąc, że nie mogę znieść widoku zwierząt za kratami. Nie była to prawda, ale uparłam się, by to popołudnie było dla nas obojga koszmarem - w końcu my z matką miałyśmy takie codziennie). I jeszcze w następne święta Bożego Narodzenia (kiedy to nie chciałam otworzyć prezentu od niego ani usiąść mu na kolanach). Od tego czasu przysyłał już tylko życzenia świąteczne i urodzinowe, ale i one urwały się, gdy skończyłam dziesięć lat. Lato siedmioletniego Josha także nie należało do szczególnie udanych: dowiedział się, że zostanie przeniesiony ze swojej ukochanej miejscowej podstawówki i odtąd będzie pobierał nauki w czcigodnych murach prywatnego Stowe. Gdy dziś na to patrzę, dochodzę do wniosku, że szósty zmysł niekoniecznie miał z tym coś wspólnego. Prospekty z różnych szkół i nieustanne kłótnie musiały dawać nam do myślenia. Choć każde z nas borykało się z własnym przerażeniem, nawiązała się między nami nić wzajemnego współczucia i coraz więcej czasu spędzaliśmy w swoim towarzystwie. W ponurych nastrojach uczyliśmy się jeździć na wrotkach i objadaliśmy się niedojrzałymi jagodami, stając się sobie nad wyraz bliscy. W dalszym ciągu uważam, że on wyszedł na tym wszystkim o niebo lepiej. W owym czasie mieszkaliśmy w identycznych domach, różniących się jedynie kolorem laminatu na kuchennych meblach. Mnie nigdy już nie było dane mieszkać w czymś tak ogromnym. Jemu, wręcz przeciwnie, w niczym równie ciasnym. Już jako dziecko wiedziałam, na czym polega różnica. Jego ojciec nie obnosił się ze swoimi romansami.
Podejrzewam, że nasza dziecięca przyjaźń, choć na swój sposób niezwykle intensywna, w końcu by wygasła, ale traf chciał, że spotkaliśmy się znowu, już jako dwunastolatki, na okręgowym turnieju tenisowym. Josh przekonał się, że znajomość z dziewczyną, obojętnie jaką, znacznie podnosi notowania w Stowe. Mnie natomiast urzekły jego zaokrąglone samogłoski, a poza tym, mimo dość młodego wieku odkryłam, że współzawodnictwo ma bardzo pozytywne działanie, na które to wyzwanie chłopcy z Westford Comprehensive ochoczo odpowiedzieli. Okazało się, że Josha i mnie nadal łączy wzajemna sympatia. Na tyle mocna, że Josh nie wahał się sprawić zawodu swoim nauczycielom oraz rodzicom i w ślad za mną poszedł na Manchester University, choć oni widzieli go w instytucji nieco starszej i o nieco mniej czerwonych murach. Ja nie wahałam się przed wyborem Manchesteru; grały tam modne kapele, mieli radykalny związek studentów, faceci chodzili w podwiniętych levisach i nosili martensy, głównie jednak pociągał mnie doskonały kierunek dziennikarski.
Josh jest wysoki, ma prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu i blond włosy. Obiektywnie rzecz biorąc, muszę przyznać, że jest najbardziej atrakcyjnym znanym mi mężczyzną, z którym nie spałam. Ilekroć przedstawiam go swoim koleżankom i współpracownicom, wszystkie mdleją i nie ustają w zachwytach nad nim. O takich facetach jak on mówi się, że są "przystojni" albo "odlotowi". Wszystkie co do jednej, jako że cierpią na całkowity brak wyobraźni, żyją w głębokim przekonaniu, że jesteśmy parą. Cierpliwie tłumaczę, że za bardzo go lubię, by komplikować wszystko, lądując z nim w łóżku.
Prawdę powiedziawszy, ja Josha kocham. Jest jedną z trzech osób na świecie, które kocham. Kocham swoją matkę, choć się z tym nie obnoszę. I kocham Issie.
Poznałyśmy się z Issie na uniwerku. W czasie pierwszego semestru studiowała biologię, potem przeniosła się na chemię, a w końcu na inżynierię chemiczną. Błędem byłoby sądzić, że okazała się ona jej powołaniem, po prostu jej opiekun nie chciał słyszeć o kolejnej zmianie kierunku. Issie jest porażająco inteligentną, choć przerażająco niepoprawną optymistką. Połączenie dość niezwykłe, będące dla niej źródłem nieustannych rozczarowań. Jest nieco wyższa od przeciętnej (metr siedemdziesiąt) i odrobinę chudsza (brytyjska dziesiątka), co udaje się jej osiągnąć nie tyle dzięki wizytom w siłowni, ile nadmiernej ruchliwości. Dlatego jest szczupła, choć za mało umięśniona. Nieustannie lamentuje z powodu swoich sflaczałych ramion i obwisłego brzucha, ale nigdy, przez całe piętnaście lat naszej znajomości, ani przez moment nie pomyślała poważnie o ćwiczeniu brzuszków czy podnoszeniu ciężarków (chyba że ktoś zaliczyłby do tej kategorii targanie ciężkich toreb z zakupami). Jest naturalną blondynką; świadczą o tym jasne rzęsy i brwi. Dlatego też nigdy się nie opala, ale i tak ma pełno piegów na nosie (szerokim) i ramionach (szczupłych). Za to jej usta z całą pewnością są najbardziej seksowne w całym zachodnim świecie. Wydatne i czerwone. Kobiety uważają ją za uderzającą piękność. Faceci natomiast mają diametralnie odmienne spojrzenia: jedni w ogóle jej nie zauważają - jej wrodzona bladość czyni ją dla nich niewidzialną; inni z kolei marzą, by stać się dla niej rycerzem w lśniącej zbroi, i chcą ją ustawiać na piedestale. Nie sądzę, by któraś z tych postaw jej odpowiadała. Zabójczy intelekt Issie połączony z brutalną szczerością należałoby wyróżniać nie tylko poprzez obojętność lub idealizowanie. Ileż jednak rzeczy powinno się wydarzyć, a nie wydarza się nigdy. Niewielką mam więc nadzieję, aby Issie trafiła na godnego siebie mężczyznę, tym bardziej że optymizm zdecydowanie wziął u niej górę nad inteligencją i całe jej dorosłe życie przebiega pod znakiem uporczywej, choć pozbawionej sensu krucjaty poszukiwania ukrytej głębi w mężczyznach, z którymi się umawia. Ileż to razy tłumaczyłam jej, że po drugiej stronie tęczy naprawdę nie ma garnka ze złotem.
Tak naprawdę odpowiedzialność za moją przyjaźń z Issie ponosi Josh. Wypatrzył ją podczas otrzęsin i wyjątkowo przypadła mu do gustu. Błagał mnie, żebym się z nią zaprzyjaźniła. Co też uczyniłam. Kiedy przekonałam się, jak bardzo ją lubię, a także jak eteryczną i kruchą jest istotą, on zdążył już zaliczyć połowę studentek z Withington i Fallowfields. Uznałam, że Issie jest zbyt wyjątkowa, by on mógł ją potraktować w swój przelotny i wredny sposób. Zniechęciłam więc oboje - trzeba przyznać, że w stylu godnym Machiavellego. Jej opowiadałam o wszystkich jego wadach, jemu natomiast podsuwałam coraz to nowe, zachwycone nim koleżanki. Intryga okazała się wyjątkowo skuteczna.
I nadal uważam, że podjęta wówczas decyzja była jak najbardziej słuszna.
Gdyby naprawdę byli sobą poważnie zainteresowani, jakoś by się w końcu spiknęli.
Nawiązały się między nami zdrowe, oparte na flircie stosunki, i często nie do końca było wiadomo, kto się komu podoba. Zamiast dzielić łóżka, na drugim i trzecim roku dzieliliśmy mieszkanie. Tylko nasza trójka, niechętnie dopuszczająca kogokolwiek do naszego prywatnego azylu. Co było rozsądnym posunięciem, jako że kłótnie o to, kto ostatnio kupił papier toaletowy albo schował do lodówki pusty karton po mleku, kładły kres wszelkim romantycznym mrzonkom, jeśli takowe którekolwiek z nas żywiło.
Jako studenci nie wyróżnialiśmy się niczym. Unikaliśmy wykładów, aktywnie uczestniczyliśmy w życiu klubów i stowarzyszeń - rugby (Josh), Klubu Literackiego (Issie), degustatorów wina (ja); wlewaliśmy w siebie hektolitry w uniwersyteckim barze, na ostatnią chwilę przed egzaminami kuliśmy jak wściekli i bez opamiętania się pieprzyliśmy. Nietypowe było natomiast to, że żadne z nas nie padło ofiarą statystyk, według których jedna trzecia absolwentów spotyka swoich przyszłych stałych partnerów na uczelni. W ogóle byliśmy beznadziejni we wszystkim, co wiązało się ze stałością. Issie zakochiwała się w każdym, z kim poszła do łóżka. W ten nieco chybiony sposób starała się zasłużyć sobie na szacunek. Spała z facetem, dopóki nie miał dość czytania poezji metafizycznej w charakterze gry wstępnej. Josh zakochiwał się w każdej kobiecie, którą przeleciał, wytrzymując przynajmniej do śniadania, choć czasem trwało to wieki. Wiecznie łamał czyjeś serce. Ja nie zakochiwałam się nigdy, a często znudzona byłam jeszcze przed wypaleniem pierwszego postkoitalnego papierosa.
Jako dwudziestolatki dalej żyliśmy podobnie i zapewne - czy to się komuś podoba, czy nie - żyć będziemy aż do emerytury. Ani mnie, ani Josha taka perspektywa nigdy nie martwiła. W salach sądowych, gdzie tak skutecznie sobie poczynał, aż roiło się od inteligentnych i chętnych kobiet, w których mógł się zakochiwać i odkochiwać ad infinitum. To samo można powiedzieć o mojej pracy w mediach. Gdy szukam pracy, podstawowe kryterium, jakim się kieruję, jest obfitość młodzieńców dość swobodnie podchodzących do kwestii moralności. Nie mam żadnych złudzeń co do uczuciowego angażowania się, dzięki czemu jestem nadzwyczaj atrakcyjną propozycją dla facetów, którzy nie mają zamiaru się angażować - to znaczy dla 99,99 procent. Korzystam więc i wykorzystuję. Tak jest łatwiej. W zasadzie rzadko zdarza mi się wykorzystywać. Aby ktoś mógł zostać wykorzystany, musi się emocjonalnie zaangażować, a z mojego doświadczenia wynika, że mężczyźni nader chętnie rezygnują z tej przyjemności, jeżeli tylko taka możliwość się nadarzy. Kiedy więc opuszczam ich łóżka, zapominając zapisać swój numer telefonu na pustym opakowaniu po papierosach, lub gdy wyganiam ich ze swojego mieszkania, żegnając pustą obietnicą, że się odezwę, tak naprawdę żaden zbytnio się nie przejmuje.
Issie pracuje jako technik laboratoryjny w wielkiej firmie farmaceutycznej. W białym kitlu wygląda bardzo kusząco, wiem jednak, że pragnie czegoś więcej niż szybkiej zabawy w lekarzy i pielęgniarki. Wciąż jej powtarzam, że na próżno szuka, ona zaś pragnie uważać się za szczęściarę, że do kochania mamy przynajmniej siebie nawzajem.

- Czy mogę zaproponować drinka?
Nigdy nie odpowiadam na takie pytanie twierdząco, zanim nie sprawdzę, kto je zadaje, choćby bar pękał w szwach. Podnoszę wzrok i oto stoi przede mną Pan Wysoki, Ciemny i Przystojny. Załapał. Arogancko dzierży butelkę Bollie i kilka kieliszków. Lubię bezczelność, ekstrawagancję i podoba mi się, kiedy facet wie, że moi przyjaciele także są spragnieni. Ma błyszczące zielone oczy i opadającą grzywę - prawdziwy krzyk mody, kiedy miałam dziewiętnaście lat. Powstrzymuję się przed zwróceniem mu uwagi, że od czasu Znowu w Brideshead żaden facet (poza Hugh Grantem) nigdy już nie zrobił wrażenia taką fryzurą. Powstrzymuję się, bo oprócz wzrostu, oczu i kości policzkowych podoba mi się jego garnitur.
- Super. - Uśmiecham się.
Dalej wszystko idzie jak zwykle - pyta mnie, jak się nazywam, odpowiadam mu, że Cas, a on na to:
- A Cas to zdrobnienie od czego?
Wyjaśniam, że od Jocasty, i dodaję:
- To po babci ze strony ojca, bardzo w stylu Edypa.
Czasem łapią, w czym rzecz, kiedy indziej nie, ale w zasadzie jest to bez znaczenia, bo niezmiennie cieszą się jak wariaci. Ponieważ zazwyczaj, gdy rozmowa dochodzi do tego punktu, faceci, z którymi ją prowadzę, są na mnie porządnie napaleni. Nawet jeżeli nie są zainteresowani związkami z greckim dramatem klasycznym, bardzo interesuje ich możliwość rozegrania ze mną ognistej gry wstępnej. Oceniają moje obfite sterczące piersi lub długie, brązowe, zgrabne nogi, w zależności od tego, czy kręcą ich cycki czy też raczej nogi. Jeśli natomiast ich gusta są nieco bardziej wysmakowane i podniecają ich długie, lśniące, czarne włosy, gładka skóra, szczupłe biodra, niebieskie oczy, czy też proste, białe zęby, wszystko to również mam w ofercie.
Wierzcie mi, dobrze wiem, że jestem błogosławiona.
Mam długie włosy, bo wiem, jak działają na facetów. Patrzą na mnie i widzą bądź seksowną sukę, bądź też dziewiętnastowieczną heroinę, w zależności od preferencji. Mówiąc wprost, uważam, że do mojej osobowości bardziej pasowałyby ostro ścięte, sięgające policzków włosy, ale pracuję w telewizji i mój okrzyk wojenny brzmi: "Dajmy im, czego chcą".
Pytam go o imię, starając się je zapamiętać. Pytam, czym się zajmuje, i on coś mi tam odpowiada. To bez znaczenia. Jego perspektywy są ważne tylko dla kobiet, które myślą o przyszłości. Zauważam, że ma wielkie stopy, co jest niezwykle ekscytujące. Doświadczenie (wszechstronne i zróżnicowane) nauczyło mnie, że w starym porzekadle jest dużo prawdy. Bez przerwy go dotykam. Delikatnie i przelotnie, w rękę, w ramię. Strzepuję nawet nieistniejący pyłek z kieszonki jego marynarki. Zdumiewające doprawdy, jak faceci łapią się na te stare, wyświechtane gesty. Przesuwam językiem po wargach, zębach i oliwce z jego martini. Nie jest niewiniątkiem. Zna te gierki. Sam je stosował mnóstwo razy. Jest trochę zaskoczony, że teraz to z nim ktoś pogrywa w ten sposób, lecz moja śmiałość go podnieca. Próbuje przejąć kontrolę przynajmniej nad rozmową, pyta więc, jak zarabiam na życie. Mówię mu, że jestem producentką telewizyjną w nowej stacji naziemnej TV6, co ostatecznie rozwiewa wszelkie wątpliwości, jeśli takowe w ogóle były.
Moja wspaniała praca ma potężną moc przyciągania. Bo też jest wspaniała, zwłaszcza w porównaniu z zajęciami zwykłych śmiertelników. Wszyscy zatrudnieni w telewizji zgodnie zaprzeczają, jakoby to, co robią, było zabawne i wciągające, co jest z ich strony czystą pozą. W ten sposób staramy się jednak zmniejszyć poczucie winy, jakie wywołują w nas gigantyczne pieniądze, które zarabiamy. Bez wątpienia o wiele ciekawiej jest sprzedawać czas antenowy niż -  dajmy na to - gotowaną fasolę w najlepszym nawet supermarkecie. Bezsprzecznie też woli człowiek spotkać w windzie Desa O'Connora niż Dave'a Jonesa z księgowości. Z drugiej jednak strony praca w TV jest cholernie ciężka. Siedzę w tym biznesie już od dwunastu lat. Bezpośrednio po uniwersytecie zaczynałam jako inspicjentka w Wake Up Britain. Zarabiałam grosze, ale byłam zachwycona. Miałam pracę w telewizji. Większość czasu żyłam w stanie permanentnego strachu. Nie byłam za nic odpowiedzialna, więc największą zbrodnią, jakiej mogłam się dopuścić, było wsypanie cukru do kawy komuś, kto wyraźnie prosił o sacharynę. Stale dręczyła mnie obawa, że mój strój, włosy, figura, akcent, żarty są nie do przyjęcia. Wszystkie pieniądze wydawałam na odpowiednie ciuchy (czarne) i odpowiednie fryzury (długie, krótkie, bardzo krótkie, znowu długie, czarne, blond, rude, znowu czarne), szczęśliwie tworząc się wciąż od nowa, aż w końcu mogłam być sobą. Musiałam być dobra - walczyłam o przetrwanie. Nie tyle dobra, ile najlepsza. Żadna praca nie była zbyt błaha, żeby podjąć się jej z radością. Nic nie przekraczało moich ambicji, wszystkiego chwytałam się zachłannie. Pracowałam do upadłego, raz nawet w Boże Narodzenie, co tak naprawdę nie było z mojej strony poświęceniem. Święta mnie nudzą. Wszystko się opłaciło. Wyprzedziłam swoich rówieśników i w wieku zaledwie dwudziestu trzech lat zostałam szefową działu zbierania materiałów. Błyskawicznie awansowałam na asystentkę producenta, potem kierownika produkcji i na tydzień przed trzydziestymi urodzinami osiągnęłam przyprawiające o zawrót głowy wyżyny stanowiska producenta programowego. Oto, kim jestem. Oto, czym jestem.
- To musi być fascynujące - stwierdza Pan Wysoki, Ciemny, Przystojny i Zielonooki.
- Owszem. Zwłaszcza teraz, w erze telewizji cyfrowej, kiedy mamy setki kanałów, z których każdy walczy o swoją cząstkę uwagi konsumenta, jest szczególnie ciężko. - Nie mam zamiaru mu opowiadać, że poza stacjami naziemnymi, BBC 1 i 2, ITV, Channel 4 i 5, TV6, jest jeszcze dwieście cyfrowych kanałów satelitarnych, pięćset cyfrowych kanałów kablowych i siedemdziesiąt cyfrowych kanałów naziemnych, nie wspominając już o telewizji interaktywnej, Internecie i zakupach w domu. A mimo to czas oglądania przypadający na głowę jednego mieszkańca spada. Im więcej jest do oglądania, tym rzadziej włącza się telewizję. Stawiane nam wymagania wcale się nie zmniejszają - bez ustanku każą mi organizować coraz to bardziej wymagające i agresywne promocje, programy i projekty. Josh, najbardziej oddany z moich słuchaczy, przewraca oczami, gdy raczę go zbyt dużą liczbą szczegółów. Wiem, że potrafię człowieka zamęczyć opowieściami o swojej pracy, cóż jednak mogę na to poradzić, skoro ona tyle dla mnie znaczy. Staram się wymyślić jakąś zajmującą historię o gwiazdach. W korytarzach władzy co i rusz wpadam na kogoś sławnego, zwłaszcza na tych, którzy sławni są dlatego, że są sławni - do nich dotrzeć najłatwiej. Najmniej ich lubię, za to podziwiam najbardziej. To znacznie trudniejsze, niż stać się sławnym dzięki talentowi. Wiem, że opowieść o niegdysiejszych gwiazdach oper mydlanych nikogo nie zainteresuje.
- Kanapki jadam w tej samej kantynie co Davina McCall.
Na to się łapie.

Budzi mnie świergot ptaków i brzęczenie całego roju pszczół, to ostatnie niebezpiecznie blisko. Mam absolutną pewność, że kiedy otworzę oczy, ujrzę obracający się pod sufitem wentylator. Dopiero po dobrej chwili dociera do mnie, że pod czaszką łupie mnie nie dlatego, iż znalazłam się na planie Kolejnego czasu Apokalipsy, a skrzydlaci przyjaciele drą się tak głośno, ponieważ okno mojego pokoju w wiejskim hotelu otwarte jest na oścież. Jeszcze wczoraj wieczorem uważałam to za doskonały pomysł. Więcej, nalegałam, aby go nie zamykać. Chyba rozumie się samo przez się, że płacąc sto siedemdziesiąt funtów za noc (w koszty sobie tego nie mogę wliczyć), uważałam, iż należy mi się wszystko, co najlepsze. Kruche herbatniczki, miniaturowe butelki szampana, czepek pod prysznic i świeże powietrze.
Rój pszczół okazuje się Samotnym Jeźdźcem, co przyjmuję z ulgą. Rozglądam się po pokoju. Jego wygląd sugeruje, że miniony wieczór upłynął w nadzwyczaj miłej atmosferze. Poruszam delikatnie głową; kac zdaje się to potwierdzać.
Staram się skupić wzrok - pusta butelka po szampanie, opróżniony minibar, ubrania na podłodze i przystojny nieznajomy w moim łóżku.
Skutek.
Jakoś nie mogę sobie przypomnieć jego imienia. W sumie żadna katastrofa, choć nieco irytujące. Nawet ja uważam, że niegrzecznie jest prosić faceta o opuszczenie pokoju, nie zwracając się do niego po imieniu. "Chłopczyku", co wczoraj może i brzmiało czule, w ostrym świetle dnia wypadłoby nieco śmiesznie. Na szczęście chwilowo mój problem odsuwa się na plan dalszy, albowiem rozlega się dzwonek telefonu.
Drrr, drrrring, drrr, drrrring. Dźwięk z każdą chwilą staje się zdecydowanie coraz bardziej natarczywy. Po omacku szukam ręką słuchawki.
- Cas?
- Issie? - Opieram się na łokciu. - Dobrze się czujesz?
- Nie.
Próbuję z uwagą wysłuchać jej historii. Na początku brzmi nieźle - zaliczyła jednego ze starostów wesela. Ponieważ jednak zalewa się łzami, ciąg dalszy jest już znacznie bardziej niejasny. Wygląda na to, że wieczór przebiegł upojnie. Okraszony serią orgazmów, obciąganiem druta i jego namiętnymi szeptami: "Jesteś cudowna". Budząc się rano, przyłapała go, jak próbował cichcem wymknąć się z pokoju. Poprosiła, żeby zostawił jej swój numer telefonu. Co też uczynił, lecz numer okazał się zmyślony. Było w nim o jedną cyfrę za dużo.
- Nazwał mnie Zoe - szlocha. Cóż, nie da się ukryć, że Zoe nie jest ogólnie przyjętym zdrobnieniem od Isabelle, nawet dla najbliższych znajomych. - Zapomniał, jak mam na imię. Dlaczego?
- Nie wiem, kochanie. Słowo daję. W którym jesteś pokoju?
Chcę ją pogłaskać po głowie, wyjąć z torebki chusteczkę, wytrzeć jej nos i napoić solidną porcją ginu z tonikiem. Chcę, żeby poczuła się lepiej. Pospiesznie wyskakuję z łóżka. Oj, trochę mnie boli w kroku. Obracam się i rzucam ostatnie tęskne spojrzenie na chłopczyka. Przydałaby się jeszcze odrobina porannego baraszkowania. Ale to zupełnie nie wchodzi w grę. Jestem potrzebna Issie. Nie mam nawet czasu zmyć z siebie resztek spermy i zapachu gumki.
- Hej, chłop… - przerywam w pół słowa. - Hej. - Potrząsam nim delikatnie. Otwiera oczy i próbuje wciągnąć mnie z powrotem do łóżka.
- Dokąd ci tak spieszno? - pyta z leniwym uśmiechem.
Wymykam się z jego objęć, naciągam sweter, a jemu rzucam koszulę.
- Dzwoniła moja przyjaciółka. Idę do niej.
- Zaczekam tu na ciebie - wyskakuje z propozycją.
- Nie, to byłoby… - już mam powiedzieć, że nudne, wybieram jednak opcję grzeczniejszą - bardzo miłe, ale naprawdę nie ma potrzeby. Ona jest bardzo przygnębiona. Pewnie zostanę z nią całe przedpołudnie. Może nawet cały dzień.
- Zostawić ci moją wizytówkę?
- Jasne, świetny pomysł. - Całuję go w czoło, czując się trochę jak jego matka. W dziennym świetle wygląda tak młodo. Naturalnie nie mam najmniejszego zamiaru dzwonić do niego, ale chętnie przypomnę sobie, jak się nazywa. W tych sprawach jestem bardzo skrupulatna - lubię wszystko dokładnie pamiętać.

Owinięta prześcieradłem Issie otwiera mi drzwi.
- Och, Issie.
Obejmuję ją czule. Na widok jej zalanej łzami twarzy z trudem udaje mi się opanować irytację. Jestem wściekła na niego za to, co jej zrobił.
- Dzwoniłaś do Josha?
- Jest tu incognito.
- No tak, rozumiem. Widziałam, jak znikał z tą babką w wielkim marynarskim kapeluszu.
- Którą? - pyta Issie. - W takich kapeluszach było ich co najmniej dziesięć.
- Tą podobną do emu.
- Och. - Choć jest kompletnie załamana, uśmiecha się, a mnie (nie po raz pierwszy) nachodzi myśl, że Issie nie zasługuje na takie traktowanie. Jest na to zbyt miła.
Włączam miniaturowy czajnik i rzucam jej herbatniki. Musi zjeść coś słodkiego. Zgrabnie łapie je jedną ręką, a mnie na widok tego prostego gestu serce pęcznieje z dumy. To naprawdę nie fair. Nigdy nie udałoby się mojej Issie zrobić czegoś równie wspaniałego w obecności faceta, który jej się podoba. Dlaczego tak się dzieje, że kiedy w pobliżu nie ma żadnych chłopów, kobiety są znacznie milsze, zabawniejsze, bardziej opanowane? Dlaczego w ich obecności nie potrafimy zaprezentować się z najlepszej strony?
- Poszliście na całość? - pytam, starając się ocenić stopień jej rozczarowania!
- Tak. - W jej głosie daje się słyszeć poczucie winy.
- Nie przejmuj się, olej to. Nie jestem twoją matką.
Wiem jednak, że ugina się pod ciężarem wstydu i wstrętu do samej siebie. Nie raz o tym rozmawiałyśmy. Próbuję jakoś podnieść ją na duchu.
- Ja także poszłam na całość i wcale nie spodziewam się go jeszcze kiedyś spotkać.
- Ale tobie nie zależy. Nie podchodzisz do tego uczuciowo.
Słuszna uwaga. Wzruszam ramionami. Na zewnątrz jestem twarda jak skała. Wystarczy trochę poskrobać mój pancerz i pod spodem… też jestem twarda jak skała. Nieprzystępna. To znaczy nieprzystępna uczuciowo, bo poza tym nie stawiam specjalnych przeszkód. Do oziębłych raczej nie należę. Z technicznego punktu widzenia, używając terminologii bardziej przyjaznej użytkownikowi, w zasadzie można nazwać mnie zdzirą. Przygotowuję dla Issie kąpiel. Nie żałuję płynu do kąpieli. Piana jest taka frywolna. Mnie zawsze poprawia nastrój.
- Dobrze wam było? - przekrzykuję szum płynącej z kranu wody.
- Niespecjalnie, przecież prawie wcale się nie znaliśmy.
Czemu więc jest taka przybita? Wracam do sypialni i zaczynam wlec ją do łazienki.
- Co zrobiłam nie tak? - rozpacza.
Słyszałam to pytanie tyle razy, że w zanadrzu mam tysiąc gotowych odpowiedzi. "Nic". "Facetów nie stać na więcej". Itd., itd. Na próżno bym się jednak wysilała. Za każdym razem ma złamane serce.
Podczas gdy Issie siedzi w wannie, dzwonię do obsługi hotelowej. Obie musimy się wzmocnić, zamawiam więc porządne, obfite, tłuste śniadanie (potężny lek na kaca i złamane serce), mnóstwo ciasta i ogromne kubki gorącej czekolady. Biorę szybki prysznic, Issie w tym czasie przegląda niedzielną prasę. Śniadanie jemy, leżąc na wielkim łożu, otulone mięciutkimi, białymi szlafrokami. Szczyt szczęścia. Dla mnie to wprost idealny niedzielny poranek. Wiem, że gdybym była mężczyzną, Issie byłaby o wiele bardziej zadowolona.
- Czemu aż tak się tym przejmujesz? - pytam, a moje zdziwienie jest naprawdę szczere. - Dostałaś, co chciałaś, i przynajmniej nie musisz się katować jakąś bezsensowną rozmową. Czy może być coś lepszego?
Issie wzdycha.
- A gdyby rozmowa okazała się nie bezsensowna, tylko inspirująca?
- To raczej mało prawdopodobne, nie uważasz?
- Nie masz racji, Cas. Mężczyźni to też ludzie i zdolni są do zawierania związków.
Naprawdę nie uważam, że mężczyźni są gorsi czy bardziej nieuczciwi od kobiet, jeśli chodzi o te sprawy. To pogląd niezwykle archaiczny. Kiedy jednak w grę wchodzi seks, uczciwość, szczerość i przyzwoitość niezmiennie znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. I ktoś musi paść ofiarą. Po prostu wolę, żebym to nie była ja. Czy Issie. Albo Josh.
Dostrzegam swoje odbicie w lustrze na toaletce. I widzę to, co dostrzegają inni: kobietę o wzroście metr siedemdziesiąt, noszącą rozmiar 38, o ogromnych niebieskich oczach i długich ciemnych włosach. Seksowną, opanowaną, idealną. Nieustannie jednak zaskakuje mnie, że nie widzą tego, co ja - siedmioletniej łobuzicy o pucołowatej buzi, porzuconej przez ojca. Nie tylko nie byłam dość ładna, żeby go przy sobie zatrzymać; uważałam też, że odszedł z mojej winy. Czy byłam niegrzeczna? Czy tak się rozgniewał, bo wykopaliśmy z Joshem jego warzywa? Kiedy w końcu zrozumiałam, że nie o to chodziło i że odszedł z powodu panny Hudley - piersiastej, jasnowłosej i chętnej sekretarki - było już za późno. Obarczałam się winą przez całe dziesięć lat. Zbyt późno dotarły do mnie racjonalne przesłanki, wrócił rozsądek. Nietrudno to wytłumaczyć z psychologicznego punktu widzenia. Silne poczucie zdrady, ple, ple, ple. Cierpię na kompleks, że żaden mężczyzna nigdy nie pokocha mnie na tyle mocno, by mnie nie opuścić, i głęboko wierzę w męską niezdolność do dochowania wierności. Bronię się, wiodąc życie przepełnione cynizmem, ograniczeniami i chłodną kalkulacją. To niezwykle skuteczny środek chroniący przed bólem i cierpieniem. Ranię, zanim sama zostanę zraniona. Rzucam, zanim ktoś mnie zniszczy. Nigdy się nie angażuję.
- Podstawowy błąd to przekonanie, że seks i miłość są kompatybilne. Skąd się ono bierze? Czy kiedy jest nam zimno, odczuwamy głód albo zmęczenie, wyobrażamy sobie, że jesteśmy zakochani? Dlaczego więc tak się nam wydaje, kiedy na kogoś lecimy?
- Och, jesteś dla mnie za mądra. - Issie nie ma zamiaru ze mną dyskutować. Wcale nie uważa, że jestem mądra. Według niej jestem okrutna, lecz wrodzona grzeczność nie pozwala jej powiedzieć tego na głos.

Już wcześniej zaplanowałam, że niedzielne popołudnie spędzę z matką. Issie postanawia mi towarzyszyć, nie zniosłaby bowiem teraz samotności. Cieszę się, że wybiera się ze mną, z drugiej jednak strony jestem przygnębiona, iż istnieje dla niej coś takiego jak "samotność" w siedmiomilionowym mieście, pełnym muzeów, galerii, sklepów, barów i restauracji.
Moją matkę zastajemy w ogrodzie, zaczytaną w jakimś romansidle. Wymownie stawiam przed nią torbę pełną mądrych książek, które dla niej kupiłam. Dziękuje mi, wątpię jednak, by zamieniła skradzione spojrzenie i namiętne uściski na udrękę Irlandczyków w czasie ziemniaczanej klęski głodu. Nasza wizyta bardzo matkę cieszy, bo nareszcie może się o kogoś zatroszczyć, zaraz też biegnie do kuchni, by włączyć czajnik.
Mama mieszka w niewielkim, idealnie zadbanym domku w Cockfosters. Dom zawalony jest meblami, które uratowała z czasów swojego małżeństwa. Przeniosła wszystko z naszego wolno stojącego domu z pięcioma sypialniami i upchnęła w o połowę mniejszym szeregowcu. Rezultat jest powalający. Nie sposób przejść przez pokój, nie nadziewając się biodrem na kant komody lub nie waląc palcem u nogi w krzesło. W niektórych pokojach meble dosłownie piętrzą się jedne na drugich. Krzesło na stole, na krześle puf. W każdej sypialni stoją po dwa łóżka, choć nikt nigdy w nich nie nocuje. Naprawdę chciałabym, żeby pozbyła się tego całego dobytku i wybrała do Heal's*, aby zacząć wszystko od początku. Ten dom trwa zawieszony w czasie, podobnie jak mama. Gdy wychodziła za mojego ojca, wszyscy zgodnie potwierdzali jej uderzające podobieństwo do Mary Quant**. W owym czasie był to prawdziwy komplement. Niestety, mamie nigdy nie udało się od tego podobieństwa uwolnić. Trzydzieści pięć lat później nadal nosi włosy równo obcięte na modnego w latach sześćdziesiątych boba, co trzy tygodnie niezmiennie farbuje je domowym sposobem na ciemny kolor, wkłada przykrótkie spódnice i maluje oczy eyelinerem. Kiedy na nią patrzę, zawsze odczuwam lekkie zażenowanie. Nie dlatego, że nosi się niemodnie, a dla mnie najważniejsze jest niepozostawanie ani kroku z tyłu za modą. Chodzi o to, co swoim wyglądem demonstruje. Daje nim światu do zrozumienia, że odkąd ojciec od nas odszedł, ona nie jest w stanie iść do przodu. Nigdy nie wypowiedziała tego na głos, lecz ja wiem, że w ten sposób stara się siebie zachować. Wciąż żyje nadzieją, że któregoś dnia ojciec wróci do domu i minione dwadzieścia sześć lat jak za sprawą magii zostaną wymazane. Współczesna Miss Haversham.
Moja matka jest wysoką, silnie wyglądającą kobietą. Swój wzrost zawdzięcza wyjątkowo długim udom. Figurę wciąż ma bardzo dobrą. Wyścigu z czasem nie wytrzymał tylko jej brzuch, lekko zaokrąglony, łagodnie widoczny, choć na pewno nie wielki. Plecy i ramiona ma szerokie, a całe jej ciało zdaje się mówić, że jest kobietą sprawną. Ma szczupłą twarz o wysoko zarysowanych kościach policzkowych. Wąski i prosty nos sprawia wrażenie, jakby niewygody życia nie robiły na niej żadnego wrażenia. Lecz spiczasta i wystająca broda temu przeczy, zdradza bowiem, iż nieobojętny jest jej ból i potworności. Załzawione niebieskie oczy podkreślają budzący zaufanie wyraz matczynej twarzy. A ponieważ zdradzają wszystkie jej uczucia - tak zachwyt, jak i obrzydzenie - często chowa je za ciemnymi okularami, i to nawet w zimowe dni. Tę skłonność odziedziczyły po matce moje oczy. I choć w zasadzie nie noszę ciemnych okularów, świat i tak jawi mi się jako miejsce raczej cieniste.
- Dostałaś moją wiadomość we wtorek? - pyta mama.
Nie odpowiadam, że owszem i że uszczęśliwiło mnie to na cały dzień. Odpowiadam, że owszem, lecz byłam zbyt zajęta, by oddzwonić. Kiwa głową.
- Jak się udało wesele?
Wie wszystko o moim życiu towarzyskim i co porabiam dzień po dniu. Stosuje tę taktykę, unikając w ten sposób życia własnym życiem.
- Do kitu - odpowiadam.
- Było pięknie. - Issie uśmiecha się.
- Szkoda, że padało, tym bardziej że dzisiaj jest tak pięknie. Zawsze tak się układa, nie uważacie?
- Powinni byli spodziewać się deszczu, albo przynajmniej założyć, że to wielce prawdopodobne. W końcu mamy sierpień i żyjemy w Anglii.
Naprawdę nie wiem, czemu to robię. Zachowuję się wstrętnie. Ale tak jest zawsze. Obecność matki budzi we mnie wszystko, co najgorsze. Wystarczy, by znalazła się w pobliżu, a ja natychmiast staję się niegrzeczna, tracę cały swój urok.
Jestem rozdrażniona, nadąsana, gburowata i nierozsądna. Moja matka reaguje na to potwornie dziecinne zachowanie milczącą pobłażliwością. Im bardziej stara się mnie zadowolić, tym większy diabeł we mnie wstępuje. Wychodząc od niej, wstydzę się za siebie.
- Proszę nie zwracać na nią uwagi - mówi Issie.
- Przecież właśnie to robię - chichocze moja mama.
- Wie pani, jak ona nie cierpi ślubów.
Udaję, że żółte plamy na trawniku wzbudziły moje wielkie zainteresowanie. Mama kroi dla mnie wielki kawał biszkoptowego ciasta z czekoladą. Jako dziecko przepadałam za nim. Przez chwilę korci mnie, żeby jej powiedzieć, że się odchudzam, ale byłoby to zwykłe kłamstwo. Na dodatek żałosne.
- A Josh? Dobrze się bawił na weselu?
- Chyba tak - mruczę pod nosem. Dobrze wiem, dokąd zmierza ta rozmowa. Tam, dokąd zmierza każda rozmowa z matką na temat Josha. Mama tkwi w całkowicie błędnym przekonaniu, że Josh i ja stworzylibyśmy "idealną parę". Z uporem godnym lepszej sprawy mylnie odbiera jego niewinne przyjacielskie gesty jako zaloty. Pewnie by mnie to irytowało, gdybym nie pocieszała się myślą, że jej pojęcie o męskiej psychice jest dosłownie żadne.
- Nie chciał przyjść z wami na podwieczorek?
- Miał inne plany.
Nie mam serca zagłębiać się w szczegóły - i tak wystarczająco ją zasmuciłam. W poszukiwaniu pociechy zwraca się do Issie.
- A ty, kochanie, masz jakiegoś starającego się? - pyta, podając Issie kawałek biszkopta. Obie z Issie unikamy nawzajem swojego wzroku, bo choć mamy już po trzydzieści trzy lata, "starający się" wciąż brzmi dla nas komicznie. Wystarczy, by ktoś wypowiedział to na głos, a nas dopada atak niepohamowanego śmiechu.
- Nie - udaje się jakoś wykrztusić Issie, po czym zatyka sobie usta wielkim kęsem ciasta.
- Och, wielka szkoda. Może zbyt dużo pracujesz? Chyba nie zaniedbujesz się towarzysko? Nie zapominaj, że nie samą pracą człowiek żyje.
Mama i ja zgadzamy się przynajmniej co do jednego. Jeżeli Issie pragnie mężczyzny, powinna go dostać.
- Nie chodzi o pracę, ale o to, że spotykam samych drani.
Słysząc takie słowo w ustach mojej przyjaciółki, mama się rumieni. Ja natomiast świetnie się bawię i przysłuchuję się z zainteresowaniem. Przerabiamy z matką ten temat co tydzień, wszedł do repertuaru naszych spotkań na dobre. Nie mogę się nadziwić, że chociaż jej własne małżeństwo skończyło się tak nieszczęśliwie, nadal uważa je za spełnienie wszystkich marzeń.
- Poznałam kogoś wczoraj. - Spoglądamy z Issie na siebie. Obie dobrze wiemy, że karmi moją matkę fałszywą nadzieją. - Ale źle zapisałam jego numer, o jedną cyfrę za dużo.
Nagina prawdę, by oszczędzić starszej pani zawodu. Każdy na jej miejscu zrobiłby to samo. Obie z matką przez godzinę ślęczą nad nieszczęsnym numerem, starając się dojść, którą to cyferkę mogła Issie źle zapisać. Dawno już nie zdarzyło mi się być świadkiem równie bezsensownego zajęcia. Spryskuję róże, bo wydaje mi się, że zaatakowała je jakaś zaraza.