Granica lodu

  • szt.
  • 32,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Na bezludnej wyspie u południowych wybrzeży Chile dochodzi do niewiarygodnego odkrycia. Znaleziony zostaje gigantyczny meteoryt, największy, na jaki kiedykolwiek natrafiono, spoczywający w ziemi od milionów lat.
Wiele tysięcy mil dalej, w zupełnie innym miejscu, miliarder Palmer Lloyd postanawia, że meteoryt musi stać się ozdobą jego nowego olśniewającego muzeum. Gotów jest dać za to każdą cenę - w dolarach i w życiu ludzkim. Dostarczenie meteorytu do Nowego Jorku jest wielkim wyzwaniem, byłby to bowiem najcięższy przedmiot, kiedykolwiek poruszony przez człowieka.
Opłacona pieniędzmi Lloyda po meteoryt rusza szczególna ekspedycja. Jej podstawę stanowi nowoczesny supertankowiec, zamaskowany jako zdezelowany, pordzewiały masowiec. Wyprawa pojawia się w tajemnicy u południowych wybrzeży Chile, gdyż meteoryt należy temu krajowi po prostu wykraść. Wkrótce jednak, w miejscach tak nieprzyjaznych człowiekowi, jak tylko można sobie wyobrazić, członkowie ekspedycji stają przed wielką zagadką pochodzenia i natury meteorytu. Muszą tę zagadkę rozwiązać, jeśli chcą z całego przedsięwzięcia ujść z życiem...

Douglas Preston, Lincoln Child to spółka autorska, która ma na koncie takie bestsellery jak: Gabinet osobliwości, Księga umarłych, Laboratorium, Martwa natura z krukami, Nadciągająca burza, Relikt, Relikwiarz, Siarka, Taniec śmierci oraz Zabójcza fala.

Douglas Preston regularnie pisuje dla "The New Yorker" i "National Geographic". Przemierzył konno tysiące mil południowo-zachodniej Ameryki, wędrując szlakami wczesnych badaczy i zdobywców kontynentu. Lincoln Child to były wydawca, który opublikował liczne antologie z opowiadaniami.

Rok wydania: 2008
Stron: 486
Oprawa: broszura ze skrzydełkami
Format: 145x205
Pakowanie: 12
Tłumacz: Piotr Kuś

WYSPA DESOLACIÓN
16 stycznia, godz. 13:15

Bezimienna dolina biegła pomiędzy nagimi wzgórzami długim, pstrokatym pasmem szarej, tylko miejscami zielonej ziemi, pokrytej gdzieniegdzie starym mchem, porostami i rzadką trawą. Była połowa stycznia - środek lata - i spomiędzy szczelin w popękanych skałach strzelały w górę łodygi drżących kwiatów. Po stronie wschodniej niezgłębionym błękitem lśniła jednak ściana śniegu. W powietrzu krążyły gzy i komary, ale letnie mgły, które niemal bez przerwy unosiły się nad wyspą Desolación, na jakiś czas się rozpierzchły, pozwalając bladym promieniom słońca oświetlać dno doliny. Pewien mężczyzna powoli przemierzał ponurą wyspę, co chwilę zatrzymując się, ruszając i znowu przystając. Nie podążał wzdłuż żadnego śladu. Na wyspach przylądka Horn, najdalej wysuniętego na południe cypla Ameryki Południowej, było to niemożliwe. Nestor Masangkay ubrany był w znoszony sztormiak i lśniący skórzany kapelusz. Jego gęsta broda była tak mocno pokryta solą morską, że podzieliła się na sztywne odrębne pasma, przypominające wyglądem długi widelec. Kiedy Nestor szedł, prowadząc za sobą dwa ciężko objuczone muły, broda podrygiwała jak język węża. Nikt dookoła nie mógł usłyszeć głośnych narzekań mężczyzny na temat pochodzenia, charakterów i w ogóle prawa do egzystencji obu mułów. Co jakiś czas jego narzekania przerywały uderzenia kijem, który trzymał w brązowej dłoni i którym okładał zwierzęta. Nestor Masangkay jeszcze nigdy w życiu nie natrafił na muła, a już szczególnie na pożyczonego muła, którego by polubił. W jego głosie nie było jednak złości, a i w uderzenia kijem wkładał niewiele siły. Narastała w nim ekscytacja. Wzrokiem omiatał pejzaż, odnotowując każdy jego szczegół: kolumnowa bazaltowa skarpa w odległości około mili, podwójny pień wulkaniczny, niezwykła wychodnia skały osadowej. Geologia tego miejsca była obiecująca. Bardzo obiecująca. Szedł pośrodku doliny, z oczyma utkwionymi w ziemi. Co jakiś czas któryś z jego nabijanych ćwiekami butów ślizgał się na jakimś luźnym kamieniu. Masangkay potrząsał wtedy głową, aż mocniej podrygiwała jego długa broda, głośno chrząkał i po chwili dziwny pochód, złożony z człowieka i dwóch mułów, szedł dalej. Jednak na samym środku doliny, kiedy jego but znowu poślizgnął się na kamieniu, Masangkay zatrzymał się, żeby kamień podnieść. Popatrzył na niego i potarł go kciukiem. Do skóry przywarły drobne granulki. Przysunął kamień bliżej do twarzy i po chwili już oglądał go przez jubilerską lupę. Rozpoznał w okazie - kruchym, zielonkawym materiale z białymi inkluzjami - minerał znany jako koezyt. Właśnie ten brzydki, bezwartościowy minerał był przyczyną wyprawy, podczas której przemierzył aż dwanaście tysięcy mil. Wreszcie go znalazł. Na jego twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Rozłożył ręce i wydał głośny okrzyk zadowolenia. Wzgórza zwielokrotniły jego głos donośnym echem, które kilkakrotnie do niego powracało, po czym uciekało, aż wreszcie zupełnie zanikło. Zapadła cisza i mężczyzna rozejrzał się po otaczających go wzgórzach, oceniając aluwialne formy erozji. Ponownie zatrzymał wzrok na skałach osadowych o wyraziście rozdzielonych warstwach. Następnie znowu popatrzy ł na ziemię. Poprowadził muły dziesięć jardów i czubkiem buta trącił kolejny kamień, odwracając go na drugą stronę. Kopnął trzeci kamień, a potem czwarty. Same koezyty - dolina była nimi po prostu usłana.

(...)

PUSTYNIA KALAHARI
1 czerwca, godz. 18:45

Sam McFarlane siedział ze skrzyżowanymi nogami na piasku. Wieczorne ognisko z suchych gałęzi położonych na gołej ziemi rzucało drżące cienie na cierniste krzewy otaczające obóz. Najbliższe osiedle ludzkie leżało w odległości mniej więcej stu mil za jego plecami. Popatrzył po niewyraźnych sylwetkach pomarszczonych ludzi, kucających wokół ogniska. Byli nadzy, jeśli nie liczyć przepasek, które mieli przewiązane wokół bioder. Ich oczy lśniły. Buszmeni San. Minęło wiele czasu, nim zdołał zyskać ich zaufanie, jednak gdy raz je zdobył, było ono już niewzruszone. Zupełnie inaczej, rozmyślał McFarlane, niż w rodzinnych stronach. Przed każdym Buszmenem leżał zdezelowany, przechodzony wykrywacz metali. Kiedy McFarlane wstał, Buszmeni San nawet się nie poruszyli. Zaczął mówić, powoli, niezgrabnie, w ich dziwnym języku  przywodzącym na myśl trzaskanie. Początkowo, gdy z trudem udawało mu się dobierać słowa, rżeli szyderczo, jednak McFarlane miał naturalną zdolność do nauki języków i w miarę, jak kontynuował, mężczyźni milkli i wreszcie wokół ogniska zapadła pełna respektu cisza. Kończąc mówić, McFarlane wygładził połać piasku. Używając kija, zaczął rysować na niej mapę. Buszmeni wysunęli do przodu głowy, chcąc dokładniej przyjrzeć się rysunkowi. Mapa szybko nabierała kształtów i San wkrótce już przytakiwali, gdy McFarlane wskazywał na niej różne punkty. Chodziło mu o płaskowyż Makgadikgadi, leżący na północ od obozu: tysiące mil kwadratowych niecek po wyschniętych jeziorach, piaszczyste pagórki i zasadowe równiny, beznadziejnie wymarłe, niezamieszkane. Niemal na samym środku płaskowyżu narysował kijem małe koło, po czym wbił w nie kij i z szerokim uśmiechem popatrzył po zgromadzonych. Nastąpiła chwila zupełnej ciszy, którą przerwało jedynie nawoływanie samotnego ptaka ruoru nad płaskim pustkowiem. Zaraz jednak San zaczęli rozmawiać pomiędzy sobą przytłumionymi głosami. Ich krótkie, urywane słowa przypominały trzaski małych kamyków toczących się w wartkim i płytkim strumieniu. Pewien kościsty starzec, przywódca grupy, wskazał na mapę. McFarlane pochylił się ku niemu, starając się zrozumieć jego słowa. Tak, znamy ten teren, mówił stary. Zaczął opisywać szlaki przecinające opustoszały obszar, znane tylko ludowi San. Za pomocą gałązki i kilku kamieni przywódca oznaczał miejsca, w których znajdują się źródła wody, gdzie żyją zwierzęta i gdzie można natrafić na różne korzenie i rośliny. McFarlane czekał cierpliwie. W końcu w grupie znów zapanowała cisza. Przywódca odezwał się do McFarlane'a. Mówił teraz bardzo powoli. Tak, chcieliby uczynić to, o co prosi ich biały człowiek. Boją się jednak maszyn białego człowieka, a także nie rozumieją, czego właściwie szuka. McFarlane znowu wstał i wyciągnął kij wbity dotąd w mapę. Wydobył z kieszeni małą bryłkę żelaza i położył ją w dziurze, która pozostała po kiju. Wepchnął ją głęboko do środka i zakrył piaskiem. Następnie podniósł się, wziął do ręki wykrywacz metalu i włączył go. Rozległ się krótki, wysoki dźwięk. Wszyscy Buszmeni czekali w nerwowym napięciu, co będzie dalej. McFarlane odszedł dwa kroki od mapy, odwrócił się i ruszył do przodu, unosząc wykrywacz tuż nad powierzchnią ziemi. Kiedy tarcza wykrywacza znalazła się nad bryłką żelaza, rozległ się jakby skrzek. San, przestraszeni, błyskawicznie odskoczyli do tyłu i zaczęli gwałtownie coś mówić, wszyscy naraz. McFarlane uśmiechnął się, powiedział kilka słów, i San powrócili na dawne miejsca. Wyłączył wykrywacz i skierował go ku przywódcy, który niechętnie wziął urządzenie do ręki. McFarlane pokazał mu, w jaki sposób wykrywacz należy włączać, a następnie powoli poprowadził starca nad koło, każąc mu zakreślać wykrywaczem półkola nad piaskiem znajdującym się przed nim. Urządzenie znowu zaskrzeczało. Starzec wzdrygnął się, ale zaraz na jego twarzy pojawił się uśmiech. Ponownie najechał wykrywaczem nad koło, potem jeszcze raz, a na jego pomarszczonej twarzy kwitł coraz szerszy uśmiech.

(...)