Wyprawa
- 83-7298-379-8
- Autor: Baxter, Stephen
-
Dostępność:
Brak
- szt.
- 39,00 zł
ALTERNATYWNA WIZJA PODBOJU KOSMOSU
BESTSELLER AUTORA STATKÓW CZASU
W roku 1996 dowody życia na Marsie rozbudziły ciekawość naukowców i sprawiły, że zaczęto rozważać zorganizowanie wyprawy załogowej na Czerwoną Planetę, jednak do realizacji tego rodzaju kosmicznej misji minie jeszcze wiele lat, może nawet dziesięcioleci. Tymczasem NASA mogła posłać astronautów na Marsa już w 1986 roku…
Wyprawa opisuje alternatywną historię, której punktem wyjścia jest przeżycie przez prezydenta Kennedy'ego zamachu w 1963 roku. Ta drobna, zdawałoby się, modyfikacja rewolucyjnie zmienia jednak bieg wypadków. W Baxterowskiej wersji przeszłości amerykański program kosmiczny za sprawą Kennedy'ego i Nixona rozwija się błyskawicznie, czego efektem jest dotarcie załogowego statku do Marsa już w 1986 roku!
Misja opisana przez Baxtera jest odtworzona tak wiarygodnie, że kończymy lekturę w przekonaniu, iż Program Ares faktycznie został zrealizowany. Znajdziemy bowiem w powieści nie tylko kronikę lotu trojga astronautów na Marsa, ale także zapis zakulisowych rozgrywek politycznych pomiędzy Białym Domem a NASA, starannie wkomponowane w fabułę dzieje faktycznych lotów statków klasy Apollo, czy też wizję postępu technologicznego, jaki mógł się dokonać, gdyby Kennedy nie zginął w zamachu. Entuzjaści science fiction docenią wreszcie błyskotliwe nawiązania do filmowej i literackiej klasyki gatunku - Star Treka i 2001: Odysei kosmicznej. Połączenie wizjonerskiej fabuły z dbałością o realistyczne odtworzenie klimatu epoki sprawia, iż Wyprawa jest jedną z najznakomitszych opowieści o niewykorzystanych możlliwościach historii…
"W tradycji wielkich mistrzów gatunku… Błyskotliwe dzieło, które wskazuje drogę, jaką powinna podążać współczesna literatura science fiction".
"Washington Post"
"Bardziej pasjonująca niż fikcja, prawdziwsza od rzeczywistości. Alternatywna wizja historii, w której prezydent Kennedy doprowadza do załogowego lotu na Marsa olśniewa precyzją realistycznych szczegółów, a równocześnie fabularnym rozmachem na miarę Toma Clancy'ego".
"Publishers Weekly"
Zdjęcie autora wykonał Tomasz Olejnik.
Rok wydania: 2003
Stron: 708
Oprawa: broszura
Format: 135/205
Pakowanie: 16
Tłumacz: Paweł Korombel
Fragment tekstu:
Poświęcam mojemu bratankowi,Williamowi Baxterowi
NOTA AUTORA
W roku 1996 dowody życia na Marsie rozbudziły ciekawość naukowców i sprawiły, że zaczęto rozważać zorganizowanie wypraw załogowych na Czerwoną Planetę, niemniej jednak do realizacji tego rodzaju przedsięwzięć jest jeszcze wiele lat, może dziesięcioleci. Tymczasem NASA mogła posłać astronautów na Marsa już w 1986 roku.
Wyprawa opisuje alternatywną historię; autentyczne wydarzenia do krytycznej chwili, przypadającej na jesień 1963 roku, i następnie biegnące własnym, powieściowym torem.
Niniejsza powieść jest wymysłem autora. Natura opisanych wydarzeń zdecydowała, że pewni ludzie, związani z amerykańskimi misjami załogowymi w kosmos, występują pod prawdziwymi nazwiskami. Wplatając wątek mojej opowieści w tkaninę historii, zastąpiłem kilka osobistości postaciami fikcyjnymi. Pragnę zwrócić zwłaszcza uwagę na fakt, że drugim Amerykaninem na orbicie okołoziemskiej był Scott Carpenter, nie, jak jest to przedstawione w powieści, Chuck Jones, a drugim człowiekiem, który postawił stopę na Księżycu, był Buzz Aldrin, nie Joe Muldoon, jak sugerują opisane niżej wydarzenia. Wszystkie inne postaci są moim wymysłem i jakiekolwiek ich podobieństwo do osób żyjących jest w pełni niezamierzone i przypadkowe.
Pragnę wyrazić podziękowanie Simonowi Bradshawowi, Ericowi Brownowi i Calvinowi Johnsonowi za ich nieocenioną pomoc. Wszyscy oni przeczytali wersję roboczą powieści i wyrazili opinie na jej temat. Dziękuję również pracownikom Ośrodka Lotów Kosmicznych im. L.B. Johsona, JSC (Johnson Space Center), w Houston, pracownikom NASA, którzy nie szczędzili czasu i energii, pomagając mi zebrać i ustalić realia niezbędne do napisania tej książki. Mam szczególny dług wdzięczności wobec Eileen Hawley, Paula Dye'a, Franka Hughesa, astronauty Michaela Foale'a, a w pierwszym rzędzie Kenta Joostena z Wydziału Badań Układu Słonecznego JSC, który z wielką uwagą i starannością prześledził mój opis wyprawy na Marsa. Pomoc wymienionych przyjaciół w ogromnym stopniu poprawiła dokładność moich opisów, a wina za wszystkie omyłki i braki spoczywa tylko na mnie.
Jak do tej pory, ludzie nie podjęli wyprawy na Marsa. Ale już w 1969 roku Stany Zjednoczone miały w tym względzie zarówno największe możliwości, jak i chęci. Rysunki na końcu książki obrazują przebieg takiej wyprawy. W posłowiu przedstawiłem dociekliwym czytelnikom zarys najważniejszych zdarzeń, które sprawiły, że Ameryka odwróciła się od Marsa.
Obecnie mamy rok 1996 i naukowcy na Marsie bardzo by się nam przydali. Mogli się tam znaleźć dziesięć lat wcześniej. Sądzę, że moja książka obrazuje w najbardziej prawdopodobny sposób tamtą, pogrzebaną szansę. W każdym razie dołożyłem wszelkich starań, żeby opisane wydarzenia były na tyle "prawdziwe", na ile to tylko możliwe.
Tak mogło być.
Stephen Baxter
Great Missenden
sierpień 1996 roku
- Tu Kontrola Startu Aresa, Ośrodek Kosmiczny imienia Jacqueline B. Kennedy.
Zostało niecałe sześć minut odliczania. Obecnie do startu jest pięć minut, pięćdziesiąt jeden sekund. Odliczanie trwa.
Ares oczekuje w gotowości na wyrzutni 39 A.
Działamy zgodnie z harmonogramem, wedle którego start ma nastąpić trzydzieści siedem minut po pełnej godzinie.
Inspektor sprawności statku kosmicznego odebrał meldunki stanu w sali kontroli. Wszyscy potwierdzili gotowość startową, co zostało zameldowane nadzorcy sprawności.
Obecnie nadzorca sprawności odbiera dalsze meldunki.
Szef operacji startowych zgłasza gotowość do startu.
Kontrola w Houston zgłasza, że parametry klastera silnikowego Aresa przebywającego już na orbicie również są w normie i klaster pracuje zgodnie z wymogami misji. Konieczność dostosowania się do położenia klastra orbitalnego, wymagana podczas cumowania, narzuca dzisiejszemu startowi wąskie ramy czasowe.
Szef kontroli startu daje pozwolenie. Cztery minuty, piętnaście sekund do startu, odliczanie trwa.
W chwili startu będziecie mogli zobaczyć przelot pelikanów, czapli białych i czapli mieszkających tu, na błotnych terenach Wyspy Merritt. Czterdzieści lat temu Merritt należała głównie do ptaków. Nadal się je widuje, chociaż w obecnych czasach co kilka miesięcy płoszy je kolejny start.
Jak do tej pory wyniesiono na orbitę dziewięć Saturnów 5 B, budując zespół Aresa. Dzisiejszy start będzie dziesiąty. Tak że trudno mówić o dobrym gniazdowaniu.
Cztery minuty do startu, odliczanie trwa. Włączono podgrzewacze zaworów paliwa, przygotowując do odpalenia silniki główne. Trzy minuty, czterdzieści cztery sekundy do startu, odliczanie trwa. Rozpoczęto końcowe oczyszczanie paliwa silników głównych. Widać opary kłębiące się na płycie startowej, uciekające z silników Saturna.
Zamknięto pompy doprowadzające płynny tlen, tak że można zwiększyć ciśnienie w zbiornikach do poziomu startowego.
Siła wiatru poniżej dziesięciu węzłów, rzadka pokrywa chmur. Pogoda do startu niemal idealna, całkowicie odpowiadająca optymalnym warunkom realizacji misji.
Warunki pogodowe typowe, jak na Florydę, jest gorąco i wilgotno tego historycznego dnia, we wtorek, dwudziestego pierwszego marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego roku.
Trzy minuty, czterdzieści sekund do startu, odliczanie trwa.
Mam informację, że towarzyszy nam tu około miliona osób, największe zgromadzenie podczas startu od czasu Apolla 11. Witam serdecznie wszystkich. Być może ucieszy was wiadomość, że pośród znakomitości obserwujących dzisiejszy start z trybun dla VIP-ów są astronauci Apolla 11: Neil Armstrong, Joe Muldoon i Michael Collins, kosmonauta Władimir Wiktorienko, a także Liza Minelli, Clint Eastwood, Steven Spielberg, George Lucas, William Shatner, autorzy literatury popularnonaukowej: Arthur C. Clarke, Ray Bradbury, Izaak Asimov i piosenkarz John Denver. Jesteśmy pewni, że nie doznacie zawodu.
Trzy minuty, dwadzieścia sekund do startu, odliczanie trwa. Ares jest obecnie na własnym zasilaniu.
Niebawem od startu będą nas dzielić trzy minuty.
Dokładnie trzy minuty do startu, odliczanie trwa.
Kontrola zawieszenia kardanowego silników, zapewniającego ich swobodny ruch, a przez to sterowność w trakcie lotu.
Dwie minuty, pięćdziesiąt dwie sekundy do startu, odliczanie trwa. Zamknięto zawory dostarczające płynny tlen dla obu członów, rozpoczęto podnoszenie ciśnienia w zbiornikach z paliwem i utleniaczem.
Dwie minuty, dwadzieścia pięć sekund do startu, odliczanie trwa. Ciśnienie ciekłego tlenu w zbiornikach osiągnęło wysokość wymaganą podczas lotu.
Niebawem od startu będą nas dzielić dwie minuty.
Dokładnie dwie minuty do startu, odliczanie trwa. Dwie minuty do startu.
Zamknięto zawory dostarczające płynny wodór i rozpoczęto podnoszenie ciśnienia zbiorników z paliwem na wysokość wymaganą podczas lotu.
Minuta, pięćdziesiąt sekund do startu, odliczanie trwa. Żadnych przeszkód jak do tej pory.
Kontroler łącznikowy*, John Young, właśnie powiedział do astronautów, Phila Stone'a, Ralpha Gershona i Natalie York:
- Szerokiej drogi, maleństwo.
Dowódca wyprawy, Stone, odpowiedział:
- Bardzo dziękuję, wiemy, że to będzie udany lot.
Minuta, trzydzieści pięć sekund do startu, odliczanie trwa.
Minuta, dziesięć sekund do startu, odliczanie trwa. Ciśnienie we wszystkich zbiornikach z ciekłym paliwem osiągnęło wysokość wymaganą podczas lotu.
Dokładnie minuta do startu, odliczanie trwa.
Układ zapłonowy wodnego układu tłumiącego falę dźwiękową zostanie uzbrojony za kilka sekund.
Zespół zapłonowy uzbrojono.
Czterdzieści pięć sekund do startu, odliczanie trwa.
Czterdzieści sekund, odliczanie trwa. Urządzenia zapisowe parametrów lotu włączone. Ares nadal gotowy do lotu.
Astronauta Stone zgłasza:
- Wszystko wygląda w porządku.
Trzydzieści siedem sekund do startu, odliczanie trwa.
Dzieli nas kilka sekund od włączenia sekwencji nadmiarowej. Jest to automatyczny układ wygaszania silnika.
Dwadzieścia sekund do startu i odliczanie trwa.
Przechodzimy sekwencję nadmiarową.
Dwadzieścia sekund do startu, odliczanie trwa. Uzbrojenie układu tłumiącego falę dźwiękową. Uzbrojenie silników pomocniczych na paliwo stałe.
Do startu piętnaście, czternaście, trzynaście.
Do startu dziesięć, dziewięć, osiem.
Zapłon silnika głównego.
Część pierwsza
DECYZJA
Biały Dom, Waszyngton, 13 lutego 1969 roku
Notatka służbowa
Do wiadomości:
Wiceprezydent
Minister Obrony
p.o. Dyrektora NASA
Doradca Prezydenta ds. Naukowych
Niebawem, po zakończeniu fazy Programu Apollo, będę potrzebował jednoznacznej opinii co do dalszych kierunków amerykańskiego programu kosmicznego. Dlatego też zwracam się do ministra obrony, urzędującego dyrektora Narodowej Agencji ds. Aeronautyki i Kosmosu, i doradcy prezydenta ds. naukowych, żeby każdy z nich sporządził propozycję dalszych działań w tej dziedzinie oraz żeby utworzyli Grupę Roboczą ds. Przestrzeni Kosmicznej, STG*, kierowaną przez wiceprezydenta, która przedstawi mi skoordynowany program wraz z propozycją budżetu. Przygotowując propozycję, możecie konsultować się ze środowiskami naukowymi, inżynierskimi i przemysłowymi, z Kongresem i opinią publiczną.
Proszę o skoordynowaną propozycję do 1 września 1969 roku.
Richard M. Nixon
[ręczny dopisek]: Spiro, czy powinniśmy lecieć na Marsa? Jakie mamy możliwości? RMN
Pisma urzędowe prezydentów Stanów Zjednoczonych,
dokumenty Richarda M. Nixona, 1969 r.
(Waszyngton, DC, Drukarnia Rządowa, 1969 r.)
Czas misji [dzień/godz.:min.:sek.]-000/00:00:08
Trójka ludzi w pomarańczowych skafandrach: York, Gershon i Stone, była tak ciasno stłoczona, że wbijali sobie nawzajem łokcie w żebra. Światło dzienne nie docierało do zatłoczonego modułu dowodzenia, rozświetlonego małymi jarzeniowymi panelami.
Nastąpił ogromny wstrząs. York popatrzyła z niepokojem na kolegów.
- Pompy paliwowe - wyjaśnił Stone.
Z kolei rozległo się głuche dudnienie - jak odległy grom - i drżenie przebiło się przez wyściełany fotel, na którym spoczywała York.
Setki stóp niżej płynny tlen i wodór lunęły do wielkich komór spalania pierwszego członu rakiety.
Czuła rosnące bicie serca, dygotanie w klatce piersiowej. "Uspokój się, do cholery" - pomyślała.
Malutki kosmonauta, przysadzisty Azjata, kołysał się na łańcuszku nad jej głową. Nazywał się Borys, ten prezent od Władimira Wiktorienki. Huśtał się w przód i w tył. Hełm nieco zasłaniał szyderczo wykrzywioną mordkę. "Powodzenia, Borys" - powiedziała mu w myślach.
Rozpoczęła się kakofonia dźwięków, nieprzerwany huk. Jakby rakieta wpadła w paszczę ryczącego giganta.
- Cała piątka pracuje normalnie! - krzyknął Phil Stone. - Przygotować się na rozciąganie.
Pięć silników rakietowych pierwszego członu Saturna 5B na paliwo płynne, MS-IC, ożyło na osiem sekund przed czterema silnikami pomocniczymi na paliwo stałe. Zaczęło się rozciąganie, chwila, w której potężne pchnięcie oddziaływało na cały człon. York wręcz czuła, jak statek wyciąga się w górę, słyszała jęk metalu poddawanego działaniu ogromnych sił, kiedy się prężyły poszczególne segmenty silnika.
Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Niemniej jednak… "Jezu" - pomyślała. "Kto to wymyślił?".
- Trzy, dwa - powiedział Stone. - Odpalenie silników na paliwo stałe.
Z tą chwilą nie było drogi odwrotu. Silniki na paliwo stałe były gigantycznymi racami i po uruchomieniu zapłonu pracowały niepowstrzymanie aż do wyczerpania paliwa.
- Zegar rusza…
"Godzina zero" - pomyślała.
Nastąpił wstrząs - łagodny, wręcz przyjemny. Eksplodowały sworznie kotwiczne rakiety.
Ale kolos o wadze Saturna 5B nie mógł dać susa w górę.
Kabina zaczęła się trząść, zagrzechotały mocowania foteli i same fotele.
- Wznosimy się - oznajmił spokojnie Stone. - Lecimy.
- Niech mnie szlag! - wrzasnął Ralph Gershon. - Lecimy na całego!
"Podnieśliśmy się" - pomyślała York. "Dobry Boże. Jestem w powietrzu".
Ogarnęło ją podniecenie. Odczuwała najmniejsze drgnienia rakiety.
- Pojechali! - wykrzyknęła, powtarzając entuzjastyczne zawołanie Jurija Gagarina w chwili startu.
Nadal trzęsło.
York poleciała na pasy, potem na prawo i na lewo, miażdżąc Gershona.
Saturn 5B wspinał się mozolnie, mijając cal po calu wieżę startową. Automatyczny pilot sterował pracą silników pierwszego członu, przeciwdziałając podmuchom wiatru. W prawo, w lewo, w przód, w tył. Spazmatyczne wstrząsy były tak silne, że York pewnie już zarobiła kilka siniaków.
Żadna symulacja nie zapowiadała czegoś podobnego. To przypominało lot nad eksplodującym składem amunicji.
- Mijamy pomost! - krzyknął Stone. - Jesteśmy poza zasięgiem wieży!
Usłyszeli głos kontrolera łącznikowego z Houston, Johna Younga.
- Ares, tu Houston. Zrozumiałem. Jesteście poza wieżą.
York poleciała do przodu. Cała rakieta się położyła. Teraz York siedziała w fotelu, czując parcie potężnych silników pierwszego członu.
- Houston, przechylenie według planu - powiedział Stone.
- Zrozumiałem. Przechylenie.
Saturn zataczał łuk nad Florydą, zmierzając w kierunku Oceanu Atlantyckiego.
Wiedziała, że na plażach wybrzeża dzieci wyrysowały wielkie napisy: BÓG Z WAMI, ARES. Spojrzała w górę i w prawo, tam gdzie był mały iluminator. Ale nic nie zobaczyła. Kokon, szczelny stożek okrywał moduł dowodzenia.
Wnętrze miało rozmiary samochodu średniej wielkości. Ciasnota, wszędzie mechaniczne urządzenia z metalu. "Jak żywcem z lat sześćdziesiątych" - pomyślała York. Tarcze wskaźników, mierniki, przełączniki, wyłączniki upstrzyły pomalowane na szaro i żółto ściany. Wisiały na nich notatki załogi, listy zadań procedur alarmowych i setki niebieskich rzepów w kształcie kwadracików o zaokrąglonych rogach.
Fotele miały metalowe stelaże, parciane siedzenia i oparcia. York leżała w prawym fotelu, Stone jako dowodzący w lewym; Ralph Gershon w środkowym. Główny luk, za głową Gershona, miał wielkie solidne uchwyty, jak właz okrętu podwodnego.
- Ares, tu Houston. Właśnie zrobiliście pierwszy odcinek trajektorii. Ślad wielki jak po musze.
- Słyszymy was, John - powiedział Stone. - To maleństwo naprawdę zasuwa.
- Słyszymy was, zasuwa.
- Leć, leć, zasrańcu! - krzyknął Gershon. - Skurczybyku! - Głos mu się trząsł.
- Dziesięć tysięcy stóp, zero pięć dziesiątych macha - powiedział Young.
"Pięć dziesiątych macha" - pomyślała York. "Niecałe trzydzieści sekund misji i już mamy połowę prędkości dźwięku".
W głosie Younga nie było strachu ani zdenerwowania. Można by pomyśleć, że codziennie odprawia rakiety na Marsa.
John obleciał Księżyc w Apollu jeszcze w 1969 roku i gdyby nie wstrzymano dalszych lotów, zapewne dowodziłby pierwszą wyprawą na Księżyc.
A gdyby nie pyskował na prawo i lewo na temat Programu, siedziałby teraz w kabinie Aresa.
Wibracje przybrały na sile. Głowa York latała w hełmie jak groch w łupinie. Cała kabina tak się trzęsła, że nie można było skupić wzroku na instrumentach pokładowych.
- Zero dziewięć dziesiątych macha - powiedział Stone. - Czterdzieści sekund. Jeden mach. Przekraczamy dziewiętnaście tysięcy stóp.
- Ares, jesteście w pełni sprawni w czterdziestej.
Nagle wstrząsy ustały; przypominało to wjazd samochodem na gładką nawierzchnię. Nawet hałas silnika opadł; poruszali się tak prędko, że zostawiali za sobą dźwięk.
- Ares, żadnych zakłóceń.
- Przyjąłem - powiedział Stone. - Dobra, zdejmuję nogę z gazu.
Zmniejszenie mocy silników ułatwiało rakiecie nośnej przekroczenie punktu, w którym połączenie oporu powietrza i siły ciągu stawiało kadłubowi największe wymagania.
- Możecie zwiększyć ciąg.
- Przyjąłem. Pozwolenie na zwiększenie ciągu.
York wydawało się, że nacisk, który odczuwała na piersiach, rośnie. Miała kłopoty z oddychaniem, kiedy płuca usiłowały pokonać rosnące przeciążenie.
- Trzydzieści pięć tysięcy stóp. Przekraczamy prędkość jeden dziewięć dziesiątych macha. Ciśnienie komór spalania silników na paliwo stałe opadło do pięćdziesięciu funtów na cal kwadratowy.
- Otrzymałem - powiedział z ziemi John Young. - Macie pozwolenie na oddzielenie silników na paliwo stałe.
- Przyjąłem.
Usłyszała słaby, przygłuszony brzęk; kabina zadygotała, rzucając ją na pasy. Odpaliły petardy rozdzielające, odpychając opróżnione silniki na paliwo stałe od rakiety nośnej. Ciąg opadł, ale centralne silniki na paliwo płynne zwiększyły pracę i York znów została wciśnięta w fotel.
- Potwierdzam oddzielenie - powiedział Young.
- Idzie jak po maśle, John.
Silniki na paliwa stałe miały odpadać niczym zapałki, ciągnąc za sobą warkocze dymu i ognia. Były najbardziej rzucającym się w oczy usprawnieniem Saturna 5, który za ich pomocą, już jako Saturn 5B, mógł wynieść na orbitę okołoziemską dwa razy cięższy ładunek niż jego poprzednik.
- Pięć tysięcy sto stóp na sekundę - powiedział Stone. - Trzydzieści trzy mile wysokości.
Zerknęła na swój grawimetr. 3 g. Nie czuła się przyjemnie, ale w centryfudze wytrzymała znacznie większe przeciążenia.
Zimne powietrze wionęło do środka hełmu, przynosząc ze sobą zapachy metalu i plastiku.
Po odpadnięciu silników na paliwo stałe lot przebiegał znacznie spokojniej. Silniki na paliwo płynne z zasady pracowały znacznie bardziej równomierniej niż te pierwsze. Docierał do niej rosnący, nieprzerwany ryk silników pierwszego członu, nieustanne mruczenie elementów wyposażenia modułu dowodzenia.
Wszystko toczyło się gładko, regularnie, jak w zegarku. Przytulna kabinka kojarzyła się z wnętrzem gigantycznej maszyny do szycia. Wiuuum, bruuum. Gdyby nie napór przyśpieszenia wydawałoby się to nierealne; jak kolejna nasiadówka w symulatorze.
- Trzy minuty - powiedział Stone. - Wysokość czterdzieści trzy mile, przebyta odległość siedemdziesiąt.
- Niebawem rozczłonowanie - zapowiedział Gershon. - Przygotować się na katastrofę kolejową.
Silniki pierwszego członu wyłączyły się dokładnie według harmonogramu.
Przyspieszenie znikło.
Wrażenie, które temu towarzyszyło, przypominało wystrzelenie z katapulty. York została wyrzucona w kierunku deski rozdzielczej, na pasy. Parciane zabezpieczenia ściągnęły ją z powrotem na fotel. I znów poleciała w przód.
Silniki pierwszego członu ścisnęły całą rakietę jak akordeon; kiedy zgasły, akordeon rozciągnął się, złożył i znów rozwinął. Działo się to z niewiarygodną gwałtownością, właśnie jak podczas katastrofy kolejowej. "Na to też nie przyszykowali mnie w symulatorach" - pomyślała.
Usłyszała klekot wybuchających sworzni. To oddzielały się gasnące rakiety startowe, pierwszy człon. Rozległy się kolejny wybuchy, zadygotało oparcia fotela; to eksplodowały rakiety ulażowe, otwierające drogę płynnym wodorowi i tlenowi do wielkich komór spalania drugiego członu.
Wibracja powróciła, ruszyły silniki drugiego członu i York została wciśnięta w fotel.
Z wysoka usłyszała zaskakujący huk, jakby ktoś walił młotem w obudowę modułu dowodzenia. Za oknem rozłożyły się ogień i dym.
- Wieża - zgłosił Stone.
- Przyjąłem, wieża.
Odpadła wieża ratunkowa, zabierając ze sobą stożkowe okrycie modułu dowodzenia. Do środka wpłynęło zaskakujące ostre światło, zalewając pomarańczowe skafandry i przygaszając blask instrumentów pokładowych.
York wyjrzała przez iluminator. Niebo w górze było ciemnoniebieskie, w dole jasne strzępy chmur i pomarszczony ocean.
- Aha, Houston, zgłaszamy, że widoczność dzisiaj jest w porządku.
Za odsłoniętym oknem York przesuwała się masa śmieci z odrzuconej wieży ratowniczej i silników pierwszego członu. Wyglądały jak wirujące konfetti, migocące w słońcu.
- Przygotować się do wygaszenia silników - powiedział Young.
- Przyjąłem - odparł Stone. - Przygotować się do wygaszenia.
Bez względu na to, co mogło się wydarzyć, Ares miał lecieć dalej aż do wygaszenia głównych silników drugiego członu. Aż do znalezienia się na orbicie.
- Ares, pięć minut trzydzieści sekund lotu, wygaszenie silników w ósmej trzydziestej czwartej.
Ares osiągnął szybkość piętnastu machów i wysokość osiemdziesięciu mil. Silniki nadal pracowały; nadal się wspinali. Studnia ziemskiej grawitacji była naprawdę głęboka.
- Ósma minuta lotu. Ares, tu Houston, w ósmej wszystko w porządku.
- Wygląda to nieźle - powiedział Stone.
Nieprzerwany odgłos pracy silników i wibracja nagle ustały. Odrzut był potężny. York znów poleciała na pasy i odbiła się w tył.
- Wygaszenie silników! - krzyknął Stone.
Drugi człon spełnił swoje zadanie.
…I tym razem ciążenie nie powróciło. Można by pomyśleć, że najechali szybkim samochodem na garb drogowy i wyskoczyli w górę. Tyle że już nie wrócili na drogę.
- Przygotować się do oddzielenia drugiego członu.
Rozległ się kolejny głuchy stuk, a po nim nastąpił łagodny wstrząs.
- Przyjąłem, potwierdzamy oddzielenie, Ares - powiedział John Young.
- Mmm… pozycja jeden zero jeden przecinek cztery i jeden zero trzy przecinek sześć.
- Przyjąłem pozycja jeden zero jeden przecinek cztery i jeden zero trzy przecinek sześć.
Parametry niemal idealnie okrągłej orbity wokół Ziemi, sto mil nad planetą.
Stone mówił niemal tak samo beznamiętnym tonem jak Young. "To tylko zwykły lot na Marsa" - pomyślała York. Tymczasem rakieta, którą dowodził Stone, poruszała się z prędkością pięciu mil na sekundę.
York zerknęła na połyskującą krzywiznę Ziemi, pomarszczoną skórę oceanu, warstwę chmur przypominającą bitą śmietanę.
"Jestem na orbicie" - pomyślała. Poczuła ogromną ulgę. Wciąż trwała przy życiu, chociaż ogromne wydatkowanie energii, które nastąpiło przed chwilą, zawsze było niezwykle niebezpieczne.
Nad jej głową unosił się malutki kosmonauta. Łańcuszek zwijał się luźno.
Niedziela, 20 lipca 1969 rokBaza na Morzu Spokoju
Joe Muldoon wyjrzał przez trójkątny iluminator lądownika księżycowego.
Gra światła i barw na powierzchni satelity była fascynująca. Gdy spoglądał prosto przed siebie, ku zachodowi, w przeciwną stronę niż tam, gdzie wschodziło słońce, światło odbijało się od płaskiego krajobrazu barwy starego złota. Ale grunt po bokach miał delikatniejszą barwę, ciemnopopielatą, jakby oglądaną przez polaryzujący filtr.
Nawet tutejsze światło nie przypominało ziemskiego.
Wyglądało na to, że Armstrong, który wydostał się już na zewnątrz, porusza się z łatwością, odbija jak balon od gładkiej - niczym plaża - powierzchni. Jego biały skafander, najjaśniejszy obiekt na powierzchni Księżyca, lśnił w słońcu, ale nogawki od kolan w dół i nieforemne jasnoniebieskie buty były już ciemnoszare od kurzu. Twarz zakrywała złota odblaskowa osłona.
Muldoon sprawdził czas. Minęło czternaście minut od wyjścia dowódcy.
- Neil, czy mogę już wyjść?
- Tak! - odkrzyknął Armstrong. - Tylko zaczekaj sekundkę. Najpierw muszę odsunąć wielokrążek, żebyś miał jak wyleźć.
Armstrong fruwał wokół lądownika, odsuwając prostackie urządzenie, za pomocą którego Muldoon przesłał mu na powierzchnię ekwipunek.
Muldoon odwrócił się i ukląkł. Pełzł tyłem przez mały luk, na platformę łączącą go z drabiną wyjściową, przymocowaną do przedniej nogi lądownika. Skafander ciśnieniowy utrudniał każdy ruch, jak ogromny, chociaż dopasowany do ciała balon; Muldoon miał nawet trudności z zaciśnięciem palców wokół poręczy platformy.
Prowadził go Armstrong.
- W porządku, teraz wiesz, ile się namęczyłem. Będę uważał na twój PLSS*. Wygląda na to, że przeszedł spokojnie. Zaraz buty przejdą przez parapet… W porządku, zepchnij PLSS. No i pięknie, zasuwasz jak pająk, znakomicie. Jeszcze tylko przesuń trochę PLSS.
Kiedy Muldoon dotarł do najwyższego szczebla drabiny, złapał się poręczy i wyprostował. Widział małą kamerę telewizyjną, usadowioną na ruchomym rusztowaniu poza kadłubem lądownika. Armstrong umieścił ją tam, żeby sfilmować swoje zejście. Nieme oko obiektywu spoczęło teraz na Muldoonie.
- Przyszło mi do głowy, żeby wrócić i przymknąć luk - powiedział. - Upewnić się, że kluczyki nie zostały w stacyjce i że zaciągnąłem ręczny…
- Niezła myśl.
- Trzeba by się tu nieźle nachodzić, żeby znaleźć wypożyczalnię samochodów.
Był jakieś dziesięć stóp nad powierzchnią Księżyca; przed sobą miał nagie płaszczyzny lądownika, a niżej drogę zejścia.
- W porządku, jestem na górnym szczeblu i widzę miejsce lądowania. Czeka mnie proste zadanie, schodzenie po kolejnych stopniach.
- Zgadza się - powiedział Armstrong. - Przekonałem się, że to bardzo wygodna droga i chodzenie też jest bardzo wygodne. Joe, masz jeszcze trzy szczeble w identycznych odległościach i jeden szczebel trochę dalej.
- Zaraz postawię stopę na niższym szczeblu i złapię się rękami czwartego…
To były rutynowe zachowania, jak podczas zajęć w ośrodku symulacyjnym misji, na wieży Piotruś Pan. Chodziło o to, żeby przekazać Houston, iż wszystko idzie jak po maśle. Lecz kiedy stanął na talerzu nogi "Eagle'a", zapomniał języka w gębie.
Poranek na Księżycu
Muldoon nie puszczając drabiny, odwrócił się powoli. Skafander był ciepłą wygodną kapsułą; słyszał szum pomp i wentylatorów PLSS-a - plecaka z układem życiodajnym - i czuł na twarzy łagodny powiew tlenu.
Lądownik stał na rozległej równinie. Wszędzie były kratery, największe o średnicy kilku jardów, najmniejsze nie grubsze od kciuka. Niskie światło słoneczne pogłębiało cienie. Widoczne były nawet niewielkie ślady po mikrometeorytach, dziurki wydrążone w kamiennych formach pokrywających powierzchnię.
Kamienie i głazy również były niejednolitej wielkości, a niektóre skalne grzbiety osiągały dwadzieścia stóp - ale ocena ich wielkości sprawiała trudność, gdyż brakowało roślin, budowli i ludzi, czegokolwiek stwarzającego punkt odniesienia. Księżycowa powierzchnia była bardziej naga niż pustynia Mojave, a brak atmosfery sprawiał, że skały na horyzoncie rysowały się równie ostro jak odłamki u stóp Muldoona.
Był oszołomiony. Ćwiczenia w symulatorach - nawet okrążenie Ziemi w Gemini - nie przygotowały go na dzikość tego miejsca, ostrość konturów, porównywalną z krystaliczną przejrzystością szlachetnych kamieni, drapieżny kontrast ciemnego nieba i księżycowej równiny, zasłanej kamieniami i kraterami.
Trzymając się obiema rękami drabiny, zszedł z talerza nogi lądownika na powierzchnię.
Poczuł się, jakby stąpał po śniegu.
Pod miękką, sprężystą, sięgającą kolan warstwą czuł pewne oparcie dla stóp. Z każdym jego krokiem unosiły się drobiny pyłu, sunąc po idealnych parabolach, jak piłeczki golfowe. Miało to oczywiste implikacje geologiczne; ani atmosfera księżycowa, ani grawitacja nie działały jak naturalne sortownice.
W niektórych mniejszych kraterach dostrzegł niewielkie błyszczące fragmenty o metalicznym połysku. Jak kulki rtęci rozpierzchłe po blacie. To tu, to tam na powierzchni spoczywały przezroczyste kryształy jak odłamki szkła. Szkoda, że nie wziął pojemnika na próbki. Musi zapamiętać, żeby potem zebrać te szklane paciorki.
Odciski żłobkowanych podeszew były niesłychanie wyraziste, jakby kroczył po mokrym piasku. Sfotografował szczególnie wyraźny odcisk i uświadomił sobie, że ten przetrwa miliony lat, jak odcisk łapy dinozaura w skamieniałym podłożu, nadkruszany jedynie powolnym deszczem mikrometeorytów, echem tytanicznego bombardowania z odległej przeszłości.
Kolejnym zadaniem Muldoona było sprawdzenie własnej równowagi i stabilności. Kręcił się i skakał jak tancerz. Przyciąganie satelity było tak słabe, że nie miał pojęcia, czy stoi prosto, a inercja PLSS nieprzyjemnie opóźniała ruchy.
- …Gruba warstwa pyłu na powierzchni - zgłosiło Houston. - Łatwo się poślizgnąć… Trzeba uważnie rozkładać środek ciężkości. Żeby spokojnie wyhamować, trzeba zwolnić jakieś kilka kroków wcześniej. A żeby zmienić kierunek, musisz zrobić krok w bok i lekko zwolnić. Jak futbolista. Nie wystarczy machać rękami, żeby się unieść. Nie jesteśmy dość lekcy.
Poczuł ciśnienie pęcherza. Zatrzymał się i rozluźnił zwieracz; sikając do zbiornika na mocz, miał takie wrażenie, jakby się bezwolnie zmoczył.
"Niech Neil sobie będzie pierwszym facetem na Księżycu - pomyślał - za to ja pierwszy się odpryskałem".
Spojrzał w górę. Po wschodniej stronie nieba wschodziła gwiazda. Promieniując stałym blaskiem, kontynuowała marsz ku zenitowi dokładnie nad jego głową. To Apollo oczekiwał na orbicie, żeby zabrać go do domu.
Armstrong oderwał srebrny kawałek plastiku, odsłaniając plakietkę na przedniej nodze lądownika.
- U góry jest rysunek obu półkul Ziemi - powiedział. - Pod spodem napis: "Tu człowiek z planety Ziemia po raz pierwszy postawił stopę na Księżycu, lipiec 1969 n.e. Przybyliśmy w pokoju dla dobra całej ludzkości". U dołu podpisy członków załogi i prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Rozwinęli gwiaździsty sztandar. Flagę usztywniono drutem, żeby nie opadła martwo w bezwietrznym środowisku.
Starali się osadzić maszt w kurzu. Ale mimo najszczerszych chęci wbili go na jedynie osiem cali i Muldoon obawiał się, że flaga upadnie na oczach wielomilionowej widowni telewizyjnej.
Kiedy tylko udało się im jako tako unieruchomić maszt, dali sobie z nim spokój.
Muldoon przystąpił do dalszych eksperymentów w ruchu.
Próbował biegać w zwolnionym tempie. Z każdym krokiem wybijał się tak wysoko, że czas jakby spowalniał swój bieg. Na Ziemi opadłby szesnaście stóp w czasie pierwszej sekundy, tu tylko dwie. Tak więc co krok zawisał nad powierzchnią i czekał.
Zadyszał się; usłyszał syk wody w układzie chłodzącym skafandra, w przewodach obiegających kończyny i tors.
Rozpierała go energia, młodzieńcza werwa. Przyszedł mu na myśl fragment starej powieści: "Teraz jesteśmy poza liniami sił oddziaływania Matki Ziemi…".
Wzdrygnął się, usłyszawszy głos kierownika lotu.
- Baza Morze Spokoju, tu Houston. Czy zechcielibyście obaj stanąć przed kamerą?
Muldoon zatrzymał się jak wryty.
Armstrong zajmował się rozkładaniem panelu z aluminiowej folii, wyjętym ze sporej tuby. Przedmiot miał posłużyć do wychwytywania wiatru słonecznego.
- Powtórz, Houston.
- Odebrałem. Chcielibyśmy, żebyście na chwilkę stanęli przed kamerą. Neil i Joe, prezydent Stanów Zjednoczonych jest teraz w swoim gabinecie i chciałby wam powiedzieć kilka słów.
"Prezydent?" - pomyślał Muldoon. "Niech to cholera weźmie, założę się, że Neil o tym wiedział".
Armstrong powiedział oficjalnie:
- To dla nas zaszczyt.
- Proszę, panie prezydencie. Tu Houston. Odbiór.
Muldoon jak najszybciej znalazł się obok Armstronga, zwróciwszy twarz do kamery.
- Cześć, Neil i Joe. Mówię do was z aparatu w Gabinecie Owalnym Białego Domu i jest to najbardziej historyczna rozmowa telefoniczna, jaką kiedykolwiek przeprowadzono. Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo wszyscy jesteśmy dumni z tego, co osiągnęliście. To najwznioślejsza chwila w życiu każdego Amerykanina i jestem pewien, że wszyscy ludzie na całym świecie łączą się z nami w poczuciu tego osiągnięcia. Dzięki temu, co uczyniliście, niebiosa stały się częścią świata człowieka…
Kiedy Nixon tokował dalej, Muldoon czuł przede wszystkim zniecierpliwienie. I bez tego mieli z Armstrongiem bardzo mało czasu - na cały spacer przewidziano zaledwie dwie i pół godziny - i każda sekunda została przećwiczona podczas niekończących się zajęć w symulatorze w Houston i wyszczególniona na listach zadań, mających wygląd malutkich ściąg przypiętych do mankietów. Jednak mowa Nixona nie była uwzględniona w programie i kiedy Muldoon przechodził w myślach czekające ich obowiązki, czuł rosnący niepokój. Byli skazani na cięcia programu. Już widział, jak wracają na Ziemię z mniejszą ilością próbek, niż zakładano, i pewnie trzeba też będzie zrezygnować ze sporządzenia dokumentacji podczas ich zbierania, po prostu działać na zasadzie: łap, co się nawinie… Naukowcy się nie ucieszą.
Tak szczerze to Muldoon nie bardzo martwił się sprawami naukowymi. Ale nieodfajkowanie pozycji z listy zadań nie dawało mu spokoju. Żeby załapać się na kolejny lot , musiałeś zrealizować listę.
Ogarnęło go przygnębienie i utracił nieco wcześniejszego poczucia lekkości.
- …Przez jeden bezcenny moment w całej historii człowieka, wszyscy ludzie na Ziemi czują jedno. Dumę z tego, czego dokonaliście, i modlą się o wasz bezpieczny powrót.
- Dziękuję, panie prezydencie - odpowiedział Armstrong. - To, że możemy być tutaj, reprezentując nie tylko Stany Zjednoczone, ale ludzi pokoju wszystkich narodów, a także ludzi patrzących w przyszłość, obdarzonych chęcią poznania i ciekawością, jest dla nas wielkim zaszczytem i przywilejem.
- Dziękuję wam bardzo. Teraz pragnę na krótko oddać głos wyjątkowemu gościowi, który jest tu ze mną, w Gabinecie Owalnym.
"Gość?" - pomyślał Muldoon. "Mój Boże. Czy on ma pojęcie, ile to wszystko kosztuje?".
Wtem znajomy głos - mówiący tym dziwnie szczekliwym bostońskim akcentem - rozległ się w słuchawkach i Muldoon poczuł, jak budzi się w nim odzew, głębokie atawistyczne przywiązanie, wywołujące dreszcz.
- Witajcie, panowie. Jak się dziś miewacie? Nie zabiorę dużo waszego cennego czasu na Księżycu. Chcę tylko zacytować to, co oświadczyłem na posiedzeniu Kongresu dwudziestego piątego maja 1961 roku, zaledwie osiem lat temu…
"Nadszedł teraz czas na podjęcie śmiałych kroków - czas na wielkie amerykańskie przedsięwzięcie - czas, żeby nasz naród przejął wiodącą rolę w podboju kosmosu, co może zadecydować o naszej przyszłości na Ziemi w wielu dziedzinach.
Wierzę, że nasz naród powinien wytyczyć sobie do końca tej dekady wielki cel - wysłanie człowieka na Księżyc i sprowadzenie go bezpiecznie z powrotem na Ziemię. Będzie to najbardziej olśniewające przedsięwzięcie kosmiczne w tym okresie, o maksymalnym znaczeniu dla długoterminowej eksploatacji przestrzeni kosmicznej, najtrudniejsze i najdroższe…"
"Mój Boże - pomyślał Muldoon - Nixon nienawidzi Kennedy'ego, to żadna tajemnica".
Zastanawiał się, jakie względy - public relations, polityczne, może nawet geopolityczne zadecydowały o tym, że wyciągnął poczciwego JFK na światło dzienne i to właśnie dzisiaj.
Trudno mu było się skupić na słowach eksprezydenta.
Stojący pięćdziesiąt stóp dalej lądownik wyglądał jak wysoki, chudy pająk, odpoczywający w ostrym blasku słońca. Jego błoniasta konstrukcja ze złotych liści i aluminium była bardzo złożona i delikatna, a symetrię górnej części psuł kulisty zbiornik paliwa z prawej strony. Jeżył się antenami, przyłączami cumowniczymi i zespołami silników kontroli pozycji. Światło słońca podkreślało jego kruchość. W gruncie rzeczy był tylko naprężoną aluminiową bańką, ogołoconą do minimum przez inżynierów Grummana. Lecz pasował jak ulał do tego zastygłego delikatnego satelity.
- Przyznaję się wam, panowie, że tamtego dnia bardzo się denerwowałem. Nie byłem pewien, czy mam prawo prosić to dostojne ciało o tak wielką sumę pieniędzy, więcej, o transformację naszej narodowej gospodarki. Lecz teraz cel jest osiągnięty, dzięki waszej odwadze, Neil i Joe, i wielkiej liczbie waszych kolegów, a także poświęceniu wielu wykwalifikowanych ludzi w całym naszym wielkim kraju, w NASA i we współpracujących z nią przedsiębiorstwach…
Słowa "teraz cel jest osiągnięty" obudziły w Muldoonie niepokój. Spojrzał na kamerę, osadzoną na trójnogu. Wiedział, że w tę gorącą lipcową noc w Houston jest mniej więcej za dwadzieścia jedenasta. Zapewne wielu ludzi, którzy spotkali się, żeby wspólnie obejrzeć ich przechadzkę po Księżycu, już zaczynało rozchodzić się do domów.
Może w gruncie rzeczy liczyli tylko na zobaczenie tych odcisków stóp w księżycowym pyle i kawałka materiału w gwiazdy i pasy rozpostartego na sztywnym drucie.
Ale w odległym Clear Lake Jill chyba nadal ich ogląda, no nie?
- …Program Apollo pobudził amerykańskiego ducha po trudnym dziesięcioleciu w ojczyźnie i zagranicą. Teraz, kiedy dotarliśmy na Księżyc, nie wolno dopuścić do osłabnięcia naszej wspólnej woli. Wierzę, że musimy spojrzeć dalej. Obecnie, w chwili triumfu Programu Apollo, chciałbym wskazać mojemu krajowi nowe wyzwanie, niech podąży jeszcze dalej, niż ktokolwiek z nas marzył, niech nadal buduje wielkie statki kosmiczne i wyśle je na Marsa.
Na Marsa?
Ten mówiący szczekliwym akcentem głos brzmiał w słuchawkach hełmu jak wołanie owada, odległe i pozbawione sensu.
Może to prawda, co głosiły plotki: że kule, które dopadły Kennedy'ego w Teksasie sześć lat temu, zniszczyły nie tylko ciało…
Stojąc tak i słuchając, Muldoon dostrzegł nagle, że grunt zaokrągla się w każdym kierunku, łagodnie, ale wyraźnie, aż po horyzont. Poczuł się jak na szczycie wielkiego płaskiego wzgórza i zdał sobie sprawę, że znaleźli się wraz z Armstrongiem na piłce unoszącej się w przestrzeni. To budzące zawrót głowy odczucie, rodem prosto z powieści fantastyczno naukowych, było czymś, czego nigdy nie doznał na Ziemi…
- …Z pewnością będzie to najbardziej wyczerpująca wyprawa, od kiedy wielcy odkrywcy wyruszyli żaglowcami opisać naszą planetę ponad trzy wieki temu; wyprawa, która zabierze nowe pokolenia bohaterów do tak odległego miejsca, że Ziemia zmaleje do wielkości świetlnego punktu, nie dającego się odróżnić od samych gwiazd… Udamy się na Marsa, ponieważ to ciało niebieskie najbliższe Ziemi, na którym wedle największego prawdopodobieństwa może istnieć życie. I uczynimy z tej planety drugą Ziemię, i zabezpieczymy przeżycie gatunku ludzkiego na możliwie najdalszą przyszłość…
Ziemia unosząca się nad nim była wielką niebieską sferą, o zróżnicowanej powierzchni. Trójwymiarowość ojczystej planety o wiele bardziej rzucała się w oczy niż trójwymiarowość Księżyca oglądanego z Ziemi. Czuł obecność słońca, które tłuste i nisko wiszące rzucało ukośne promienie na pustynny krajobraz. Nagle zyskał świadomość perspektywy, odległości, którą musiał przebyć, żeby się tu znaleźć; do tej pory trójca świateł, która zawsze kształtowały postrzeganie człowieka - Ziemi, Księżyca i Słońca - tańczyła swój kunsztowny taniec, tworząc ten sam obraz. Teraz uległ on zmianie.
Niemniej jednak znikło poczucie zawieszenia w kosmicznej pustce. Poczuł się związany z Ziemią, jakby wszystko, co się działo, było tylko kolejnym ćwiczeniem w symulatorze Ośrodka Kosmicznego im. L.B. Johnsona. "No tak, tydzień to za mało, żeby zrzucić z grzbietu cztery miliardy lat ewolucji" - pomyślał.
Zastanowił się, co jeszcze może czekać go w przyszłości.
Przez całe życie ktoś - jakiś niezależny od niego ośrodek - wyznaczał mu cele. Zaczęło się od ojca, a później - niesamowite, że przypomniał to sobie właśnie tutaj! - na koloniach, na których zwycięska drużyna dostawała na kolację indyka, a przegrana tylko gotowaną fasolę. Potem była uczelnia, lotnictwo wojskowe i NASA…
Zawsze miał jakiś cel i dążył do jego osiągnięcia. Ta metoda doprowadziła go daleko - aż na Księżyc.
Lecz teraz osiągnął swój największy cel.
Przypomniał sobie przygnębienie, w które popadł po locie na Gemini. Czy po tej wyprawie czeka go jeszcze cięższa depresja?
Kennedy skończył. Zapadła niezręczna cisza; Muldoon zaczął się zastanawiać, czy nie powinien się odezwać.
- Jesteśmy zaszczyceni rozmową z panem, panie prezydencie - powiedział Armstrong.
- Dziękuję wam bardzo. Jestem wdzięczny panu prezydentowi Nixonowi za okazaną mi gościnność i poproszę go, żeby przekazał wam moje najserdeczniejsze pozdrowienia, kiedy spotka się z wami we czwartek na Hornecie.
- Dziękujemy panu gorąco, panie prezydencie - powiedział Muldoon, zebrawszy się w sobie. Następnie za przykładem Armstronga zasalutował i odwrócił się od kamery.
Czuł konsternację, niepokój, jakby wisząca nad nim Ziemia oddziaływała na niego, przygniatając potężną grawitacją.
Będzie musiał znaleźć sobie nowy cel, to wszystko.
A co, jeśli fantastyczna wizja Kennedy'ego, wyprawa na Marsa, przyjmie realne kształty? To dopiero będzie przedsięwzięcie warte zachodu!
Może uda mu się włączyć w ten nowy program. Może uda mu się zostać pierwszym człowiekiem, który postawił stopę na trzech planetach. Dla takiego celu warto poświęcić piekielnie dużo - piętnaście, dwadzieścia lat ciężkiej pracy, kawał czasu, który nadałby sens jego życiu…
Ale żeby się to udało, należałoby uciec od tego całego rozgłosu i reklamy, zgiełku, który czekał go nieuchronnie po wylądowaniu.
Podejrzewał, że powrót na Ziemię może okazać się daleko trudniejszy niż podróż na Marsa.
Zszedł z pola widzenia kamery, kierując się z powrotem ku lądownikowi, połyskującemu jak zabaweczka.
Sobota, 4 października 1969 rokuPoligon Rakiet Atomowych,Równina Szakali w stanie Newada
Dotarł do niej zapach spalenizny niesiony oddechem pustyni i zmieszał się z ciężkimi woniami poligonu - ropy i farby. Były to niesamowite zapachy, jakby York znalazła się poza obszarem Ziemi.
"Gdzieś napisano, że tak pachnie pył księżycowy" - pomyślała. "Spalenizną i popiołem, jesienią".
W roku 1969 York miała dwadzieścia jeden lat.
Corvettą Bena Priesta w niecałą godzinę przejechali dziewięćdziesiąt mil, dzielących Vegas od Równiny Szakali.
U celu podróży przywitał ich Mike Conlig i przeprowadził przez ochronę. Późnym popołudniem rejon był wyludniony, nie licząc garstki strażników. Kiedy cała trójka - York, Priest i Petey, syn Priesta - wyszła z samochodu, York zauważyła, że pokryła go gruba warstwa kurzu. Kruszył się i odpadał w miarę schładzania karoserii.
Newada okazała się rozległa, pusta, sfalowana i zeszpecona okaleczonymi wzgórzami. Słońce wisiało nad zachodnim horyzontem, tłuste i czerwone, a temperatura powietrza szybko opadała. Ziemia była prawie naga. York rozpoznała odporne na sól łobody i bylice. "Idealne miejsce na poligon rakiet atomowych - pomyślała - ale, mój Boże, co za rozpaczliwa pustka".
Mike i Ben zaczęli przerzucać się fachowymi terminami, omawiając wyniki bieżących prób. Jeśli York nauczyła się czegoś podczas zbyt wielu zmarnowanych godzin w barach studenckich i salach nauki - zrobiła magisterium z geologii na UCLA - to była to prosta prawda, że słuchanie tego, co inni mają do opowiedzenia o swojej specjalności, nic nie daje. Tak więc dała się wygadać Mike'owi i Benowi i odeszła na bok.
Dziesięcioletni Petey, chudzielec naładowany energią, pobiegł dalej, jego blond czupryna lśniła jak flaga w resztkach dziennego światła.
Poligon tworzył prostokąt, ograniczony od południa drogami, od północy szynami kolejowymi. Szli w kierunku zachodnim - oddalając się od budynków, przy których zaparkowali samochód - w kierunku Pierwszego Rejonu Prób Silnikowych.
Całe ogromne zagłębienie poligonu było otoczone dwoma wielkimi wypiętrzeniami terenu - Colorado Plateau i Wasatch Range po stronie wschodniej i grzbietem Sierra Nevada po zachodniej. Obszar zagarnięty przez ludzi - stanowiska prób, odcinki szyn i parę krytych papą, rozlatujących się domków - miał w tym pustynnym otoczeniu miniaturowe rozmiary. Echa zwielokrotniały wszelkie odgłosy, pozbawiając je sensu i znaczenia.
Dotarli do rejonu. Samo testowane urządzenie miało zgeometryzowany kształt trzydziestostopowej wysokości, było jednocześnie tajemnicze i prostackie. York rozpoznała szczupły cylinder przytulony do ażurowej, stalowej konstrukcji wieży. Cylinder rakiety był porysowany, poplamiony, niepomalowany. Całość stała na platformie kolejowej, przyczepionej do prostej lokomotywy. Biegły od niej grube węże; w oddali połyskiwały kuliste zbiorniki ultrazimne, zapewne z płynnym wodorem.
Petey Priest przyciskał twarz do ogrodzenia poligonu; drut kolczasty odcisnął się na twarzy oczarowanego chłopca, pochłaniającego wzrokiem rakietę.
York przypatrywała się rozmawiającym Conligowi i Priestowi.
Mike Conlig pochodził z Teksasu. Liczył sobie dwadzieścia siedem lat i brakowało mu cala, żeby dorównać wzrostem York. Był mocno zbudowany, miał dłonie inżyniera, z oparzeniami i zadrapaniami; związane w kucyk gęste, kruczoczarne włosy zdradzały irlandzkich przodków. Od niedawna dorobił się brzuszka, rozpychającego podkoszulek.
York poznała Mike'a przed pół rokiem, na przyjęciu w Ricketts House, należącym do politechniki kalifornijskiej, pół godziny jazdy od jej uniwerku. York udała się tam z przekory; politechnika nie przyjmowała kobiet na studia. Natalie podobała się inteligencja Mike'a, poglądy wyzbyte męskiego szowinizmu i… muskularne ciało.
Wystarczyło kilka godzin, żeby wylądowali w łóżku.
"Ben Priest to przeciwieństwo Mike'a" - pomyślała, patrząc na dwóch mężczyzn.
Priest był trzydziestojednolatkiem; wysokim, żylastym, uśmiechniętym od ucha do ucha. Lotnik marynarki wojennej z kilkunastoletnim stażem, dwa lata oblatywania samolotów w Patuxent River w stanie Maryland. Od 1965 roku astronauta, chociaż NASA nie wysłała go dotąd w kosmos.
York wiedziała, że Mike i Ben zaprzyjaźnili się blisko, od kiedy Ben dołączył do przedsięwzięcia, reprezentując korpus astronautów. Nie wątpiła, że Mike znalazł tu sobie kolegów - faceci z Programu NERVA mieszkali w domkach z prefabrykatów, za dnia zdobywali nowe terytoria wiedzy technicznej, a wieczorem obalali razem kilka sześciopaków.
To dało się zauważyć u Mike'a. No i nie tylko to…
Wszędzie zapłonęły światła bezpieczeństwa. Kanciasty zdeformowany przodek prawdziwej rakiety kosmicznej zamienił się w rzeźbę pełną cieni i błysków. A cały teren nabrał zgoła nieziemskiego wyglądu, jakby podporządkowując się ambicjom pracujących tu ludzi.
Podczas gdy Mike Conlig omawiał z Priestem wydarzenia dnia, starał się nie tracić z oczu Natalie. Rozglądała się po otoczeniu. Była trochę zbyt wysoka, zbyt szczupła, zbyt egzaltowana; kruczoczarne włosy wiązała w koński ogon. W tej chwili jej brwi Cyganki, których tak bardzo nie cierpiała, były zmarszczone ze skupieniem.
Conlig cenił sobie jej wizytę.
Tak żeby nie skłamać, to łamali z Priestem regulaminy NASA i AEC, Komisji Energii Atomowej, przywożąc Natalie, żeby obejrzała z bliska ich pracę, a już na pewno nie powinni wlec tu dzieciaka, Peteya. Ale tak daleko od szefostwa rządzono się zdrowym rozsądkiem, nie regulaminami. "Wszyscy tu jesteśmy dobre, porządne chłopy, jedna rodzina" - pomyślał.
Zresztą palił się do pokazania jej tego miejsca, tego, jak pracował, tego, co robił ze swoim życiem. Mając na względzie taki cel, warto było złamać parę punktów regulaminu. Chciał, żeby Natalie zobaczyła Równinę Szakali jego oczami.
Zwykle była bardzo podejrzliwa i niechętnie nastawiona do wielkich rządowych przedsięwzięć naukowych w tym stylu. Ale Conlig patrzył na świat inaczej. Ten marny poligon był w jego oczach bramą do przyszłości. Stąd biegła droga do innych planet, do kolonii na Księżycu.
Może nawet na Marsie.
Ben Priest starał się opisać Natalie testowane urządzenia. Chciał, żeby dokładniej przyjrzała się cylindrowi wewnątrz ażurowego rusztowania, żeby zrozumiała, do czego służy. U góry elegancka dysza, skierowana w niebo…
- Och - westchnęła. - Ta rura to rakieta! Ma dyszę u góry. To rakieta na wyrzutni. Rany. Jak na Przylądku Kennedy'ego.
Ben Priest roześmiał się.
- Z tym wyjątkiem, że stoi do góry nogami.
- Któregoś dnia zobaczymy ją na Kennedym - powiedział Conlig, łapiąc się przy tym, że mówi, jakby się z czegoś usprawiedliwiał. - Już niedługo. W każdym razie jakiegoś potomka tej rakiety. Sama bidula nigdzie nie poleci.
- Tak, ma silnik z poprzedniej serii - dodał Ben. - Nasza nowa duma i radość. XE-Prime, prawie gotowy do lotów. Pierwsze urządzenia, które zbudowano tu dziesięć lat temu, nazywały się "kiwi".
- Aha - powiedziała York. - Ptaki nieloty.
- Teraz prowadzi się szereg przedsięwzięć pod wspólną nazwą NERVA*. To od "rozszczepieniowy reaktor atomowy…"
- "…do napędu rakiet". Wiem.
- Ale wciąż budujemy tylko nieloty - powiedział Priest. - Jesteśmy dumni z tego maleństwa, Natalie. Udało się nam zbliżyć do pięćdziesięciu tysięcy funtów ciągu. I uruchomiliśmy go dwadzieścia osiem razy! Niezawodność będzie kluczowym czynnikiem podczas lotów kosmicznych dalekiego zasięgu…
Conlig obserwował Natalie, starając się odczytać reakcje.
Był sześć lat od niej starszy, zrobił magisterium w niemal rekordowym tempie. Jego praca miała egzotyczny temat: "Paliwa do lekkich reaktorów rozszczepialnych, odporne na wysokie temperatury".
Był pewien - podobnie myślała Natalie - że osiągnie najwyższe stanowiska w wybranym zawodzie. A gdyby wierzyć temu, co mówił Spiro Agnew, wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, że rakiety napędzane paliwem atomowym będą kolejnym wystrzałowym numerem w kosmosie, to te najwyższe stanowiska faktycznie mogły okazać się bardzo wysokie. Z kolei praca York wiązała się z wielomiesięcznymi wyjazdami w teren. Ich związek zapowiadał się dziwnie, oględnie mówiąc.
I Mike czuł się dziwnie, wiedząc, że całe jego życie jest uzależnione od tego, czy jakaś rakieta napędzana stosem atomowym poleci, czy rozleci się po starcie. "Naprawdę żyję w świecie z powieści fantastycznonaukowej" - pomyślał.
Dla Conliga rakiety atomowe były najprostszymi, najpiękniejszymi urządzeniami świata. Nic się w nich nie spalało, jak w Saturnach. Po prostu należało podgrzać pod wysokim ciśnieniem płynny wodór w rdzeniu reaktora i gorący gaz leciał im z tyłka.
Atomowy górny człon zwiększał wydajność Saturna 5 dwa razy; można było zwiększyć o ponad połowę ładunki użyteczne wysyłane na Księżyc.
Ale były poważne wyzwania natury technicznej.
Jako paliwa używano płynnego wodoru o temperaturze dwadzieścia pięć stopni powyżej zera absolutnego. Po przepompowaniu do reaktora musiał osiągnąć temperaturę ponad dwa tysiące stopni.
Układy chłodzenia były oczkiem w głowie Mike'a Conliga.
Pojawiały się inne trudności. Na przykład, biorąc pod uwagę zastosowanie silników atomowych w przestrzeni kosmicznej, należało pomyśleć o ochronie załogi przed promieniowaniem. I o tym, że nie da się zgrupować za dużo tych ślicznotek w jednej rakiecie, ponieważ emisje neutronów oddziaływały na siebie i… i…
Niemniej jednak przedsięwzięcie nabierało rumieńców. Niebawem mieli przejść do prób z reaktorem podczas lotu. Ale wcześniej czekało ich cholernie dużo roboty. Kiedy się łapiesz za technologię nuklearną, nie ma mowy o chodzeniu na skróty; nikomu się nie uśmiechało, żeby pracujący stos atomowy rozłożył się po całej Florydzie, tylko dlatego że ktoś coś spierniczył na Kennedym.
Ale Conlig myślał, że któregoś dnia te silniki polecą w gwiazdy. Mieli problemy do rozwiązania. Ale zostaną rozwiązane. Gdy tylko Nixon wyrazi zgodę na propozycję Grupy Roboczej ds. Przestrzeni Kosmicznej, STG.
STG był komitetem pod przewodnictwem wiceprezydenta Spiro Agnewa, stworzonym przez Nixona do ustalenia celów programu kosmicznego po fazie Apollo. Grupa miała we wrześniu przedstawić swój raport. Plotki głosiły, że będzie w nim mowa o załogowej misji na Marsa. Gdyby doszło do wytyczenia takiego celu, którego zwieńczeniem byłoby lądowanie na powierzchni planety, przedsięwzięcie mogło się spodziewać sporego zastrzyku finansowego.
Ben Priest nadal wprowadzał Natalie w szczegół XE-Prime. Conlig pomyślał nagle, że tych dwoje pasuje do siebie. Byli rozluźnieni. Ogarnął go niejasny niepokój.
Ale Natalie nie zamierzała popuścić Priestowi. Jak zwykle zaczęła wałkować aspekt polityczny.
Natalie York roześmiała się nerwowo; kiedy przyglądała się szczupłej XE-Prime, przeszedł ją dreszcz zachwytu - a może niesmaku.
- Powiedziałeś, że tutejsze badania rakiet atomowych ciągną się od dziesięciu lat?
- Tak - potwierdził Priest.
- Jakim cudem? Przecież loty na Marsa to stosunkowo świeża sprawa, pod koniec lat pięćdziesiątych nikomu się o nich nie śniło.
Priest podrapał się w ucho.
- No cóż, ośrodka nie budowano pod kątem lotów w kosmos, Natalie. Pod koniec lat pięćdziesiątych wielkie rakiety na paliwo chemiczne to była wciąż sprawa przyszłości. A broń nuklearna była wielka, ciężka…
- Aha. Budowano tu międzykontynentalne rakiety balistyczne. Atomowe rakiety balistyczne.
- To były normalne prace inżynierskie - sprostował gładko Priest. - Na wszelki wypadek. I pamiętaj, że ZSRR znacznie nas wtedy wyprzedzał, dysponując ogromnymi rakietami balistycznymi na paliwo chemiczne. Ale dorobiliśmy się większych rakiet chemicznych, mniejszych bomb i potrzeba znikła. Później NASA uznała, że rakiety atomowe przydadzą się Programowi Apollo, wyprawie na Księżyc. Ale wtedy pojawiły się rakiety typu Saturn…
- A teraz wciąż musimy budować atomówki, bo wybieramy się na Marsa.
- Hej, Ben - przerwał im Mike. - Może ty będziesz pierwszym człowiekiem na Marsie. W rakiecie atomowej "Spiro Agnew".
Ben parsknął śmiechem. Przyłożył ręce do ust i zaczął naśladować styl nestorów amerykańskich dziennikarzy telewizyjnych, Cronkite'a i Rathera.
- A teraz, podczas tej transmisji, zabierzemy was na żywo na jakże trafnie ochrzczoną Równinę Szakali, gdzie znakomity statek kosmiczny "Agnew" szykuje się wznieść Człowieka w Przestrzeń Kosmiczną ku nowemu przeznaczeniu… przekazuję mikrofon, Dan.
- Dzięki, Walterze. Kiedy tak stoję pod rozgwieżdżonym niebem Newady, przypomina mi się…
Wygłupiali się dalej jak para dzieciaków, śmiejąc i kuksając. Petey oderwał się od płotu, zwabiony ich wesołością i zaczął szarpać ojca za koszulę, młócąc go pięściami po plecach.
York traktowała to wszystko z wyrozumiałością i szła, trzymając się nieco z tyłu.
Rozglądała się nieco uważniej po otoczeniu, starając ocenić rozkład budynków i urządzeń.
- Opowiedz mi, jak przebiegają próby - poprosiła Priesta, kiedy rozbawienie opadło.
- No cóż, podstawowa sprawa to tor kolejowy. - Wskazał palcem. - Biegnie od tego budynku, magazynu materiałów radioaktywnych. Wiesz, te elementy testowe nie są szkodliwe, dopóki się ich nie użyje. Wiezie się je platformami do komór badawczych i robi próbę rakiety. Potem są transportowane na składowisko, na wschodni koniec toru.
- Bo są zbytnio radioaktywne, żeby użyć ich powtórnie?
- No. - Priest wzruszył ramionami. - Mike zastanawia się nad rakietą wielokrotnego użytku, ale bardziej prawdopodobne jest uzbrojenie statku międzyplanetarnego w zespół połączonych wielkich silników rakietowych typu NERVA. Po wykorzystaniu porzuca się je, żeby nie narażać załogi na oddziaływanie radioaktywne. Służyłyby do startu z Ziemi; do manewrowania używałoby się rakiet na paliwo chemiczne.
- Rany Julek. Tak wyobrażacie sobie racjonalny sposób latania?
Uśmiechnął się do niej szeroko, błyskając zębami.
- Jeśli dzięki niemu dostanę się na Marsa, to tak, do diabła.
- Mieliście wypadki?
- Pewnie. To poligon. Czego się spodziewałaś?
- Co to były za wypadki?
- Wyciek z rdzenia. Tworzenie się ozonu w uwięzionych bąblach powietrza. Utrata spowalniacza…
- A wypadki z ludźmi?
- Uszkodzenia bębenków usznych. Kilka oparzeń. - Priest miał minę jak uczeń na cenzurowanym. - Natalie, o co ci chodzi? Ten ośrodek powstał w innej epoce. Musisz patrzeć na rzeczy przez pryzmat czasów, w których się pojawił.
- Och, pewnie.
"Inna epoka. Ale wciąż wykorzystujemy to ohydne miejsce" - pomyślała. "I Mike tu pracuje, na litość boską".
Zadygotała, jakby poczuła stare radioaktywne cząsteczki wyzwolone podczas zimnej wojny, przenikające jej ciało. Rozejrzała się wkoło.
- A jak zapobiegają skażeniu? Kiedy odpalają rakiety, cały ten radioaktywny wodór unosi się w powietrze…
- O jakim skażeniu mowa? - spytał Ben.
Wpakowali się do corvetty Bena i z rykiem silnika ruszyli drogą międzystanową w kierunku Vegas, gdzie zamierzali spędzić wieczór i niedzielę. Petey szybko zasnął, głowa latała mu bezwładnie na oparciu siedzenia.
Ben włączył radio. Nadawano wiadomości. Siedząca na fotelu pasażera York, obok Bena, z przymusu słuchała koszmarnych statystyk z Wietnamu.
Światło ściekło z nieba i ostre promienie gwiazd przekłuwały granatową pustkę.
Ben pochylił się i zwiększył głośność.
- Hej, Mike, posłuchaj tego. To Agnew.
- …w łonie naszej Grupy Roboczej do spraw Kosmosu wyłoniły się trzy opcje, prezentujące pełny rozrzut poglądów… rozmaite loty załogowe, bezzałogowe ekspedycje na inne planety i wykorzystanie satelitów, służących ludziom na Ziemi oraz zwiększających międzynarodową współpracę w kosmosie…
Rozległ się uprzejmy głos Wernhera von Brauna, zeznającego przed senatem.
- Mówię, zróbmy to szybko i stwórzmy przyczółek na nowej planecie, gdy jeszcze mamy miejsce, z którego możemy wystartować…
- Wciąż wałkują lot na Marsa - zauważyła York.
- Pewnie - powiedział Ben. - Wszystkie trzy opcje Agnewa dotyczą Marsa; różnią się tylko stopniem finansowego zaangażowania. Im więcej forsy się wsadzi, tym szybciej tam wylądujemy. Chociaż…
- Co?
- Chociaż przedłożył też czwartą możliwość, zakładającą pełną rezygnację z lotów załogowych. - Priest wpatrywał się w ciemny pas drogi. - Chyba pozostaje nam tylko czekać, co się z tego wykluje.
- Agnew to dupek - powiedziała bez gniewu York.
- Może, ale dupek, który lubi statki kosmiczne i astronautów - stwierdził Mike, pochylając się z tylnej kanapy. - Przepadam za takimi dupkami.
- Lot na Marsa to piękny pomysł - powiedziała York. - Ale to zupełne science fiction. No nie?
Mike ścisnął ją za ramię.
- Widziałaś XE-Prime. Możemy zbudować tego ptaszka. Potrzebujemy tylko pieniędzy.
- Ile?
- To żadne szokujące sumy - powiedział Ben. - Pewnie w rzeczywistości nie tak dużo jak na Apolla. Cały program zakłada budowę modułów. Trzeba stworzyć kilka podstawowych części i używać ich w różnych konfiguracjach, zależnie od potrzeb danej misji. Przydałby się wahadłowiec, żeby tanio dostać się na orbitę; rakieta na silnik atomowy, żeby odbywać podróże dalekiego zasięgu na Księżyc i dalej, a także puszki - moduły stacji kosmicznej - które można scalić w różne kombinacje. Można złożyć statki marsjańskie, używając puszek ze stacji kosmicznej jako modułów mieszkalnych i atomowych rakiet wspomagających…
York miała ochotę się kłócić, wyrzucić z siebie napięcie, które się w niej zagnieździło - była wstrząśnięta tym, co zobaczyła na poligonie.
- Ale po co to wszystko? Żeby obejrzeć kolejne odciski stóp i flagę, jak Program Apollo?
- Nie - warknął Mike. Od kiedy opuścili Równinę Szakali, w jego głosie pojawiło się zniecierpliwienie. Zapewne spodziewał się innej reakcji z jej strony. - Nie słuchałaś, Natalie? - spytał. - Agnew przedstawił wspaniałą wizję. Do roku 1982 możemy się znaleźć na Marsie. A do 1990 będziemy mieli setkę ludzi na orbicie okołoziemskiej, czterdziestu ośmiu astronautów na Księżycu i tyle samo w bazie na Marsie…
- Och, pewnie - powiedziała najeżona. - Tak się składa, że faktycznie słuchałam. I słyszałam gwizdy, kiedy Agnew mówił o locie na Marsa. Ludzie tego nie chcą, Mike; wojna tak spierdoliła gospodarkę, że bardziej nie&