Gothique

  • szt.
  • 32,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Spójrz na ciemną stronę księżyca...

Przyłącz się do dzieci ciemności, które żywiąc rozpaczliwą nadzieję, marzą o tym, by wszystko, co dla nich cenne: ich piosenki, książki, filmy, gry RPG i pretensjonalne romansiki o nieziemskich istotach i mrocznej atmosferze, opowiadały o rzeczywistych wydarzeniach. Życzenie zostanie spełnione...

Gothique

Miasto z niecierpliwością wygląda wielkiego otwarcia Gothique. To niezwykły klub, mekka zbuntowanych gotyckich nastolatków i dekadenckich klubowych bywalców. Ale za drzwiami Gothique czai się mroczny sekret. Tutaj zło przybiera aż nazbyt prawdziwe kształty. Nagle rozpętuje się koszmar, w którym krew leje się strumieniami, a śmierć przeraża mniej niż prawda, zaś bezradne krzyki rozpaczy giną, stłumione niespokojnym i nieprzerwanym rytmem tanecznej muzyki.

"Kyle Marffin, nowa gwiazda horroru, wykazała się niekłamanym talentem, świetnie radząc sobie z krwawą opowieścią o przeklętej miłości".

"Locus Magazine"

Patronat medialny nad książką sprawuje:

Portal internetowy Carpe Noctem

Rok wydania: 2007
Stron: 456
Oprawa: broszurowa
Format: 155x235
Pakowanie: 12
Tłumacz: Ewa Helińska

Kyle Marffin

GOTHIQUE
Opowieść o wampirach

Przełożyła Ewa Helińska

Tytuł oryginału: Gothique. A Vampire Novel


Cafe Caveat
Niesamowite opowieści
Turniej autorski Mike'a
Codziennie wieczorem od 21

Tydzień rozpoczyna się od kawy z dreszczykiem. Wasi ulubieni pisarze horrorów czytają Wam najbardziej przeraźliwe historie. Specjalnie dla Was w tym miesiącu "Nosferatu Noir's". W celu uzyskania dokładniejszej informacji zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej pod adresem www...

 

Policja w Chicago
Wydział Przestępstw Nieletnich
Raport nr 9903
Temat: Założenia policji dotyczące zachowań nieletnich, drugi kwartał roku 1999

Zgodnie z raportami Systemu Informacji, w tym roku odnotowano 32-procentowy wzrost zaginięć nieletnich.
Opieka społeczna Cook County potwierdza statystyki, podając zbliżoną wartość 34% wzrostu
w pierwszym kwartale w porównaniu do tego samego kwartału zeszłego roku.
Do wiadomości: Wydział Zabójstw, Wydział Obyczajowy, Wydział do Walki z Przemocą Domową, wszyscy dzielnicowi...


Kronika klubowa Chicago, 4 maja
Modne miejsca

Tutaj odprężysz się po wykańczającym dniu. Klub Dominae wprowadził do programu "Noc fetyszu". Lubiący pęta chłopcy i dziewczęta przybywajcie, wbijcie się w swoje najśliczniejsze ciuszki z lycry i skóry i powitajcie gościnnie występującego u nas DJ Bad-Bobbie Ball-Gag, a on specjalnie dla was zapoda najlepszy techno-pop, przy którym czas minie jak z bicza trzasł. Wjazd 8 $, stroje obowiązkowe. No to nara...


Rozdział pierwszy

Ciemność pojawia się na wschodzie. Później powoli wypełza na całe miasto.
A oni budzą się wraz z nią.
Czerń pojawia się nagle, prześlizguje ponad wschodnim horyzontem, a następnie przetacza nad rozległą taflą błękitnej wody.
Mrok zapada czarną kurtyną, rozpalając iskry świateł w oknach stojących na brzegu morza drapaczy chmur i w pobliskich rzędach skromnych domów. Żaluzje z trzaskiem odcinają resztki dnia. Zasłony zasuwają się szczelnie. Ze wschodu nadchodzi ciemność. Niebo oblewa czerwień, a miasto się kuli.
Kolejna noc.
Czas na pobudkę.
Dzieci ciemności wypełzają z legowisk i wpadają wprost w objęcia wieczoru.
Budzą się.
Przytomnieją w willowych sypialniach, w przerobionych na mieszkania magazynowych poddaszach, w pokojach na czwartym piętrze bez windy i w apartamentach na ostatnim piętrze drapaczy chmur. Nagle rozglądają się świadomym wzrokiem w anonimowych miejscach pracy, w ergonomicznych pracowniczych boksach, za kasami fiskalnymi i fornirowanymi ladami, po całodniowym ślęczeniu w zatłuszczonych barach zalanych fluorescencyjnym, naśladującym światło dzienne blaskiem. Budzą się w sklepach z używanymi płytami i komiksami, w księgarniach oraz w butikach aspirujących do miana "trendy", sprzedających używaną, markową odzież w drugorzędnych uliczkach, które kiedyś może i były modne. Po ocknięciu się stwierdzają, że są w sklepach walczących o przetrwanie, w stłoczonych na przedmieściach domach handlowych.
Oto nadeszła kolejna noc.
Odwracają się od monitorów, czatów i stron internetowych. Odkładają komiksy, powieści z obrazkami, używane książki, pisemka marketingowe, poplamione tuszem ziny, wielotomowe podręczniki i pożyczone posążki. Zamykają laptopy, odłączają kupione w lombardach gitary, pakują plastikowe zestawy perkusyjne i wypatrzone w MTV upragnione amatorskie klawisze. Nagle przestają zauważać człowieka, mijającego ich w drodze z aresztu, podążających do gimnazjów chłopców i dziewczyny z zespołów tanecznych, sztywne matrony za bibliotecznymi biurkami, szefa, skrytego w gabinecie na rogu, rodziców, zmagających się z rodzinnym obiadem. Zdzierają z siebie różowo-pomarańczowe uniformy sprzedawców pączków, tanie podkoszulki z firmowym logo, zielone służbowe wełniane spodnie i stylowe mundurki francuskich pokojówek. Przez chwilę, nawet jeśli miałoby to trwać tylko tę jedną noc, zapominają o niedokończonych programach komputerowych i młodzieńczych wierszach o nieszczęśliwej miłości, fragmentach powieści i ręcznie nagryzmolonych scenariuszach, niedbale nabazgranych chaotycznych freskach i skradzionych, zeskanowanych i zamienionych na pliki dziełach sztuki New Age. Porzucają dotychczasowe drogi do pożądanych piekieł wybrukowanych niekształtnymi, wciąż niedokończonymi dziełami.
Miasto skryło się w ciemnościach, a oni się budzą.
Żywi.
Wolni.
Cieszą się wolnością istnienia zgodnego ze spaczonymi regułami ich sztywnych zwyczajów.
Rozpoczynają rytuały. Cenią sobie te chwile, cieszą się i delektują czasem. Pragną i wierzą, że dzisiejszej nocy wszystko będzie inne.
Prawdziwe.
Chcą dziś stać się prawdziwi. Może to już tej nocy. Może to dzisiaj przydarzy im się coś więcej niż byle odgrywanie ról w piętrowych garażach i poczekalniach multipleksów, kawiarnianych kącikach i tanich, tandetnych zakątkach w suterenach, które zwykle służą im do macania się nawzajem.
Noc zapada wokół schronisk i sanktuariów, malując na czarno okna, podczas gdy oni robią miny do garderobianych luster, lśnią w strumieniach wody w brudnych kabinach prysznicowych, mierzą dumnie wzrokiem swe wdzięki, kołysząc się w takt muzyki filmowej w stylu sturm und drang, sączącej się ze słuchawek albo głośników na książkowych półkach.
W końcu zaczynają grzebać w szufladach z bielizną i skarpetkami oraz w plecakach, szukając zamówionych pocztą cynowych czaszek i tandetnych pierścionków z nietoperzymi skrzydłami, pomalowanych chromową farbą, podrabianych plastikowych krzyży ankh, aksamitek i nabijanych ćwiekami winylowych obróż. Malują na czerwono i czarno obgryzione do krwi paznokcie, a potem przyklejają na nich kalkomanie. Obsypują się burdelowym różem Whitechapel, smarują powieki kremową zielenią, błękitem i sobolą sadzą Cray-Pas. Wcierają w skórę barwniki, rozmazują je i obwodzą czarną kredką. W rękach ściskają tanie, modelujące pędzelki do ust, które aż ociekają od lepkiej purpury i błyszczyka w kolorze ciemnej, rubinowej czerwieni, a potem nadają ustom błyszczący, seksownie wilgotny wygląd dzięki uwodzicielskim, autoerotycznym ruchom. Wodzą zmysłowo palcami, jakby wymieniali z kimś pocałunek z języczkiem. Efektem tych działań są modne twarze o narkotycznym wyglądzie, pociągłe i boleśnie blade, lecz podniecające niczym oblicza z piosenek o miłości, która jest śmiercią. Tego zresztą pragną.
Pożądają.
Teraz z szuflad, starannie zabezpieczonych przed śledztwem mamusi i tatusia, wścibstwem sióstr i braci, kąśliwymi uwagami koleżanek i zgorszeniem współmieszkańców akademika, wydobywają siatkowane ciuchy Frederick's of Hollywood, nadwyżki z magazynów wojskowych, dodatki załączane do magazynów filmowych, kiczowate kostiumy z epoki, bieliznę Victoria Secret z wyprzedaży i sztuczne klejnoty z pchlego targu.
Teraz zamieniają się w dotyk. Czują na miękkich, kościstych, bladych dłoniach rękawiczki bez palców. Czują szorstkie szwy wewnątrz sznurowanych gorsetów z supermarketu, a świeżo pomalowane paznokcie drą błyszczące tanie nylony, zamieniając je w mgliste, czarne pajęczyny. Czują, jak bezpłciowe, czarne rajstopy opinają anorektyczne biodra, a na kościstych, białych ramionach ślizgają się tasiemki gorsetów. Czują, jak skóra Harley Hog drży na ich niezgrabnych nogach. Posłuchajcie - to artystycznie poszarpane dżinsy, skórzane spodnie i plastikowe spódnice, szeleszcząc, wpełzają na ich ciała, a sztywna satyna sadowi się na miejscu. Ze świstem zapinają się zamki błyskawiczne kurtek. Ciężkie robocze buty i perwersyjne obcasy stukają, unosząc opięte czarną lycrą nogi. A oni, boleśnie skrępowani odzieżą, pojawiają się w drzwiach, mrocznie wodząc wokół, tym jakże trudnym do wyćwiczenia, sponiewieranym spojrzeniem.
Wychodzą.
Chłodny wieczór kąpie w podmuchach błyszczące od makijażu twarze, wślizguje się pod kuszące spódniczki i szarpie zafarbowane, powycinane i storturowane we fryzjerskim salonie loki.
Zagłębiają się samotnie w noc, gdzie wszystko tętni życiem, pędzi przed siebie i sprawia wrażenie po stokroć lepszego od rzeczywistości. Tutaj kostiumy są jak średniowieczna zbroja, chroniąca przed pogardliwą miną przechodnia. Niczym osłony z kevlaru, ciuchy bronią ich przed pijanymi i śmiesznymi zwykłymi ludźmi, którzy nie mają pojęcia o niczym ważnym, a tylko przejeżdżają obok w vanach, stoją na przystanku za zasłoną gazety "USA Today" lub wyczekują na peronie kolejki, na postoju taksówek albo na rogu ulicy. Obłudni krawaciarze i sekretarki znikają w mroku w szytych butach i marynarkach w prążki, w konwencjonalnych kompletach z supermarketów i przyzwoitych pantoflach, spiesząc się ku porządnym kolacjom, podawanym na wygodnie anonimowych przedmieściach lub w kultowych barach, albo podrabianych włoskich knajpkach i kawiarenkach z łańcucha supermarketowych lokali. Wszyscy są tacy sami. Symbolizują ohydny proletariat, rozlaźle zadowolony, bo może oglądać odgrzewane sitcomy i śnić w tanich szeregowcach swoje mieszczańskie sny.
Albowiem właśnie zapada ciemność.
Wokół panuje noc.
Ulice należą do nich.
Na razie. To oni zapełniają je wymyślonymi zabawami i paradami. Karnawał. Festyn. Co noc odbywa się Mardi Gras, Święto Zmarłych, Noc Walpurgi krzykliwe fety, jakby zaraz miała nadejść śmierć.
Zbierają się w miejscach kultu, siedzibach bractw i stowarzyszeń, w niekomercyjnych kawiarniach o autentycznym, artystycznym zapleczu, o czym mają świadczyć nagie ceglane ściany i kubki od kompletu. Wtajemniczeni spierają się o Siouxie Sioux, Bauhaus, Maplethorpe'a, Gautiera oraz Shelleya i LeFanu, prawiąc kazania nowicjuszom, którzy, jak to zwykle nieopierzeni, czerwienią się i niemalże dochodzą do orgazmu w towarzystwie tych wszystkich Brite'ów i Rice'ów*, ogarnięci najnowszym szaleństwem LARP**. Siedzą w ścisku przy lepkich stołach w podrzędnych barach przerobionych z ulicznych sklepów i w klubach zaaranżowanych w dawnych magazynach, a także w przejściach i alejkach, które dopiero czekają na stosowną przeróbkę. Oblizują czubki akrylowych protez zębów, brzegi purpurowych pucharów z krwią, usta, swoje ciało i siebie nawzajem. Liżą rany, wciąż krwawiące niespełnionymi snami. W światłach ulic i stroboskopach błyskają igły. Podwójne ostrza Gilette odmierzają sproszkowane porcje odwagi. Odkorkowuje się resztki alkoholi z barków, rozlewa zawartość i żłopie, a wokoło unosi się śmierdzący, duszny, owocowy zapach niezliczonych kolorowych papierosów, otulając wszystkich niczym cmentarna mgła.
Dokładnie - jak mgła.
Albo cmentarny opar. Ależ by było cudownie!
Narkomani, seksoholicy, pedofile, zapaleńcy - wszyscy pogrążają się w lubieżnych marzeniach.
Śnią.
Marzą.
Pragną.
Rozpaczliwie czekają i mają nadzieję, że wreszcie się spełni.
Tej nocy, o tak.
Wszystkie filmy, piosenki, nagrania, książki, płyty, komiksy i ziny, podręczniki gry, strony internetowe i czaty, kluby, pozy i kostiumy - to wszystko (błagają o to!) dziś się spełni, zdarzy się choć raz naprawdę, zetrze monotonię dnia, zamieni w rzeczywistość (nieustannie błagają!) i stanie się prawdą. Niechaj zamienią się w spowitych mgłą dzikich bluźnierców, dzierżących w rękach rozświetlone księżycową poświatą kryształowe puchary pełne prawdziwej, ciepłej czerwieni. Niechaj opętają i zmuszą zwykłych ludzi do posłuszeństwa temu, kto wejdzie do ich domu, zbliży się do łóżka, wśliźnie w pościel i dotknie w ten jedyny prawdziwy sposób, dokładnie tam, gdzie trzeba, zacznie całować dokładnie w to miejsce, w które trzeba, a potem - och, tak - ugryzie, nie tak na niby, tylko naprawdę, o tak, dokładnie w ten jedyny prawdziwy sposób.
Tak naprawdę.
W ten prawdziwy sposób.
Och, jakże oni o to błagają...


"Chicago Business Monitor"
Wydanie czerwcowe

Regionalna konkurencja Media Mogul Mauls dokonuje ekspansji

Whitestar Media Group, drugi pod względem wielkości koncern medialny w Chicago, kontrolujący kilka środkowozachodnich telewizyjnych i radiowych stacji regionalnych oraz coraz większą liczbę tytułów lokalnych, zakończył przejęcie konkurencyjnej sieci kin BBX Entertainment Ltd. Whitestar od dwóch lat bez zapału działał na regionalnym rynku rozrywki, skromnie inwestując w kilka znaczących sieci restauracji tematycznych w Chicago. Rzecznik Whitestar nie skomentował bezpośredniej akcji nabycia majątku BBX, ale...

"Southwest News-Herald"
Piątek, 9 czerwca, dział 2, strona 4

Znaleziono drugie ciało w Marquette Park Lagoon

Policja ósmej dzielnicy odnalazła w niedzielę rano kolejne zwłoki w Marquette Park Lagoon. Rzecznik policji zdradził jedynie, iż należały do młodej białej kobiety i nosiły ślady molestowania seksualnego. Najprawdopodobniej kobieta padła ofiarą morderstwa. Jest to trzecie ciało, które odkryto w ciągu ostatnich trzech tygodni w odległych od siebie parkach w południowo-zachodniej części miasta. Tylko jedne zwłoki zostały jak dotąd zidentyfikowane. Rozpoznany został dwudziestoletni Jonathan M.

 

"Charade Magazine"
Moda w czerwcu

Czerń przez całe lato!

Nie wyrzucaj swoich ślicznych, czarnych ciuszków na czas krótkiego, chicagowskiego lata. Poszukaj lekkich, czarnych lnów wśród czerni, panującej miłościwie we wszystkich lepszych salonach na Oak Street. Nowe, odjazdowe, cieniutkie skórzane spódniczki są seksowne jak twoja własna skóra i nie stracą na swej atrakcyjności w najgorętszym szale na parkiecie. Diabelsko świetnie komponują się z nowymi, przejrzystymi pończochami z mikrofibry, doskonale podkreślającymi smukłą sylwetkę i jasną karnację. Jeśli dodacie tegoroczną elegancką biżuterię Eulenaire z kości słoniowej, w której skład...

 

Dziedzictwo Megan

Rozdział drugi

Wślizgując się do windy, Megan Russell była pewna, że udało jej się uciec przed Nickym.
W drodze na dziewięćdziesiąte szóste piętro Hancock Building dwa razy strzeliło jej w uszach, a żołądek nieustannie fikał koziołki. Tylko że żołądek fikał koziołki, odkąd uciekła tego ranka ze swojego apartamentu. Ale mimo wszystko udało jej się przez cały dzień być o jeden mały krok przed Nickym.
Gdy jednak dostrzegła go na Michigan Avenue, rozwalonego na ławce na przystanku autobusowym, wpatrzonego w nią zza odwróconej do góry nogami gazety "Sun-Times" z tym swoim rozlazłym uśmieszkiem na ustach, pomyślała, że za chwilę zwymiotuje na chodnik.
Zamiast tego uciekła.
Wtopić się w tłum na Michigan? Proste. Właśnie skończył się film w multipleksie w Water Tower Place, Megan wepchnęła się więc między ludzi, ledwie ośmielając się zerknąć przez ramię. Dostrzegła, że Nicky odrzuca gazetę do kosza i przebiega przez Michigan, podążając w jej kierunku. Wtem zniknął w wieczornym tłumie.
Wtedy właśnie Megan wsunęła się między dwie taksówki i wpadła w obrotowe drzwi Hancock Building.
Hol był pusty. Przy recepcji nie stał ani jeden strażnik. Gdy szła ku windzie, jej sandałki od Folgolio stukały o marmur jak wybuchające kapiszony. Zanim drzwi windy zamknęły się za nią, upłynęła cała wieczność. Tuż przed ich zatrzaśnięciem po raz ostatni wysunęła głowę, by rozejrzeć się po holu. Nie dostrzegła Nicky'ego. W ogóle nikogo tam nie było.
Dziewięćdziesiąt sekund, tyle właśnie zajęło windzie wwiezienie kobiety na dziewięćdziesiąte szóste piętro. Drzwi otworzyły się cicho. Odgarnęła z czoła rozwiane włosy i starła ze skóry zimny pot. Megan zaczerpnęła głęboko tchu i wkroczyła do Klubu 96.
- Dobry wieczór, panno Russell. - Hostessa zstąpiła z podium, dzierżąc na ramieniu długie na dwie stopy menu. - Jeszcze jeden długi wieczór w redakcji?
- Dobry wieczór - odparła Megan. "Bonnie? Czy Bunny?", Megan nigdy nie była dobra w zapamiętywaniu imion.
- Trochę późno na kolację, panno Russell. O jedenastej zamykamy kuchnię. Obawiam się, że szef już poszedł do domu. Ale mogę...
- Nie, wpadłam tylko na drinka na dobranoc. - Megan machała torebką. Miała wciąż śliskie od potu palce, ale zmagała się z zapięciem Prady. Jej ciało przebiegł nagły dreszcz. W dole, na Michigan Avenue, parowała lepka, lipcowa noc, ale tu, na górze, w Klubie 96, panował chłód klimatyzacji.
- Panno Russell, niech pani pozwoli, pomogę...
- Nie! - Megan cofnęła się, przyciskając torebkę do piersi. Po chwili dodała spokojniejszym tonem: - Nie, dziękuję.
- Hm, czy mogę w takim razie zaproponować stolik? Ma pani wybór. - Bonnie albo Bunny, jakkolwiek miała na imię, wskazała wnętrze klubu, czyli szeregi pustych stolików i zakamarków.
Przy oknie na stoliku dla dwojga jakaś para trzymała się za ręce. Za nimi widniała pocztówkowa, rozjarzona panorama nieboskłonu nad Chicago. W centrum klubu barman przesunął drinka ku odzianemu w garnitur mężczyźnie w średnim wieku, który cały był pochłonięty pożeraniem wzrokiem oddalonej o cztery stoliki samotnej kobiety.
Megan zmierzyła wzrokiem scenę: profesjonalnie uprzejmą hostessę, zerkającego na zegarek barmana, błyszczącą obrączkę u mężczyzny, który sięgał po drinka, i porozumiewawcze mrugnięcie kobiety, przesuwającej rąbkiem zbyt ozdobnej sukienki po nodze, wyzywająco założonej na drugą. Para młodych ludzi wstała, starannie odliczając pozostawiany na stole napiwek.
Nicky'ego tu nie było.
- Poproszę chivas z lodem, do tamtego stolika w rogu. - Megan wskazała osobne miejsce, wciśnięte pod olbrzymie ukośne belki, które dzieliły na części panoramiczny widok. - Podwójny Chivas. A ja się pójdę odświeżyć. - W końcu udało jej się otworzyć torebkę i wyciągnąć pięciodolarowy banknot.
Bonnie-Bunny wzięła napiwek i skinęła głową z wyćwiczonym uśmiechem. Megan ulotniła się.
W łazience było pusto.
Drzwi w czterech kabinach pozostawały na wpół uchylone, ale Megan zajrzała do każdej z nich, by się upewnić. Najwyraźniej osoba opiekująca się toaletami poszła już do domu. Klub 96 nie był miejscem wieczornych spotkań. Megan ochlapała twarz zimną wodą, a potem skorzystała z perfum z porządnego rządka flakoników stojących wzdłuż marmurowego zlewu. Poprawiła makijaż, muskając tu cieniami, a tam szminką. Nie potrzebowała różu, bo jej policzki już się zaczerwieniły, dzięki całodniowemu i całowieczornemu biegowi przez Chicago, a zwłaszcza dlatego, że lipiec tego roku przyniósł upał i wilgoć.
Także z tego powodu, że tak bardzo bała się o swoje życie.
Krótkie, ozdobione pasemkami włosy Megan ułożyły się same, gdy przeczesała je szczotką. Makijaż poprawił jej wygląd, mimo że na twarzy wciąż gościł wyraz zmęczenia. Wyglądała na trzydziestopięcioletnią, przepracowaną kobietę na kierowniczym stanowisku, bez formy pozwalającej na całodzienne, szaleńcze biegi przez miasto. Żakiet od Donny Karan - który jeszcze tego ranka prezentował się jak schludny, lniany klejnocik - teraz wyglądał jak wyciągnięty psu z gardła. Pod pachami pojawiły się nieznaczne półkola potu. Wyśliznęła się z żakietu i prychnęła, widząc wielkie półksiężyce plam na przepoconej, jedwabnej bluzce. Ta bluzka kosztowała ją w Neiman's dwieście dwadzieścia dolców. Żadna pralnia nie spierze już tych plam.
Zmęczona twarz.
Wymięte ubranie.
Zmęczenie i strach.
Megan wysunęła stopę z pantofla. Niemal westchnęła, czując na nagiej skórze dotyk marmurowej podłogi. Kremowe buty od Folgolio zawsze wyglądały obezwładniająco, gdy przemierzała w tę i z powrotem salę konferencyjną w "Charade Magazine", z poczuciem, że góruje nad wszystkimi i ma wszystko pod kontrolą. Już wystarczająco ciężko było stać na samych palcach, gdy świat szarpał ją za kostki. Zwykle zdejmowała te pantofle, gdy tylko wchodziła do biura, a potem trzymała stopy za biurkiem. Teraz nogi piekielnie ją bolały, ale w końcu cały dzień biegała po śródmieściu na siedmiocentymetrowych obcasach. Aż dziw, że nie okulała.
Stopa nie chciała teraz zmieścić się w bucie, ale w końcu się udało. Wrzuciła z powrotem kosmetyczkę do torebki, a potem przegrzebała jej zawartość: klucze, pióra Waterman, złota zapalniczka Colibri, bez gazu, identyfikator pracownika "Charade Magazine". Portfel spuchł od dolarów, które udało jej się dzisiaj zdobyć.
Pakiecik z biura podróży z gotowymi biletami samolotowymi.
I koperta.
Oblepiona znaczkami koperta z adresem:

Whitestar Media Group
211 East Fairmont Court
Chicago, Illinois 60611
Do rąk własnych Jeffa Stanchecka
dyrektora artystycznego "Charade Magazine".

Koperta bez adresu zwrotnego.
Megan wpatrywała się w nią. Patrząc, myślała o dyskietkach w środku i zapisanych na nich plikach. Rozmyślała... a raczej knuła.
Wrzuci kopertę do skrzynki na lotnisku, i to tylko wówczas, gdy naprawdę będzie musiała. Zawsze mogła przechwycić ją później w biurze. Jeśli tylko wszystko pójdzie dobrze. Och, Jeff, jeśli rzeczywiście przeczytałby którykolwiek z tych plików, pomyślałby, że jej kompletnie odbiło. Pomyślałby, że znów coś bierze. Ale mogła to naprawić. Powiedziałaby, że to tylko żart. Może notatki do książki. O tak... albo do sztuki. Wszyscy w "Charade" pracowali nad książką albo scenariuszem. Jeff nabrałby się na to. Był pod tym względem strasznie naiwny. Jeff, niech go Bóg ma w swej opiece, był czasem tak naiwny, że aż się stawał debilem. Tak, na lotnisku będzie miała trochę czasu. Mogła tam wysłać kopertę. Gdy tylko Nicky przestanie jej szukać, gdy nieco ostygnie jej trop.
Gdy tylko się napije.
Megan zarzuciła torebkę na ramię i wyszła z toalety. Wciąż trzymała w ręku kopertę, wpatrując się w nią, gdy wchodziła do klubu. Skierowała się ku stolikowi. Choć dzień był tak wyczerpujący, niemalże uśmiechnęła się do podwójnego Chivas z lodem, który wyglądał tak odświeżająco, chłodno i nieskazitelnie na swojej plastikowej podstawce.
Niemalże się uśmiechnęła.
Ale nie udało jej się to. Uśmiech, już wypełzający na usta, znikł, gdy tylko go ujrzała. Nicky Kolitzy rozpierał się po drugiej stronie stolika.
Megan natychmiast schowała kopertę za plecami.
Na jej czole znów pojawił się pot, a Nicky uśmiechnął się szeroko i pokiwał na nią zakrzywionym palcem.
Wypuściła kopertę z dłoni, a ta wylądowała na podłodze, skryta do połowy za donicą z paprotką.

Nicky promieniał niczym niegrzeczny chłopczyk, któremu udało się wykiwać nauczyciela.
- Cieszę się, Megan, że nie zaczęłaś wiać. Nie cierpię robienia scen w tak stylowym miejscu. - Sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki i wyciągnął paczkę kools i plastikową zapalniczkę. - To tutaj krawaciarze chodzą na jednego, co?
Megan wierciła się z zażenowaniem. Czuła, jak spódnica podjeżdża jej w górę, a wilgotna skóra przykleja się do skórzanej tapicerki krzesła.
- Nicky, czego chcesz? - Ale Nicky zajął się zapalaniem koola. Podsunął jej paczkę. - Nie, dzięki - odparła. - Palenie zabija.
Podrzucił paczkę, a zakończony korkopodobnym filtrem papieros wysunął się do połowy.
- Wiele rzeczy może cię zabić, Megan. - Nawet mimo oddzielenia od niego stołem wyraźnie czuła zapach mentolu. Oblizała wargi i sięgnęła po papierosa, a potem pochyliła się ku plastikowej zapalniczce. Ręka jej się trzęsła, a usta drżały. Papieros chybotał się w płomieniu. Nicky prychnął i przytrzymał jej dłoń, dopóki nie zapaliła. Aż się skuliła, czując jego zapach, skomponowany z taniej supermarketowej wody kolońskiej, żelu do włosów i odświeżacza samochodowego. Wciągnęła dym i odchyliła się, opierając o skórzane oparcie. Najpierw kaszlnęła, a w końcu zaczęła rozkoszować się smakiem. Nicky przesunął po stole szklankę z Chivas. - Dalej, napij się. Po to się tu znalazłaś, prawda? Wpadłaś się napić?
- Nicky, dlaczego za mną łazisz przez cały dzień? Czego tak naprawdę chcesz?
Jego uśmiech zgasł. Tak naprawdę bez tego jego twarz wyglądała mniej groźnie.
- Napij się.
Megan złapała oburącz szklankę i łyknęła.
- Dobra, skończmy te pierdoły, Megan. Wiesz, czemu cię śledzę. Masz coś, czego chcę.
- Nie wiem, o czym...
Nicky trzasnął pięścią w stół. Bonnie-Bunny podniosła wzrok znad swojego podium, a barman wychylił się zza baru.
- Przepraszam - zawołał do nich Nicky z nieprzytomnym uśmiechem. - Oparzyłem się papierosem. Przepraszam. - Odwrócił się znów do Megan. - Wiem, że myślisz o mnie, że jestem nikim - zniżył głos do szeptu. - Ale powiem ci raz, Megan, i więcej tego nie powtórzę, nie zaczynaj ze mną.
- Wcale nie uważam, że jesteś nikim, Nicky. - Chivas spotęgował odwagę Megan. - Myślę, że jesteś wart znacznie mniej. Wykolejeniec, młodociany przestępca, złodziejaszek, dilerek, frajer, mniej niż zero. Pamiętaj, Nicky, znałam cię już wcześniej. Nie zgrywaj mi tu mafioso, bo się udławię ze śmiechu. - Napiła się ze szklanki, zadowolona ze zmieszania widocznego w oczach Nicky'ego. Z zaciśniętych ust wystawał mu papieros i dymił wściekle. Megan zgasiła swojego.
- No i? - spytał. - Może i tak było. Chyba nieźle wyszłaś na nieoficjalnych informacjach, które przekazywałem twoim spedalonym redaktorom przez parę ostatnich lat. Ale tu już nie chodzi o drobiazgi, sama dobrze wiesz. Gdyby tak było, może nie musiałabyś uciekać, co? Pewnie sądzisz, że mi możesz śmiało napyskować. Ale co z nimi? - Megan zakrztusiła się, kiedy powiedział o "nich". Gdy odstawiała drinka, znów zaczęły jej się trząść ręce.
- Och, Megan, tak mi przykro. Zdenerwowałem cię czymś? - Nicky chwycił jej wpół opróżnioną szklankę i osuszył ją. Kostki lodu zagrzechotały o zęby, gdy wysączał ostatnią kroplę. - Wiesz, zamierzałem przeprowadzić to w miły sposób. Pomyślałem, że osłodzę ci to, przez co musisz przejść, postawię wino i obiad, potem bzyknę, a ty w zamian będziesz współpracować. Ale koniec z gierkami. Masz coś, czego chcę. Coś, czego oni chcą.
- Mam to w domu, Nicky. Jeśli tak bardzo tego chcesz, dobrze. Chodźmy do mnie i sobie to weźmiesz.
- W twoim domu nie ma nic. Uważasz, że nie umiem prześliznąć się obok portiera? - Nicky dmuchnął jej dymem w twarz. - Fajne sobie uwiłaś gniazdko. Sam sobie niebawem takie sprawię. Wysoko, z widokiem na jezioro. Oczywiście, trochę w nim teraz bałaganu.
- Włamałeś mi się do mieszkania?
- Błagam cię. Dziś rano znalazłem się w środku i dziesięć minut po twoim wyjściu zacząłem przeglądać rzeczy. Joey cię śledził, a ja przeglądałem. Jak się nad tym głębiej zastanowisz, to zrozumiesz, że palnęłaś głupotę. Jeśli wiedziałaś, że za tobą idę, dlaczego nic z tym nie zrobiłaś? Dlaczego po nikogo nie zadzwoniłaś?
W kącikach oczu Megan wezbrały łzy.
- Nie... Nie chciałam nikogo narażać na niebezpieczeństwo.
- No i? Przecież z ciebie taka gruba ryba. Pani wielka redaktor poczytnego magazynu. Masz koneksje, prawda? Dlaczego nie zadzwoniłaś po gliny?
Po policzkach Megan pociekły łzy.
- Gliny? - Uśmiechnęła się smutno.
- Chyba masz rację. Po co? - Nicky wzruszył ramionami. - Przecież by ci nie uwierzyli. - Pochylił się ku niej nad stołem, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu. - Ale czegoś tu nie rozumiem. Jesteś taka, kurwa, sprytna, to wiesz, że gliny ci nie uwierzą. Nikt ci nie uwierzy. Więc się nie przejmuj.
- Nicky, ktoś musi...
- Nie, nikt nie musi. Nikt nic nie musi. - Oparł się z powrotem na swoim krześle. - A więc w twoim mieszkaniu nic nie było. Musisz to mieć ze sobą, prawda? Podaj mi torebkę.
- Nicky, w mojej torebce nic nie ma. Nic ze sobą nie mam. Nie mam tego, co myślisz, że mam. I co oni myślą, że mam. Nigdy nie miałam.
Nicky potrząsnął głową i westchnął.
- Taka, kurwa, sprytna. I taka głupia. - Sięgnął za pazuchę, a potem przesunął rękę pod stołem. - Megan, wiesz, jak to jest otłuc komuś mordę pistoletem?
Kobieta wytarła łzy z policzków.
- Co... takiego? Otłuc kogoś pistoletem? Uważasz, że uda ci się mnie tutaj uderzyć? W Klubie 96? Sądzisz, że nie wezwą ochrony i nie wywalą cię wprost na Michigan Avenue?
- Megan, wcale nie powiedziałem, że to zamierzam zrobić. Ja tylko zapytałem, czy wiesz, co to oznacza.
Megan, kompletnie zaskoczona, odpowiedziała:
- No pewnie. Wiem, jak to jest, gdy ktoś komuś obija pysk pistoletem.
- Naprawdę? Patrzcie państwo. Naprawdę mądra z ciebie dziewczynka. Bo widzisz, ja tak naprawdę nigdy nie wiedziałem. Tak się mówi, ale jak to naprawdę jest? Jak to jest, gdy ktoś cię obija pistoletem? - Nicky zaśmiał się. Dźwięk jego głosu sprawił, że Megan poczuła, jak żołądek znów jej się kurczy. - Ale choć jesteś taka sprytna, mogę się założyć, że wciąż cię wyprzedzam o krok.
- Nicky, o czym ty mówisz?
- A wiesz, jak to jest, wypierdolić kogoś kulką?
Megan drgnęła. Nagle poczuła, jak w kolana wbija jej się zimny metal, rozpychając je na boki. Potem chłód popełzł wzdłuż jej ud, by spocząć między nogami. Zatrzymał się w połowie drogi pod jej spódnicą.
- Nie, Nicky... nigdy...
- Bo sam to wymyśliłem. Widzisz, między nogami trzymasz mauzera 9 mm. Celuję ci wprost w cipkę. Jak pociągnę za spust, to ci zrobi śliczną dodatkową dziurkę. I pewnie trochę zniszczy modne majteczki, które teraz masz na sobie. - Mrugnął do niej. - Naprawdę przekopałem się dziś rano przez wszystkie twoje rzeczy. - Megan skuliła się, pewna, że za chwilę zwymiotuje. - No, już, kochanie - dodał uspokajająco. - Nic takiego nie zrobię. Jeden ruch, Megan. Tylko jeden, a kulka poskacze sobie w tobie, aż zrobi z ciebie sieczkę. Założę się, że zanim umrzesz, usłyszysz, jak to małe kurestwo odbija ci się od kości. - Mężczyzna zachichotał ponownie. Wtem jego usta skrzywiły się w szyderczym grymasie. - A więc podaj mi tę pieprzoną torebkę.
Kobieta pchnęła torebkę po stole, pospiesznie mierząc wzrokiem klub. Para przy sąsiednim stoliku zniknęła. Starszy mężczyzna przy barze i mierząca go wzrokiem dziewczyna też się ulotnili. Megan nie widziała barmana ani hostessy. Dostrzegła tylko sprzątaczkę, Latynoskę, która skierowała się z wózkiem ku toaletom.
- Megan, chyba nie chciałaś się wymknąć bez "do widzenia", prawda? - Nicky otworzył saszetkę z biura podróży. - Ojej, bilety do Los Angeles, rezerwacje motelu, wypożyczalnia samochodów. - Skierował na nią wzrok. - Kochanie, może przede mną udało ci się uciekać, ale czy sobie wyobrażasz, że oni nie daliby rady cię wyśledzić?
- Nie, Nicky, to sprawy gazety. Po prostu...
- Sprawy gazety, tak? Och, ależ tylko popatrz, bilety zostały wystawione na jakieś inne nazwisko. - Nicky potrząsnął głową. - Megan Smith? Na tyle cię było stać? - Przestudiował rachunek biura podróży. - Zapłacone gotówką? Doprawdy, starałaś się.
Megan wyciągnęła szyję i zastanowiła się, czy udałoby jej się wrzasnąć i zamówić jeszcze jednego drinka. Byleby ktoś tu przyszedł. Ponownie dostrzegła sprzątaczkę, która odkurzała teraz rośliny w donicach w holu przy łazienkach. Kobieta przykucnęła i coś podniosła.
Wpatrywała się w ten przedmiot.
A potem wetknęła go do kieszeni fartucha.
"Koperta?".
- A jeśli mówimy o gotówce... - Nicky gwizdnął, wyciągając zwitek banknotów. - Jezu, tysiąc, tysiąc pięćset, dwa... Nie planowałaś zbyt szybkiego powrotu, prawda?
- Nie, Nicky, zupełnie źle to odbierasz. To po prostu... zaliczka na koszty podróży. Mówię ci, że planowałam podróż służbową. Sesję zdjęciową na wybrzeżu i...
- Czy podać coś jeszcze, pani Russell?
To Bonnie-Bunny nagle stanęła obok ich miejsca. Megan żałowała z całych sił, że nie zna imienia dziewczyny.
- Zamykamy już, ale może udałoby mi się przemycić państwu jeszcze drinka.
Zanim Megan zdążyła odpowiedzieć, Nicky wyciągnął setkę z banknotów z jej torebki i wsunął ją w rękę hostessy.
- Nie, dziękujemy. Właśnie mieliśmy wychodzić. - A potem wsunął resztę pieniędzy do kieszeni.
Hostessa zawahała się i popatrzyła wprost na Megan.
- Jesteście pewni? Niczego... wam... nie potrzeba?
Megan zerknęła na Nicky'ego. Czuła, jak broń obija jej się o nogi.
- Nie - odparła. - Naprawdę musimy już iść.

Nicky zaklął bezgłośnie, kiedy odkrył, że drzwi dla personelu obok wind są zamknięte. Zerknął przez ramię, upewnił się, że na korytarzu panuje pustka, a potem wyjął coś z kieszeni i wsunął do zamka. Rozległ się stuk i drzwi się otworzyły.
- Ma się te zgrabne paluszki, co? - Poklepał Megan po plecach pistoletem. - No, idziemy.
Poszli ciemną klatką schodową. Wokół nich zamknęły się betonowe ściany, pod nogami dzwoniły metalowe stopnie. Opierali dłonie na nagich, metalowych poręczach.
- Dokąd idziemy? - zapytała Megan. Słyszała stukot maszyn, grzmiących gdzieś pod betonem.
- Na przechadzkę. - Nicky przesunął pistoletem po plecach i wetknął jej lufę w kark. Dwa stopnie. Trzy. Na czwartym natknęli się na kolejne zamknięte drzwi. Nicky otworzył zamek dokładnie tak, jak poprzednio. - Dalej - powiedział, szturchnąwszy ją pistoletem.
Megan, przestępując przez drzwi, poczuła na twarzy uderzenie ciepłego, wilgotnego wiatru.
- Jezu. - Tylko tyle była w stanie z siebie wydobyć.
- O mamo, to szczyt świata - krzyknął Nicky. Ujrzał, że Megan nie zrozumiała dowcipu, i kopniakiem zamknął drzwi. - Sto pięter nad ziemią. Czyż to nie piękne? - Megan, czując pistolet w plecach, wygramoliła się na dach Hancock Building. Wokół niej rozpościerała się migocząca panorama Chicago. Przez chwilę kobieta czuła zawroty głowy, stojąc na otwartej przestrzeni, a wicher szarpał jej ubraniem. Nic jej nie odgradzało od reszty miasta, żadne okna ani balustrady. Zerknęła w górę i ujrzała wielkie bliźniacze anteny Hancock, kołyszące się na wietrze. Poczuła, że się zatacza. Niemal spadła. Nicky złapał ją za ramię i przytrzymał. - Nazywam to "najwyższym szczytowaniem". Czujesz? Szczyt szczytów! - Megan nic na to nie odpowiedziała. Zupełnie zaschło jej w gardle. Ponownie pociekły jej łzy, gdy Nicky popchnął ją ku krawędzi dachu. - Dobrze, tyle wystarczy. - Zatrzymał się o metr od krawędzi. Megan zaczęła się obracać. - Nie, nie okręcaj się. Chcę, żebyś patrzyła w dół. To daleka droga, co nie?
- Nicky, po co to robisz?
- Zamknij się. - Ponownie szturchnął ją w plecy mauzerem. W zasadzie było to ledwie stuknięcie. Ale Megan i tak krzyknęła. - Dobra, a teraz ściągaj ciuchy.
- Co? - "To o to chodzi? O seks?". Megan zdecydowała, że Nicky Kolitzky rzeczywiście był nikim. I pomyślała, że zamierza... że go zmusili...
- Powiedziałem ci, żebyś ściągała ciuchy. I to już.
- Nicky, jeśli zamierzałeś mnie zerżnąć, to czemu tego po prostu nie powiedziałeś? - Czy znów uda jej się mu wymknąć, czy trzeba będzie bzyknąć tego obrzydliwego śmiecia? - Wiedziałam, że cały czas masz na mnie ochotę. Widziałam to po tym, jak na mnie patrzyłeś. Ale nie tutaj, Nicky. Chodźmy do mnie. - Wyobraziła sobie mauzera, leżącego na stoliku nocnym obok łóżka, poza zasięgiem Nicky'ego, ale za to pod jej ręką. Czuła w rękach jego metaliczny, chłodny ciężar. Widziała, jak celuje w jego skurczonego fiuta. - Albo wynajmiemy sobie pokój. Na każdym rogu w mieście jest hotel, moglibyśmy...
Mauzer grzmotnął w tył jej głowy. Megan wrzasnęła, straciła równowagę i runęła ku krawędzi dachu.
Nicky złapał ją i ściągnął z powrotem.
- A teraz, Megan, zamkniesz się, do kurwy nędzy, i ściągniesz te ciuchy.
Megan ściągnęła marynarkę.
- Podaj mi to - rzekł Nicky, nim zdążyła ją upuścić.
Rozpięła bluzkę, czując na piersiach i brzuchu podmuchy wiatru. Chłodziły ją, mimo panującego ciepła. Ziębiły, wysuszając pot na jej skórze. W głowie Megan kłębiły się myśli, tylko że teraz galopowały bezładnie. Sięgnęła do tyłu i rozpięła spódnicę. Marynarka, bluzka, spódnica, stanik, ściągała je po kolei i podawała Nicky'emu. W końcu stanęła tylko w majtkach i pantoflach Folgolio. Obcasy chrzęściły na wtopionym w smołowany dach żwirze.
- I co teraz, Nicky?
- Ściągaj wszystko. - Megan zacisnęła zęby i zsunęła majtki.
- Buty też.
- Nicky, tu jest żwir.
- Ściągaj te pieprzone buty. - Gdy oddawała buty, żwir wbijał jej się w delikatne podeszwy stóp. Czuła, że w papie na dachu wciąż drzemią resztki upału. - Dobra, możesz się obrócić.
Tak też zrobiła.
Nicky stał, trzymając stopę na stosie jej ubrań. Wiatr szarpał je i próbował rozrzucić we wszystkie strony. Mężczyzna wciąż trzymał w jednej ręce wycelowany pistolet, w drugiej...
Megan zakrztusiła się. Nicky uniósł do twarzy koronkowe majtki w kolorze kości słoniowej i powąchał je, jakby były świeżymi kwiatami, a potem uśmiechnął się obleśnie.
- Chyba je sobie zatrzymam. - Wetknął majtki w kieszeń marynarki.
- I co teraz, Nicky?
- Teraz? - Jego oczy ślizgały się po jej nagim ciele jak robaki. - Teraz dam ci ostatnią szansę, byś mogła powiedzieć, gdzie to jest.
- Nicky, już ci mówiłam. Nie mam tego, o czym myślisz, że mam. Nie mam tego, o czym oni myślą, że mam - krzyczała, szlochając tak głośno, że niemalże nie dało się zrozumieć jej słów. Umysł Megan już nic nie planował. Już nie wyobrażała sobie, że trzyma w rękach mauzera. Po prostu czuła się naga i przerażona. I bardzo wystraszona.
- O nie, Megan. Chyba mnie nie słuchasz. Zamierzam ci dać jeszcze jedną, ostatnią szansę.
- Nicky, pozbyłam się wszystkiego. Naprawdę, wszystkiego. Wiedziałam, że nikt mi nie uwierzy, dlatego wywaliłam każdy cholerny plik. Przysięgam na Boga, tak zrobiłam.
Nicky potrząsnął głową.
- Masz to, co? Wszystko jest u ciebie w domu. Wszystko trafił szlag. - Uniósł pistolet i wycelował go wprost w czoło Megan. - Niech to szlag. Miałaś szansę.
Megan zasłoniła twarz rękami i instynktownie cofnęła się pół kroku. Nagle przypomniała sobie, gdzie jest, i zamarła.
- Nicky, przysięgam, tak zrobiłam. Pozbyłam się wszystkiego, co tylko udało mi się znaleźć. Nic już nie ma. Nikomu nic nigdy nie powiem. Przekaż im to. Oni ci uwierzą, oni...
- Wystarczy, Megan. - Skinął pistoletem. - A teraz... skacz.
Twarz jej pobladła.
- C...Co? Skacz?
- Słyszałaś. Skacz. Ale już. Dalej.
- Nie... Nicky, nie mówisz tego poważnie, ty... - w jej głosie pojawiły się nuty histerii. Nicky, broń, ubrania, anteny i migoczący horyzont - wszystko pływało jej przed oczami, gdy po policzkach ciekły zamazujące obraz łzy. - Nicky, na miłość boską, nie rób tego. Nie...
- Skacz, Megan. Albo będę musiał cię zastrzelić.
- Nicky, proszę...
- Tak czy owak, nie ujrzysz jutrzejszego poranka.
- Nicky, proszę, Jezu Chryste, błagam cię! - Megan padła na kolana. Gorący żwir wbił jej się w kolana. - Proszę!
- Skacz, Megan.
- Nie. - Łzy przestały płynąć. Megan Russell podniosła wzrok. Jej wzrok nagle stwardniał. Zacisnęła zęby. - Nie - powtórzyła. Nicky ostrożnie przysunął się do niej i pochylił mauzera, aż lufa spoczęła na jej skroni. - Zastrzel mnie - syknęła Megan. - Zastrzel. Strzel mi w głowę, gdy na ciebie patrzę. - Czuła, jak lufa dygoce na jej czole. Ujrzała, jak palce Nicky'ego zaciskają się i rozluźniają na rękojeści. - Kolitzky, brak ci do tego jaj.
Nicky zawahał się i opuścił pistolet.
- Masz rację, Megan. Chyba ich rzeczywiście nie mam.
Kobieta zacisnęła powieki i wypuściła wstrzymywane powietrze.
Wtedy but Nicky'ego Kolitzky kopnął ją w ramię. Przewróciła się. Zawisła głową, ramionami i tułowiem nad przepaścią. Wisiała tak przez zdumiewająco długą chwilę. Jej myśli zaczęły wirować na widok malutkich samochodzików i ulicznych świateł, migoczących o sto pięter niżej.
Jeszcze jeden kopniak, tym razem wymierzony w jej nogi, posłał Megan za krawędź. Na milisekundę zawisła w powietrzu, machając ramionami i nogami, a potem runęła w dół, wprost w objęcia pustki.
Zerwał się wiatr i pochłonął jej krzyk.
Nicky ostrożnie przysunął się do krawędzi dachu, by popatrzeć, jak nagie, spadające ciało Megan błyska w świetle okien wieżowca niczym w stroboskopie. Odwrócił się, zanim uderzyła o chodnik. Podniósł torebkę Megan Russell i jej ubranie.


Rozdział trzeci

Jeff Stancheck trzykrotnie walnął w myszkę. Ostatni raz zrobił to pięścią. Wymowny chrzęst plastiku przykrywającego układy scalone zdradził mu, że jeszcze jedno urządzenie odeszło w niepamięć. Ale czasem miażdżenie komputerowych gryzoni było jedynym sposobem na odreagowanie sytuacji, gdy zawodziły obydwa dyski komputera naraz. Po to właśnie miał całą szufladę części zapasowych.
Czasami zrujnowanie myszki było dokładnie tym, czego potrzebował.
Czasami. Ale tym razem komputer odmówił posłuszeństwa i Jeff stracił stronę 47. i 48. lipcowego wydania "Charade Magazine". Wydania, które tej nocy miało zostać przesłane do druku.
Jeff wyrwał z komputera kabel myszki i wyrzucił ją do przepełnionego kosza za plecami. Potem wyjął z szuflady biurka zupełnie nową, w plastikowej, przezroczystej osłonie. Właśnie zaczynał rozdzierać opakowanie, gdy w drzwiach pokazała się głowa Blair.
- Jeff, za pięć minut mamy spotkanie.
- Blair, jestem pogrążony po uszy.
- Obiecuję, że zajmę ci tylko chwilę. Przyjdź do biura Megan.
Blair Armstrong, asystentka głównego redaktora "Charade Magazine", zniknęła, zanim zaczął się wykłócać.
Jeff podłączył nową myszkę, poczekał chwilę, aż ponownie ukazał się plik, i zaczął szukać stron 47. i 48. Ponieważ nie mógł ich odnaleźć, zaczął kląć w stronę ekranu. Złapał pusty kubek po kawie i zerknął na przytłaczający stos zipów i płyt CD, które wciąż czekały na aprobatę. Sto dwadzieścia osiem stron lipcowego wydania, które o piątej pospiesznie odbierze od niego drukarnia, a on był dopiero na stronie 47. Jeff prychnął w stronę komputera i pomyślał z rozrzewnieniem o starych dobrych czasach gumowych odlewów, osadzania czcionek i prac zecerskich. One nigdy nie znikały w cyberprzestrzeni.
Za drzwiami jego pokoju dział artystyczny "Charade Magazine" zbierał się ślamazarnie do przerwy na lunch. Wszędzie piętrzyły się stosy projektów i sterty nieposegregowanych fotografii, gromady dyskietek i wszelkiego rodzaju wydruki, rozrzucone w nieładzie na stanowiskach pracowników. Skanery, drukarki atramentowe i serwery wymrukiwały hałaśliwą sonatę roboczego dnia.
- Potrzebuję ochotnika - krzyknął Jeff. Jak na zawołanie wszyscy schowali głowy za ścianami przepierzeń. - Znów popsuł mi się komputer. Straciłem stronę 47. i 48., ktoś będzie musiał sprawdzić dyski i zlokalizować je w systemie. - Wciąż nie słyszał żadnej odpowiedzi. Jeff zajrzał za przepierzenie biurowej zagródki. - Gabrielle, dziękuję, że się zgłosiłaś.
Gabrielle odsunęła od ucha słuchawkę i przycisnęła ją do piersi. Patrzyła na niego gniewnie zza długiej zasłony czarnej fryzury jak z Rodziny Addamsów i grubo wysmarowanych tuszem rzęs. Jeff nie umiał określić, czy jej złość wywołało przerwanie jej jednej z niekończącego się strumienia prywatnych rozmów, czy też wyznaczenie dodatkowego zadania. Najprawdopodobniej jednak obraziła się za sposób, w który wymówił jej imię. Według niej należało wymawiać je "Ga-BREJ-el" i zawsze nalegała, by tak właśnie brzmiało.
Jeff odpowiedział jej takim samym spojrzeniem, ponownie zastanawiając się, czy dziewczyna kiedykolwiek miała osiem lat, huśtała się na konikach, bawiła lalkami, wślizgiwała do domku na drzewie i reagowała, gdy ktoś zawołał "Gabi". Zerknął na jej dzisiejszą czarną odzież, skrywającą ją od stóp do głów, i na wpół zjedzony jagodowy błyszczyk na ustach. Doszedł do wniosku, że pewnie nie.
- Jeff, umówiłam się na lunch - jęknęła.
- Jest dopiero jedenasta trzydzieści. Masz mnóstwo czasu.
- Ale...
- Przykro mi, Gabrielle, ale mam spotkanie u Megan. Muszę lecieć.
Jeff pomyślał, że dziewczyna była teraz gotowa iść na bosaka przez zamieć. Potrząsnął głową, uśmiechnąwszy się do siebie, gdy wychodził z działu artystycznego. W drodze do redakcji napełnił kubek kawą. Idąc, pociągnął łyk i natychmiast się skrzywił: cynamon. I coś jeszcze. Gałka muszkatołowa? Nadeszły takie czasy, że zwykła, bezkofeinowa kawa w automatach w "Charade" była opcją niestandardową. Teraz, podnosząc kubek do ust, zawsze był niemile zaskoczony jakąś przyprawą.
Magazyn "Charade" wprowadził się trzy lata temu na szesnaste i siedemnaste piętro budynku Whitestar Media Group przy ulicy Fairmont Court. Czasem Jeffowi brakowało ich starych śmieci na piętrze magazynu na zachód od Chicago Loop. Bardzo na zachód. Tak daleko, że fala miejskich renowacji jeszcze tam nie dotarła, by "uszlachetnić" dzielnicę. Spędził tam siedem dobrych lat, a teraz tęsknił za oknem, które można było naprawdę otworzyć, darmowym parkingiem na ulicy, a zwłaszcza za godną zaufania, przyzwoitą włoską knajpą z wołowiną w Westside Grill.
Ale musiał przyznać, że obecne sztuczne marmury i paskudztwa z zielonego szkła oferowały działającą klimatyzację, jeżdżące windy, które nie groziły upadkiem z piątego piętra, a jedyne gryzonie, widoczne w zasięgu wzroku, tkwiły z wtyczkami w komputerach, a nie wiły za nimi gniazd.
Z drugiej strony, tutaj, w okolicach Streetville, w niewielkim kwartale wysokich biurowców, luksusowych apartamentów i nielicznych budynków z piaskowca, wciśniętych między Michigan Avenue a jezioro, parking kosztował trzysta trzydzieści pięć dolarów miesięcznie. A do tego Jeff nie znalazł tu w ciągu trzech lat ani jednej godziwej włoskiej wołowiny.
Cóż, za to zdarzał się przyzwoity polski kotlet z musztardą i grillowanymi cebulkami na wynos w St. Clair.
Jeff podążał wyłożonym wykładziną korytarzem między boksami działu sprzedaży, które odróżniały się od korytarza jedynie kontrastującą wykładziną. Nie zwracał uwagi na sekretarki i osoby wpisujące dane, które podnosiły wzrok znad komputerów, by go ponownie obejrzeć od stóp do głów. Jeff stanąłby w pąsach ze zdumienia, gdyby się dowiedział, że damska połowa załogi "Charade Magazine" - samotna i w związkach - uważała, że jest przystojny. Natomiast on sam zwykle myślał o tym, jak niechlujnie jest ubrany w modne pięć lat temu powyciągane ciuchy. W końcu to "Charade Magazine" obecnie decydowało arbitralnie, co w Chicago miało być trendy. A Jeff był dyrektorem artystycznym tego magazynu. Ale to z kolei stanowiło jedną z wewnętrznych szarad w "Charade", przykład kolejnego szkieletu w błyszczącej na zewnątrz szafie redakcji, która tak naprawdę była jednym wielkim cmentarzyskiem.
Pociągnął kolejny łyk z kubka, ale przypomniał sobie, że to obrzydliwie cuchnąca breja, i wypluł cynamonowy wywar z powrotem. A raczej próbował, bo zamiast tego ciecz polała mu się z ust po białej koszuli i dżinsach. Krople opryskały też kowbojskie buty. Zauważyła to sekretarka za komputerem i usiłowała stłumić chichot. Jeff skrzywił się w jej kierunku, a potem zdał sobie sprawę, jak głupio wygląda, zamienił więc grymas na uśmiech. Wzruszył ramionami, a sekretarka puściła mu oko. W końcu wkroczył do centrum dowodzenia Megan Russell, imperatorskiego, narożnego biura pani redaktor naczelnej.
Nigdzie ani śladu Megan.
Zamiast tego na wykładanym irchą fotelu Megan przycupnęła Blair Armstrong, ściskając podłokietniki, jakby się przymierzała do miejsca swojej zwierzchniczki.
- Blair, mam nadzieję, że Megan się znów nie spóźnia. Wiesz, musimy dziś oddać numer do drukarni. - Jeff opadł na fotel dla gości, stojący przy emaliowanym biurku Megan.
- Nie mam pojęcia, Jeff. Od paru dni nie widziałam Megan.
Jeff poderwał się.
- Jak to, nie widziałaś... To kto zadzwonił dziś rano?
- Ja.
- Ty? A odkąd to wzywasz mnie na spotkanie? Czegoś tu nie zauważyłem? Ja - dyrektor artystyczny, ty - asystentka redaktor naczelnej? Chyba wciąż mam wyższą pozycję, czyż nie, Blair? - Jeff nie znosił biurowego politykierstwa bardziej niż cynamonowej kawy, ale uwielbiał drażnić się z Blair. O jej życiu i śmierci decydowały starcia sił, przypływy i odpływy, plotki z wyższych pięter Whitestar, schematy organizacyjne i dyscyplinujące notatki.
Blair obróciła się o trzysta sześćdziesiąt stopni w wielkim skórzanym fotelu, ukazując świetnie skrojoną, letnią garsonkę i długie nogi. Kiedy ponownie skierowała ku niemu twarz, prychnęła:
- Ja cię wzywam na spotkanie, kiedy Megan nie ma. Musimy wprowadzić zmiany w lipcowym wydaniu.
Jeff roześmiał się cicho.
- Nie, masz na myśli sierpniowe wydanie. - Złapał biurkowy kalendarz Megan. Wciąż widniała na nim data sprzed trzech dni. Przerzucił kartki, by znaleźć dzisiejszą datę, środę 12 lipca, i pchnął go po biurku. - Czy możesz z łaski swojej spojrzeć na daty? Wiesz, który dziś mamy, prawda? Dzień ostatecznego projektu. Dzień oddania do druku. To nie jest dzień na poważne zmiany.
- Nic na to nie poradzę, Jeff.
- Czyj to pomysł, Megan?
- Hm... W zasadzie nie.
- A zatem czyj?
Blair wierciła się.
- To coś w rodzaju połączonych starań działu sprzedaży i redakcji.
- A to oznacza, że jest twój - stwierdził Jeff. - Ale Megan go zaaprobowała, tak?
- Jeff, przecież ci mówiłam, że od paru dni nie widziałam Megan. Z tego, co mi wiadomo, to nikt jej nie widział.
Jeff rozparł się w fotelu.
- To dziwne. To znaczy... nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że Megan wyjeżdża na parę dni, ale nigdy się to nie zdarzyło w dniu ostatecznego projektu. To nasza tradycja, zawsze przeglądaliśmy z Megan strony, zanim oddawaliśmy je do druku.
- Cóż, Jeff, nie mam nic przeciwko mojej szefowej, ale czy nie sądzisz, że Megan ostatnio bywała nieco... hm... zajęta?
Jeff zamyślił się nad tym. Im więcej myślał, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że Megan Russell w ciągu ostatnich tygodni była raczej nieobecna. Ledwo się pokazywała w biurze.
- Staram się nie wtykać nosa w nie swoje sprawy - rzekł w końcu. - Może coś się wydarzyło w życiu osobistym Megan.
- Megan nie ma życia osobistego - odparła Blair. Wsunęła zakończone wymanikiurowanymi paznokciami palce w blond włosy. - Jej życie osobiste to "Charade". Och, Jeff, pracowałeś z nią od chwili, gdy była jedną z redaktorek, a ty nic niewartym grafikiem. Minęło już dziesięć lat, prawda? No wiesz, te dni chwały, do których oboje wracacie z takim sentymentem, kiedy "Charade Magazine" było drugorzędną, tanią imitacją "Village Voice"? Pamiętasz, to było, zanim "drugorzędna" nie spadła na trzecie miejsce?
Jeff przytaknął.
- Praca z nami wówczas nieźle by ci posłużyła, Blair. To do "Charade" skierowali się ludzie, chcąc czytać najświeższe artykuły tematyczne, ogłoszenia i demaskatorskie materiały. - Odwrócił się od niej i wyjrzał przez okno na Lake Shore Drive. - Zawsze mieliśmy najlepsze eseje, fragmenty najlepszych książek, najlepsze opowiadania. Saul Bellow, Studs Terkel, Robinson, Mailer, kto tylko chcesz i...
- I ledwo na siebie zarabialiście - dodała Blair, pochylając się nad biurkiem. Wzrok Jeffa przykuł rąbek koronki wystającej z rozchylonych klap dwurzędowego kostiumu. Szybko odwrócił spojrzenie. - Jeff, nie próbuj na mnie zrobić wrażenia swoimi hipisowskimi sentymentami. Dni buntu nikogo już nie obchodzą.
- No wiesz, nawet mnie one nie interesują - odrzekł Jeff. - Nawet nie jestem pewien, kiedy to w ogóle było. Do diabła, pewnie wciąż wtedy marnowałem czas w liceum Świętego Bartłomieja. - Jeff wyobraził sobie, że Blair założyła pod biurkiem nogę na nogę. Dobiegał go nikły dźwięk ocierania się nylonu o płótno.
- Nieważne - stwierdziła. - Musimy teraz pomartwić się, jak dodać trzy strony do wydania.
Jeff mrugnął oczami i pomyślał: "Jest tutaj od trzech lat i wciąż nic nie łapie".
- Blair, przejdźmy przez to raz jeszcze, tak, byś zapamiętała wszystko do czasu, kiedy już naprawdę zasiądziesz na tym krześle. Strony tworzone są poczwórnie, jak książeczki. "Charade" drukowane jest w formie szesnastek. Nazywa się to sygnaturką, pamiętasz? Syg-na-tur-ką. Tak składa się każdy większy magazyn na świecie.
- Wiem o tym wszystkim - powiedziała.
- Zatem wiesz też, czemu nie możemy dodać trzech stron. - Nawet pomimo pełnego lipcowego słońca, które grzało przez wielkie okna, podświetlając sylwetkę Blair w wielkim skórzanym fotelu, Jeff widział, jak jej twarz krzywi się, przybierając wyraz twarzy małej nadętej dziewczynki.
- Nie możemy po prostu dodać jakiejś ulotki?
- Wróćmy do początku naszej rozmowy - rzekł Jeff. - Co tak naprawdę mam tam zmieścić?
Kobieta otworzyła kopertę z bananowca i rozłożyła na biurku fotografie oraz linoryty. Jeff skrzywił się, gdy tylko na nie zerknął.
- Znowu? - spytał. - Czy nie...
- Tak, to znów one. Dział sprzedaży dopiero co wydusił z nich czterokolorową reklamę na rozkładówkę. Dodatkowo mamy czterostronicowy płatny artykuł. Zdjęcia do reklamy już do nas idą z ich agencji. - Blair zniżyła głos. - Choć akurat to, co się mówi na ulicy, ma dla tej agencji najmniejsze znaczenie. Słyszałam, że szukają kogoś nowego. Więc chyba to ty będziesz się musiał zająć przygotowaniem reklamówki. - Jeff przerzucał fotografie. Ujrzał kolejne modne zdjęcia Helmuta Newtona: anorektyczne, blade nastolatki w cmentarnych strojach z ponurymi minami na twarzy. Krzykliwe ciuchy sado-maso miały odzwierciedlać ostatni trend w modzie. Nadęta poza, oto czym żyły ostatnio wszystkie nocne kluby i butiki Chicago. Blair wyczuła jego reakcję. Może zdradziła go mina. - Och, przypuszczam, że gdyby to było przemówienie działu transportowego miasta Chicago, to pewnie znalazłbyś nieco miejsca? A może jeśli okazałoby się, że to kolejne popieprzone opowiadanie, które zdobyło nagrodę literacką na jakimś college'u na zadupiu, to pewnie wszystko byłoby super?
- To nie tak, tylko...
- Słuchaj, sprzedaż podlizuje się ich agencji od miesięcy. Bóg jeden wie, że wrzuciłam w moją kolumnę wystarczająco dużo darmowych zapowiedzi. Muszą czymś się nam odpłacić. Zaczęli wspominać o dwustronicowej rozkładówce co miesiąc przez cały rok i o kwartalnych ulotkach. Dadzą też więcej materiałów reklamowych. A może też zasponsorujemy im jakiś wieczór tematyczny. Zdajesz sobie sprawę, o jakich mówimy przychodach?
- No dobrze - odpowiedział Jeff. - Przestań próbować mnie przeciągnąć na swoją stronę. Dołączę te trzy strony. Jak to się stanie, to już inna historia.
- A właściwie to czemu nie możesz dorzucić paru dodatkowych stron? - spytała Blair. - Uzupełnisz je jakimiś śmieciami i tyle.
Jeff potrząsnął głową.
- To kwestia budżetu. Zamówienie na papier składa się z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Tak samo określa się czas pracy maszyn drukarskich. - Potarł brodę. - Chyba że chcesz zadzwonić do Whitestar i poprosić o zmiany w budżecie.
Oboje spojrzeli po sobie.
"Charade Magazine" wystartowało jako darmowy tygodnik w roku 1971. Magazyn został po raz pierwszy wydany przez dwóch studentów, wyrzuconych z Northwestern University, którzy faktycznie wcześniej byli hipisami. Trzy lata temu sprzedali magazyn Whitestar Group za siedmiocyfrową sumkę dla każdego z nich i najprawdopodobniej zakładali teraz jakąś firemkę z luksusowymi lodami. To Whitestar wprowadził "Charade" do ekskluzywnych pomieszczeń przy Fairmont Court. To Whitestar skomputeryzował dział artystyczny. To Whitestar, bazując na niebywale rozdmuchanych referencjach, podkupił Blair Armstrong od "Interview Magazine", gdzie była wychwalaną asystentką administracyjną. To Whitestar zamienił "Charade" w najmodniejszy magazyn o trendach i nocnym życiu. To Whitestar Media Group wywali ich oboje, jeśli tylko wspomną o zmianie budżetu.
- Nie - powiedzieli jednocześnie Blair i Jeff.
Uśmiechnęli się do siebie nawzajem i przynajmniej na tę chwilę zawarli rozejm.
- Możesz wyciąć parę zdjęć z tytułu "Smak Chicago" - zaproponowała Blair odrobinę mniej sztywnym głosem. - A ja sprawdzę ze sprzedażą i zobaczę, czy nie możemy uwalić całostronicowego materiału o Krowne. Słyszałam, że od sześciu miesięcy nie płacą rachunków.
- Czyli tu coś przemycimy, a tam obetniemy? - spytał Jeff.
- Pasuje mi to. - Blair zerknęła na roleksa. - Słuchaj, dziesięć minut temu miałam wkraczać tanecznym krokiem na lunch w La Stradzie. Niech twoje Picassy się zajmą tematem, a ja wpadnę późniejszym popołudniem i sprawdzę, jak im idzie. Kto wie? Może do tej pory Megan się znajdzie.
Jeff wstał z fotela.
- Bez znaczenia, ty czy Megan, lepiej zaplanować na dzisiejszy wieczór sprawdzenie zmian. Pewnie będzie koło ósmej, a może dziewiątej. Oczywiście, o ile dostaniemy szybko tę reklamę.
Blair powsuwała zdjęcia i wydruki z powrotem do koperty z bananowca i przesunęła ją po biurku w stronę Jeffa.
- Tak późno?
- Tak późno.
Ale ona już wyszła zza biurka i skierowała się w stronę drzwi.
- Cóż, będziemy chyba musieli na kogoś się zdać. A może prześlesz mi coś na faks do domu.
Blair, wypowiedziawszy te słowa, zniknęła.
Pozostał po niej tylko unoszący się w biurze zapach perfum.
Jeff wciągnął woń i uśmiechnął się. W uszach wciąż miał szelest kostiumu, ocierającego się o nogi Blair.
Potrząsnął głową, ścierając uśmiech z ust i przeganiając jej zapach. Potem sięgnął po kopertę. Nazwa projektu już na niej widniała, wypisana schludnie na etykietce.

GOTHIQUE


Rozdział czwarty

Środowy upał i wilgoć stawały się wraz z upływem dnia coraz bardziej uciążliwe. Wszystko trwało w bezruchu, począwszy od powietrza, po śmieci, które niemal kipiały pod peronem Morse Avenue El.
Colleen Russell, popychana na peronie ku wyjściu na Morse przez tłum pędzący w godzinach szczytu, czuła, jak asfalt przywiera do podeszew jej niezgrabnych butów na płaskim obcasie. A może to tylko guma do żucia topiła się w zamglonym, popołudniowym słońcu? Colleen ścisnęła portfolio w spoconej dłoni, w drugiej trzymała torebkę. Wszyscy mówili o tłumach kieszonkowców na stacji El. Wysunięta na północ część Chicago nie była już taka jak kiedyś. Zwłaszcza Rogers Park.
Do diabła, pewnie nigdy nie była taka jak kiedyś.
Zatrzymała się w koreańskim sklepiku na Morse i wypiła duszkiem zimną wodę sodową. Opierała się o lodówkę tylko po to, by poczuć, jak chłód przenika przez zmięty, bawełniany kostium. Pomyślała, że dziś wieczorem znów będzie musiała go wyprasować, i wyszła z powrotem w upał. Rano miała kolejną rozmowę o pracę, a potem jeszcze jedną, tuż po lunchu. Spośród całej jej garderoby beżowe, bawełniane wdzianko i spódnica najbardziej przypominały prawdziwe ubrania biznesowe.
Parła przed siebie po Morse, a popołudniowe słońce grzało tył głowy, aż parzyły ją długie, rude włosy. Tego dnia dobrze by było je spiąć albo schować długie czerwone kosmyki pod chustką. Ale rano nie pomyślała o tym.
Za Sheridan skręciła w lewo. Słońce zaczęło jej świecić w lewy policzek, próbując ją upiec. Kremowa, jasna cera pokryła się piegami na pierwszym roku w college'u. Nawet czasem Colleen wyczuwała te piegi, czające się tuż pod powierzchnią skóry, mimo że od tamt