Dobry dom

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Bonnie Burnard to kanadyjska autorka dwóch uznanych przez krytyków zbiorów opowiadań: Casino and Other Stories, który znalazł się w finale rywalizacji o Giller Prize i otrzymał tytuł Książki Roku w Saskatchewan; oraz Women of Influence, który został nagrodzony Commonwealth Best First Book Award (nagrodą Wspólnoty Brytyjskiej dla najlepszego debiutu).
Dobry dom to pierwsza powieść Bonnie Burnard. Książka otrzymała najbardziej prestiżową nagrodę literacką Kanady - Giller Prize (jej wcześniejsze laureatki to kanadyjskie autorki o międzynarodowej sławie: Alice Munro i Margaret Atwood), jak również zajęła pierwsze miejsce na liście bestsellerów w Kanadzie.
W powieści Dobry dom Burnard dotknęła wartości uniwersalnych. Stworzony przez nią portret rodzinny - splątane wątki, ciągła gra między pokoleniami znacząca życie bohaterów - jest jednocześnie pełen wyrazu i pozbawiony sentymentalizmu.


"To powieść pieczołowicie skonstruowana przez autorkę o niewiarygodnej cierpliwości do szczegółu. W toku narracji wyważonej i szczegółowej jak seria rysunków technicznych Burnard buduje sagę rodzinną obejmującą przestrzeń pięćdziesięciu lat. Zanim czytelnik skończy książkę, czuje się jak zasiedziały od dawna gość z zewnątrz wrzucony w środek rodziny Chambersów. Czytelnik ma swoich faworytów, ale autorka swoją cierpliwością i humanistycznym podejściem potrafi go przekonać, że liczą się wszyscy, że wszyscy są ważni, jak w rodzinie. A to jest osiągnięcie".

"Newsday"


"Prosto i pięknie opowiedziana. Powieść relacjonuje codzienne troski i radości, rodzinne kolacje, nastoletnie miłości oraz wakacje spędzane nad jeziorem. Zapisuje również wydarzenia ważne - ekstatyczne uniesienia radości oraz miażdżące chwile rozpaczy, które kiedyś dotykają każdą rodzinę".

"Pittsburgh Post-Gazette"


"Dobry dom to głęboka książka. W jej skromnym artyzmie i jedynej w swoim rodzaju wizji artystycznej autorki, która umie przekazać trudne prawdy, nie pozbawiając nadziei, w miarę czytania czytelnik coraz bardziej się rozsmakowuje".

Alice Munro, autorka The Love of a Good Woman
"To książka, którą należy przeczytać przynajmniej trzy razy - i w zupełności na to zasługuje. Dobry dom? Nie. Wspaniały dom i doskonała książka. Brawo".

"News & Observer"


"Ich drobne dramaty pozostaną w pamięci jeszcze długo po skończeniu lektury, gdy już odłożymy książkę z powrotem na półkę. Burnard zdobyła sobie miejsce obok takich autorek jak Alice Munro, Carol Shields i Margaret Atwood".

"People Weekly"


"W swojej precyzyjnie zbudowanej powieści Bonnie Burnard udowodniła, że posiada szczególne wyczucie tego, co w życiu smutne, zaskakujące, radosne czy ważne, tego, co przytrafia się ludziom wedle norm statystycznych całkowicie i absolutnie przeciętnym. Dzięki jej niezwykłemu skupieniu na pozornie nieistotnych szczegółach wydarzenia stają się nie tylko wiarygodne, ale też wyrastają ponad obecną chwilę, stają się ponadczasowe i uniwersalnie prawdziwe".

"The New York Times Book Review"


"Dobry dom jest odpowiednikiem Naszego miasta Thorntona Wildera, w postaci spokojnej, bezpretensjonalnej powieści. W ciągu pięćdziesięciu lat, które obejmuje akcja Dobrego domu, w rodzinie Chambersów nie wydarzyło się nic wstrząsającego. A jednak zdarzyło się tam wszystko. Ze względu na temat i styl pisania Burnard jest bliska Jonowi Hasslerowi i Annie Proulx, poziomem dorównując Alice Munro i Carol Shields".

"Chicago Tribune"


""Marie Claire" poleca: PRZECZYTAJCIE JĄ. W tej pełnej niuansów powieści Bonnie Burnard przygląda się zwodniczo prostym chwilom codziennego życia, które krystalizują się w gorzko-słodką historię jednej rodziny".

"Marie Claire"

Rok wydania: 2005
Stron: 316
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 40
Tłumacz: Katarzyna Krawczyk

Fragment tekstu:

Dla Anne Szumigalski (1922-1999)

 

1949
Zasilany z okolicznych pól i płytkich rowów, ciągnących się milami na wschód od miasteczka, potok Stonebrook zbliżał się do niego ukosem, ukradkiem, przecinając wąwóz Livingstona, przelewając się poprzez dymiące góry śmieci na wysypisku - dojrzałe, wciąż zmieniające się stosy śmieci, nocą ożywające dzięki pracowitym szopom praczom, rabusiom, a po południu udzielające schronienia miejscowym psom, w większości dobrodusznym. Za wysypiskiem potok zwężał się i ostro skręcał na zachód, by objąć stopy Łysego Wzgórza.
Potem wił się przez świeżo odnowione pole golfowe. W czasie wojny było ono nieczynne, ale po powrocie grupy ochotników godzinami pracowały nad przywróceniem go do stanu sprzed wojny; zieleń przystrzyżono krótko i otoczono wałami piasku, a nad ciągle niepewnym strumieniem przerzucono ozdobne drewniane mostki.
Na brzegach, schodząc aż do samej wody, rosły pokrzywy, pałka wodna, nawłoć i popłoch, w pełni lata zaś można tu było spotkać pomarańczowe lilie i jaskry, nad którymi unosiły się gęste chmury ważek i motyli. Nie trzeba było iść wzdłuż strumienia zbyt daleko, by zauważyć sumy, raki lub karpie. Oczywiście żyły tam węże i szczury piżmowe, a wycieczce towarzyszyła zwykle lekka obawa przed utonięciem. Jednak nawet w najgorszym wypadku wodę uważano jedynie za średnie zagrożenie, całkiem naturalne, które można było bezpiecznie ignorować.
Poza granicami pola golfowego potok przepływał pod wąskim, wdzięcznym łukiem mostu z autostradą, który znaczył południowy kraniec miasta, po czym wreszcie wpływał do samego miasteczka, mijał wytwórnię konserw z podwójnym rzędem ciężarówek, potem fabrykę octu, odlewnię i ostatnie stojące jeszcze szopy.
W latach czterdziestych wytwórnia konserw Dominion Canners wciąż jeszcze działała i wiele znaczyła dla okolicy - przede wszystkim zarówno mężczyznom, jak i kobietom dawała pracę; brudną, szanowaną pracę sezonową przy przetwórstwie owoców i warzyw. Było to zajęcie dobrze płatne, ale ponieważ całkowicie zależało od sytuacji na rynku i od zbiorów poszczególnych gatunków, produkcja rosła lub malała. Na stałym poziomie utrzymywała się jedynie w latach wojny, kiedy ciężarówkami zwożono tony owoców i warzyw, potem je suszono i wysyłano walczącym na froncie.
W zimie przy szopie Turnballa opatulone dzieci, wyglądające jak niezgrabne, pachnące mokrą wełną tobołki, kładły zapalone latarki w rozwidleniach gałęzi wierzb rosnących wzdłuż zamarzniętego strumienia, a same zabierały się do odgarniania śniegu z lodu na wzniesione lekko brzegi, pilnie rozłupując co większe bryły, żeby uzyskać gładką powierzchnię do ślizgania się na łyżwach pod zimowym niebem, rzadko zupełnie czarnym, co najwyżej bardzo ciemnogranatowym. Bracia i siostry walczyli o swoją kolej do jeżdżenia na rodzinnych łyżwach, jaskrawoczerwone rękawiczki spadały na topniejący grudniowy śnieg i leżały zapomniane, aż w końcu można je było dojrzeć przez półprzezroczysty lód, uwięzione, czekające na wiosnę pod nagimi, zwisającymi nisko gałęziami drzew.
Czasami, kiedy światło dalekiego księżyca i gwiazd odbijało się od wysokich zasp usypanych przez dzieci jak od satyny na suknię ślubną, pociechy gasiły latarki, dumne, że mogą same przebywać poza domem w nocy, bezpiecznej dzięki naturalnemu oświetleniu.
Jednak szybko odśnieżanie Stonebrook przestało być potrzebne, gdyż mieszkańcy zaczęli rozważać plan budowy hali sportowej poświęconej pamięci poległych na wojnie.
W tej wojnie w różnych krajach zginęło szesnastu mieszkańców miasta, a trzydziestu zostało rannych, wielu z nich ciężko. Widok mężczyzny bez ręki lub nogi stał się codziennością; wiele było również poszarpanych, źle zaleczonych, kiedyś przystojnych twarzy, pustych lub niepewnych oczu, a w upalne dni lata na plaży nad jeziorem - torsów i kończyn z wypukłymi bliznami, śladów po ranach pośpiesznie zaszytych przez frontowych lekarzy, którzy nie mogli sobie pozwolić na luksus i poświęcić czas pacjentowi. Wiele rodzin powoli i w domowym zaciszu uczyło się radzić sobie z nagłymi małymi wybuchami gniewu - efektem zszarpanych nerwów; niektórzy ranni wrócili, niosąc w swych zahartowanych ciałach dodatkowy ciężar resztek pocisków, które lekarze w dużym szpitalu w Londynie wyciągali z nich jeszcze cztery lata po wojnie - zresztą często musieli to robić stopniowo, po jednym odłamku.
Potok Stonebrook nie był na tyle silny, żeby wspomóc przemysł. Stonebrook nigdy nie miało fabryki. Potok jednakże zawsze pomagał w odwadnianiu okolicy, co liczyło się zwłaszcza teraz, kiedy budowano tak wiele nowych domów. Zapewniał również zajęcie miejscowym mężczyznom; do ich licznych obowiązków dochodziły także okresowe przeglądy stanu brzegów - latem oznaczało to przedzieranie się przez sięgające do pasa chwasty - oraz sprzątanie porzuconych, zardzewiałych fragmentów maszyn o ostrych krawędziach, a także, czasami, wyciąganie ciasno zawiązanego worka, który utknął głęboko w wodzie między kamieniami, pełnego niechcianego miotu. Świadczyło to tylko o lenistwie właściciela zwierząt, gdyż do jeziora było niedaleko, a łodzie można było wynająć bez kłopotu.
Potok przepływał obok kilku posiadłości. Przed opuszczeniem miasta, skąd płynął i wpadał prosto do jeziora Huron, zakręcał ostro na północ, wzdłuż długiej ulicy zabudowanej domami, przecinając ich zabałaganione podwórka. Jednak domy pobudowane przy tej ulicy nie były gorsze od innych.
W 1949 roku Stonebrook liczyło około pięciuset domów z cegły lub pruskiego muru. Były duże i małe, nowe i stare, porządne i zrujnowane, wymieszane razem. Zwykle stały w głębi sporych działek ziemi, daleko od drogi, osłonięte przed kaprysami pogody pięcioma czy sześcioma dużymi drzewami - były to na ogół klony, czasami orzechy albo wiązy, rzadziej kasztanowce czy drzewa hikory. Od wojny pobudowano tu pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt nowych domów. Mimo że postawione na skromniejszych, nowoczesnych działkach, większość z nich miała wymyślnie urządzone kuchnie, zsypy do pralni i podwyższone, suche piwnice, a w salonach dywan na całą podłogę, od ściany do ściany. Wymieniono nawierzchnię niemal wszystkich ulic, przy których stały domy, położono nowiutkie betonowe chodniki, a między wysokimi słupami, dźwigającymi ciężkie kable telefoniczne oraz zwisające między nimi i doprowadzane do rogu każdego dachu kable elektryczne, stanęły latarnie uliczne.
Niedaleko fabryki octu jakieś pięć domów znalazło się w takim stanie, że nie było już co remontować. Mogli w nich niemal za bezcen zamieszkać ludzie, którzy nie mieli gdzie się podziać, którzy potrzebowali jakiegokolwiek schronienia dla rodziny, nawet jeśli linoleum na podłodze tworzyło zbocza biegnące w nieprzewidzianych kierunkach, a w pokojach unosił się stały fetor wszystkich poprzednich mieszkańców.
Wspaniałe rezydencje, trzy budynki postawione za przedwojenne pieniądze, każdy z wieżyczką i biegnącą dookoła werandą, stały na przedmieściu niedaleko kościołów. Wybudowano je przed wielką wojną, w czasach młodości miasta, wówczas mniejszego. Werandy miały chronić przed deszczem dzieci, poranne herbatki i ciche późnopopołudniowe rozmowy, które trudniej byłoby prowadzić w salonach, kuchniach lub sypialniach, a już na pewno nie na ulicy.
Siedząc na jednej z takich werand, otulony ciemnością, człowiek czuł na skórze cały ciężar wilgotnego letniego powietrza, mógł je też poczuć w nozdrzach - delikatny powiew wody toaletowej, koszonej trawy, lilii i wiciokrzewu. Można było wsłuchać się w nie kończącą się muzykę świerszczy, w śpiew ptaka unoszący się między gniazdami na najwyższych gałęziach drzew, czasami przerywany niskim szumem silnika samochodu, szczękiem zamykanych drzwi lub wołaniem ludzi kilka ulic dalej. Jeśli zaś posiedziało się odpowiednio długo, jeśli starczyło cierpliwości, można było przejrzeć ciemność. Trzeba było jedynie zacząć od najwyraźniejszych, najłatwiej rozpoznawalnych kształtów, które wszyscy znają, a potem się skupić - bardzo mocno się skupić.


Biały dom Chambersów, składający się z parteru i poddasza, kryty szarą dachówką, stał w połowie ulicy, której podwórka schodziły do potoku Stonebrook. Jak niemal wszyscy w mieście, Chambersowie mieli dwa duże klony rosnące przy nowym chodniku oraz kilka dekoracyjnych krzewów iglastych posadzonych przed frontowym oknem, żeby złagodzić zarys bryły budynku. Za domem, na łagodnie schodzącym w dół zboczu, rosły kolejne dwa klony, jeden kasztan, wierzba, trzy bardzo stare hikory i na płytkim brzegu dwie majestatyczne wierzby zwieszające gałęzie nad wodą.
Wąski żwirowy podjazd prowadził wzdłuż działki na tylne podwórko, do zbyt małego garażu, a raczej sporej szopy, jakich wiele stało w mieście. Niewiele garaży mieściło wielkie powojenne samochody. Jeśli w domu przebywało więcej osób, co zdarzało się często, samochody parkowano na trawie. Trawa musiała to wytrzymać, żeby rosnąć, żeby krzewić się bez jakichkolwiek zabiegów pielęgnacyjnych, gdyż nikt o nią nie dbał. Zasiano ją tam tylko po to, żeby powstrzymać rozprzestrzenianie się chwastów oraz by chronić podwórko przed błotem.
Przednią część domu zajmował duży salon z trzema niewielkimi oknami wychodzącymi na boki oraz jednym dużym - na ulicę. Po wojnie mnóstwo całkiem dużych okien w salonach wymieniono na większe, które, jak mówiono, ładnie obejmowały widok z ulicy oraz wpuszczały więcej światła do wewnątrz.
W długim salonie znajdował się marmurowy kominek bez dobrego cugu, z dwoma delikatnymi świecznikami w kształcie tulipanów po bokach, oraz szerokie łukowate przejście do holu i przedpokoju z drzwiami ze szkła, podzielone wzdłuż, z wprawionymi ornamentami, które prowadziły do ciężkich drzwi frontowych, zawsze zamkniętych. Otwierano je chyba tylko na Boże Narodzenie oraz dla nieznajomych.
Na półpiętrze schody załamywały się pod kolejnym ładnym witrażowym oknem - szyba była półprzezroczysta, a witraż zielony i ciemnoczerwony. Ułożone w kształcie wachlarza, stopnie z ciepłobrązowego drewna prowadziły w górę do małego korytarza na środku piętra, z którego wchodziło się do łazienki i trzech sypialni z wyjątkowo dużymi skrytkami na półki pod spadzistym dachem. To była spokojna część domu, tutaj rozmawiano ściszonym głosem, tutaj mieszkańcy, szukając czasem odosobnienia, mogli je znaleźć.
Na tyłach domu, za salonem, mieściła się jadalnia ze śliską drewnianą podłogą, drzwiami do kuchni oraz szerokim oknem wychodzącym na tylne podwórze. W zimie, kiedy drzewa nie miały liści i uniosło się nowe jedwabne firanki, można było dojrzeć potok Stonebrook - a przynajmniej gładką pokrywę śniegu na jego zamarzniętej powierzchni.
Kuchnia Sylvii Chambers była wyposażona w większość nowoczesnych urządzeń: porządną kuchenkę, porcelanowy nowiutki zlew oraz niemal nową lodówkę, którą Bill przywiózł ze swojego sklepu. Kupił ją za pół ceny, gdyż na boku miała niewielkie wgniecenie, które nie zakłócało jej pracy. Duża kuchnia mieściła ogromny sosnowy stół, przy którym rodzina najczęściej jadała, a goście najczęściej korzystali z nigdy nie zamykanych na klucz drzwi kuchennych.
Wszystkie ściany były gipsowane, gładkie jak jedwab. Schody zrobiono z dębu, podobnie jak detale klatki schodowej, z wysokimi na dwadzieścia centymetrów panelami. Na parterze można było obiec wszystkie pokoje w kółko; była to ulubiona zabawa małych dzieci i przychodzących w gości psów.
To był dobry dom. Bill i Sylvia Chambersowie kupili go w 1941 roku, kiedy Patrick miał cztery lata, Daphne - rok, a Paul był niemowlęciem. Kredyt bankowy wydawał się możliwy do spłacenia, a chociaż w Europie trwała wojna, której szybkiego końca nie było widać, Bill i Sylvia, podpisując papiery jesienią, jednomyślnie wyznawali ostrożny optymizm co do przyszłości.
Żadne z nich nie mieszkało wcześniej nigdzie indziej. Oboje rzadko myśleli o swych odległych przodkach, niesprecyzowanej mieszaninie spokojnych, zaharowanych Irlandczyków i ostentacyjnie pobożnych Szkotów, w której czasem trafiła się czarna owca - na przykład chełpliwy, hałaśliwy irlandzki gaduła lub wyjątkowo zniewieściały Szkot. Dziadkowie Billa ze strony matki mieli gospodarstwo kilkanaście kilometrów na północ od miasta, ale ponieważ ziemi nie starczało dla wszystkich synów, ojciec stopniowo zaczął kupować udziały w sklepie ze sprzętem domowym, gdzie teraz Bill pracował. To było jeszcze przed biedą lat trzydziestych.
Po Wielkim Kryzysie ojciec Billa, sprzedawszy sklep za bezcen, zajął się handlem samochodami i ciężarówkami pod szyldem Chev Olds. Uwielbiał to: kierowanie i targowanie się, dobre cygara i flaszka porządnej whisky dla uczczenia dobitego targu, schowana w górnej szufladzie zazwyczaj pustego biurka. Teraz, w późnym wieku średnim, był jednym z pomniejszych partnerów i ani myślał o emeryturze.
Dziadkowie Sylvii Ferguson przeprowadzili się z okolic Chatham, kiedy byli na tyle młodzi, by przejąć sklep spożywczy, który jej ojciec sprzedał sieci Clarkes i dość niechętnie zgodził się pracować w nim jeszcze kilka lat jako rzeźnik.
Bill i Sylvia pobrali się w 1936, w roku, w którym umarł król Jerzy, gdyż Sylvia była w ciąży z Patrickiem. Nie była to sytuacja zbyt pożądana, jednakże zdarzała się dość często. Ojciec Sylvii dość szybko dostosował się do okoliczności, ale matka uważała, że dzięki urodzie Sylvia mogła zajść dużo dalej - co też bezmyślnie jej powiedziała.
Sylvia zmuszona była posadzić matkę na stopniach werandy i przekonać ją raz i na dobre, iż Bill Chambers to przyzwoity i dobry człowiek, i chociaż ani zbytnio przystojny, ani wyjątkowo błyskotliwy, miał jednak wszystko, czego kobieta mogła pragnąć, a to coś znaczy. Przy ostatnich słowach uśmiechnęła się i frywolnie uniosła brwi w górę w geście rzadko używanym, ale też natychmiast właściwie rozumianym. To zamknęło sprawę.
Bill Chambers zgłosił się do wojska w 1942, wkrótce po tym, jak kupili dom, kiedy Sylvia zaczęła znajdować sposoby na to, by uwierzyć w życie, jakie prowadzili. Bill nie był już dzieciakiem, dobiegał trzydziestki. Tłumacząc się, powiedział Sylvii, że po prostu nie mógł nie pójść. Odjechał pociągiem. Najpierw wysłano go do Halifaksu, gdzie odebrał zbyt pośpieszne wykształcenie na koszt państwa, zbyt szybkie szkolenie z rodzajów statków, ataków podwodnych i niemieckich U-Bootów, po czym wraz z innymi, podobnymi do siebie, został wysłany, by zastosować zdobytą w pośpiechu wiedzę.
Kiedy jego wojna się skończyła, wrócił do Sylvii i dzieci leworęczny. W chaosie ataku z powietrza, w straszliwie zimnym, ogłuszającym, czarnym, krwawym zamęcie, jakim jest bitwa na północnym Atlantyku, ostrożność, którą sobie sam wpoił, racjonalna, trzeźwa dojrzałość, jakiej, jak myślał, będzie potrzebował, przepadły z kretesem. Widział trzy swoje najbardziej pożyteczne palce prawej ręki odcięte, dwa z nich wylądowały na pokładzie u jego stóp, a zanim ktoś kopnął je za burtę, Bill utrwalił sobie w pamięci reporterskie zdjęcie: zakrwawione palce toczące się w rytm statku, krwiste, poszarpane mięso, które już nie należało do niego, otwarte jak pęknięta kiełbaska, z paznokciami, sinobiałymi i wciąż niemal realnymi, nadal mocno się trzymającymi.
Jednak te przeżycia nie uczyniły Billa Chambersa niezwykłym. Wrócił żywy do domu, do rodziny, do pracy, do swego wygodnego domu nad potokiem Stonebrook. A w 1949, kiedy wojna litościwie skończyła się zwycięstwem, za co Bill zapłacił jedynie trzema palcami i czasem poświęconym na naukę posługiwania się lewą ręką, kiedy kraj wszedł w niespotykany wcześniej okres prosperity, a Sylvia zyskała pewność, że bezpiecznie przeprowadzi dzieci przez okres dzieciństwa, Chambersowie wbrew nadziei uwierzyli, że będzie im wygodnie.

1952
Nowa syrena została zainstalowana na ratuszu w Stonebrook w pierwszy wtorek kwietnia, kiedy tylko pogoda na to pozwoliła - po deszczach, które zostawiły po sobie nasiąknięte wodą, miękkie pola, a skończyły się nagle, po czym słońce zaczęło nagrzewać ziemię pod uprawę.
Nowinka techniczna nie miała zastąpić poprzedniego, starego dzwonu odlanego z żelaza, jedynie go uzupełnić. Dzwon nadal miał oznajmiać południe, a syrena wszczynać alarm pożarowy; w nagłych wypadkach wzywała ona strażaków, odrywając ich od pracy, kolacji lub gier z przyjaciółmi, a czasem wyrywała ich z łóżek.
Radni uznali zgodnie, iż wydatek, choć znaczny, opłacił się, gdyż poprzedniego lata, w lipcu, okolicę spustoszył huragan, po którym ludzie miesiącami narzekali na brak ostrzeżenia z ratusza, gdyż wszelkie dźwięki porywał i tłumił wicher. I radni, i wszyscy inni, którzy w ogóle się nad tym zastanawiali, doszli do wniosku, że buczenie syreny będzie przenikliwsze od wiatru i przebije się przez niego bez uszczerbku dla dźwięku.
Z powodu przepisów i dlatego, że był to pierwszy raz i należało wszystko zrobić jak należy, instalację syreny powierzono firmie z Sarnii, a kiedy instalatorzy z Sarnii zatrzymali się przy krawężniku obok ratusza we wtorek o wpół do ósmej, wioząc urządzenie w skrzynce na pace samochodu, na stopniach ratusza czekał na nich półoficjalny komitet powitalny. Komitet powitał ich, otworzył drzwi, zapalił światła w budynku i zaprowadził schodami przez trzy piętra na samą wieżę. Znalazł się w nim burmistrz i tych dwóch radnych, którzy najbardziej nalegali na kupno syreny. Norma Fawcett, która od zawsze pracowała w ratuszu, przyjmując wpłaty podatków, prowadząc księgi miejskie oraz protokołując zebrania rady, została również poproszona o przyjście na wypadek, gdyby trzeba było zaparzyć kawę lub skoczyć do cukierni. Charles Taylor, spokojny, dobrze wychowany miejscowy półgłówek, miał na sobie spodnie nie od garnituru, koszulę i krawat przysłany przez swoją matkę, która wyznawała pogląd, że Charles, jak wszyscy inni mieszkańcy miasta, ma prawo uczestniczyć w ważnych dla okolicy wydarzeniach. A Archie Stutt dołożył starań, by przyjść, gdyż wiedział, że jako główny konserwator miejski - jeśli nie z tytułu, to w rzeczywistości - zostanie na pewno obarczony odpowiedzialnością za to urządzenie po odjeździe specjalistów z Sarnii.
Bill Chambers dołączył do komitetu stojącego na schodach w chwili, kiedy syrenę zdejmowano z furgonetki. Przygotował sobie sam śniadanie i wyszedł do sklepu godzinę przed czasem, po czym poszedł przez miasto nieco inną drogą niż zwykle, żeby stawić się na miejscu o właściwej porze. Dołączył do innych nie dlatego, że miał jakiś oficjalny powód, ale ponieważ dwa lata wcześniej wspiął się na wieżę z Archim Stuttem, żeby ocenić, ile drewna potrzeba na nowe schody. Tego dnia zobaczył z bliska stary dzwon i od tej pory zawsze go podziwiał.
Dzwon nie był na pokaz, wykonano go więc nie z mosiądzu, lecz ze zwykłego lanego żelaza. Nieefektowny połysk miejscami ginął pod skorupą ptasich odchodów, co jednak nie przyćmiło jego urody. Był na pewno ciężki, o podstawie szerokiej na trzy stopy. Serce miało wielkość średniej piłki. Bill nie wierzył, że ktokolwiek chciałby dzwonowi zagrozić, gdyż Rada Miejska obiecała go zatrzymać - według nich nowa syrena nie powinna zakłócać rytmu jego pracy - lecz czasem ludzie pod wpływem chwili wpadają na różne dziwaczne pomysły i trzeba ich trochę przyhamować. Bill postanowił przez godzinkę lub dwie pokręcić się w pobliżu, żeby dopilnować dzwonu.
Podobnie jak w przypadku biblioteki i kościołów, ratusz z założenia miał wyglądać majestatycznie. Okna, drzwi oraz linia dachu nie były wymyślne, lecz przemyślane, symetryczne i spokojne. Budynek miał dekoracyjny, choć nie ostentacyjnie wspaniały ceglany portal wokół podwójnych drzwi, zdobione narożniki oraz szczyt pod okapem dachu. Do wewnątrz wiodły szerokie, betonowe schody z mocnymi poręczami, a po bokach łańcuchami oddzielono kawałek skweru, na którym urządzono schludne kwietniki z geranium, lwimi paszczami i bratkami.
W ratuszu na parterze mieściło się biuro, w którym mieszkańcy płacili podatki i składali skargi na kanały burzowe; w drugim pomieszczeniu stało biurko posterunkowego oraz kilka przepełnionych szaf z dokumentami; tam również można się było do niego dodzwonić, o ile nie siedział u fryzjera albo nie spacerował po Front Street, plotkując ze znajomymi. Znajdowały się tam również cztery cele aresztu, które czasem sprzątano, ale rzadko używano. Była także łazienka, od wielu lat wykorzystywana przez dzieci, które potrzeba złapała zbyt daleko od domu.
Aula na piętrze mieściła trzydzieści rzędów lśniących, twardych, ciemnych krzeseł z trzeszczącymi, podnoszonymi siedzeniami. Rzędy krzeseł przyśrubowane były do długich desek, a deski w założeniu miały być przymocowane do podłogi, jednakże nie były, czasami bowiem zachodziła konieczność wyniesienia i złożenia krzeseł na jeden stos w holu, żeby zrobić miejsce dla przedstawienia lub dla zbyt wielkiego tłumu ludzi, którym należało zapewnić miejsca siedzące. Czasami wynoszono je także przed zabawą, chociaż teraz zabawy częściej urządzano w hali pamiątkowej, tak zwanej Arenie, zbudowanej niedaleko targu. Nowy parkiet taneczny w hali, nowoczesny, z twardego drewna, został zainstalowany dokładnie na poziomie gruntu, co chroniło go przed wypaczeniem, nawet przy dużym tłoku. Dla pięcioosobowej orkiestry postawiono podest, a na nim pianino, kupione rok wcześniej za pieniądze zebrane podczas skromnej świątecznej loterii, w której nagrodą był indyk.
Hala sportowa była najnowszym budynkiem w mieście. Od wojny w całej prowincji powstawały podobne kryte lodowiska ku pamięci ofiar wojny - hokej stawał się coraz popularniejszy. Przez miesiące zbierania pieniędzy, a potem budowy, gazety ze Stonebrook na bieżąco relacjonowały postępy robót; kiedy w końcu otwarto drzwi, dziennikarze z dumą oznajmili, że całkowity koszt budowy wyniósł pięćdziesiąt tysięcy dolarów; nie zapomnieli włączyć do tej sumy wszelkich darowizn: kabli, urządzeń elektrycznych, ciężarówek żwiru, także darowizn w gotówce - mniejszych i większych, czasem przesyłanych aż z Calgary lub Kalifornii, oraz bezpłatnej robocizny, którą wycenili na siedemdziesiąt pięć centów za godzinę. Bill Chambers kilka razy zabrał na budowę Patricka i Paula; razem mieszali cement i przenosili drewno; Sylvia z Daphne spędziły zaś kilka wieczorów, wbijając gwoździe. W 1952 roku pięćdziesiąt tysięcy dolarów nadal stanowiło pokaźną sumę. Za mniej niż sześć tysięcy można było zbudować wygodny dom, a za cztery - kupić cadillaca, takiego, jak miał doktor Cooper, plus zatankować go do pełna.
Ludzie z Sarnii okazali się prawdziwymi fachowcami. A nikt z tych, którzy zebrali się tego ranka w ratuszu nie zająknął się nawet słowem o starym dzwonie. Rozmowa dotyczyła tylko syreny. Mimo wszystko Bill cieszył się, że przyszedł; warto było, miał co pooglądać.
Nie minęły dwie godziny - łącznie z półgodzinną przerwą na kawę, pogawędkę i gorące babeczki z piekarni naprzeciwko - a syrena została mocno przytwierdzona do podstawy, podłączona i nastawiona. Bill nie został na kawie. Nie mógł spędzić całego rana na doglądaniu dzwonu na wieży. Zanim człowiek odpowiedzialny za syrenę zdążył dać pierwszy, próbny sygnał, Bill zaczął już dzień w sklepie, z pomocą solidnej księgowej, Margaret Kemp, usiłując cierpliwie rozwikłać dwie błędne faktury za drewno.
Sylvia Chambers usłyszała pierwszy ryk syreny, kiedy z rękami na biodrach przystanęła nad długą rabatą tulipanów biegnącą wzdłuż podjazdu, zastanawiając się nad możliwością posadzenia na ich miejscu peonii.
Patrick Chambers siedział w tylnej ławce w swojej szkole średniej, za Murrayem McFarlane'em, odmieniając po łacinie słowo "zwyciężać" razem z tą częścią dziesiątej klasy, która chciała iść na studia.
Daphne, uczennica siódmej klasy, oraz szóstoklasista Paul stali na zapylonym, ogrodzonym podwórku razem z innymi klasami i słuchali. Po otrzymaniu grzecznościowego telefonu od Normy Fawcett z ratusza dyrektor szkoły przeszedł od klasy do klasy, uprzedził nauczycieli o wydarzeniu, a teraz, kiedy wszyscy stali, wsłuchując się w dźwięk syreny, niektórzy z nich wygłaszali naprędce przygotowane wykłady z wychowania obywatelskiego: wyjaśniali cel i funkcje ratusza oraz opowiadali, jak ludzie powinni współpracować dla postępu, bezpieczeństwa i dobra całej społeczności. Większość dzieci stała spokojnie, z ramionami opuszczonymi po bokach i twarzami podniesionymi do góry, jakby dźwięk dobiegał z nieba.
Dwie godziny później, kiedy dzwon na wieży wybił dwunastą, tak jak dzień wcześniej i każdego poprzedniego dnia, Bill był już na Front Street. Jeśli tylko mógł, zawsze starał się wyjść ze sklepu kilka minut przed południem. Lubił słyszeć dźwięk dzwonu na zewnątrz, gdyż tam brzmiał naprawdę czysto.
Obiad pojawił się na stole w momencie, kiedy podeszli do drzwi: kotlety wieprzowe, zeszłoroczna galaretka jabłkowa, purée ziemniaczane i kukurydza; Sylvia zaś za domem zdejmowała ostatnie uprane sztuki odzieży ze sznura; szybkim ruchem zrywała je i składała - koszule, spodnie, fartuchy, piżamy, koszule nocne i bieliznę; potem wrzucała wszystko do kosza stojącego u jej stóp. Miała rację, to był dobry, wietrzny ranek na pranie. Czuła zapach poranka na ubraniach.
Po drodze ze szkoły Patrick odłączył się od kolegów i przeszedł ostatnie kilkaset metrów samotnie. Idąc, stawiał dokładnie dwa kroki na każdą płytę nowego chodnika i usiłował opowiedzieć sobie coś po łacinie. Musiało to dotyczyć wojny, ponieważ całe słownictwo - rzeczowniki i czasowniki - jakiego nauczyli się tego roku od srogiego pana Stewarta, najlepiej sprawdzało się w opowieściach wojennych.
Paul i Daphne, którzy właśnie wysłuchali zaimprowizowanych wykładów z wychowania obywatelskiego od swoich nauczycieli, przez część drogi szli razem, bez słowa; ich wspólny powrót do domu był niecodzienny, gdyż długonogi Paul szedł zwykle bardzo szybko. Zawsze chciał jak najprędzej znaleźć się na miejscu, szybko przełykał obiad, żeby pobiec na dwór, do swych hałaśliwych kolegów. Na każdy jego krok Daphne musiała stawiać dwa lub trzy, ale nie sprawiało jej to kłopotu.
Bill wcześniej zauważył dzieci i czekał na nie na chodniku przed domem, patrząc, jak zbliżają się z różnych stron. Kiedy wszyscy wychynęli zza rogu domu, Sylvia przerwała składanie prania i zaczęła się im przyglądać. Lubiła patrzeć, jak dzieci wychodzą z domu albo wracają, często to robiła. Czasami, w nadziei, że może ujrzy je inaczej, tak jak widzieli je inni ludzie - takimi, jakie były - usiłowała udawać przed sobą, że to nie jej dzieci.
Paul pierwszy wszedł na górę, skacząc po dwa stopnie - sześć stopni w trzech susach - po czym, wiedziony kwietniowym kaprysem, stanął na werandzie, żeby przytrzymać matce drzwi i przepuścić ją pierwszą. Wtedy wpadł na niego Patrick, unieruchomił go w drzwiach, póki nie przeszedł ojciec i Daphne, ale kiedy Bill znalazł się w bezpiecznej odległości, Paul odepchnął Patricka i skoczył do przodu, żeby wyprzedzić go w drodze do kuchni. Kiedyś za każdym razem przegrywał z bratem - raczej z powodu jego pewności siebie niż siły - ale te dni należały już do przeszłości.
Usiedli wszyscy przy stole, czekając, aż krzątająca się przy kuchni Sylvia zdejmie fartuch i przyłączy się do nich. To oczekiwanie było regułą, jedną z niewielu obowiązujących w domu. Bill podniósł miskę z ziemniakami i podał ją Daphne, żeby zacząć posiłek, a kiedy wszyscy już sobie nałożyli, podał swój talerz Sylvii, żeby pokroiła mięso, po czym zapytał domowników, gdzie się znajdowali w chwili, kiedy zawyła syrena. Każdy opowiedział swoją historię, a na końcu Paul, wyciągając rękę po mleko, żeby nalać sobie trzecią szklankę - zwykle tego nie pochwalano - i myśląc już o podwórku, o tym, kto zdążył wrócić z obiadu, zapytał:
- Ale o co chodzi?
- O pewien nawyk - odparł Bill. - Pamiętać, gdzie się jest.


Ani dzieci Chambersów, ani ich koledzy i koleżanki nie kłopotali się zapamiętywaniem czy nabieraniem jakichkolwiek nawyków. Wystarczało im przemykanie się przez czas, kiedy nie poddawano ich dyscyplinie; zresztą nawyki najczęściej kojarzyły się im z awanturami - jak obgryzanie paznokci do żywego ciała, zrywanie strupów z zadrapań, zakradanie się po nocy, w piżamie, nad potok Stonebrook, żeby patrzeć, jak w wodzie odbija się drżące światło księżyca. Dzieci wykorzystywały czas po to, żeby robić to, co było im potrzebne. Zdobywały miasto na swoich własnych zasadach.
Większość dorosłych uważała, że dopóki żadnemu z dzieci nie strzelił do głowy naprawdę niezwykle groźny pomysł, jeśli wszyscy ogólnie mieli dzieci na oku, najgorsze, co mogło je spotkać, to pogryzienie przez psa, użądlenie przez owada lub rozcięcie skóry na szkle rozrzuconym gdzieś w bocznej uliczce. Nie chcieli obciążać dzieci całą masą możliwych, lecz mało prawdopodobnych wypadków, które mogły się im przytrafić. Nie lubili przesady. Rozdmuchiwanie spraw i robienie z igły wideł nie prowadziło do niczego dobrego. Tuż po wojnie jakiś przygłuchy tramp, który nie mógł znaleźć stałego zajęcia, powiesił się pod lożą na torze wyścigowym, i dzień, w którym go znaleziono i odcięto, pozostał na zawsze w pamięci mieszkańców, ale w większości uznali oni, że - mimo iż godna pożałowania - była to jego decyzja, nie mająca związku z nikim innym, a już zwłaszcza z dziećmi.
Oprócz ratusza i Areny dzieci jak własną kieszeń znały ciągnące się milami tory kolejowe oraz dymiące, zawsze płonące ognie na wysypisku śmieci, jak również wytwórnię konserw, fabrykę octu, odlewnię żeliwa, sklepy przy Front Street, tor wyścigowy, kościoły, park klubu rotariańskiego i bibliotekę. Biegły za transportami groszku jadącymi do wytwórni konserw, ciągnąc za zwisające pędy, by uszczknąć nieco młodych strąków ze słodkimi nasionami. Z pustymi kieszeniami, lecz głowami pełnymi pomysłów, wślizgiwały się do sklepów, wychodziły, kiedy je pędzono, ale po tygodniu niezrażone wracały.
Znały zakamarki Łysego Wzgórza i potoku Stonebrook. W zimie pagórek stawał się Wzgórzem Tobogganu, gdyż cóż mogło być bardziej ekscytującego niż perspektywa kompletnego przemoczenia na koniec szybkiego zjazdu? Szeroki tor saneczkowy, nieskalanie czysty w jaskrawym świetle zimowego słońca, z obu stron porastały wysokie, imponujące, gęste świerki, jodły i sosny. Z płynących po niebie chmur spadał śnieg, tworząc świeżą pokrywę na gładkiej, oślepiającej bieli. Wiosną, kiedy śnieg stopniał, dzieci już nie odwiedzały wzgórza tak często, jak zimą, jednak kiedy idąc na skróty, już się tam zapędziły, a przy okazji zobaczyły młode siewki zarastające tor saneczkowy, jeśli rosnące wzdłuż niego drzewa usiłowały się rozprzestrzeniać - wyrywały młode drzewka.
Biegały wzdłuż potoku tyłami nieogrodzonych podwórek, wychodziły za miasto w poszukiwaniu przygód i skarbów - pijawek, dwugłowych ropuch, szkieletów nieznajomych stworzeń lub - a może jeszcze raz się trafi? - pudełka z wyrzuconymi przez kogoś świerszczykami.
To Daphne odkryła nieprzyzwoite czasopisma. Włócząc się w pobliżu strumienia pewnego ranka, milę za miastem, zauważyła coś nowego - pudełko, którego poprzednio tam nie było. Przedarła się bliżej i wyciągnęła na brzeg, żeby je otworzyć. Patrick z kolegami zabrał jej gazety, ale to znalezisko przydało Daphne swego rodzaju statusu - zdobyła dzięki niemu pozycję. Znalazła dla chłopców coś, czego pragnęli.
Wszyscy pobiegli nad potok, Daphne na przedzie, a kiedy odsunęli ją na bok i przyklękli na ziemi, żeby łapczywie chwycić przemoczone kobiety w czarnej bieliźnie, na widok ich szaleńczego entuzjazmu Daphne poczuła dreszcz w żołądku. Jednak wiedziała, że nie należy się narzucać. Zostawiła ich i odeszła, pogwizdując.
Dzieci dość często uczyły się rzeczy ważnych dzięki beztrosce dorosłych. Większość z nich doszła do wielkiej wprawy w podsłuchiwaniu; z łatwością wychwytywały ton głosu, intonację, które wskazywały na chęć rozmowy na osobności. Mając okazję spędzenia poranka w pustym domu lub wiedząc, że sąsiedzi zostawili swój dom bez opieki, większość z nich badała zawartość szaf oraz skrytek bez żadnych wyrzutów sumienia.
Mimo wysiłków nauczycieli większości z tego, czego uczyły się o świecie, dowiadywały się w piątkowe lub sobotnie wieczory w kinie - niskim budynku ze spadzistym dachem, wciśniętym pomiędzy sklep z najlepszą porcelaną Taylora a Legionem - związkiem weteranów. Kino miało ciasno ustawione rzędy twardych foteli i ekran obrzeżony zakurzonymi czerwonymi kulisami z pluszu. W 1952 roku filmy wojenne były bardzo popularne, podobnie jak westerny oraz filmy przygodowe rozgrywające się w dżungli. Zawsze można było liczyć na szorstką, lecz piękną bohaterkę z dużym biustem i ciemnymi włosami, w której bohater jednak nie mógł się zakochać, a westerny dodatkowo okraszał końcowy pojedynek na rewolwery lub pięści na dachu pędzącego pociągu. Dobrzy faceci byli małomówni, źli umierali powoli, często na ruchomych piaskach, kajając się głośno, lecz bezskutecznie, gdyż nigdy nikt ich nie uratował. Zresztą oni sami o tym wiedzieli.
Dzieci bawiły się we wszystko bez wyboru, w cichym chaosie. Ich żarliwy entuzjazm gasł równie szybko, jak się rozpalał. Same na własną rękę poznawały się między sobą.
Były między nimi dzieci zahartowane i zupełnie nieodporne, ale większość z nich mieściła się gdzieś pomiędzy tymi dwiema skrajnościami. W przypadku bójek i sprzeczek, które się czasami zdarzały, rodzicom nigdy o nich nie wspominano, gdyż oni wcale nie reagowali. Nie mogli obronić swego dziecka. Kiedy któreś wracało do domu ubłocone i przemoczone lub krwawiące z rany nie przypominającej przypadkowego zadrapania, kiedy wyglądało na przygnębione lub pokonane, nie robiono wokół niego wielkiego szumu. Talerzyk lodów, miska płatków śniadaniowych, jakiś żart, kąpiel, bandaż i nocny sen były lekarstwem na te rany.