Gap Creek

  • szt.
  • 29,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

W Gap Creek mieszka niezwykła kobieta. Julie Harmon pracuje ciężko, powiadają, że “tak jak mężczyzna", tak ciężko, że niekiedy sama nie wie, czy będzie mogła przestać. Ludzie na niej polegają. Potrzebują jej przy świniobiciu i pielęgnowaniu umierających. Ludzie są słabi, a tyle trzeba zrobić. Julie jest ledwo nastolatką, gdy na jej rękach umiera mały braciszek. W tym samym roku wychodzi za mąż za Hanka i przeprowadza się do doliny, gdzie nawiedzają ją wizje i pożary, a do drzwi stukają oszuści i pijacy. Julie i Hank odkrywają, że współczesny świat jest skomplikowany, toczy się nieustannie, nie zważając na ciężką pracę ludzi. Aby przetrwać, muszą się dowiedzieć, czy ich miłość jest w stanie powstrzymać chaos i szaleństwo. Postacią Julie Robert Morgan powołał do życia jedną z najbardziej pamiętnych bohaterek we współczesnej literaturze amerykańskiej, a uczynił to z tą samą zręcznością, która recenzenta “Boston Book Review" skłoniła do stwierdzenia, iż pisze on “z pewnością i mocą zwykle kojarzonymi z największymi powieściopisarzami ubiegłego stulecia". W swej powieści Morgan powraca do barwnego świata Appalachów, by towarzyszyć Julie i Hankowi w Gap Creek i śledzić ich wysiłki mające na celu nadanie sensu światu w ostatnich latach dziewiętnastego wieku. Rozpoczynając od niczego, nieodmiennie ryzykując utratę wszystkiego, Julie i Hank nie wiedzą, czego obawiać się bardziej: powodzi czy oszustów z krwi i kości, którzy wkradają się do ich domu. Ich zmagania z naturą, pracą, zmieniającym się stuleciem oraz z blaskami i cieniami małżeństwa sprawiają, że powieść ta jest godną kontynuacją powszechnie chwalonej książki Morgana The Truest Pleasure. Robert Morgan pochodzi z gór Karoliny Północnej, urodził się i wychował na ziemi zasiedlonej przez jego walijskich przodków. Utalentowany powieściopisarz i poeta, zdobył wiele nagród: James B. Hanes Poetry Prize, North Carolina Award in Literature, “Jacaranda Review" Fiction Prize. Jego opowiadania ukazały się w zbiorach The O. Henry Awards i New Stories from the South, a powieść The Truest Pleasure znalazła się w finale konkursu Southern Book Critics Circle Award for Fiction.

Rok wydania: 2003
Stron: 316
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Alina Siewior- Kuś

Fragment tekstu:

Dla mojej córki Laurel


Pragnę podziękować Shannonowi Ravenelowi oraz pracownikom Algonoquin Books of Chapel Hill za niezwykle istotny wkład w realizację publikacji tej książki, a zwłaszcza Duncanowi Murrellowi za jego nadzwyczajny upór, takt i przenikliwość.

 

 

Jeden

Wiem wszystko o Masenierze, bom przy nim była, gdy umierał. Nie powiedzieliśmy nikomu prawdy, okoliczności jego śmierci wydawały się nazbyt upokarzające, nazbyt okropne, by opisywać je innym ludziom. Ale ja tam byłam, choć wcale tego nie pragnęłam, i wszystko widziałam.
Masenier był moim jedynym braciszkiem, którego my, dziewczęta, rozpuściłyśmy ponad miarę. Jeśli Masenier budził się w środku nocy i przychodziła mu ochota na gorącą kukurydzianą bułeczkę, któraś z nas wstawała i piekła ją dla niego. Jeśli chciał zabawkę ze sklepu w miasteczku, szłyśmy do jednego z wielkich domów we Flat Rock sprzedać kurę. Masenier codziennie na śniadanie dostawał jajko, podczas gdy reszta rodziny jadła samą kaszę. Jeśli miał apetyt na bułeczki i melasę, mama albo któraś z nas mu je przygotowywała.
Uważałam Maseniera za najsłodszego chłopca w świecie. Jasne kędziorki otaczały jego główkę niczym aureola, oczy były błękitne jak góry w oddali. Uwielbiał śpiewać, tak więc czasami tatko brał bandżo i przy kominku śpiewaliśmy różne ballady, W cieniu sosen albo Dwie siostry, a Masenier klaskał i przyłączał się do chóru. Nie robiliśmy tego często; wieczory, kiedy tatko brał bandżo, należały do wyjątkowych przyjemności.
Rok, o którym opowiadam, był rokiem po owym Zimnym Piątku, kiedy to słońce nie wzeszło i nie ogrzało ziemi. Równie mroźnego dnia nie pamiętał nikt z żyjących. To było jak koniec świata, gdy kury pozostały na grzędach, a świat nabrał przerażającego wyglądu, który do ostatniego tchnienia pozostanie w naszej pamięci. Wówczas to tatko zaczął kaszleć i nigdy potem nie odzyskał całkiem zdrowia. A w roku po Zimnym Piątku z Masenierem także zaczęło się coś dziać.
Zawsze był takim zdrowym chłopcem, troszkę pulchnym od bułeczek i melasy, z policzkami różowymi jak dzikie róże. Za domem miał kupkę białego piasku, który tatko przywiózł mu znad strumienia. Z tego piasku Masenier budował drogi, zamki, góry i doliny. Kiedyś z patyczków zmajstrował kościół, postawił go na szczycie piaskowego wzgórka, a wokół poukładał kamyczki, które wyglądały jak nagrobne tablice. Można się było domyślić, że chłopiec, który tak się bawi, jest naznaczony.

Zimą z policzków Maseniera zeszły kolory. Często się przewracał, a mama sądziła, że powodem może być brak mleka u naszej krowy. Pożyczaliśmy więc mleko od Millerów, którzy mieszkali niedaleko nas na górze, jednakże nic nie pomogło Masenierowi. Był coraz bledszy i stracił swój dziecięcy tłuszczyk.
- Temu chłopcu trzeba czegoś na wzmocnienie - orzekła Cora Miller i zaraz też na kukurydzianej whisky przygotowała nalewkę z ziół i korzeni.
Mama dawała Masenierowi łyżkę nalewki przed każdym posiłkiem i na jakiś czas na jego buzię wracały rumieńce. Myśleliśmy, że czuje się lepiej. A na Boże Narodzenie zjadł cztery pomarańcze i miętowy batonik.
I właśnie w dzień po świętach obudził się z bólu. Rosie, nasza siostra, usłyszała jego krzyki i poszła na stryszek, gdzie spał.
- Boli mnie brzuch - powiedział.
- Masz kolkę? - zapytała go Rosie.
- Boli okropnie.
Jak wszystkim wiadomo, na kolkę najlepsza jest mięta. Rano mama, rozpaliwszy w piecu, wpierw mu ją zaparzyła, dopiero potem zajęła się śniadaniem. Masenier wypił miętę i wydawało się, że nastąpiła poprawa, może dlatego że mama dodała do niej, jak zwykle w przypadku małych dzieci, kamfory z opium.
- Za dużo sklepowych słodyczy zawsze kończy się kolką - stwierdził tatko.


Później wszakże Masenier dostawał kolki, choć wcale nie jadł sklepowych słodyczy. Po bożonarodzeniowych łakociach dawno nie pozostał ślad, a on wciąż budził się w środku nocy i zwijał z bólu. Mama trzymała go na kolanach i kołysała przy kominku. Tatko albo jedna z nas brała go na ręce, podczas gdy mama parzyła miętę z kamforą i opium. Po wypicu naparu zwykle czuł się lepiej i niekiedy nawet zasypiał.
To była straszna zima, nie tylko dlatego że panował większy niż zazwyczaj mróz, ale przede wszystkim z powodu zamieci i śnieżyc. Lasy wyglądały, jak gdyby przeszli przez nie drwale, tyle drzew złamało się pod ciężarem lodu. Szadź jest najgorsza dla sosen, bo między igłami gromadzi się mnóstwo lodu. Wątpię, czy owej zimy pozostała jedna cała sosna na górze. A kiedy padał śnieg, był mokry i ciężki, i łamał kolejne drzewa, dachy obór, stodół, nawet i domów zapadały się do środka. W Poplar Springs zawalił się kościółek.
Tatkę męczył ten kaszel, dlatego ja i Lou zajmowałyśmy się obejściem. Zbierałyśmy jaja, karmiły zwierzęta, nosiły drewno i wodę ze źródła. Buntowałam się, że cała rodzina tego ode mnie oczekuje. Jeśli było coś ciężkiego do zrobienia, spadało to na mnie, a czasem na Lou. Pogoda była straszna, szybko zabrakło nam drewna na opał. Z siekierą poszłam więc do lasu i porąbałam zwalone drzewo, a potem zaprzęgłam naszą klacz Sally do sań i przywiozłam wszystko do domu. Dłonie miałam zmarznięte na kość, tak było wilgotno i zimno.
- Julie umie pracować jak mężczyzna - rzekła mama, kiedy do pokoju wniosłam drewno.
- Ktoś musi pracować jak mężczyzna - odparłam i zrzuciłam polana koło kominka. Ręce od zimna i pracy miałam całkiem szorstkie, nacierałam je więc tłuszczem, by zmiękczyć odciski i nawilżyć wysuszoną skórę. Żałowałam, że nie mogę mieć delikatnych rąk jak Rosie.

Podczas tej okropnej zimy, gdy tatko cierpiał na płucną chorobę, rzadko schodziliśmy z góry, przez co zupełnie wyczerpaliśmy nasze zapasy mąki kukurydzianej. Tatko przy najmniejszym wysiłku zaczynał kaszleć i tak słabł, że ledwo mógł ustać na nogach. Zawsze był silnym mężczyzną i teraz kłopotało go, że jest bezradny niczym dziecię.
- Można się obejść bez wielu rzeczy - mawiała mama - ale bez mąki kukurydzianej rodzina zginie. Jak nie masz mąki, to nie masz chleba ani zacierki. Nie masz w czym smażyć ryb i wiewiórek. Jak zabraknie mięsa czy kartofli, przy życiu trzyma cię tylko chleb kukurydziany. Da się długo przetrwać na chlebie i kapuście, o ile ją masz. I możesz długo żyć o samym jeno chlebie, wbrew temu, co mówi Biblia.
Wreszcie doszliśmy do ostatniego galona mąki. Mama rano piekła mniejsze bochenki.
- Masenierowi wcale się nie poprawi, jak nie będzie miał dużo jedzenia - rzekła mama. - Ani ojcu.
- Może prędzej zamarzniemy, niż umrzemy z głodu - odparłam.
- Nie mów tak - zganiła mnie mama. - Zawieź ziarno do młyna.
Na drzewach wciąż był lód, ziemię pokrywał śnieg. Pojmowałam jednak, co trzeba zrobić, choć nie miałam na to najmniejszej ochoty. Droga była zbyt stroma i śliska, by jechać wozem czy saniami, a na własnych plecach w żadnym razie nie zaniosłabym ziarna do młyna. Nawet gdyby poszła ze mną Lou, nie dałybyśmy rady. Lou była najsilniejszą z moich sióstr, niemal tak silną jak ja. Zrozumiałam, że mamy tylko jedno wyjście: zarzucić worek z kukurydzą na grzbiet konia i sprowadzić go ze zbocza. Żeby jednak utrzymać Sally, potrzebna mi była Lou.
- Lou, musisz mi pomóc - rzekłam.
- Czemu wcale mnie to nie dziwi? - odparła Lou.
Cały dzień zajęło nam zejście z góry i czekanie w kolejce, aż zmielą nasze ziarno; obecni w młynie mężczyźni popatrywali na nas, opowiadając sobie dowcipy. Do domu wróciłyśmy po zmierzchu, w drodze worki porządnie nawilgły. Mieliśmy jednak dość świeżej strawy na kilka tygodni, do czasu gdy pogoda się zmieni, a tatko będzie na tyle silny, by zjechać wozem ze zbocza.

Chociaż nie brakowało nam mleka ni mąki i Masenier najadał się do syta, jego stan wcale się nie poprawiał. Ciągle się przewracał, a potem zaczął jeszcze gorączkować i pocić się nocami. Miał okropne sny, z których zrywał się z krzykiem. Pewnego razu wołał: "Węże tańcują!", a kiedy go obudziliśmy, powiedział, że śniła mu się jama pełna węży kołyszących się w takt muzyki. Był śmiertelnie przerażony. Tak bał się tych koszmarów, że nie chciał spać. Ktoś z rodziny musiał siedzieć przy nim, kiedy już wypił herbatkę z odrobiną opium. Owej zimy, w lutym i na początku marca, wiele było takich długich nocy.
A kiedy pogoda się zmieniła i wszystko wskazywało na to, że sprawy mają się ku lepszemu, bo i tatko mniej teraz kaszlał, Masenier dostał tej strasznej gorączki. Pewnego poranka mama położyła mu dłoń na czole; był gorący jak rozżarzone węgle, a w ciągu dnia temperatura jeszcze się podniosła.
- Mamo, dlaczego nie wezwiesz Gabriela, by przybył i zadął w róg? - zapytał Masenier.
Pojęliśmy wówczas, że nie jest sobą - poprzedniego dnia na dobranoc mama czytała mu Biblię. Pod wieczór gorączka wzrosła. Kiedy człowiek ma taką wysoką gorączkę, wygląda, jakby lśnił. Masenier był rozpalony jak piec i zdawało się, że zaraz wybuchnie.
- Co możemy zrobić, żeby zmniejszyć gorączkę? - zapytał ojciec.
- Możemy natrzeć go alkoholem - rzekła mama.
Rozebraliśmy Maseniera i całego natarliśmy alkoholem. W pokoju tyle było oparów, że powinien był zamarznąć na śmierć. Na nic się to jednak nie zdało.
- Słyszałam, że gorączkującego człowieka trzeba dokładnie owinąć - powiedziała Lou.
- Cały dzień był owinięty - odrzekła Rosie.
- Nie pozostaje nam nic innego, jak wykąpać go w zimnej wodzie - stwierdził tatko.
Poszłam więc do źródła po wiadro świeżej wody. Świecił księżyc w pełni, noc była chłodna, a woda zimna jak lód.
- Gotów dostać od tego zapalenia płuc - dodałam.
- Jak nie zbijemy gorączki, mózg mu się ugotuje - odparła mama.
Słyszałam nieraz, że człowiek z wysoką gorączką ma wizje i przemawia przez niego mądrość. Słyszałam, iż należy gromadzić się wokół chorego, by usłyszeć wiadomość z nieba. Kiedyśmy wszakże ściągnęli z Maseniera okrycie i zanurzyli go w lodowatej wodzie, on nie wyrzekł ani jednego słowa, które miałoby sens. W kąpieli wołał:
- Są tu nie mający bez oczu!
I tylko o tym mówił, o nie mających bez oczu.
- Nie ma tu żadnych nie mających - uspokajała go mama. - Nikogo tu nie ma prócz nas.
Nic to jednak nie pomogło. Masenier oczy miał szeroko otwarte i bełkotał o tym, co widział.
Kiedy gorączka nie ustępuje, człowieka zaczyna ogarniać przerażenie; to tak, jakby bezradnie przyglądał się komuś, kto nieuchronnie ześlizguje się ku przepaści i w żaden sposób nie można go powstrzymać. Masenier był tak gorący, że przy dotyku parzył w dłonie.
- Musimy wywołać poty - rzekła mama.
- A jak chcesz to zrobić? - zapytał ojciec.
- Owiniemy go w pierzyny i obstawimy butlami z gorącą wodą.
- Przez to tylko się bardziej rozgrzeje - zaprotestował ojciec.
- Jedynie poty mogą go ochłodzić - stwierdziła mama.
Zebraliśmy wszystkie koce, jakie były w domu, i przykryliśmy Maseniera. Zagotowaliśmy wodę w saganach i wrzącą przelaliśmy do butelek, które wsunęliśmy pod przykrycie. W domu było tak ciepło, że ze wszystkich lał się pot. Uniosłam kołdry i spojrzałam na Maseniera. To było tak, jakby pory jego skóry zamknęły się ciasno i nie był w stanie się pocić.
- On umrze, jak czegoś nie zrobimy - rzekł ojciec.
- Co więcej możemy jeszcze zrobić? - zapytała mama.
- Dać mu gorącej herbaty z cytryną - odparł ojciec.
Rosie i ja wycisnęłyśmy cytrynę do gorącej wody, ale Masenier nie chciał pić. Nie rozbudził się na tyle, by otworzyć usta. Oczy miał zamknięte, nie reagował na słowa.
- Wypij to, kochanie. - Mama poklepała go w policzek.
- Może powinien wypić coś zimnego - rzekł papa.
- Moim zdaniem nic nie wypije - odparła mama, trzymając kubek przy zaciśniętych ustach Maseniera.
- Jak wlejemy mu to do gardła, może się zadławić - rzekł tatko.
Dochodziła już północ i ojciec nakręcał zegar na kominku. Kiedy przekręcał klucz, spojrzał na Maseniera; w jego wzroku malowała się wielka troska. Ojciec sam wciąż jeszcze był słabowity po chorobie płuc.
- Zaniosę go do lekarza - oznajmił.
- Nie możesz tam iść w środku nocy - sprzeciwiła się mama.
- Zniosę go z góry, a Julie będzie szła z latarnią - odparł ojciec. Zawsze zwracał się do mnie, gdy czegoś potrzebował. Kiedy była jakaś ciężka robota do wykonania, zawsze spadała na moje barki. Nie miałam nawet pojęcia, czy choroba Maseniera nie jest zaraźliwa. Bałam się go dotykać.
- Dlaczego ja? - zapytałam.
- Bo jesteś najsilniejsza z rodziny - odrzekła mama. - A poza tym każdy musi robić to, co do niego należy.
Mama wiedziała, jak mnie zawstydzić, gdym próbowała wymigać się od pracy.
- Dobrze, już dobrze - powiedziałam; tak zawsze mówiłam, kiedy oczekiwano ode mnie zrobienia czegoś, czego nikt inny nie miał ochoty robić.


Była mroźna czysta noc, na niebie świecił księżyc. W otwartych miejscach nie potrzebowaliśmy nawet naftowej lampy, mimo to zapaliłam ją i trzymając niczym słup światła, szłam przed ojcem, który na prawym ramieniu niósł Maseniera okutanego w pled. Czasami Masenier pojękiwał, lecz tak mocno spał, że w ogóle nie wiedział, co się dzieje.
Kiedy wszakże wkroczyliśmy w las, lampa okazała się niezbędna, bo tam, gdzie promienie księżyca nie docierały, było czarno jak w studni. Nocą las pachnie inaczej; podążając ścieżką, myślałam, że wyczuwam zapach gnijących liści i wody w gałęziach. Myślałam też, że bliska już pora, by okryte warstwą jesiennych liści orzechy leszczyny zaczęły kiełkować. Nic nie jest słodsze od kiełkującej leszczyny. Myśl o orzechach rozweseliła mnie trochę.
Gdzieś w lasach, niedaleko domostwa Jetera, zaszczekał pies. Z gór odpowiedział mu skowyt, przypominający jęki osoby dręczonej straszliwym bólem.
- Co to jest? - zapytałam.
- Żbik, bez dwóch zdań - odparł ojciec.
Wycie rozległo się ponownie, tym razem bliżej.
- Pewnie idzie za nami - rzekłam.
- To tylko żbik - powtórzył ojciec; z jego głosu wywnioskowałam, że brakuje mu tchu.
- Daj, ja poniosę Maseniera.
- Ty masz latarnię - odrzekł ojciec. - Poradzę sobie.
Lecz był wyczerpany. Zbyt się wstydził, by to przyznać, ale był u kresu wytrzymałości.
- Nie pomożesz Masenierowi, jeśli całkiem opadniesz z sił.
- Mogę go nieść - oznajmił ojciec. Zrobił jeszcze kilka kroków, upór bowiem nie pozwalał mu się przyznać do zmęczenia, w końcu jednak musiał przystanąć, by złapać oddech.
- Daj mi go - powtórzyłam.
Postawiłam latarnię na ziemi i odebrałam Maseniera z objęć tatki, który był tak słaby, że ręce mu się trzęsły, gdy mi go podawał. Masenier wcale nie wydawał się ciężki, tylko był bezwładny jak worek mąki. Bałam się go dotykać, nie miałam jednak wyboru. Przerzuciłam sobie brata przez ramię i ruszyłam za ojcem. Zejście na dół zajęło nam godzinę.

Doktor Prince mieszkał w jednym z wielkich domów we Flat Rock. Był synem starego sędziego Prince'a, założyciela Flat Rock, i zwykle część roku spędzał w Charleston. A kiedy przebywał we Flat Rock, leczył zarówno mieszkańców miasteczka, jak i ludzi z gór. Czasami na koniu, z lekarską torbą przytroczoną do siodła, jeździł po turniach aż do odległych jaskiń za Pinnacle.
Wiedziałam, że doktor na frontowym podwórku trzyma wielkiego kundla. Wszyscy widzieli tego psa. Nie miałam tylko pojęcia, co zrobimy, jak będziemy już koło domu, ponieważ zwierzę znane było z agresywności.
Chociaż Masenier nie wydawał się ciężki, kiedym go wzięła na ręce, jego drobne ciałko z każdym krokiem nabierało wagi, jakby przybywało mu funtów wraz z pokonywaną przez nas drogą. Wyprostowałam plecy i mocno splotłam ręce wokół brata, podążając za ojcem, który wywijał latarnią. Wciąż byłam zła, że muszę nieść Maseniera, i to dodawało mi sił.
Kiedy z lasu wyszliśmy na otwarte pola otaczające Flat Rock, księżyc świecił tak mocno, że można było pomyśleć, iż to środek dnia. Niemal potrafiłam dostrzec zieleń trawy porastającej brzeg strumienia, rosa połyskiwała niczym korale, a okna domów błyszczały, jakby w środku paliły się lampy. Byłam bardzo zmęczona, bolały mnie ręce i nogi drżały, gdyśmy wreszcie dotarli do celu.
Jak było do przewidzenia, pies od razu zaczął ujadać. Zbiegł z ganku do furtki i warczał. Pożarłby każdego, kto odważyłby się wejść na podwórze.
- Zawołaj doktora - rzekł tatko.
- Dobrze, ale wpierw złapię oddech. - Przerzuciłam Maseniera na lewe ramię i krzyknęłam: - Doktorze Prince!
Kundel jeszcze bardziej się rozjazgotał. Usłyszałam też jakiś ruch w domu.
- Hej, doktorze Prince! - zawołałam ponownie.
W domu zapaliło się światło i ktoś otworzył drzwi.
- Kto tam jest?
- To ja, Julie Harmon z ojcem. Masenier jest bardzo chory.
- Jest tam z wami?
- Tak, przynieśliśmy go.
Doktor przywołał psa na ganek i trzymał przy nodze, gdyśmy wchodzili do domu. Kundel warczał, kiedy go mijaliśmy. Dom był wielki i elegancki, z wysokimi sufitami, mnóstwem lamp i luster. Doktor poprowadził nas do gabinetu, którego ściany zastawione były regałami pełnymi książek. W domach bogatych ludzi zawsze unosi się zapach wody toaletowej i jakiegoś mydła.
Położyliśmy Maseniera na stole zajmującym środek pokoju, a doktor przyniósł lampę, żeby lepiej widzieć chorego. Doktor miał wielkie wąsy, jak ten Niemiec Bismarck. Ściągnął pled i zbadał Masenierowi puls.
- Od jak dawna ma gorączkę? - zapytał.
- Od dwóch dni - odrzekł ojciec.
Lekarz pochylił się i powąchał oddech Maseniera, a potem przyłożył mu ucho do serca.
- Czy może chorować od świeżego mleka? - zapytał.
- Za wcześnie, krowy jeszcze nie wyszły na pastwisko - rzekł ojciec.
- W takim razie to musi być tyfus - stwierdził doktor.
Już miałam powiedzieć, że nikt inny na górze nie ma tyfusu, lecz zrezygnowałam. Kimże byłam, by sprzeciwiać się doktorowi Prince'owi?
Lekarz podszedł do półki i wziął butelkę czerwonawego syropu.
- Podamy mu to - rzekł.
Musiałam podnieść głowę Maseniera, a tatko siłą otworzył mu usta. Nie sądzę jednak, by brat wiedział, co się dzieje, kiedy doktor łyżką wlał mu syrop w usta. Trochę płynu wyciekło z kącików ust, przypuszczam wszakże, że jakaś część spłynęła do gardła. Masenier zbyt mocno spał, by się orientować.
- Musicie pilnie go obserwować - oznajmił lekarz, wręczając ojcu butelkę. - Każda gorączka jest inna.
- Przykro mi, ale nie mam pieniędzy - powiedział tatko.
- Możecie zapłacić mi później - odparł doktor Prince. Ze sposobu, w jaki to powiedział, szybko i bez zastanowienia, pojęliśmy, iż jest bogaty i nie potrzebuje naszych pieniędzy.
- Przyniosę panu dolara, jak tylko sprzedam kury - dodał tatko.
- Nie ma powodu do pośpiechu.
Doktor Prince odprowadził nas do drzwi i przytrzymał wielkiego kundla za obrożę, podczas gdy my szliśmy do furtki. Przez cały czas naszej wizyty nie zobaczyłam żadnego ze służących doktora.
Zanim jeszcze wyruszyliśmy w drogę powrotną, wiedziałam, że ojciec jest zmęczony. Ja sama czułam słabość w plecach i nogach, a w ramionach piekący ból. Mieliśmy jednak przed sobą cztery mile, w dodatku pod górę.
- Ja poniosę Maseniera - rzekłam.
- Będziemy się zmieniać - odparł ojciec.
- Poniosę go teraz po płaskim, a ty go weźmiesz na zboczu.
- Oboje opadniemy z sił - stwierdził ojciec.
- Odpocznę, jak ty go będziesz niósł.
Wzięłam Maseniera od ojca. Chłopiec spał głęboko z głową opartą o moje ramię. Modliłam się: "Panie, spraw, byśmy donieśli go do domu. Nie pozwól mu umrzeć tutaj, na ścieżce, w wilgotnym nocnym powietrzu". Nigdy wcześniej nie modliłam się tak żarliwie.
Noc była piękna, piękniejszą trudno sobie wyobrazić. Promienie księżyca odbijały się od wody w strumieniu, rosa połyskiwała na trawie. Przed nami niczym cienie wznosiły się góry. Była pewnie trzecia nad ranem, w górach panował taki bezruch i spokój, że można było pomyśleć, iż nadszedł oto dzień Sądu Ostatecznego i wszystkie nasze troski i męczarnie doczesne dobiegły końca. Wówczas po raz pierwszy pojęłam, że wygląd świata nie ma najmniejszego związku z tym, co przeżywają ludzie.
Splotłam ręce wokół Maseniera, jakbym nigdy nie miała wypuścić go z objęć, i mocno stawiałam stopy na ziemi, by kroki uczynić pewnymi. Jeśli przyjdzie mi nieść brata przez całą drogę do domu, zrobię to. Pragnęłam tylko mieć to za sobą. Czułam, że mam w sobie siłę, z której nigdy dotąd nie korzystałam; może teraz jest pora, by to uczynić.
Tatko zapalił pochodnię, kiedyśmy weszli w las i ruszyli pod górę. Cisza panowała absolutna, słyszałam wyraźnie nasze oddechy i trzepot płomienia w latarni. Czasami z drzew spadała szyszka albo gałązka. Nigdy wcześniej nie widziałam tak spokojnego lasu. Nie było słychać szczekania psów, a żbik pewnie musiał znaleźć towarzyszkę, bo przestał skowytać.
Kiedy zdobywasz się na wielki wysiłek, ogarnia cię otępienie; to tak, jakby twoje nogi szły same, bez udziału woli. Mnie jednak po jakimś czasie zaczęło pulsować w plecach i każdy krok sprawiał mi ból, jakbym w ramionach miała skurcze.
- Mam go wziąć? - zapytał ojciec, gdyśmy przeszli jakąś milę.
- Jeszcze go poniosę - odrzekłam. Pomyślałam, że gdyby udało mi się dojść do ławki koło źródła Rileya, moglibyśmy tam odpocząć i dać Masenierowi zimnej wody. Potem ojciec by go wziął i niósł przez resztę drogi.
- To dodatkowa mila - stwierdził tatko.
To cztery dodatkowe mile, pomyślałam, nic jednak nie rzekłam. Kiedy człowiek ma przed sobą trudne zadanie, zwykle ma też zły humor i ostry język. Mama zwykle powtarzała: "Duma z siebie jest słabością". Lepiej wykorzystać oddech na pokonanie ścieżki, na zmaganie się z górami, powiedziałam sobie w duchu.
Koło miejsca, gdzie mech rośnie pod wawrzynowymi krzewami, poczułam, jak Masenier sztywnieje w moich ramionach. Pomyślałam, że pewnie się obudził i przeciąga, że syrop doktora dobrze na niego podziałał. Jednakże jego plecy wygięły się zbyt mocno.
- Nie śpisz, maleńki? - rzekłam. Klepiąc go po plecach, odniosłam wrażenie, jakby cały drżał.
- Obudził się? - zapytał ojciec.
- Na to wygląda - odparłam, bo Masenier wiercił się w moich objęciach jak dziecko, które rwie się do skoku, mimo że mocno je trzymasz. Coś wszakże było nie tak, ponieważ cały dygotał. - Przysuń lampę - rzekłam do tatki.
W świetle lampy zobaczyłam twarz Maseniera. Oczy miał szeroko otwarte, jakby patrzył na coś straszliwego, a usta rozchylone do krzyku, tylko że nie wydobywał się z nich żaden dźwięk poza szczękaniem zębów. Wyglądał, jakby zobaczył rzecz najokropniejszą z możliwych i to przeraziło go śmiertelnie.
- Czy on umiera? - zapytałam.
- Ma atak - odparł ojciec.
Teraz Masenier wierzgał nogami, a całym jego ciałem wstrząsały dreszcze. Nie wiedziałam, co robić. Czy powinnam położyć go na ziemi? A może śpiesznie ruszyć w stronę domu? Lub też z powrotem pójść do doktora?
- Połóż go tutaj - polecił tatko, oświetlając mech rosnący obok ścieżki. Uklękłam i położyłam Maseniera. Strasznie było patrzeć, jak skręca się i kopie obiema nogami. Nigdy przedtem nie widziałam człowieka mającego atak.
- Włóż mu coś między zęby, żeby nie połknął języka - rzekł ojciec.
Do dyspozycji miałam jedynie róg pledu, którym Masenier był owinięty. Złożyłam materiał we dwoje i wsunęłam w okryte pianą usta brata. Głowa mu przy tym odskoczyła do tyłu.
A potem zaczął kaszleć. Widziałam wyraźnie, że się dusi. Zastanawiałam się, czy jednak nie połknął języka, a może dławi się śliną? Wsunęłam mu palec do gardła, by usunąć to, co tam utknęło, i poczułam, jak coś wlewa mu się w usta.
- On się dusi! - krzyknęłam.
Ojciec zniżył latarnię i zobaczyliśmy, że Masenier wymiotuje. Z jego ust wydobywały się białe strugi.
- Mój Boże - westchnęłam, bom myślała, że wymiotuje mlekiem lub białym sosem. Lecz to, co wychodziło mu z ust, wiło się i kłębiło. To były robaki, mnóstwo białych robaków. Masenier kaszlał i wymiotował ciągle nowymi robakami.
- On się dławi - rzekł tatko; wsadził mu rękę w usta i wyciągnął kłębek robaków. Zadrżałam, patrząc na to. Ojciec ponownie wsunął dłoń, by oczyścić gardło. A kiedy skończył, chłopiec oczy i usta miał otwarte, lecz się nie poruszał.
- Zrób coś, żeby zaczął oddychać - krzyknęłam, potrząsając bratem.
Tatko nacisnął mu na klatkę piersiową i przystawił ucho do serca.
- Nie oddycha - rzekł. W świetle latarni widać było otwarte oczy i usta Maseniera.
- Co możemy zrobić? - zapytałam.
Patrzyliśmy tylko na to drobne ciałko, a mnie do głowy nie przychodził żaden pomysł. Coś poruszyło się w nozdrzach Maseniera. To kolejny robak znalazł drogę wyjścia przez nos.

Siedziałam na zimnej ziemi i czułam, że życie ludzkie nic nie znaczy na tym świecie. Ludzie rodzą się, cierpią i umierają, a wszystko to jest nieistotne. Księżyc świecił nad koronami drzew, w lesie panował spokój. Słyszałam delikatny szum strumienia spływającego w dół zbocza, góry stały niewzruszone jak zawsze. Grunt pode mną był solidny, lecz mały Masenier nie żył. Nic nie mogliśmy na to poradzić, nikogo to nie obchodziło prócz ojca i mnie. Świat był dokładnie taki sam, jaki był przedtem i jaki będzie później, zajmował się swoimi sprawami.
Musiało minąć dobre kilka minut, nim zebraliśmy siły, by podnieść Maseniera z ziemi. Nieśliśmy nasz ciężar na zmianę z tatkiem, do domu dotarliśmy o pierwszym brzasku. Mama i Rosie czekały, lampa na kominku wciąż się paliła.

 


Dwa

Po śmierci Maseniera zostałyśmy cztery siostry, według starszeństwa: Rosie, Lou, ja i Carolyn. I teraz wszyscy psuliśmy Carolyn niemal tak samo jak przedtem Maseniera, i tak samo jak on nigdy nic nie musiała robić. To było tak, jakbyśmy musieli kogoś rozpieszczać, a skoro nasz beniaminek odszedł, Carolyn naturalnym trybem zajęła jego miejsce. Mama szyła jej śliczne różowe sukienki zdobione koronkami i wstążkami, kręciła włosy w loki i wiązała różowe kokardy. Carolyn przypominała bardziej lalkę niż zwykłe dziecko.
Płuca tatki coraz bardziej słabły. Jeśli się przepracował, przemókł na deszczu lub zmarzł w przeciągu w kościele, zaraz odzywały się jego płuca. Jeśli przemoczył nogi, kosząc trawę, to jeszcze przed północą kaszlał i spluwał w kominek. Zawsze był silnym mężczyzną, ale choroba całkiem odebrała mu siły. A kiedy bolało go w piersiach, kaszel nie pozwalał zasnąć ani jemu, ani nam.
Reszta rodziny - z wyjątkiem Carolyn - pracowała ciężko. Mamie z wiekiem coraz bardziej dokuczały plecy; bywało, że nie mogła się wyprostować i chodziła zgięta. Cokolwiek to było, reumatyzm czy coś w jej wnętrznościach, kiedy czuła się źle, na nas, dziewczęta, spadało więcej obowiązków.
Rosie chętnie wywiązywała się ze swojej części robót domowych. Nigdy nie lubiła pracy w polu czy obejściu, za to z lubością gotowała, szyła i robiła na drutach; umiała też wyszywać i szydełkować. Pomagała w odkurzaniu i sprzątaniu, najchętniej jednak krzątała się w kuchni albo siedziała przy kominku z kotem na kolanach i szydełkiem albo drutami w ręku, z delikatnych supełków wiążąc kolejne narzuty, kamizelki, swetry, skarpety. Torba z włóczką, drutami i dodatkowymi szydełkami stała na podłodze obok fotela.
Nad wszystkie zajęcia jednak Rosie przedkładała gotowanie. Zawsze trzymała ogień w piecu i garnek z ciepłą kawą na blasze. Popijała kawę, kiedy wyrabiała ciasto na placek albo wekowała truskawki na zimę. Miała własne pudełko z przyprawami i ziołami na półce i nikomu nie pozwalała go dotykać. Suszyła zioła z małego ogródka na zboczu, a potem wkładała do butelek i słoików niczym jakiś aptekarz.
- Nikomu nie wolno dotykać moich ziół - oznajmiła. - Mogą się pomieszać.
- A skąd wiesz, że już się nie pomieszały? - zapytała kiedyś Lou.
- Poznaję je po wyglądzie i zapachu - odparła Rosie. Zdjęła zakrętkę z butelki i powąchała.

Lou była jedyną z moich sióstr, która godziła się pracować na dworze. Nie sądzę, by to lubiła, ale chętnie pomagała, nigdy mi nie odmówiła. Jak już wspomniałam, kiedy tatko zachorował, do mnie należała troska o zwierzęta i zbiory. Najważniejszą sprawą przez cały rok było dostarczanie drewna na opał, musieliśmy bowiem palić czymś w piecu kuchennym i kominku. Trzeba było ogrzewać dom, gdy tatkę męczył kaszel, a to oznaczało mnóstwo drewna.
Odkąd tylko trochę dorosłam, chodziłam z ojcem po drewno. Umiałam posługiwać się piłą i siekierą, to ja zawsze rozdzielałam pniaki na szczapy dla mamy. O wiele gorzej radziłam sobie z rąbaniem większych kawałów drewna. Z trudem unosiłam młot i serdecznie nienawidziłam ostrego dźwięku stali zgrzytającej o stal, gdy młot trafiał w klin.
Pomaganie wszakże to jedno, a konieczność wykonania całej pracy samodzielnie to zupełnie coś innego. Odkąd tatko na długie okresy kładł się do łóżka, bo ledwo łapał oddech, ktoś musiał przywozić do domu pełne wozy lub sanie pni, musiał je ciąć i rąbać, i składać koło ganku, tak by mama, Rosie lub mała Carolyn mogły bez trudu po nie sięgać. Choć po prawdzie Carolyn rzadko dotykała rzeczy równie szorstkiej i ciężkiej jak drewno. Praca po prostu spadła na moje barki, choć nikt mi nie wyjaśnił, dlaczego tak ma być. A skoro była koniecznością, nie pytając już o nic, dzień po dniu ją wykonywałam.

Owej zimy pięć śród z rzędu padał śnieg. A kiedy nie sypał śnieg, z nieba padał deszcz ze śniegiem. Potem nadchodziła odwilż i wszystko zaczynało topnieć. Później znowu chwytał mróz i woda zamarzała, tak więc w lasach warstwy lodu i śniegu układały się jak na torcie.
Śnieg był twardy i śliski, koń ledwo mógł po nim chodzić. Wówczas też nasza krowa ześlizgnęła się z pastwiska i zawisła na gałęzi, tracąc przy tym cielę. Ziemia była bardziej śliska niż tafla szkła.
- Koń nawet nie utrzyma się na nogach, a już na pewno sani nie pociągnie - stwierdziła Lou.
- W takim razie my będziemy musiały je pociągnąć - odparłam.
- Słyszałam, że można harować jak wół, ale nigdy jak koń - skomentowała Lou.
Inna możliwość dowiezienia drewna do domu nie przychodziła mi do głowy. Zaniosłyśmy siekierę i piłę do lasu za pastwiskiem, gdzie pod ciężarem lodu zawaliło się kilka drzew. Zanim zaczęłyśmy piłować, skruszyłam z pnia lodową pokrywę. Wyglądało to tak, jakby każdą gałązkę wielokrotnie malowano grubym na cal lodem.
Najistotniejszą sprawą przy piłowaniu jest ciągnięcie. Pod żadnym pozorem nie można piły pchać, trzeba ją po prostu na zmianę ciągnąć ku sobie. Jeśli ktoś zacznie ją popychać, ostrze utknie, a wy opadniecie z sił, nim jeszcze w ogóle zaczniecie. Tatko mnie tego nauczył. Tylko że Lou nie miała zbyt wielkiego doświadczenia w piłowaniu. Jak już pociągnęła piłę ku sobie, zaraz też próbowała ją pchać ku mnie. Piła wyginała się i blokowała w drewnie, a ja musiałam dwa razy bardziej się namęczyć.
- Nie rób tak, po prostu ją puść - powiedziałam.
- Ja tylko chcę ci pomóc - odrzekła Lou.
Ponieważ pień był zamarznięty, to trudno go było ciąć. W świeżym drewnie jest sporo wody, zamarznięte twardością nie ustępuje skale. A kiedy Lou pchała piłę, nie mogłam jej pociągnąć.
- Nie pomagaj mi, tylko zajmij się sobą - poradziłam.
Kiedy po kilku pociągnięciach zaczęło iść nam gładko, Lou bezwiednie znowu zaczęła popychać piłę.
- Nie pchaj! - wrzasnęłam.
Po trzymaniu piły przez pół godziny dłonie tak ci sztywnieją, że nie możesz ich otworzyć. Palce zawinięte są wokół uchwytu i bardzo bolą, gdy próbujesz je wyprostować.
Pocięłyśmy pień na trzy dwudziestocalowe kłody. Plecy mi zesztywniały i bolały palce.
- Odpocznijmy - zaproponowałam.
- Jak zrobimy sobie przerwę, to zmarzniemy - sprzeciwiła się Lou.
- Cała płonę - rzekłam. Pot spływał mi strumykiem po plecach i skroniach, mimo iż temperatura spadła poniżej zera. - Mam tylko nadzieję, że żaden mężczyzna nie zobaczy nas przy takiej pracy.
Lou pociągnęła piłę ku sobie i z trudem łapiąc oddech, zapytała:
- Czemu nie?
- Bo nigdy nie będzie uważał nas za damy.
- Ale my nie jesteśmy damami - zauważyła Lou.
- Nie chcę wyglądać jak parobek.
- A może jakiemuś mężczyźnie właśnie to będzie odpowiadać.
- Ale mnie na takim mężczyźnie na pewno nie będzie zależeć.
- No i kto tu jest wybredny - rzekła Lou.
Zrobiłyśmy sobie przerwę, kiedy przecięłyśmy pień do końca. Wyprostowałam się i położyłam dłonie na biodrach.
- Każdy mężczyzna, któremu zależy tylko na tym, żeby żona umiała gotować i zaopatrzyć się w drewno do kominka, albo jest kaleką, albo za stary i żadnego pożytku kobieta i tak z niego nie będzie miała - oznajmiłam.
- A kiedy mężczyzna jest za stary na to, by był z niego pożytek? - zapytała Lou.
- Nie wiem dokładnie, ale po przekroczeniu określonego wieku przestaje być użyteczny.
- To jak się o tym przekonasz, nim go poślubisz?
- Musisz być sprytna - odparłam. Kiedy tak stałam, czułam, jak przenika mnie chłód.
- Albo najpierw go wypróbować - rzekła Lou.
- Lou! - wykrzyknęłam. Moja siostra zawsze lubiła wygłaszać najbardziej przewrotne myśli, jakie tylko przychodziły jej do głowy.
- Zawsze to lepsze niż poślubienie kogoś, z kogo nie będziesz miała pożytku.
Puściwszy uchwyt piły, z początku dłonie miałam zdrętwiałe. Kiedy jednak wyprostowałam palce, bolały mnie tak, jakbym je posiniaczyła.
Wiedziałam, że Lou myśli o małżeństwie. Była ode mnie starsza o dwa lata i rozmyślała o zamążpójściu, odkąd rok wcześniej zaczęła chodzić do kościoła z Garlandem Hughesem. Była dla niego słodsza niż cukierek, kilka razy wybrali się na przejażdżkę bryczką jego ojca, aż wreszcie Lou usłyszała, że Garland ma dziewczynę w Pleasant Hill, którą czasami odwiedza i która spodziewa się dziecka. Od tamtej pory nie chciała wracać z nim do domu. Jednakże zrzędziła okropnie i widać było, że dalej zaprząta sobie nim głowę. Była wściekła na Garlanda, ale nie przestało jej na nim zależeć, wcale nie.
Ja pewnie też z takim zapamiętaniem oddawałabym się rozmyślaniom o chłopcach i małżeństwie jak moja siostra, gdybym nie musiała tak ciężko pracować. Wyglądało na to, że zajęcia, przy których potrzebna jest moja pomoc, nie mają końca. Tatko powtarzał, że nie wie, co by beze mnie zrobił.
- Ten, co się z tobą ożeni, będzie miał szczęście - powiedział mi. - Ze wszystkich moich córek jesteś najlepsza.
Jego słowa sprawiły mi zadowolenie, bo nie należał do pochlebców, rzadko zwłaszcza chwalił córki. Z drugiej zaś strony zadawałam sobie pytanie, czy tatko tak miło by do mnie mówił, gdyby istotnie jakiś mężczyzna poprosił go o moją rękę. Bo też jakby sobie beze mnie poradził? Co by zrobił, gdyby nikt nie przynosił drewna ani nie okopywał zboża? Potrafiłam zaprząc konia tak samo zręcznie jak tatko, umiałam też prowadzić pług i żąć zboże. Pomagałam mu nawet bić świnie, choć zwykle sprowadzał jakiegoś pomocnika, gdy świnia była już oczyszczona i gotowa do zawieszenia na haku, na którym usuwano z niej wnętrzności i rozbierano na części.
A ponieważ byłam tak bardzo zajęta, chłopcy mnie ignorowali. Dziewczyna wie, jak zwrócić na siebie oczy młodzieńców. Ja jednak nie miałam dość wolnego czasu, by poprawiać sobie urodę i uczyć się sztuki kokieterii. Och, myślałam o tym, jak myślałaby każda zdrowa dziewczyna, i cieszyłam się, gdym w kościele albo w mieście widziała przystojnego młodzieńca. Niekiedy na samą myśl o takim młodzieńcu przechodził mnie dreszcz.
Zawsze jednak chodziło mi o takiego młodzieńca, któremu cała bym się oddała. Nie miałam na myśli tych nerwowych chłopców, którzy patrząc na ciebie, nie potrafią powstrzymać się od mrugania. Myślałam o silnym mężczyźnie, który wie, czego chce, i bliską mu dziewczynę też może tego nauczyć. Pragnęłam takiego, co ma przed sobą cel. Przypuszczam, że chodziło mi o dojrzałego mężczyznę, nie o chłopca.
Cóż jednak dobrego mogło wyniknąć z dumania o chłopcach, kiedy tatce potrzebna była moja pomoc; dłonie miałam szorstkie i zgrubiałe od siekiery, łopaty i gracy, nie chciałam, by jakikolwiek młodzieniec na nie patrzył, a co dopiero trzymał w swoich rękach, czując przy tym odciski i obrzmiałe kłykcie. Od ciężkiej pracy stawy w dłoniach puchną i palce tracą swój ładny kształt. Nie wiedziałam, czy moje dłonie kiedyś jeszcze znowu staną się miękkie. Nie były takie, odkąd trochę podrosłam, odkąd zaczęłam pracować z tatką.

Kiedy z Lou nacięłyśmy dziesięć kłód, załadowałyśmy je na sanie. Niełatwe to było zadanie, wtoczyć ciężkie pniaki tak, żeby nie spadły, przynajmniej jednak po lodzie szło nam lepiej, niż gdyby ziemię pokrywały liście. Drewno na sanie trzeba układać poprzecznie, bo wtedy poręcze na bokach trzymają je na miejscu. Dziesięć kłód stanowiło spory ciężar i powątpiewałam, czy damy radę z Lou pociągnąć sanie.
Dobrze jednak było odpocząć od piłowania. Podniosłyśmy liny przywiązane do płóz.
- Nigdy nie przypuszczałam, że będę wołem - zauważyła Lou - w każdym razie nie w taki sposób.
Prychnęłam, aczkolwiek zbyt mocno już ciągnęłam, by się roześmiać. Płozy przymarzły i najpierw trzeba było je oderwać. Wyglądało też na to, że trochę się zapadły w lodzie. Ciągnęłam jedną linę, Lou drugą, nie byłyśmy jednak zdolne ruszyć sań. Dwa razy się pośliznęłam i obtłukłam kolana.
- To jest za ciężkie - orzekła Lou.
Doszłam wszakże do wniosku, że nie miałoby sensu wieźć do domu tylko połowę drewna.
- Spróbujmy pociągnąć na boki - zaproponowałam. Szarpnęłyśmy liny na na lewo, lecz bez skutku. Nie miałam pojęcia, co dalej robić. A potem dostrzegłam kij oparty o zwalony dąb. Wzięłam go i podłożyłam pod płozę.
- Ciągnij! - krzyknęłam na Lou.
Siostra szarpnęła i wreszcie płozy się oderwały. Rzuciłam kij i złapałam linę, po czym ruszyłyśmy przez las. Musiałyśmy pochylać się tak bardzo, że kolanami niemal dotykałyśmy śniegu, lecz sanie posuwały się do przodu, a my zbliżałyśmy się do domu.

W domu pełnym dziewcząt zawsze wybuchają sprzeczki dotyczące podziału pracy. Kiedy tatce choroba nie pozwalała wychodzić na dwór, naturalnym trybem wszyscy ode mnie oczekiwali, że będę karmiła bydło i doiła, a także zaopatrywała dom w opał. Kiedy wszakże stan tatki się pogorszył i wcale nie chciał poprawić, ktoś musiał także nim się opiekować, ponieważ mama w ogóle nie była do tego zdolna. I były też sprawy, którymi moje siostry nie chciały się zająć, a które trzeba było załatwić, jak na przykład podnoszenie ojca, by usiadł na nocniku, kąpanie go co tydzień, przewracanie na łóżku podczas zmiany pościeli. Oczywiście wszyscy spodziewali się, że ja to zrobię, bo któż pragnąłby oglądać rodzonego ojca, jak robi kupkę do nocnika, albo myć go całego ściereczką?
Jednakże ktoś musiał to robić i ktoś musiał pomagać mamie, i ktoś musiał czuwać nocami. A owej zimy mamę bardzo bolały plecy, tak bardzo, że ledwo mogła się schylać i podnosić ciężary.

Tak więc to ja musiałam siedzieć przy tatce nocami, kiedy płuca tak mu dokuczały, że nie mógł złapać tchu. Po całym dniu pracy w polu spałam trochę między ósmą a północą, albo w łóżku, albo drzemiąc w fotelu przy kominku. Później wstawałam, by siedzieć z ojcem, a reszta domowników kładła się spać. Człowiekowi potrzeba o wiele mniej snu, niż można by przypuszczać. Ktoś z rodziny czasami później szedł spać albo wstawał w środku nocy, lecz to ja czuwałam najdłużej, trzymałam, by tak rzec, wartę.
Nie pozwalałam, by lampa zgasła w czasie tych godzin, gdy tatko walczył o oddech. Straszna to była rzecz patrzeć i słuchać, jak dorosły mężczyzna próbuje złapać powietrze niczym dziecko chore na krup. Myślę, że to był jeden z powodów, dla których rodzina pragnęła znaleźć się daleko od niego. Pod koniec marca tatko wciągał powietrze ledwo do połowy. Krztusił się, dławił i kaszlał tak, jakby brakowało mu tchu do tego kaszlu i zaraz miał pęknąć. Twarz mu czerwieniała i pokrywała się plamami jak u człowieka z gorączką.

Noc, o której teraz opowiadam, zdarzyła się pod koniec marca. Wiał wiatr, w ciągu dnia padało, a potem zrobiło się zimno. Drzewa judaszowe już kwitły, choć podejrzewam, że sporo kwiecia wicher po prostu zwiał. Był tak silny, że wpychał powietrze do komina, płomienie migotały i po domu rozchodził się dym, co zresztą tatce wcale nie pomagało oddychać. Wiatr huczał po górach jak tysiąc wodospadów. Cała rodzina poszła już spać. Za każdym razem, gdy powiew uderzał o dom, okiennice trzeszczały.
- Tatku, chcesz, żebym zagrzała wody? Mógłbyś wdychać parę - zaproponowałam.
- Nic… to… nie da - wykrztusił ojciec. Wcześniej pluł krwią, trochę zostało w kąciku ust.
- A może zagrzeję kamienie i włożę ci pod pościel?
Potrząsnął głową. To było tak, jakby długa walka z chorobą, którą prowadził przez całą zimę, odebrała mu wszystkie siły, i teraz się poddał.
Wicher uderzył w dom tak, jakby ktoś ciosem pozbawił człowieka tchu; usłyszałam, że na strychu coś się przewróciło. Wokół panowała ciemność, rozpraszana jedynie światłem lampy na nocnym stoliku.
Tatko kaszlał tak mocno, że oczy niemal wyskoczyły mu z orbit, plecy wygięły się w łuk, a całe ciało drżało. Patrzył przy tym prosto przed siebie, jakby spoglądał na coś oddalonego o setki mil.
- Chcesz może syropu? - zapytałam. - Mama zrobiła łagodzący syrop z miodu i alkoholu, dodała też do niego trochę kamfory z opium.
Chociaż tatko znowu pokręcił głową, wzięłam butelkę i podałam mu łyżkę syropu.
- To… nic nie da - wydyszał.
- Musisz przestać kaszleć - rzekłam - bo inaczej się udusisz.
Wlałam mu trochę w usta, ale tatko się rozkaszlał i wypluł wszystko. Druga próba skończyła się tak samo.
Problem z chorym na płuca polega na tym, że nie ma on płuc, którymi mógłby oddychać. Są tak zżarte przez chorobę, że nie zatrzymują powietrza. Tylko że płucom się wydaje, że jeśli będą kaszleć, pozbędą się tego, co je zatyka, i wreszcie zaczerpną tchu. Kaszel jednak nic dobrego nie przynosi. A coraz więcej kaszlu sytuację jeszcze pogarsza.
Zaczynałam się bać. Płomień lampy świecił mocno, przedmioty nabrały ostrych kształtów, zdawały się czymś innym, większym niż normalnie. Zadrżałam na myśl o tym, co się dzieje.
Co mam zrobić? W żaden sposób nie umiałam pomóc tatce. Przerażona pochyliłam się nad nim, by podać mu trochę ciepłej wody z sokiem cytrynowym. Wiedziałam, że jest spragniony. Był wysuszony od kaszlu i od zmagań o powietrze. Próbował się napić, kiedy wszakże płyn spłynął mu do gardła, zaczął kaszleć. Ciepła woda z cytryną rozprysła się po pościeli. Musiałam wytrzeć mu twarz, potem znowu spróbowałam.
Cierpiałam, patrząc, jak bardzo spragniony jest powietrza i płynu, a równocześnie niezdolny, by je przyjąć. Przystawiłam szklankę do jego ust, a on znowu zakaszlał, lemoniada pociekła mu po brodzie. Usta miał popękane jak u chorych ludzi. Kiedy kaszlał, z pęknięć płynęła krew i trudno było stwierdzić, czy to krew z płuc czy z warg. Przypominał mi się Masenier dławiący się podczas kaszlu. Robiło mi się niedobrze od tego widoku.
Przez całe swoje życie tatko był najsilniejszym z ludzi. W młodości dźwigał dwustufuntowe worki. Kiedyś podniósł załadowany wóz, podczas gdy jego brat naprawiał koło. Przynosił z lasu zastrzelonego jelenia. A teraz jego klatka piersiowa się zapadła i wyglądał żałośnie. Ramiona miał wychudzone, choć dłonie pozostały wielkie i stwardniałe od pracy. Serce mi pękało, gdym na niego patrzyła.
Ludzie chorzy na płuca wydają szczególną woń. Jest to zapach krwi, ropy i gorączki, zmieszany z powietrzem wiszącym nad łóżkiem i wypełniającym pokój. Jest to zapach krwi świeżej i starej. Zapach jątrzącej się rany.
Tatko uniósł się z poduszki, próbując zaczerpnąć tchu. Dyszał, jakby chciał połknąć cały świat, w ten sposób łapiąc w usta trochę powietrza, skoro w płucach nie było na to miejsca. Pocił się z wysiłku.
- Boże - rzekłam bez zastanowienia - spraw, by tatko odzyskał oddech. Nie mogę patrzeć, jak umiera.
Tatko przełknął dwukrotnie, po czym jego głowa opadła na poduszkę, jakby w końcu do płuc dotarło powietrze, jakby odpoczywał. Całe ciało umościło się pod przykryciem jak u człowieka gotującego się do snu. Tak bardzo schudł, że w łóżku wcale nie wyglądał na dorosłego mężczyznę, bardziej już przypominał przygiętą do ziemi starą kobietę.
- Boże, spraw, by tatko wreszcie odpoczął - modliłam się. Nigdy zbyt często się nie modliłam, stwierdziłam wszakże, że wypowiadam te słowa bez namysłu.
Zastanawiałam się, co jeszcze mogłabym dla niego zrobić. Pewnie gdybym porządnie się namyśliła, przyszłoby mi do głowy coś użytecznego. Pragnęłam tylko jednego: by tatko dożył do świtu. Wiedziałam, że najwięcej ludzi umiera pomiędzy północą a brzaskiem. Podeszłam do kominka, by dołożyć do ognia następną kłodę, jedną z tych, które razem z Lou cięłyśmy i wlokły po lodzie. Drewno był zbyt świeże, by dobrze się spalić, z kominka zaczęło dymić. Miałam kilka suchych gałązek sosny na podpałkę, więc je także dorzuciłam do ognia.
Kiedy nowa kłoda zajęła się ogniem, strzeliła niczym pistolet na kapiszony, zasyczała jak wąż. Raz jeszcze strzeliła i zapłonęła zielonym płomieniem, a ja pojęłam, że to musiało być drzewo owocowe. Pocięłyśmy śliwę daktylową. Nic dziwnego, że była taka twarda, twardsza niż dąb. W płomieniach pojawiały się błękitne języczki, przede wszystkim jednak ogień miał jasnozieloną barwę. Nigdy nie wierzyłam w duchy i zwidy. Zwykle nawet nie słuchałam opowieści o duchach. Jednakże dawno temu mama powtórzyła mi to, co usłyszała od swojej matki - że zielony ogień w kominku oznacza koniec jednego i początek innego. Taki płomień to znak, podobny nowym pędom na wiosnę albo zielonemu światłu, które czasami zalewa niebo po burzy.
Patrzyłam, jak zielony płomień rozprzestrzenia się, rozkłada skrzydła. Wił się i wzywał mnie, jakby chciał, bym za nim podążyła. Ogień rozlał się po drewnie jak palce po klawiaturze. Kłoda strzeliła, zasyczała, a potem zaczęła pojękiwać. I las jął lamentować jak pogrążony w żałobie człek. Chwilę tego słuchałam, później zadrżałam i odwróciłam się. Nie miałam czasu na takie głupstwa.
I wówczas zrozumiałam, że przyglądanie się agonii ojca jest ponad moje siły. Byłam przy śmierci Maseniera, wszystko widziałam, bo musiałam, bo trzeba było zanieść chłopca do domu lekarza. A teraz umierał tatko i znowu ja musiałam przy nim być.
- Nie zgadzam się - rzekłam na głos i tupnęłam mocno w podłogę. Przypuszczam, że byłam jednako przerażona i zła. Musiałam myć tatkę, czuwać przy nim, opiekować się nim, zamiast spać. I musiałam też ciąć drewno, zwozić z lasu, łupać na szczapy, żeby w domu było ciepło i żeby można było palić zielone widmo. Wszystko to, co najtrudniejsze i czego nikt inny nie chciał robić, spadało na moje barki.
- Nie zgadzam się - powtórzyłam i podeszłam do okna. Wiatr trząsł framugami i drzewami, huczał po górach niczym zgraja potężnych zwierząt.
- Na co się nie zgadzasz? - zapytał ktoś. To mama stała w progu, trzymając lampę.
- Więcej tego nie będę robić.
- O czym ty mówisz?
Nie odpowiedziałam, nie potrafiłam. Nie było takich słów, które odzwierciedlałyby moje odczucia.
- Ktoś musi siedzieć z ojcem - rzekła mama.
Już chciałam powiedzieć, że nie będę patrzyła, jak tatko cierpi, ale nie chciało mi to przejść przez usta. Zawsze byłam posłuszna rodzicom, robiłam, co mi kazali. Nigdy nie zawiodłam ich oczekiwań. Złapałam okrycie wiszące na haku koło drzwi.
- Dokąd idziesz? - zapytała mama.
- Rąbać drewno - odrzekłam.
- W środku nocy? Przecież mamy dość drewna.
- Całe to drewno ja przyniosłam do domu - odparłam. Nie mogłam jej powiedzieć, że wolałabym sama umrzeć, niż patrzeć, jak umiera tatko.
- Jest za ciemno i wieje silny wiatr - rzekła mama.
W drzwiach pojawiła się Rosie z kocem owiniętym wokół ramion, jakby to był szal.
- Dokąd idzie Julie? - zapytała.
W kuchni zdjęłam latarnię z gwoździa i zapaliłam knot. Podkręciłam płomień tak wysoko, jak tylko się dało, nałożyłam szklany klosz, po czym wyszłam na tylny ganek. Zadrżałam, gdy wiatr uderzył mnie w twarz i wdarł się pod suknię. Płomień w lampie zamigotał, lecz nie zgasł. Miałam wrażenie, że te podmuchy wiatru to usta dmuchające na mnie zimnym powietrzem.
Drewutnia znajdowała się koło domu. Postawiłam latarnię na trocinach koło pnia do rąbania. Na niebie świecił półksiężyc, na jego tle goniły się chmury. Krawędzie gór wyglądały jak wzburzone czarne fale.
Z drewutni widać było oświetlone okno izby, w której leżał tatko. Odwróciłam się od domu, by przyzwyczaić oczy do mroku. Nie chciałam patrzeć na to, co tam się dzieje. Nigdy wcześniej nie sprzeciwiłam się poleceniu mamy, tym razem jednak nic nie mogłam na to poradzić.
Latarnia rzucała żółte światło na drzazgi leżące na ziemi. Sprawiały wrażenie, jakby pływały niczym jakaś piana. Pomyślałam, że każda drzazga to ślad po uderzeniu siekiery. Drzazgi miały różne barwy, bo były klonowe, dębowe, sosnowe i orzechowe. Pozostały tu niczym echa po każdym rąbaniu.
Ze stosu kłód, które z Lou ułożyłyśmy w drewutni, wzięłam jeden. Musiałam się pochylać, żeby ochronić twarz przed wiatrem. Jeśli pniak ma średnicę mniejszą niż osiem cali, zwykle da się go rozłupać bez użycia klina. Uniosłam siekierę wysoko w powietrze i uderzyłam tam, gdzie, jak sądziłam, jest pniak, lecz ostrze chybiło. Światło latarni wydobywało z mroku jedynie zarysy otaczających mnie przedmiotów. I znowu uniosłam siekierę, ale i tym razem ostrze zagłębiło się w drewnie, i nie chciało wyjść. Musiałam kilka razy szarpnąć, nim wreszcie puściło.
- Julie! - wołał ktoś na wietrze. Rozejrzałam się, lecz na ganku nikogo nie było, jedynie we frontowej izbie paliło się światło. Ponownie uniosłam siekierę, która tym razem głębiej zanurzyła się w drewno. Pniak się otworzył, ostrze pociągnęło za sobą włókna. To był przyjemny odgłos. Raz jeszcze uderzyłam i pniak z trzaskiem rozpadł się na połowy.
- Julie! - zawołał ktoś. Odwróciłam się w stronę domu. Nikogo nie dostrzegłam. Głos zdawał się dochodzić z lasu, a może ze szczytów gór. Chyba było to po prostu zawodzenie wiatru, brzmiało jednak tak, jakby ktoś mnie oskarżał.
Odłożyłam dwie połówki pniaka na bok i wzięłam następną kłodę z drewutni. Pocięte drewno pachniało świeżością. Na ostrzu siekiery wyczuwałam zapach soków. Postawiłam kłodę na pniaku i wróciłam po klin. Nienawidziłam rąbania drewna, a jednak właśnie to robiłam. Nic innego nie przychodziło mi do głowy.
Zamiast iść na ganek po młotek, wbiłam klin obuchem siekiery. Kiedy usadowił się w drewnie, uderzyłam siekierą, lecz nie trafiłam i klin wyskoczył na ziemię. Nie znoszę dźwięku stali zgrzytającej o stal. To odgłos bólu, łamanych kości. Jest w nim surowy przedsmak zagłady.
Byłam taka wściekła, że kopnęłam w drzazgi, nim podniosłam klin. Żelazo było zimne jak lód. Tym razem wepchnęłam klin mocniej, dopiero potem zamachnęłam się siekierą. Drewno trzasnęło, wyjęłam klin i znowu umocowałam. Pniak rozpadł się na połowy, a ja każdą rozrąbałam na ćwiartki.
- Nie zrobię tego - powiedziałam cicho. Wiatr porwał moje słowa. Kiedy księżyc skrył się za chmurą, stwierdziłam, że oczy przyzwyczaiły się już do mroku. W kręgu światła rzucanego przez latarnię widziałam ziemię wokół siebie i kłodę. Upewniłam się, że trafię obuchem w klin. Uderzyłam w stal raz i drugi, a kawałki kłody rozpadły się na boki niczym pękające dachówki. Z każdą chwilą coraz rzadziej chybiałam.
- Nie zrobię tego - powtórzyłam. Zaczynałam się już pocić, pod okryciem suknia kleiła mi się do pleców. Drewno rozpadało się na kawałki, jakbym dokładnie wiedziała, gdzie dotknąć nerwu w samym jego centrum. Zamierzyłam się na środek odciętego kawałka i uderzyłam. Pniak pękł, i znowu pękł.
- Julie! - rozległo się wołanie na wietrze, lecz je zignorowałam. Dochodziła chyba trzecia nad ranem, a ja miałam jeszcze sporo drewna do porąbania.

Kiedy już rozłupałam wszystkie pniaki, tak że pozostało tylko zanieść je do domu, wzięłam z drewutni konar sosny, by przygotować go na podpałkę. Był to gruby sękaty konar, który znalazłam na grani nad nowym polem ojca. Trzymając uchwyt siekiery blisko ostrza, zestrugałam z niego drobne gałązki, a potem porąbałam na drobne szczapy. Potrzebowałam takich szczap, by rano rozpalić ogień w piecu kuchennym i kominku. Sosnowe drewno połyskiwało w świetle latarni jak cukier albo żółty kryształ. Niektóre ze szczap nie były większe od zapałek, inne miały rozmiar sztućców. Ułożyłam je starannie w stos koło latarni.
Oczy miałam mokre, choć nie od potu. Po policzkach płynęły mi łzy, gdym zabrała się do następnego kawałka wysuszonej sosny.
- Julie - powiedział ktoś tuż za moimi plecami. Dalej rąbałam drewno, mimo iż nie widziałam dobrze.
- Co ty robisz? - zapytał głos. Należał do Rosie, która stanęła za mną owinięta w koc.
- Rąbię drewno, bo nikt inny tego nie zrobi - odrzekłam.
- O czwartej nad ranem rąbiesz drewno? - zdziwiła się Rosie.
- Ktoś musi zadbać o to, żeby ojciec miał ciepło w domu.
- Ojciec umarł - odparła Rosie. - Możesz już przestać.
- Przyjdę za chwilę - rzekłam i uderzyłam po raz kolejny w sosnową gałąź. Widziałam, jak w świetle latarni moje łzy spływają po siekierze.