Macocha

  • szt.
  • 23,90 zł
  • Niedostępny

Pasierbica i macocha? Pod jednym dachem? Przecież to nawet w bajkach się nie udaje! A jednak Romę, drugą żonę Bruna, łączy z jego czternastoletnią córką o wiele więcej, niż obie by tego chciały. Bo miłość i przyjaźń potrafią się przebić nawet przez najbardziej twardy pancerz uprzedzeń i stereotypów. Pasierbica i macocha? A może tym razem jednak się uda?

"Kasia będzie korzystała z tej samej łazienki, kuchni, przedpokoju i ogrodu pewnie też. Będzie nalewać wody do naszej wanny i używać tego samego papieru toaletowego. Będzie mi podkradać kosmetyki. Zużyje mój drogi szampon do włosów. Będzie próbowała wybielić zęby moją pastą. Znajdę jej włosy na mojej szczotce. Zaczną mi znikać podpaski. Zeżre wszystkie maliny z ogródka. Automatycznie doda mi lat, bo obcy ludzie na ulicy pomyślą, że to moja córka jeszcze z przedszkolnego romansu. Poczułam się, jakby ktoś kopnął mnie butem narciarskim prosto w splot słoneczny, a na koniec oblał syropem i wypuścił nagą prosto na nadlatujący rój os".

"Wyobrażacie sobie Bridget Jones w roli macochy? Już nie musicie! Bo spotkacie ją w tej właśnie książce. Z rewelacyjnym poczuciem humoru (czasami bardzo okrutnym!) autorka realizuje mit Kopciuszka, osadzając go w egocentrycznym świecie współczesnej młodej kobiety. Przezabawna lektura na lato!"
Izabela Farenholc, "Glamour"

"Błyskotliwa, zabawna, inteligentna i obowiązkowa lektura na wakacje!"
"Olivia"

Rok wydania: 2004
Stron: 236
Format: 125/183
Oprawa: broszura
Pakowanie: 20

Fragment tekstu:

30 stycznia, środa
Mam dziecko.
Być może nie jest to wstrząsająca wiadomość dla wielu kobiet i matek, ale ja mam dziecko od wczoraj.
Co gorsza, nie urodziłam go, nie planowałam, nie głaskałam się z nabożeństwem po wypukłym brzuchu i nie mdlałam z rozkoszy, gdy kopało moje nerki. Nie kwiliłam na widok pierwszego zdjęcia USG, z którego tak naprawdę nic nie wynika, i nie uśmiechałam się anielsko do wszystkich kobiet z wózkami, dając im tym samym do zrozumienia, że niedługo i ja wejdę w ten święty, cudowny i uduchowiony krąg matek. Przez moment nie pomyślałam nawet o adopcji… A jednak mam dziecko! Nieco odchowane, przyznaję. Na pierwszy rzut oka bezobsługowe, bo czasy pieluch oraz wciskania nabrzmiałego i zmasakrowanego sutka w jego wygłodniałą paszczę, minęły bezpowrotnie. Zdaje się również, że znające tabliczkę mnożenia. Cała reszta jest jednak mało optymistyczna.
Dziecko ma lat czternaście, twarz pokrytą porażającą ilością pryszczy, jakieś dziwne włosy, badylowate ręce i nogi, wrednawe spojrzenie oraz banalnie pospolite imię Kasia…
Jest córką Bruna, mojego męża, z jego pierwszego małżeństwa i właśnie pokłóciła się z matką na śmierć i życie. Efekt? Kasia spakowała walizkę, torbę i trzy reklamówki, wsadziła swoje chude ciało i splątaną kitkę w pociąg i wylądowała u nas, od progu informując, że zostaje. Nie na jakiś czas. Nie na weekend, ani nawet na parę miesięcy. Nie chwilowo ani przejazdem. Nawet nie przez pomyłkę. Ona "zostaje", co oznacza, że: będzie korzystała z tej samej łazienki, kuchni, przedpokoju i ogrodu pewnie też. Będzie nalewać wody do naszej wanny i używać tego samego papieru toaletowego. Będzie mi podkradać kosmetyki. Zużyje mój drogi szampon do włosów. Będzie próbowała wybielić zęby moją pastą. Znajdę jej włosy na mojej szczotce. Zaczną mi znikać podpaski. Zeżre wszystkie maliny z ogródka. Automatycznie doda mi lat, bo obcy ludzie na ulicy pomyślą, że to moja córka jeszcze z przedszkolnego romansu. Poczułam się, jakby ktoś kopnął mnie butem narciarskim prosto w splot słoneczny, a na koniec oblał syropem i wypuścił nagą prosto na nadlatujący rój os. To koniec.
Aha. Mamy jej znaleźć szkołę i się nie wtrącać.

Plan na najbliższe tygodnie:
1. Pozbyć się Kasi z domu
2. Zmusić do powrotu
3. Przekonać, że życie z nami jest beznadziejne
4. Otruć
5. Wysłać w kosmos?

31 stycznia, czwartek
Na razie wiem tyle, że Kasię trzeba zapisać do szkoły. Nie za daleko od domu, bo ona nie orientuje się zbyt dobrze w rozkładzie jazdy naszych autobusów, i nie za blisko, bo w końcu się przecież zorientuje. Nie z tradycjami, bo tam są nawiedzone akademie z wierszami na cześć patrona i nie do zbyt nowoczesnej, bo tam patronami zostają bohaterowie komiksów. Ma być język angielski, pracownia komputerowa, czyste kible i zminimalizowany program fizyczno-matematyczny. Tyle się dowiedziałam w środę wieczorem, a następnego dnia mój mąż wyruszył z Kasią na poszukiwanie gimnazjum, które spełniłoby wymogi jego czternastoletniej córki. Osobiście sugerowałam szkołę z internatem, oddaloną od naszego miasta o kilkaset kilometrów, ale zostałam zlekceważona. A uważam, że pomysł był genialny. Kasia nabrałaby ogłady (jeśli to w ogóle możliwe), odrabiała sumiennie lekcje pod czujnym okiem przełożonych (najlepiej surowych sióstr z zaciśniętymi ustami i wzrokiem warana), no i odwiedzałaby nas powiedzmy… co trzeci weekend? Upiekłabym ciasto, Kasi opowiedziała parę nudnawych szkolnych historyjek i wszyscy byliby zadowoleni.
Niestety nie pozwolono mi szerzej rozwinąć tej cudownej wizji, więc ostentacyjnie poszłam spać.
Jezu, co ja zrobię?

1 lutego, piątek
O siódmej rano już wiedziałam.
Uduszę ją.
W nocy, poduszką i zwalę na zespół nagłej śmierci łóżeczkowej. Kto powiedział, że to tylko u noworodków?
- Co to jest? - Kasia wydała z siebie obrzydliwy dźwięk.
Ona ma chyba zeza…
- Dżem - odpowiedziałam najuprzejmiej, jak potrafiłam, i zaczęłam ostrzyć nóż do pomidorów.
- Śmierdzi - Kasia wetknęła pryszczaty nos w słoik i zaciągnęła się.
Na pewno ma zeza. I odstające uszy. Stal noża zalśniła obiecująco.
- To taki zapach. Imbir - wyjaśniłam, bo w końcu jestem o całe szesnaście lat starsza i mądrzejsza oczywiście.
- Gówno jakieś.

Uduszę ją jeszcze dzisiaj. I nawet się do tego przyznam.

2 lutego, sobota
Pierwszy wspólny weekend, a Kasia ciągle żyje. I to niestety pod naszym dachem. Co gorsza mam z nią iść na zakupy!
Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
Bo Bruno mnie poprosił, a ja zapomniałam mu powiedzieć, że Kasia jest zezowatym potworem, ze skundlonymi włosami i charakterem (na pewno po matce), zarażającym wszystko dookoła zgniłymi myślami i odrażającym spojrzeniem. Przy niej nawet sztuczne kwiaty więdną i otwierają się groby potępieńców.
Może zadzwonić do Bruna i mu to powiedzieć?
- Potrzebuję kurtkę, spodnie, ze dwa swetry, parę dupereli i jakąś torbę - dobiegło mnie z boku.
A ja pistolet. Duży.
W sklepie numer jeden Kasia wybrała najohydniejszą kurtkę świata. Brudną, podartą i z misiem ze zmiętego szczura po przejściach. Najpierw myślałam, że ją ktoś podmienił - zostawił starą, a w nowej uciekł ze sklepu. Ale kurtka miała przypięty klips, który piszczy, jeśli się nie zapłaci, oraz metkę z ceną 560 zł.
To chyba jakaś pomyłka.
Może 56?
Chyba, że jest to cena za odwszenie i dezynfekcję tego łacha? Kasia włożyła szkaradzieństwo na siebie i błyskawicznie przemieniła się w dziada dworcowego.
Nie żeby przedtem była ładna.
Ale teraz wyglądała jak bohater kliniki odwykowej, naturalnie przed kuracją, spowity obłokiem smrodu będącego połączeniem stęchlizny i gnijącej kiszonej kapusty polanej denaturatem.
- Ohyda - odważnie oznajmiłam.
- Sama jesteś ohyda, a twój sweter to chyba z kolekcji księżnej Diany - Kasia szczurzo prychnęła.
Odruchowo zerknęłam do lustra. Zwykły sweter. Różowy. Włochaty. Sympatyczny. W przeciwieństwie do niektórych.

Zdecydowanie za wcześnie odpuściłam sobie plany uduszenia córki mojego męża.

3 lutego, niedziela
Czy już nigdy nie spędzimy niedzieli tylko we dwoje?
Czy już nigdy nie zjemy śniadania w miłym towarzystwie?
Czy już zawsze nasza umywalka będzie opluta w asymetryczne wzorki pochodzące z niebieskiej pasty do zębów?

4 lutego, poniedziałek
Najdroższy mężu. Nie rób mi tego. Błagam. Nie rób.
NIE ZABIERAJ KASI Z NAMI NA NASZ URLOP ZIMOWY!!!!!!!!!!!

9 lutego, sobota
Nie pisałam przez tydzień, bo byłam w szoku. Nadal jestem. Po pięciu tabletkach uspokajających, cała się trzęsę. Po dodatkowej porcji waleriany, moje serce zaczęło dziwnie łomotać. To niemożliwe, żeby nic na mnie nie działało.

Jedziemy do Austrii, a ja siedzę z tyłu. Kasia mnie tam wpakowała, udając, że ma chorobę lokomocyjną i "z tyłu samochodu zawsze chce jej się rzygać". Łyk waleriany.
Mnie się też chce, ale na jej widok. Z przodu, z tyłu, z boku i od góry. Bruno spojrzał na mnie prosząco, ja zrobiłam minę "absolutnie wykluczone", a efekt jest taki, że siedzę wciśnięta między torbę a narty i właśnie obmyślam plan zepchnięcia Kasi ze stoku. W końcu takie rzeczy się zdarzają. Kasia co prawda jeździ lepiej ode mnie (podobno!), ale wypadki przytrafiają się nawet mistrzom. Łyk waleriany.
Namówię ją na zjazd poza trasą narciarską i wywołam lawinę. Nagram na dyktafon ryk niedźwiedzia z Animal Planet i puszczę na cały głos. Łyk waleriany.
Kijek wbił mi się w udo. Kasia z Brunem zasugerowali, żebym zmieniła perfumy, bo te śmierdzą walerianą.
Łyk koniaku przemyconego w butelce po bananowomarchewkowym soku Kubuś.

Dlaczego ja wyszłam za Bruna????????
Łyk.

10 lutego, niedziela
Dobrze chociaż, że mogę spać w hotelu w jednym pokoju z własnym mężem (choć przechodzonym), a nawet w jednym łóżku. Kasia mieszka tuż obok, ale na szczęście dzieli nas gruba ściana. Mogę w spokoju obmyślić plan. Do starcia na stoku jestem przygotowana profesjonalnie. Przed wyjazdem przeprowadziłam ze trzydzieści rozmów motywujących ze swoją przyjaciółką Kają, obejrzałam trzy razy film szkoleniowy dla średnio zaawansowanych narciarzy, a w klubie fitness przetestowałam symulator do jazdy na nartach. Poza tym pamiętam co nieco z ubiegłych sezonów, choć większość czasu spędzałam na wygrzebywaniu się spod śniegu. Niestety z tego wszystkiego zapomniałam, że Alpy oprócz tego, iż są niewątpliwie jednym z piękniejszych miejsc na świecie, to jednocześnie najbardziej zatłoczonym. Na metrze kwadratowym doliczyłam się pięciu narciarzy. Jak tu zepchnąć Kasię w takim tłumie? Jak dyskretnie pozbawić ją życia? Na pewno ktoś mnie wypatrzy. Poza tym sama nie najlepiej jeżdżę, więc może pierwsze dni poćwiczę, a potem coś się wykombinuje.
- Jak ja ich wszystkich wyminę? - spojrzałam z rozpaczą na Bruna, ale on malował właśnie indiańskie motywy na pryszczatej twarzy swojej obrzydliwej córki. Pomarańczowa kreska na czole, zielone na policzkach i biała plamka na nosie. Przynajmniej trochę zatuszował jej skraterowaną cerę.
Stanęłam na szczycie góry. Śnieg srebrzył się jak zorza polarna (tak na pewno napisałby Jan Christian Andersen), słońce świeciło prosto w twarz, dookoła wynurzało się kilka przecudownie oświetlonych szczytów (wspomnienia himalaisty) i każdy aż dech wstrzymywał, kiedy na to patrzył. Z wyjątkiem mnie. Ja bowiem spojrzałam w dół i widziałam tylko stado kolorowych kombinezonów, które poruszały się z zawrotną szybkością. Kasia zerknęła na mnie, jestem przekonana, że pogardliwie, odepchnęła się i pomknęła w dół. Postanowiłam ją naśladować, ale niestety wpadłam w zaspę. I bynajmniej nie dlatego, że jestem beznadziejna. Po prostu jeden z tych kolorowych kombinezonów noszonych przez osobnika w przedziale wiekowym od pięciu do sześciu lat, nie mógł opanować prędkości i akurat mnie podciął.
Dzieci i nastolatki powinny mieć kategoryczny zakaz zjeżdżania w tym samym miejscu co dorośli.
- Nieźle się zaczyna - pomyślałam spanikowana. - Następnym krokiem będzie zgubienie trasy i tragiczna śmierć pod gąsienicami ratraka. Moja śmierć. Nie Kasi. Niestety.
- Pani się boi? - pięcio-sześcioletni kombinezon okazał się dziewczynką w warkoczykami, która otrzepała się po upadku i teraz rozciągała usta w szczerbatym uśmiechu.
Kolejny potwór. Dlaczego ludzie tak łatwo się rozmnażają?
- Absolutnie.
- To proszę jechać za mną - poradziła szczerbata. Posłuchać potwora czy upić się koniakiem i zasnąć na śniegu?
Odepchnęłam się kijkami i odważnie zjechałam w dół. Dwa pierwsze skręty jakoś mi poszły, przy trzecim lekko się zachwiałam, ale utrzymałam równowagę.
- Brawo - szczerbata zaklaskała w puchate rękawiczki.
Dzieci do sześciu lat nie są jednak tak zupełnie beznadziejne. Przynajmniej niektóre ratują honor dziecięcej rasy.

11 lutego, poniedziałek
Mam zakwasy nawet w uszach.

12 lutego, wtorek
Idzie mi dużo lepiej. Pod koniec tygodnia bez problemu uda mi się dogonić Kasię i na zakręcie, który już dokładnie zbadałam, zepchnąć ją w przepaść. Muszę tylko przeciąć scyzorykiem siatkę zabezpieczającą.

13 lutego, środa
Łyk koniaku. Resztką waleriany podlałam kwiatki na hotelowym balkonie.
Do tej pory to ja byłam gwiazdą naszych narciarskich urlopów. Bruno zachwycał się każdym moim koślawym skrętem, pocieszał, gdy kijek spadł mi z wyciągu (podczas nakładania pomadki ochronnej), i pomagał wybrnąć z idiotycznej sytuacji, kiedy przez przypadek włożyłam cudze narty i zostałam posądzona o uprowadzenie drogiego sprzętu. Wyjaśniał, dlaczego łatwiej zjeżdża się przodem niż tyłem (ciągle mnie obracało), i tłumaczył, że jazda w szpagacie może być na dłuższą metę zbyt męcząca. Łyk koniaku.
Nie ma już tamtego Bruna. Nie jestem więcej gwiazdą. Zostałam zepchnięta na drugi plan, a moje miejsce zajął pryszczaty potwór. Nikt nie podziwiał moich postępów w nauce, nikt nie podał rękawiczki, która zaklinowała się na orczyku. Zostałam sama na stoku z pustą butelką po koniakowym Kubusiu…

Chyba po raz pierwszy upiłam się na smutno.

14 lutego, czwartek
rano
Mam tylko jedno życzenie walentynkowe. Marzę o tym, by Bruno zapakował Kasię w karton oklejony serduszkami i wysłał do matki.

Dzisiaj po południu nacinam siatkę.
15 lutego, piątek
Jestem skazana na cierpienie. Nie wiem, czym zawiniłam i dlaczego za życia ponoszę karę, a osobom, które na to zasługują nie przytrafia się nic.
Wczoraj majstrowałam scyzorykiem przy siatce, ale nawet nie udało mi się jej porządnie naciąć, kiedy jakiś kretyn na desce snowboardowej wpadł na mnie z siłą swojego tłustego cielska i spowodował wygięcie MOJEGO kolana w drugą stronę. Obecnie leżę w łóżku z jakimiś szynami na nodze, podczas gdy Kasia bez żadnego zagrożenia zjeżdża sobie na nartach, a Bruno oczywiście z nią, bo niby dlaczego miałby marnować swój urlop?
Misternie skonstruowany plan zawiódł.
Kasia żyje.
Nigdzie nie ma kropli koniaku.

Na dodatek zgubiłam scyzoryk Bruna.

16 lutego, sobota
Dobrze, że to nie ja byłam przyczyną rozpadu związku Bruna i jego byłej żony, bo wtedy Kasia przyjechałaby tu z zamiarem ukatrupienia mnie. I to ona miałaby plan. Na szczęście poznałam Bruna, kiedy miał już ostatnie drgawki przedrozwodowe, mieszkał od ponad roku sam, a do Kasi dzwonił raz w tygodniu.
Dlaczego tak nie mogło zostać?
Kasię widziałam do tej pory tylko raz i to na zdjęciu. Z przyjemnością odnotowałam, że jest raczej brzydkawa, więc pewnie podobna do mamusi. Bo Bruno jest zdecydowanie przystojny.
Może więc Kasia nie jest jego córką?
Jest brzydka, odrażająco niemiła i ma wredny charakter. Nie powtarzam się, po prostu kumuluję spostrzeżenia. To chyba niemożliwe, żeby dziecko przejęło cechy tylko jednego z rodziców?


17 lutego, niedziela
Czy wszystkie córki stają się prędzej czy później potworami? Czy wszystkie przechodzą tak okrutną metamorfozę? Kto tak skonstruował świat, że mała, słodka dziewczynka przemienia się w wyrafinowaną jaszczurkę, której jad jest śmiertelny lub przynajmniej boleśnie paraliżujący?
Kasia to typowy przykład przepoczwarzenia. Najpierw rodzi się maleńka, niewinna istotka, spowijana w różowe śpioszki i landrynkowe czapeczki, gruchająca słodko i uderzająca się w główkę grzechotką. Mamusie wydają fortunę na sukieneczki, budyniowe stroje i chusteczki w misie, kokardki i cały arsenał spinek, które wtykają w liche włoski. Potem dochodzi milion pluszaków, lalek i wreszcie Barbie z wielkim cycem. Wraz z Barbie pojawia się cały zestaw akcesoriów, droższych niejednokrotnie niż moje dżinsy. I nagle ta mała dziewczynka, której uśmiech rozbrajał wszystkich dookoła i której z nabożeństwem zaplatało się warkoczyki i prasowało bluzeczki w roześmiane biedronki, uświadamia sobie, że jej słodka buźka nie służy wyłącznie do przyjmowania smakołyków, ale również do darcia, pyskowania, pogardliwego prychania i ostentacyjnego wydymania warg w celu okazania wyższości. Jej alabastrowa jeszcze do niedawna cera, pokrywa się wągrami i pryszczami rozdrapanymi najczęściej do żywego mięsa, puszyste włosy zaczynają przypominać oślizłe, tłuste strąki, a pachnące talkiem ciałko - śmierdzi.
Taką właśnie metamorfozę przeszła Kasia. Chyba, że od urodzenia była ośmiornicą…

Kolano mnie boli.

18 lutego, poniedziałek
Przeczytałam kiedyś, że pewien Japończyk wymyślił dla żartu kotki bonsai. Zaraz po urodzeniu wkłada się żywego kotka do słoika i… po kłopocie. Kotek nie drapie, nie miauczy, nie domaga się pieszczot i w ogóle jest mało wymagający. To był naturalnie dowcip, ale jakże przemawiający do wyobraźni.
Niektóre dzieci też powinny siedzieć w słoikach. Przez większość swojego życia.

19 lutego, wtorek
Przyjechała matka Bruna. Sześćdziesięciosiedmioletnia kobieta z fantastycznie spaloną trwałą i szponami długości harcerskiej finki. Ma na imię Róża.
Niestety w sprawie Kasi nie znajdę z nią wspólnego języka, ponieważ Róża uważa, iż jej wnuczka to ósmy cud świata. Podobno Kasia jest zdolna, przepięknie rysuje, a w dzieciństwie grała na pianinie jak mały Szopen. Poza tym jest wspaniałą wnusią, a wszystko, co mówi, w zasadzie należałoby spisywać w osobnej księdze, bo to same aforyzmy i złote myśli.
Czy ona mówi o kostropatej Kasi mieszkającej z nami od niedawna? O potworze, przez którego mam sine kolano? Może Bruno ma dwie córki?

20 lutego, środa
Róża zostanie u nas tydzień.
Chciałaby dłużej, ale niestety ma terminy u lekarza.
Ja też żałuję…
Jestem przekonana, że Kasia ma babcię gdzieś, choć dwie stówy na nowe buty wzięła bez mrugnięcia. Babcia jak to babcia - zakochana i szczęśliwa, gdyby mogła pewnie oddałaby ostatni grosz z emerytury, starą jesionkę i pierścionek z koralem od dziadka. Ciekawe, czy w czasach Polski kartkowej, wymieniała cukier i mięso na jakieś obrzydliwe odżywki dla ukochanej wnuczki, sama nie dojadała, a suknię ślubną przerobiła w ciemnej kuchni na wyprawkę dla niemowlaka. Pogorszył jej się od tego wzrok i spuchły nogi. Wzruszyła mnie ta wizja. Biedna Róża. W ten właśnie sposób wyhodowała małego potwora. Pozbawionego serca i przekonanego, że wszystko mu się od życia należy. Czas zmienić ten punkt widzenia.

Czy gdybym podała grzyby i wśród nich znalazł się jeden maleńki, trujący muchomorek, to uznano by mnie za morderczynię? Czy może prasa napisałaby tylko o nieszczęśliwym wypadku lub "kolejnych ofiarach grzybobrania"? Co robić? Siedzę w sypialni i bezmyślnie wpatruję się w okno. Jestem jałowa. W sensie pomysłów. Czuję się jak po kąpieli w chlorku. Mój mózg przestał pracować, moje ciało jest białe i obłe. Nie myślę, ale czuję narastającą potrzebę pozbycia się potwora z własnego domu. Nie mam sprzymierzeńców. Nikt mnie nie rozumie. Autorka tekstu o samotności (babski magazyn, strona 89, obok reklama środka przeciw zaparciom), nie ma pojęcia, o czym pisze. Jestem jednym wielkim wołaniem o pomoc, którego nikt nie słyszy. Cierpienia brazylijskich bohaterek brazylijskich telenoweli, są niczym w porównaniu z moim stanem. Wyżalić się mogę jedynie przed lustrem w łazience. Zaplutym, oczywiście.

Zdjęli mi dzisiaj szynę z nogi. Moje kolano jest brunatno-sine. Próbowałam zamalować je fluidem, ale niewiele pomogło.

21 lutego, czwartek
Róża z Kasią na zakupach. Babcia uszczęśliwiona, że spędzi z wnuczką pół dnia sam na sam. A Kasia pewnie obmyśla perfidną mapę sklepów, w których wypruje Różę do podszewki w portfelu. Ja gotuję obiad, Bruno coś tam czyta.
Wzorcowa rodzina. Prawie czuję zapach domowego obiadu i unoszący się duch ogólnego zrozumienia i wsparcia.
Czy nie pora uświadomić wszystkim babciom świata, że nie zawsze trzeba kochać własne wnuki????????? Czy ojcowie nie powinni się czasami przyznać głośno i odważnie: OK, moje dziecko to pomyłka?????
22 lutego, piątek
Czy ja już pisałam, że jestem nieszczęśliwa? Na dodatek ciągle boli mnie kolano i przypomina o nieudanym zamachu na życie pasierbicy.
Pasierbica. Ładny wyraz.

23 lutego, sobota
Muszę teraz potajemnie oglądać seriale. Gdyby Kasia zobaczyła, że studiuję je z prawdziwym zaangażowaniem, miałaby powód do radości i szyderstw przynajmniej do Gwiazdki. Tymczasem ja oglądam seriale wyłącznie z przyczyn socjologicznych, choć nikt mi w to nie wierzy. Fascynuje mnie nagromadzenie kretynizmów, nieścisłości i absurdów w jednym odcinku. Wenezuelsko-kolumbijskich nie oglądam, bo tam w ogóle nie ma akcji (na ogół chodzi o to, że ona go kocha, ale po drodze ma 198 odcinków przeszkód), za to amerykańskie to prawdziwa uczta. Jednego bohatera spotyka dziennie tyle przygód, że Indiana Jones to przy nim dupek, który stał się sławny tylko dlatego, że raz w życiu oblazły go pająki i pogoniła kamienna kula. W serialu amerykańskim, kiedy ktoś umiera, to nigdy na pewno. Jeśli jednak zostanie to kilkukrotnie potwierdzone, partner nieboszczyka zalewa się łzami przez około pół odcinka. Trzy dni później ma romans, a w kolejnym bierze ślub. Główni bohaterowie mają zdecydowanie najwięcej roboty. Umierają przynajmniej kilka razy na raka, giną w pożarach, roztrzaskują się w samolotach albo rozrywa ich bomba. Oczywiście na końcu okazuje się, że są tylko odrobinę osmoleni i mają podarty kawałek bluzki, spod której wystaje ramiączko efektownej bielizny lub, w przypadku męskim, modnie przystrzyżony tors.

24 lutego, niedziela
Przy śniadaniu Bruno spytał, co robimy z niedzielą.
- Chodźmy do zoo, jak szczęśliwa rodzina - zaproponowałam, smarując sobie grzankę miodem.
Kasia parsknęła, Róża zerknęła na mnie z politowaniem, a Bruno ze zdziwieniem.
- Albo pośpiewajmy razem - pogrążałam się coraz bardziej.
Spojrzenie Róży w stronę Bruna mogło oznaczać tylko jedno - współczucie matki, której jedynak po raz kolejny wdepnął w życiowe gówno.
Mam teraz dwóch wrogów - dorastającą Kasię i podstarzałą Różę. Jedna warta drugiej. Nawet podobne jakieś. Krzywe nosy, nieświeża cera i nieuzasadniona niechęć wobec mojej osoby. Wysłałam ich wszystkich do kina, a sama wykręciłam się bólem nogi. Nie powiem, żeby jakoś przesadnie mi współczuli i żałowali, że idą beze mnie.
Muszę popracować nad planem ostatecznego usunięcia Kasi z naszego życia.
Raz na zawsze.

25 lutego, poniedziałek
Może wysłać ją do Big Brothera?
Trzy miesiące z głowy, jak dobrze pójdzie. Chociaż znając jej charakter, nie dawałabym jej więcej niż dwa tygodnie. Wywaliliby ją za łamanie regulaminu.
Albo obrażanie współmieszkańców. A jakby na wizji zaczęła opowiadać o okrutnej, drugiej żonie swojego ojca? Na drugi dzień przed naszym domem pojawiłby się Andrzej Sołtysik i próbował wedrzeć do przedpokoju z ekipą telewizyjną, której celem byłoby sfilmowanie macochy z żółtymi zębami i naroślami na kolanach. Pół prasy spekulowałoby, czym biję pasierbicę i jak często, a drugie pół podało numer konta, na który można przelewać pieniądze na rzecz poszkodowanych.
Nie, no chyba się zagalopowałam. Idę wsadzić głowę pod kran.
26 lutego, wtorek
Nie mam już żadnej pewności, że małe dzieci są lepsze od większych. Dzisiaj przyszła Matylda. I przyprowadziła ze sobą trzyletniego Mateusza w stroju Spidermana. Matylda jeszcze kilka lat temu była przebojową i pełną życia studentką politologii, zawsze doskonale ubraną i zarzekającą się, że dziecko w jej życiu niewiele zmieni. Trzylatek był pająkowato-wrzeszczącym zaprzeczeniem tych słów. Po pierwsze Matylda wyglądała okropnie. Worki pod oczami, przesuszone włosy i podrapane ręce. Do tego nieustająco ziewała i drapała się pod biustem. Świerzb rodzicielski? Mateusz tymczasem wchodził jej na głowę. Jako Spiderman miał do tego pełne prawo, tak przynajmniej sądził. Czy Matylda strzepnęła robala na ziemię?
Bynajmniej.
Zaszczebiotała, zapiszczała i wycałowała go niemal we wszystkie części ciała. We wszystkie na szczęście nie zdążyła, bo Mateusz wyrwał się jej, najwyraźniej oburzony nadmiarem pieszczot. W sumie ma rację. Ja też bym nie zniosła, gdyby ktoś nieustająco wciskał mi język w uszy, przylizywał grzywkę i ślinił szyję.
Dobrze przynajmniej, że Matylda nie wspomina już o kupie swojego syna, bo jeszcze dwa lata temu rozpływała się nad żółtymi bobkami, które wydawało jej genialne dziecko. W zasadzie niewiele brakowało, a napisałaby pracę naukową pt. Stolec mojego syna. Od A jak asymetryczny do Ż jak żrący.
- Ciocia, bawimy się? - Spiderman wlazł mi na kolana i zaczął wdrapywać się wyżej, używając w tym celu moich piersi. Lewą zgniótł, a prawą podrapał.
Czy wypada zamknąć w lodówce syna koleżanki?

27 lutego, środa
Psychologia jest zdecydowanie przereklamowana. Wszystkich zmylił erotyczny głos Eichelbergera oraz osławione złote myśli Santorskiego, spisane w iluś tam książkach. Mój psycholog, doktor Tomasz Rybka, którego znalazłam w książce telefonicznej, okazał się niekompetentnym osłem, wbitym w obcisły sweterek koloru buraczanego. Zamiast udzielić mi konkretnych porad, jak pozbyć się Kasi lub ewentualnie zmienić jej beznadziejny charakter i wypaczoną osobowość, próbował namówić mnie na "autorefleksję".
W skrócie - miałam zastanowić się nad sobą.
- Ale tu nie chodzi o mnie, tylko o córkę mojego męża, która pojawiła się tylko po to, by zniszczyć moje życie - wyjaśniłam mu jeszcze raz, bo może nie zrozumiał.
- A może to w tobie tkwi problem? - zamruczał niby kojąco, ale tak naprawdę tylko wyprowadził mnie z równowagi.
We mnie tkwi problem? We mnie???
Czy on jest w zmowie z tym pryszczatym potworem, owocem nieudanego małżeństwa Bruna? Czy on nie rozumie, że psycholog jest po to, żeby pomóc, a nie dobijać pacjenta?
Lekarze dusz! Śmieszne!!
Opuściłam jego psychologicznie przesiąknięty gabinet z odrażającym dywanem w romby i postanowiłam nie korzystać z pomocy tzw. specjalistów, przynajmniej do czasu, kiedy nie zaczną być kompetentni.
Ciekawe, co by powiedział Eichelberger?
Może by mu cofnął licencję?

28 lutego, czwartek
Dlaczego prezydent nie wprowadzi ustawy zakazującej pasierbom/pasierbicom żyć pod jednym dachem z drugim mężem/żoną matki/ojca? Przecież musi coś jeszcze robić oprócz nałogowego upodabniania się do modeli z pokazów Armaniego?

1 marca, piątek
Postanowiłam całkowicie poświęcić się pracy. Kolano powoli dochodzi do siebie, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by wreszcie wyrwać się z tego piekielnego domu. Od czasu kiedy pojawiła się w nim Kasia, zupełnie zaniedbałam swoją kawiarenkę internetową, którą od dwóch lat prowadzę z Elizą, zagorzałą fanką Internetu, komputera i wszystkiego z dopiskiem high tech. Osobiście wolałabym raczej być znaną malarką i godzinami zamykać się w atelier, gdzie w stroju uduchowionego elfa przelewałabym własne wizje na płótno, ale…
Ale niestety nie zostałam artystką, zresztą przy Kasi i tak bym straciła twórcze natchnienie.
W naszej kawiarence specjalnie nie ma co robić. Otwieramy o dziesiątej, zamykamy o północy, a właściwie zamyka Eliza, bo ona uwielbia siedzieć nocami i flirtować przez Internet. Kawiarenka jest dość obskurna, a naszą kawę jedna z lokalnych gazet uznała za pomyje i przyznała jej tytuł "lury Wielkopolski". Do kawiarenki przychodzi się w innym celu niż picie kawy, ale od czasu artykułu na wszelki wypadek już jej nie podajemy. Jest tylko woda. A dla lokalnych dziennikarzy, których na kilometr można rozpoznać po niechlujnym wyglądzie i wzroku wszystkowiedzącego geniusza - woda z kranu. Oni i tak się nie poznają, nawet gdyby dostali Perrier w kryształach Rosenthala.
Jedynym pożytkiem z kawiarenki jest to, że przynosi dochód, marny co prawda, ale starcza na moje skromne potrzeby. Eliza zaś fascynuje się internetowymi dowcipami, które od czasu do czasu mi podrzuca. Niestety od miesiąca niewiele mnie śmieszy.

4 marca, poniedziałek
Siedzę od rana w pracy i czytam ogłoszenia parafialne:
1. Cała wspólnota dziękuje chórowi młodzieżowemu, który na okres wakacji zaprzestał działalności.
2. Za tydzień Wielkanoc. Bardzo proszę wszystkie panie składać jajka w przedsionku.
3. Po południu w północnym i południowym skrzydle naszego kościoła odbywać się będą chrzty. Dzieci będą chrzczone z obu stron.
4. W czwartek o 16.00 wspólne lody. Panie dające mleko prosimy przyjść wcześniej.
5. W podziemiu panie zrzuciły ubrania. Można je oglądać w każdy piątek po południu.

5 marca, wtorek
Ciekawe, czy Kasia była ochrzczona z jednej czy z dwóch stron? A może w ogóle i teraz wychodzi z niej diabeł? Twarz już ma piekielną. Charakter zresztą też.

6 marca, środa
W zasadzie to mogłabym mieć atelier, gdyby nie Kasia. Atelier do… na przykład… prasowania. Niestety jedyny wolny pokój w naszym domku został zajęty i zapewne przerobiony na bezgustowne pomieszczenie potwora.
Nie zaglądałam tam jeszcze, ale jestem przekonana, że wystrój jest depresyjno-przygnębiająco-dekadencki, czyli ponury, brudny i pełen zarazy.
Nie jestem uprzedzona. Po prostu mam przeczucie.

7 marca, czwartek
Mam iść na wywiadówkę! To chyba jakiś horror. Bruno wyjechał służbowo i kiedy był 40 km za domem, zadzwonił i cichym głosem poinformował mnie, że jest zebranie w szkole i, że chyba byłoby dobrze pójść. Zwłaszcza, że Kasia jest nową uczennicą i lepiej się nie narażać.
Spytałam, od kiedy wiedział o wywiadówce.
Od kilku dni.
Tylko jakoś mu wyleciało z głowy. A teraz musi kończyć, bo chyba jedzie za nim policja. Tchórz.
Oczywiście nie mam zamiaru iść na żadną wywiadówkę. I nie pójdę, bo mam swoje zasady.
wieczorem
Wychowawczyni Kasi, chemiczka, przypomina mysz wiecznie poszukującą sera. Jej nos marszczy się kilkadziesiąt razy na minutę, a z ust wystają dwa kremowe ząbki oraz końcówka języka, którą mysz oblizuje wargi pokryte zwarzoną pomadką. Jest niska, ma włosy o nie zidentyfikowanym kolorze i piskliwy głos.
- Katarzyna to typowa zbuntowana nastolatka. Ignoruje wszystkie szkolne przepisy - oznajmiła Mysz.
No tego akurat mogłam się spodziewać.
Mysz piszczała dalej.
- Nie interesują ją oceny, na moich lekcjach ostentacyjnie ziewa i buntuje klasę, żeby nie chodziła na religię, bo ksiądz rzekomo dłubie w nosie.
Fuj. Też bym nie miała ochoty oglądać przedstawiciela Bożej świątyni toczącego zielone kulki i grzebiącego w swoim przepastnym nochalu.
Mysz była w żywiole.
- A poza tym jest niechlujnie ubrana, a pani od wuefu poinformowała mnie, że Katarzyna odmawia ćwiczeń na drążku.
Oznajmiłam Myszy, że wszystkim się zajmę, że Kasia ciężko przeżywa ostatnie wydarzenia rodzinne oraz zmianę miejsca zamieszkania i szkoły, i obiecałam poprawę w jej imieniu. Opuściłam szkołę z poczuciem ulgi.
Odrażający babsztyl.

8 marca, piątek
Z okazji Dnia Kobiet zrobiłam Kasi wykład na temat robienia sobie pośmiewiska ze szkoły, ale chyba zostałam zlekceważona. Kasia poinformowała mnie chłodno, że ma gdzieś swoją wychowawczynię (w zasadzie wcale się nie dziwię), księdza nie cierpi (rozumiem), a na drążku już raz obiła sobie nerki i w związku z tym nie będzie się więcej bawić w "pieprzoną akrobatkę".
Moich argumentów nie zdążyłam przedstawić, bo Kasia wyszła z kuchni i zdaje się trzasnęła drzwiami.
Muszę popracować nad autorytetem macochy. W końcu jestem od niej o połowę starsza.
Bruno zadzwonił z życzeniami.
Dla "swoich ukochanych dwóch kobiet".
Fuj.