Niosąca radość

  • szt.
  • 19,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Książka opowiada o mężczyźnie otoczonym coraz bardziej sztuczną cywilizacją i plastikową rzeczywistością kart kredytowych, goniącym za groszem po to, by zwiększyć konsumpcję, która napędzi produkcję, aby ta mogła wywołać wzrost gospodarczy. W pewnej chwili następuje w bohaterze metamorfoza, powrót do samego siebie i do natury. Przemiana ta dokonuje się za sprawą naszych braci mniejszych, którzy swoim nagłym pojawieniem się całkowicie odmieniają dotychczasowe życie bohatera. Powieść otrzymała wyróżnienie w ogłoszonym przez Wydawnictwo Zysk i S-ka konkursie pt. “Znajdź w sobie humor Nicka Hornby‘ego“ i jest powieściowym debiutem Czarnoty. Autor jest satyrykiem, od trzynastu lat współtwórcą magazynu satyrycznego "ZSYP"; w latach dziewięćdziesiątych współpracował z Kabaretem Sześćdziesiątka. Wielokrotnie pisywał teksty dla telewizyjnych programów rozrywkowych, w wielu z nich brał udział. Jest także miłośnikiem, hodowcą i trenerem koni wyścigowych; znjomi nazywają go Zaklinaczem Koni.

Rok wydania: 2003
Stron: 168
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 40

Fragment tekstu:

Rodzicom i Miśkowi

 

Wstęp


Dawno temu stary, mądry człowiek opowiedział mi dosyć dziwną historię:
Pewien niezwykle bogaty biznesmen jeżdżąc do pracy swoją limuzyną, codziennie mijał mostek na niewielkiej rzeczce. Zawsze kiedy tamtędy przejeżdżał, widział bardzo skromnie ubranego Indianina, który łowił ryby. Przedsiębiorca był człowiekiem wrażliwym i bardzo żal było mu biedaka. Pewnego razu nie wytrzymał, zaparkował limuzynę obok mostu i zszedł do Indianina.
- Dlaczego tak się męczysz tą wędką - zagaił. - Przecież mógłbyś pożyczyć sieć.
- Ale po co? - spokojnie zapytał Indianin, nie odrywając oczu od spławika.
- Bo wtedy nałowiłbyś więcej ryb i mógłbyś je sprzedać.
- Ale po co? - dopytywał się Indianin.
- Bo za zarobione pieniądze mógłbyś kupić trzy własne sieci.
- Aha. - Pokiwał głową wędkarz. - Ale po co?
- Bo jakbyś miał trzy sieci - tłumaczył biznesmen - mógłbyś zacząć łowić w morzu.
- Ale po co?
- Bo w morzu jest więcej ryb. I gdybyś ciężko pracował, po jakimś czasie stać by cię było kupić własny trawler.
- Ale po co? - nie dawał za wygraną Indianin.
- Bo ten trawler w krótkim czasie zarobiłby na następne trzy statki i ani byś się obejrzał, a byłbyś właścicielem całej flotylli.
- Ale po co?
- Bo dzięki zyskom mógłbyś kupić bank, wybudować hotel, otworzyć kasyno, uruchomić linię lotniczą, wejść na giełdę - biznesmen był w swoim żywiole.
- Pewnie tak, ale po co? - powtarzał jak papuga Indianin.
- Bo wtedy nareszcie miałbyś już tyle kasy, że mógłbyś robić to, co chcesz.
Indianin leniwie oderwał wzrok od spławika, spojrzał na biznesmena i z niezmąconym spokojem powiedział:
- Ja właśnie robię to, co chcę.
Po wielu latach absolutny przypadek sprawił, że zrozumiałem przesłanie starego mędrca.

 


Rozdział I


Na liczniku mercedesa było jak zwykle 160. Z trzema litrami pod maską i zapasem 180 koni trudno jeździć wolniej, zresztą po co? Wracałem do stolicy spod warszawskiej miejscowości, w której aż roiło się od świeżo postawionych willi nowobogackich mieszczuchów. W jednej z nich miałem spotkanie z producentem. W sobotni majowy wieczór na Trasie Katowickiej było prawie pusto, rozsiadłem się wygodnie za kierownicą i z papierosem w ustach prowadziłem niekończące się rozmowy przez komórkę. Mimo zmroku wysoka temperatura na zewnątrz dawała się we znaki, dlatego nie wyłączałem klimatyzacji. Silnik był ledwie słyszalny, a wnętrze auta wprowadzało w sielankowy nastrój. Do dziś został mi sentyment do mercedesa. Człowiek czuje się w nim jak u pana Boga za piecem. Przyjemny wieczór. Rozmowy poszły znakomicie, podpisałem kontrakt na scenariusz do nowego programu. Żyć nie umierać.
Wychodząc zza zakrętu, nieznacznie docisnąłem pedał gazu, wyprzedzając kilku maruderów, którzy wlekli się 120 kilometrów na godzinę. Parkują na tej drodze czy co?
Nagle zobaczyłem w światłach dziwny cień. Coś czarnego stało na asfalcie. Nie pomógł refleks, ABS ani wszystkie te nowoczesne bajery, na które producenci łapią nabywców luksusowych limuzyn, powodujące, że samochód zatrzymuje się w miejscu. Ktoś, czy może coś odbiło się od maski samochodu z siłą, z jaką piłeczka tenisowa odbija się od ściany. Zatrzymałem się jakieś dwadzieścia metrów dalej i zjechałem na pobocze. Poczułem suchość w gardle, a ręce latały mi jak delirykowi. Co robić? Najchętniej uciekłbym, gdzie pieprz rośnie. Ale nie można, trzeba wysiąść i sprawdzić, co się stało. Przez głowę jak błyskawica przeleciała paraliżująca myśl: "Zabiłem człowieka!"
Otworzyłem drzwi i stanąłem za samochodem, nikt nie przejeżdżał. Dookoła panowała absolutna, złowieszcza cisza. Nastawiłem uszu. W rowie coś jakby nieznacznie się poruszyło. A może tylko mi się wydawało? Trzeba sprawdzić. Otworzyłem bagażnik, wyjąłem latarkę i ruszyłem w kierunku zarośli. Po przejściu dziesięciu kroków przystanąłem, żeby posłuchać. Nie było wątpliwości - w krzakach coś się ruszało. Boże…
Wziąłem głęboki oddech i nakierowałem latarkę na źródło ruchu. Na dnie rowu leżał pies. Kamień spadł mi z serca. Jakie szczęście, że to nie człowiek. Nigdy nie czułem tak wielkiej ulgi.
Zgasiłem latarkę i wróciłem do samochodu. Po chwili siedziałem już za kierownicą, ruszając z piskiem opon. Nic się nie stało.

* * *

Po przejechaniu dwóch kilometrów niczym sztylet przeszyła mnie myśl: "A jeśli ten pies jednak żyje?". Bzdura. Kiedy w niego uderzyłem, jechałem przynajmniej setką.
"Przecież się ruszał" - przypomniałem sobie.
Jednak sumienie nie dawało mi spokoju.
To tylko pies, jakiś nikomu niepotrzebny kundel błąkający się po drogach. W dodatku za dwadzieścia minut mam być w knajpie na proszonej kolacji. Przycisnąłem do 180.
Po kolejnych trzech kilometrach wydarłem się ile sił w płucach:
- Niech to szlag jasny trafi!!!
Następnie wcisnąłem do oporu pedał hamulca, zredukowałem bieg i zawróciłem pełnym poślizgiem, tak jak uczyli mnie koledzy rajdowcy.
Szybko odnalazłem właściwą kępę zarośli. Wziąłem latarkę i ruszyłem w stronę rowu. Byłem na siebie zły.
"Co cię obchodzi jakiś kundel?" - powtarzałem w myślach.
Zatrzymałem się w miejscu, które zapamiętałam aż nazbyt dobrze i ostrożnie przyświeciłem. Mogę się założyć, że serce waliło mi głośniej niż dzwon Zygmunt. W końcu oglądanie trupów - nawet psich - nie należy do przyjemności. Leżał tam. Żywy! W kałuży krwi z nienaturalnie ułożonymi kończynami, z rozszarpanym bokiem, wystającymi kośćmi, ale żywy. Na mój widok cichutko zaskomlał. Patrzył na mnie, a jego oczy zdawały się mówić: "Dziękuję, że wróciłeś".
Wydarzenia nabrały zawrotnego tempa. Wyjąłem komórkę i połączyłem się z biurem numerów. Po pięciu sekundach miałem już telefon do pogotowia Animalsów. Pospiesznie wykręciłem numer i usłyszałem sympatyczny kobiecy głos:
- Pogotowie Animals, w czym możemy pomóc?
- Jestem na Trasie Katowickiej - zacząłem z impetem - dziesięć kilometrów przed Jankami. Jakiś pies wpadł pod koła, jest połamany i strasznie krwawi. Proszę natychmiast przyjechać.
- Przykro mi, ale nie mamy żadnego wolnego samochodu.
- Jak to nie macie samochodu?! - wykrzyczałem wściekły. - To ja zamiast spokojnie odjechać, szukam psa po rowach, dzwonię do was, tracę czas, a wy nie macie samochodu…
- Proszę się nie denerwować, niech pan zrozumie, jedna karetka jest w terenie, a druga w warsztacie na przeglądzie.
- To co ja mam zrobić, przecież on zaraz się wykrwawi, jeżeli już się to nie stało.
- Niech go pan do nas przywiezie. Przepraszam, nie mogę dłużej rozmawiać, jesteśmy w trakcie operacji. - Odłożyła słuchawkę.
Jak to przywiezie? czym? Mam go położyć na skórzanym siedzeniu mojego samochodu? Ta baba chyba zwariowała. Trudno, nic nie poradzę, chciałem jak najlepiej, ale widocznie tak było pisane. I tak pewnie już niewiele można dla niego zrobić. Jadę. Jeszcze raz spojrzałem na psa. Oddychał bardzo ciężko. W świetle latarki dostrzegłem jego oczy. Patrzyły na mnie ze spokojem i jakąś niebywałą mądrością.
Bardziej odruchowo niż świadomie zdjąłem marynarkę, okryłem zwierzę i najdelikatniej, jak tylko potrafiłem, uniosłem. Pies ważył dobre 40 kilogramów. Z trudem dotarłem do samochodu i pomagając sobie kolanem, otworzyłem drzwi. Kiedy kładłem go na tylnym siedzeniu, zaskomlał żałośnie.
- Leż, leż, spokojnie.
Pogłaskałem nieszczęśnika po głowie i nie tracąc czasu, usiadłem za kierownicą i ruszyłem.

* * *

Mimo późnej pory w poczekalni kliniki dla zwierząt panował tłok. Kilkunastu właścicieli czworonogów razem ze swoimi pupilami czekało na wizytę u lekarza. Byli kompletnie różni, młodzi i starzy, lepiej i gorzej ubrani, kobiety, mężczyźni, a nawet dzieci. A mimo to łączyło ich jedno, bezinteresowna miłość i troska o swoich podopiecznych. Pierwszy raz widziałem, żeby ktoś poświęcał tyle uwagi i serca zwykłym psom, kotom czy kanarkom. Ale też nigdy wcześniej nie byłem w lecznicy dla zwierząt, bo i po co, skoro jak dotąd nie hodowałem nawet chomika.
Kiedy pojawiłem się w drzwiach poczekalni, wszyscy jak na komendę wstrzymali oddech i wybałuszyli oczy. Na ich miejscu zrobiłbym dokładnie to samo. Twarz miałem umazaną na czerwono niczym wódz Apaczów po wykopaniu topora wojennego. Koszula, spodnie, a nawet buty były zbroczone krwią, a na rękach trzymałem dużego czarnego psa owiniętego w oryginalną marynarkę Bossa za dwieście dolarów.
Krótko mówiąc, takiego wejścia nie miał nawet Bruce Lee w Wejściu smoka. Od miejsca, w którym zaparkowałem samochód, pokonałem już dobre dwieście metrów i miałem wrażenie, że pies waży przynajmniej tonę. Na ostatnich nogach przeszedłem przez poczekalnię, kierując się w stronę otwartych drzwi gabinetu. Chcąc się usprawiedliwić, do wybałuszonych oczu i opadłych szczęk rzuciłem:
- Przepraszam, ale ja z wypadku.
W środku młoda pani doktor z receptą w ręku tłumaczyła zmęczonej życiem emerytce, w jaki sposób zakrapiać krople jej ukochanemu kotkowi.
Bardziej z braku sił niż z wrodzonej bezczelności położyłem psa na stole i próbując złapać oddech, wykrztusiłem:
- To ja do pani dzwoniłem… Przywiozłem, tak jak pani kazała, chociaż pewnie niepotrzebnie, bo on zaraz zdechnie.
Miała może trzydziestkę, regularne rysy twarzy, długie blond włosy, zielonkawe oczy i niezłą figurę. Szczerze mówiąc, bardziej pasowała na modelkę niż na weterynarza. W innych okolicznościach pomyślałbym, że to całkiem zdrowa dupa. Zresztą i tak pomyślałem. Spojrzała mi w oczy i ze spokojem powiedziała:
- Pies nie zdycha.
- A co? - zapytałem głupkowato.
- Jeśli już to odchodzi. Ale może nie będzie tak źle. Bierzmy się do roboty.
Emerytka powiedziała dobranoc i z klatką w ręku opuściła gabinet, zamykając za sobą drzwi. Pani doktor podeszła do leżącego na stole nieszczęśnika i rozpoczęła oględziny. Delikatnie obmacała kończyny i klatkę piersiową, zajrzała w oczy i pysk, przejechała dłońmi wzdłuż kręgosłupa. Kilka razy ucisnęła podbrzusze, a kiedy osłuchała zwierzę ze wszystkich stron, zawyrokowała:
- Mogło być gorzej. Kręgosłup jest cały, tylna noga ma otwarte złamanie, z przednią też nie jest najlepiej. Niestety, któreś z żeber przebiło płuco, stracił bardzo dużo krwi, ale jeśli nie ma poważniejszych obrażeń wewnętrznych, to jest szansa, że się z tego wyliże.
- Specjalnie optymistycznie to nie brzmi - skwitowałem jej fachowy wywód.
- Jestem sama, musi mi pan pomóc, mamy bardzo mało czasu.
- Jak to pomóc? Przecież ja się na tym kompletnie nie znam.
- Najpierw podamy mu krew i opatrzymy rany, później rentgen i szycie, a dalej, to się zobaczy.
Pani doktor uzbroiła kilka strzykawek w igły, wyjęła pięć różnych ampułek i odciągając tłoczek, wprowadzała ich zawartość do strzykawki. Następnie zrobiła kilka zastrzyków. Pies ani drgnął.
- Jest w śpiączce - potwierdziła moje podejrzenia. - Jak pan mógł wypuścić ją na ulicę?
- Jaką ją? - spytałem, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
- Suczkę.
- Suczkę!? Ale pani doktor, to nie jest mój pies, znaczy to nie jest moja suka.
- Pan ją tylko znalazł potrąconą, tak?
- Niezupełnie. Wpadła mi pod koła.
- A, przejechał ją pan.
Wyraz jej twarzy nie pozostawiał wątpliwości, że gdyby to od niej zależało, zapuszkowałaby mnie na dziesięć lat do pudła. Próbując się bronić, powiedziałem:
- Co zrobić, kręci się tyle tych kundli po drogach, że trudno nie przejechać.
- Jakich kundli? To przepiękny rasowy briard.
O rasach psów wiedziałem mniej więcej tyle, co o życiu intymnym kosmitów, dlatego inteligentnie zapytałem:
- Co takiego?
- Briard. Francuski owczarek długowłosy, niezwykle stara, piękna i mądra rasa.

* * *

Na najbliższe trzy godziny zamieniłem się w pomocnika weterynarza. Podnosiłem, przytrzymywałem, przycinałem sierść, przemywałem rany, zmieniałem opatrunki, zawijałem, odwijałem, gipsowałam. Przy rentgenie służyłem za żywą podpórkę, albo raczej za żywego przytrzymywacza kończyn i sądząc po liczbie wykonanych zdjęć, gdyby nie ważący ze sto kilogramów fartuch ochronny, promieniowałbym bardziej niż elektrownia w Czarnobylu.
Kiedy skończyliśmy, pies wyglądał jak weteran obydwu wojen, którego alianci zrzucili na terytorium wroga bez spadochronu. Co gorsza, ciągle pozostawał w śpiączce.
Spojrzałem na zegarek, było dziesięć po drugiej. Pani doktor Maria zaproponowała kawę. Kiwnąłem głową z aprobatą.
- I co teraz? - spytałem ostrożnie.
- Jeśli wyjdzie ze śpiączki, to powinno się udać.
- A jakie są szanse?
- Trudno powiedzieć, każdy przypadek jest inny. Dwadzieścia, może trzydzieści procent.
Nie mogłem uwierzyć, tyle zachodu dla dwudziestu procent? Tyle zmarnowanego czasu, sił i środków… Ale zaraz uświadomiłem sobie, że gdyby istniał choć jeden procent, doktor Maria zrobiłaby też absolutnie wszystko, żeby ratować zwykłego psa. Nie ukrywam, że trudno było mi to wtedy zrozumieć. Zawsze myślałem, że zwierzę to tylko zwierzę i już. Parująca kawa wyrwała mnie z zadumy.
- A jeśli się obudzi? - zapytałem optymistycznie.
- Wtedy damy ogłoszenie. To piękny rasowy pies, właściciel na pewno się znajdzie.
- Biorę to na siebie - zapewniłem. - Współpracuję z telewizją i niektórymi gazetami, więc z nagłośnieniem sprawy nie będzie kłopotu.
- A czym się pan zajmuje, jeśli wolno spytać?
- Piszę teksty, scenariusze, czasami trochę reżyseruję.
- Show-biznes?
- Nie przesadzajmy. Jeśli nie jestem pani już potrzebny, to pojadę do domu. Jutro czeka mnie ciężki dzień.
- Oczywiście, dziękuję za pomoc, spisał się pan wyśmienicie. - Pani doktor ładnie się uśmiechnęła. - Dobranoc.
- Dobranoc.

 


Rozdział II


Obudziłem się o wpół do dwunastej wymięty jak peerelowski krawat. Zaparzyłem kawę i zapaliłem papierosa. Patrzyłem tępo w ścianę, czekając na moment, kiedy mój mózg wejdzie na jako takie obroty. Jaki jest sens się budzić, jeśli dzień zaczyna się od kawy i papierosa? Sto razy obiecywałem sobie, że nie będę palił na czczo. Inne rzeczy obiecywałem sobie jeszcze częściej. Na przykład, prawie dwieście razy obiecywałem sobie, że będę się rano gimnastykował, trzysta, że zacznę biegać, pięćset razy obiecywałem, że tak ogólnie się za siebie wezmę, no i ze dwa razy obiecałem, że się w końcu ożenię.
Straszny nałóg. Nie mam na myśli kobitek, lecz palenie. Chociaż znam facetów, których kobieta wciągnęła bardziej niż nikotyna. W każdym razie i jedno, i drugie ciężko rzucić. Niewiastę chyba nawet łatwiej, wystarczy się odkochać, a weź odkochaj się w papierosach. Ale któregoś dnia rzucę, obiecuję. Tym bardziej że dookoła prawie nikt sensowny już nie pali. Proletariat owszem dymi, ale też już coraz mniej. Jedynie małolaty kopcą bez opamiętania, ale - jak mawiał poeta - młodość musi być chmurna i durna.
Podniosłem słuchawkę telefonu i zadzwoniłem do Karola. Żona powiedziała, że jest dzisiaj wydawcą i znajdę go w firmie. Wziąłem kąpiel, zjadłem śniadanie, rzuciłem okiem na gazetę i zszedłem do samochodu.
Na parkingu przed telewizją było pusto jak na balu dobroczynnym w momencie zbierania datków, wiadomo, niedziela. Ukłoniłem się strażnikom i pokazałem przepustkę. Karola nie było w biurze.
- Aniele, gdzie go znajdę? - rzuciłem do sekretarki.
- Panie Wojtku - zaczerwieniła się na sam dźwięk słowa "aniele" - lata gdzieś bez przerwy. Powinien być w studiu.
- Dzięki, aniele.
- Nie ma za co.
Zjechałem windą, minąłem krótki korytarz i wszedłem w drzwi z napisem: Cisza. Nagranie. Kręcili chyba jakąś reklamówkę, bo po planie miotał się siedemnasty garnitur reżysera.
- Magda, skup się! - krzyczał do zdegustowanej, skąpo odzianej panienki stojącej obok wielkiego słoja ze złotą rybką. - To nie jest jakiś bzdet, tylko poważne audiotele.
- To jak ja mam to zagrać? - zapytała naburmuszona Magda.
- Normalnie - powiedział siedemnasty garnitur. - Zadajesz pytanie tak jak w tekście: "Kto gra rolę Heleny w Ogniem i mieczem: Izabela Scorupco czy Chuck Norris?" i przy prawidłowej odpowiedzi mrugasz okiem. Takie trudne?
- A która odpowiedź jest prawidłowa? - zapytała od niechcenia dziewczyna.
- No, szlag mnie trafi. Jak to, która jest prawidłowa… Nie masz scenariusza?
- Zostawiłam w domu.
- Matko jedyna, z kim ja pracuję! Ej, kto ma scenariusz?! - krzyknął siedemnasty garnitur.
- Ja! - odezwał się siedzący przy ścianie chłopak, pewnie kierownik produkcji.
- To przeczytaj jej, która odpowiedź jest właściwa - nie dawał za wygraną siedemnasty.
- A! - odpowiedział kierownik produkcji. - W Ogniem i mieczem grała Izabela Scorupco.
- No, i przy nazwisku mrugasz okiem - polecił reżyser. - W porządku, gramy.
Na wszelki wypadek wolałem nie patrzeć, jak to się skończy. Minąłem dekorację i ruszyłem w stronę reżyserki. Karol jak zwykle ucieszył się na mój widok.
- Wojtuś, stary koniu, co cię do mnie sprowadza?
Był ode mnie starszy dobre dwadzieścia lat. Telewizję znał na wylot, bywał producentem, montażystą, reżyserem, konferansjerem, ale przede wszystkim był świetnym kompozytorem. Spod jego ręki wyszła połowa przebojów w czasach, kiedy jeszcze muzyka i tekst miały jakiekolwiek znaczenie. W pracy spotykaliśmy się kilkakrotnie i zrobiliśmy razem mnóstwo przeróżnych programów. Mimo że uchodził w branży za osobę kontrowersyjną, uwielbiałem z nim pracować, głównie z uwagi na jego niesamowitą błyskotliwość i finezyjny dowcip. Jeśli idzie o fizjonomię, to był klasycznym syndromem - jak ja to nazywam - ZA-DU. ZA DUżo żarcia, ZA DUżo wódki i ZA DUżo papierosów, przez grzeczność nie wspomnę o niewiastach.
- Czy byłbyś uprzejmy wyświadczyć mi przysługę? - zagaiłem.
- Tobie zawsze - odbił bez namysłu.
Był pierwszą osobą, z którą podzieliłem się wczorajszymi wydarzeniami.
- Uderzyłem wczoraj w psa - oświadczyłem sucho.
- Gdzie?
- Na Katowickiej, było ciemno, a on stał na drodze. Fakt, że jechałem szybko, ale nie dał mi żadnych szans.
- Czasami tak bywa - stwierdził filozoficznie. - Mocno dostał?
- Lepiej nie pytaj, ale żyje. Zawiozłem nieszczęśnika do pogotowia i jakoś go poskładali.
- Gratuluję.
- Czego? - Byłem prawdziwie zdziwiony.
- Ludzkich, a raczej należałoby powiedzieć zwierzęcych odruchów. Wszyscy, no może prawie wszyscy, których znam, odjechaliby, nie robiąc sobie zbędnego kłopotu.
- Daj spokój, też miałem taki zamiar. Nieważne. Wprawdzie pies jest w śpiączce, ale być może się obudzi.
- To świetnie - ucieszył się Karol.
- Tak, tylko widzisz, to jest rasowy owczarek, na pewno ktoś go będzie szukał. I bardzo chciałbym cię prosić o nagłośnienie sprawy.
- Rozumiem. - Zamyślił się.
Nie mogłem lepiej trafić, gdyż Karol od wielu lat hodował psy, kochał je i, jak mało kto, znał się na nich. Obiecał wszelką możliwą pomoc.
- Informacje dotyczące psa będą się przez najbliższy tydzień pojawiać we wszystkich wydaniach Kuriera regionalnej Trójki. Poza tym zaprzyjaźnieni redaktorzy umieszczą odpowiednie anonsy w swoich gazetach. A, i załatwię, że wiadomość pójdzie do Internetu.
- Stary, jak ja ci się odwdzięczę?
- Odrobisz w polu. - Miał zwyczaj mawiać w takich sytuacjach. - A tak w ogóle stawiasz małą wódkę.
- W każdej chwili - zapewniłem o swoich szczerych intencjach.
Pożegnaliśmy się wylewnie, obiecując, że w najbliższym czasie umówimy się na tę wielokrotnie odkładaną małą wódkę. Nie będę ukrywał, że trochę się tego bałem. Już kilka razy wychodziłem z nim na małą wódkę i zawsze przez najbliższe trzy dni byłem śmiertelnie chory. Naprawdę nie zazdroszczę tym, którzy umawiają się z Karolem na dużą wódkę.

* * *

Gdy byłem już w samochodzie, zadzwonił telefon - w słuchawce usłyszałem doktor Marię.
- Dzień dobry, to pan, panie Wojtku?
- Tak - zapewniłem - dzień dobry.
- Suczka się obudziła, pomyślałam, że chciałby to pan wiedzieć.
- Zaraz przyjadę - odpowiedziałem bez namysłu.

* * *

W lecznicy było pusto. Chłód, jaki dawały grube mury, przyjemnie łagodził upał panujący na zewnątrz. Przywitałem się z panią doktor, która natychmiast powiodła mnie korytarzem w głąb kliniki. Otworzyła znajdujące się we wnęce zielone drzwi i weszliśmy do środka. Na niewielkim materacu przykrytym kocykiem leżała suczka. Czarna sierść kontrastowała z białym jak śnieg gipsem. Z przedniej łapy wystawała igła, do której przymocowana była dwumetrowa rurka mająca swój początek w zawieszonym na stojaku woreczku. Domyśliłem się, że to kroplówka. Cały bok był wygolony, a na gołej skórze było widać niezliczoną ilość szwów. Mimo to pies prezentował się dużo lepiej niż wczoraj.
- Biedactwo. Jest śliczna - podzieliłem się swoim wrażeniem.
- Tak, ale bardzo osłabiona, poza tym po takiej ilości znieczulających zastrzyków nie bardzo wie, co się z nią dzieje.
Podszedłem bliżej, uklęknąłem przy materacyku i pogłaskałem zwierzę po grzbiecie.
Pies ostrożnie podniósł głowę i delikatnie polizał moją rękę ciepłym językiem. Poczułem, jak po całym ciele przegalopowało mi stado mrówek. Z wrażenia zrobiło mi się gorąco. Była w tym jakaś niesamowita magia, pierwotna tajemnica natury. Po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że to stworzenie tak naprawdę niewiele różni się ode mnie. Jeśli potrafi cierpieć - a niewątpliwie cierpiało - to potrafi również być szczęśliwe, a jeśli potrafi się cieszyć - chociażby merdając ogonem na widok pana - to musi czasami być smutne, a skoro jest zdolne do odczuwania wyższych uczuć, to z pewnością potrafi również myśleć.
Pies dalej lizał moją rękę, mrówki galopowały, albo nawet przeszły już w cwał, a ja ze wzruszenia miałem łzy w oczach.
- Poznała pana. - Uśmiechnęła się pani doktor.
- Myśli pani?
- Na nikogo nie zareagowała w taki sposób.
- To raczej przypadek.
- Nie sądzę, pan uratował jej życie i ona dobrze o tym wie.
Zostawiliśmy psa w spokoju i przeszliśmy do gabinetu. Zreferowałem pani doktor efekt wizyty u Karola i wyraziłem nadzieję, że właściciel szybko się znajdzie.
- Kawa? - zaproponowała.
- Nie chciałbym nadużywać gościnności - łgałem jak z nut.
- Niech pan nie żartuje. Klienci pojawią się pewnie dopiero przed wieczorem, a do tego czasu muszę siedzieć tu sama jak sierotka Marysia. - Włączyła elektryczny czajnik.
- Ma pani piękny zawód - zmieniłem temat.
- Chyba tak - zamyśliła się na chwilę - piękny, chociaż nie najłatwiejszy.
- Co do tego nie ma żadnych wątpliwości - zapewniłem pospiesznie.
- No i podobno nie dla kobiet.
- A to dlaczego?
- Zawód ten wymaga zdecydowania, mocnych nerwów, zimnej krwi, czasem siły i chyba z tego powodu uważa się, że kobiety weterynarze to takie babochłopy.
Woda w czajniku się zagotowała i pani doktor mogła zaserwować kawę.
- Rozpuszczalną czy sypaną?
- Sypaną, pani doktor. - Poprawiłem się w fotelu. - Jeśli pani jest babochłopem, to ja chciałbym zobaczyć stuprocentową kobietę.
- Bardzo pan miły. - Podniosła filiżankę do ust.
- Czy każdy weterynarz musi kochać zwierzęta? - zacząłem z innej beczki, żeby nie wyjść na taniego komplemenciarza.
- Trudno mi odpowiadać za wszystkich. Kochać być może nie musi, ale nie da się uprawiać tego zawodu, jeśli zupełnie nie lubi się zwierząt.
- Ale pani je kocha? Niepotrzebnie pytam, widziałem przecież, jak wczoraj zajmowała się pani tym psem.
- Staram się, a raczej powinnam powiedzieć: uczę się je kochać.
- Jak mam to rozumieć?
- Opowiem panu króciutką historię. Gdy byłam nastolatką, dostałam od rodziców owczarka niemieckiego. Zajmowałam się nim tak, jak trzeba i byłam święcie przekonana, że bardzo go kocham. Któregoś razu pies pogryzł mi nowe, przywiezione z NRD kozaki. Wpadłam w szał i sprawiłam psu straszne manto. Widzi pan, łatwo jest kochać jakieś stworzenie, jeśli grzecznie leży nam na kolanach, trudniej, jeżeli daje nam się we znaki. To miałam na myśli, mówiąc, że się uczę. Brzmi zabawnie, ale zdarza się, że pacjent mnie ugryzie. Pierwszą i zupełnie naturalną reakcją jest, żeby dać mu po łbie. Jednak wrażliwy, kochający zwierzęta człowiek powinien w takiej sytuacji umieć wybaczyć.
- Wybaczyć tym bestiom, które zagryzają dzieci, albo i swoich właścicieli? - zaatakowałem nieco wzburzony.
- Przepraszam, panie Wojtku, ale jest pan kolejną ofiarą medialnej propagandy.
- O czym pani mówi, jakiej propagandy? Bez przerwy słyszę, że psy kogoś zagryzły, to nie jest propaganda, tylko fakt. - Trochę mnie poniosło.
- Tylko że za każdym razem widzi pan i można rzec słyszy tylko jedną stronę medalu.
- Jak to?
- Zwyczajnie. Przeważnie dziennikarz pełnym trwogi głosem relacjonuje z miejsca tragedii, jak to wściekły pies rzucił się komuś do gardła. Tak?
- No, z grubsza tak to wygląda, i co z tego?
- A czy kiedykolwiek usłyszał pan od jednego choćby dziennikarza, dlaczego ten pies to zrobił?
- Jak to dlaczego?… - Zastanowiłem się. - Nie, nie słyszałem.
- No właśnie. Jeszcze na studiach badaliśmy szczegółowo kilka przypadków, gdy psy zagryzły ludzi. I wie pan co? Za każdym razem okazywało się, że te "krwiożercze bestie" były wcześniej bite, głodzone albo dręczył je najczęściej pijany właściciel. To prawda, rzucały się na ludzi, ale doprowadzone do kresu wytrzymałości psychicznej. Mój znajomy miał rottweilera, którego trzymał w kojcu. Ulubioną zabawą jego sąsiada było drażnienie psa długim kijem. Za każdym razem, gdy przechodził obok, uderzał nim w siatkę ogrodzenia, doprowadzając Brytana do szału. Kilka miesięcy później rottweiler omal nie oskalpował syna swoich właścicieli. Dalej powie mi pan, że to wina psa? - Patrzyła na mnie wojowniczo.
- Szczerze mówiąc, zupełnie się nad tym nie zastanawiałem, ale z tego, co pani mówi, sprawa istotnie nie jest jednoznaczna - wybełkotałem nic nie znaczące zdanie.
- Niestety, żaden dziennikarz nie zada sobie pytania dlaczego? Najważniejsze, że pies zagryzł człowieka i można to puścić w Wiadomościach na całą Polskę. Niech się naród dowie, jakie to bestie hoduje w domu i na podwórku.
- Z tego, co słyszę, dziennikarze nie należą do pani ulubieńców?
- Z pewnością są w tym zawodzie ludzie bardzo uczciwi i profesjonalni, jednak większość to goniąca za tanią sensacją hołota.
Nie bardzo wiedziałem, co jeszcze mógłbym powiedzieć. Podziękowałem za kawę, pożegnałem się i pojechałem do domu.

 

Rozdział III


Tydzień minął niepostrzeżenie i właściwie nic specjalnego się nie wydarzyło. Jak zwykle napisałem kilka krótkich tekstów, zadzwoniłem tam, gdzie trzeba było zadzwonić, spotkałem się z tymi, z którymi należało się spotkać, i umówiłem z ludźmi, którym nie wypadało odmówić. Umiałem zadbać o swoje zawodowe sprawy i chociaż nienawidziłem tanich umizgów i nikomu nie wchodziłem w tyłek, moja kariera układała się nad wyraz pomyślnie. Lubiłem szybkie tempo, szybkie samochody - o kobietach opowiem przy innej okazji - lubiłem stresujące sytuacje, dzwoniące telefony i ściśle wypełniony kalendarz. Podniecało mnie, kiedy coś się działo, nie potrafiłem spokojnie usiedzieć w jednym miejscu. Niesamowicie wciągała mnie ta ciągła pogoń za wszystkim, nawet za kierownicą bez przerwy się ścigałem. Mimo że przyjechałem z głębokiej prowincji, w mieście czułem się jak ryba w wodzie. Zdarzało się, że rodzimych warszawiaków instruowałem, jak mają działać, jak coś załatwić, czy którędy jechać, żeby ominąć korki. Lubiłem wydawać, żeby spełnić swoje zachcianki, i lubiłem zarabiać. Frajdę sprawiały mi zmieniane jak rękawiczki samochody, a jeszcze większą miny kolegów, którzy widzieli mnie w nowym aucie.
Nie znaczy to wcale, że byłem nowobogackim matołem. Po prostu cieszyło mnie to wielkomiejskie, a może i światowe życie, i dlatego z przyjemnością przyjmowałem zaproszenia na wszelkiego rodzaju rauty, wystawy, premiery, benefisy czy jubileusze. Na tych imprezach można się było otrzeć o naprawdę wielki świat. Niemałą satysfakcję sprawiała mi świadomość, że i ja w jakimś sensie do tego świata należałem.
W środę byłem w Victorii na okrągłej rocznicy założenia jednej z komercyjnych stacji telewizyjnych. Jak zawsze na tego typu uroczystości świat wielkiej polityki mieszał się ze światem wielkiego biznesu, dowartościowując się obecnością świata artystycznego, co oznacza, że było tak sztywno i wiało tak cholerną nudą, że nie sposób wytrzymać. Wypiłem dwa kieliszki szampana, zagryzłem łososiem, udało mi się złapać z półmiska szczyptę kawioru i kiedy kombinowałem, jak się niepostrzeżenie wymknąć, zobaczyłem Jacka z dziewczynami.
Jacek był aktorem i to bardzo dobrym. Znaliśmy się od niepamiętnych czasów. Często zdarzało nam się współpracować i polubiliśmy się na tyle, że przyjaźń z planu przeniosła się na grunt prywatny. Bywaliśmy u siebie na imieninach, czasami wpadałem do nich na daczę, a wtedy całymi dniami łowiliśmy ryby. Jego żona Monika - z zawodu psycholog - była niezwykle subtelną i ciepłą kobietą. Filigranowa, zgrabna, z zadartym nosem i wiecznie śmiejącymi się oczyma. Oczytana, inteligentna, ale przede wszystkim chętna, żeby każdemu pomóc.
Była z nimi Marta, również aktorka, grali z Jackiem w jednym teatrze. Skłamałbym, mówiąc, że była brzydka. Zgrabne nogi, szczupła talia, ładny biust, długie włosy, kuszące usta, a w twarzy niewinność dziecka - krótko mówiąc, miała wszystko to, co tygrysy lubią najbardziej. Ale matka natura bywa brutalna i nie ma nic za darmo. Swoją efektowną urodą, jak tylko mogła najlepiej, starała się pokryć niedostatki oleju w głowie i trzeba uczciwie przyznać, że na ogół znakomicie jej się to udawało. Przeważnie facetom na jej widok odbijało, prężyli torsy, stroszyli pióra i rozpoczynali taniec godowy.
Nigdy nie stawałem z nimi w zawody i nawet cieszyłem się, że jestem na Martę w jakiś sposób impregnowany, choć - jak mówi piosenka - pani Marta była grzechu warta.
Na mój widok Jacek zagaił w swoim stylu:
- Gdybym wiedział, że będzie taka stypa, zostalibyśmy w domu.
- Jaka telewizja, taki jubileusz - zażartowałem.
Uściskaliśmy się serdecznie, robiąc przepisowego niedźwiedzia i cmokając się w policzki. Wymieniliśmy jeszcze kilka uwag na temat okoliczności, w jakich przyszło nam się spotkać. Obgadaliśmy stojącego nieopodal posła, pośmialiśmy się z biznesmena, który jeszcze wczoraj zwijał polówkę na Stadionie Dziesięciolecia, a dzisiaj był podejrzewany przez prokuraturę o zwinięcie z kasy państwa paru milionów dolarów. Wreszcie podzieliliśmy się najnowszymi plotkami z tak zwanego życia gwiazd.
Panie taktownie przeprosiły i poszły poprawić urodę, a my zwolnieni z damskiego towarzystwa ruszyliśmy do baru. Kiedy kelner nalał po drinku, do mikrofonu przemówił prezes, a przy okazji właściciel stacji w jednej osobie. Nie można powiedzieć, żeby był najlepszym mówcą, jakiego w życiu słyszałem. To, że nie miał kompletnie nic do powiedzenia, można było wybaczyć - w końcu nie on jeden - niestety, dukał pod nosem, wykonując w każdym zdaniu niewiarygodne łamańce stylistyczne. Ale prawdziwa tragedia zaczęła się, kiedy pan prezes zapragnął pożartować. Nie przesadzę, jeśli powiem, że lekkość jego dowcipu można było jedynie porównać do lekkości czołgu T-54 z dodatkowym wyposażeniem. Nie można się dziwić, że wszyscy obecni słuchali jak urzeczeni, bo nic tak optymistycznie nie nastraja jak widok bliźniego, który publicznie robi z siebie idiotę, czego najlepszym dowodem jest sukces programu Big Brother.
Panie powróciły w wyraźnie lepszych nastrojach - ich twarze promieniały - zaryzykowałbym nawet, że obie były czymś wyraźnie podniecone.
- Wojtusiu - odezwała się Monika - na początku czerwca wybieramy się w trójkę na Majorkę i już w ubiegłym tygodniu mieliśmy do ciebie zadzwonić z pytaniem, czy byś do nas nie dołączył?
Mówiąc to, porozumiewawczo zerkała na męża.
- No właśnie - odezwał się Jacek jakby wywołany do tablicy. - Dobrze by było, jakbyś z nami pojechał. Świetny hotel, wygodny leżak, basen albo plaża, coś ci się w końcu od życia należy. Poza tym sam z dwiema kobietami zanudzę się na śmierć.
- To jak? - Monika kuła żelazo póki gorące.
- Na długo?
- Półtora tygodnia - wtrąciła się Marta.
- W sumie mogę pojechać - powiedziałem na odczepnego.
Dziewczyny z radością przyjęły moją decyzję. Ze zbytnią radością. Coś mi tu nie pasowało. Mogę się założyć, że Jacek o pomyśle, żebym jechał razem z nimi, dowiedział się w tej samej chwili co i ja. Nie muszę dodawać, że był zbyt dobrym aktorem, aby dać to po sobie poznać. Zacząłem podejrzewać w tym wszystkim jakąś babską intrygę. I o ile z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że byłem impregnowany na Martę, o tyle jakiś wewnętrzny głos mówił mi, że Marta nie była impregnowana na mnie. Przekonamy się na Majorce.

* * *

Jak wspomniałem, w tygodniu nic specjalnego się nie wydarzyło. Byłem jeszcze w kinie na premierze jakiegoś amerykańskiego kiczu. Dla kogo oni robią te filmy? Właściwie to nawet wiem. Słyszałem wypowiedź amerykańskiego reżysera, który twierdził, że widz, do którego komercyjne kino amerykańskie - a innego przecież nie ma - adresuje swoje produkcje, jest trzynastoletnim czarnym analfabetą. Czarny - tak się złożyło - nie jestem, raczej coraz bardziej szary od papierosów, z moim analfabetyzmem jak najbardziej można dyskutować, ale niewątpliwie na tę hollywoodzką sieczkę jestem po prostu za stary.
W niedzielne przedpołudnie siedziałem w fotelu, nadrabiając prasowe zaległości. Niestety w moim fachu trzeba być na bieżąco. Telewizor - jak w milionach polskich domów - grał z przyzwyczajenia sobie a muzom.
Nagle moją uwagę przykuł podawany przez spikerkę komunikat:
- Znaleziono czarną sukę rasy briard. Pies uległ poważnemu wypadkowi i obecnie przebywa na leczeniu w pogotowiu Animals. Wiek osiem, dziesięć miesięcy. Właściciel proszony jest o kontakt z kliniką.
Następnie na ekranie pojawiło się kilka numerów telefonów kontaktowych.
Minęło siedem dni, a ja prawie zapomniałem o wydarzeniach z ubiegłej soboty. Przez ten czas nawet nie zadzwoniłem, żeby zapytać, jaka jest sytuacja. Z drugiej strony, w końcu to nie mój pies, a i tak mu przecież pomogłem. Mimo wszystko miałem dziwne wyrzuty sumienia. Podniosłem słuchawkę aparatu i wykręciłem numer. W duchu modliłem się, żeby odebrała doktor Maria, nikogo innego tam nie znałem. Odebrała. Przedstawiłem się, jej natychmiastowa reakcja świadczyła, że mnie pamiętała.
- Jak to miło, że pan dzwoni.
- Jak tam sunia? - spytałem nieśmiało.
- Dużo lepiej, odzyskała apetyt i nabiera sił. Wprawdzie rany goją się wolno, ale jest systematyczna poprawa.
- To cudownie. Przed chwilą widziałem w telewizji komunikat, znalazł się już właściciel?
- Niestety, jeszcze nie.
Zapadła długa cisza i nie bardzo wiedziałem, co jeszcze mógłbym powiedzieć albo o co zapytać. Ale też głupio było mi powiedzieć do widzenia, czy coś w tym rodzaju i odłożyć słuchawkę. Sekundy ciągnęły się jak reklamy przed dobrym filmem, a ja milczałem jak grób. "No, wyduś coś z siebie" - mobilizowałem się w myślach. Kretyńską sytuację uratowała pani doktor.
- Panie Wojtku - zaczęła. - Jest pan tam?
- Oczywiście - zapewniłem.
- Jestem w klinice sama, pomyślałam sobie, że może by pan wpadł? Zaparzę dobrej kawy…
- Dlaczego nie - odparłem odruchowo i bez namysłu, uwolniony od dziwnego poczucia winy.

* * *

Kiedy tylko stanąłem w drzwiach, suka uniosła głowę i zamerdała ogonem. Leżała na boku z jedną nogą w gipsie, a drugą obandażowaną. W okolicach żeber miała wygolony plac wielkości dwóch dłoni, a jej szyję zdobiło coś w rodzaju klosza od nocnej lampy, ustrojstwo miało zabezpieczać przed wyrwaniem sobie przez psa szwów. A było co wyrywać. Mimo to suka zdawała się promieniować radością. Kiedy ją głaskałem, lizała moją rękę i bez przerwy kręciła młynka ogonem. Nie mogłem uwierzyć, jak stworzenie tak potwornie potłuczone i obolałe, które tydzień temu było na krawędzi śmierci, może mieć w sobie tyle radości? Co zwierzęciu może dawać tyle szczęścia? Może życie? Samo życie? Bez konta w banku, dobrego samochodu, mieszkania albo, jeszcze lepiej, własnego domu, bez wakacji w tropikach, luksusowej narzeczonej, pozycji zawodowej i jeszcze wielu tak zwanych pozornych wyznaczników szczęścia. Zwierzę potrafi cieszyć sam fakt istnienia i to jest dopiero prawdziwa radość życia.
Z zamyślenia wyrwała mnie pani doktor.
- Zapraszam na kawę.
Przeszliśmy do maleńkiego pokoiku, a właściwie wnęki obok gabinetu. Z przyjemnością wbiłem się w wygodny fotel, a pani Maria zdawała relację z postępów w kuracji. Rany goiły się dosyć wolno, co świadczy, że organizm został mocno osłabiony, jednak jeśli kości prawidłowo się zrosną, jest szansa, że pies wróci do pełnej sprawności. Opowiedziała mi, jak ją pielęgnują, jak karmią, jak przekładają z boku na bok, żeby nie zrobiły się odleżyny. Biedactwo nie mogło trafić pod lepszą opiekę.
- Chodźmy na spacer - zaproponowała pani doktor.
- Ale dokąd? - zapytałem asekuracyjnie.
- Tu, na trawnik. Skoro już pan jest, to wyniesiemy psinę na świeże powietrze.
- Czemu nie.
Psina nie była w stanie sama utrzymać się na nogach, dlatego kucając, podtrzymywałem ją pod brzuchem. Przy mojej pomocy suka zrobiła kilka niepewnych kroków. Powąchała trawę, rozejrzała się na boki i wyglądała na zadowoloną. Kiedy zbliżył się przechodzień, ostrzegawczo zawarczała.
- Oho. Zaczyna rządzić - zauważyła pani doktor. - I pomyśleć, że nikt nie chce takiego mądrego psa.
- Może do właściciela nie dotarła jeszcze informacja?
- Gdyby zależało mu na psie, już dawno by ją odszukał - skwitowała pani doktor, pozbawiając mnie złudzeń.
- Zaraz, zaraz - nie poddawałem się - przecież każdy rasowy pies ma gdzieś wytatuowany numer.
- W pachwinie.
- To dlaczego po numerze nie możecie dojść do właściciela?
- Bo jest nieczytelny, w tym miejscu sunia ma potwornego krwiaka. Nie wiem, czy kiedykolwiek da się go odcyfrować.
- To co z nią będzie? - spytałem z troską w głosie.
- Wystawiliśmy psa do adopcji. Być może jutro przyjdzie przyszły właściciel, żeby ją obejrzeć.

* * *
Wróciłem do domu w podłym nastroju. Cała ta historia z psem działała na mnie bardzo przygnębiająco i postanowiłem już więcej nie pojawiać się w lecznicy. Owszem, to ja go potrąciłem, ale komu normalnemu chciałoby się jeździć, wyprowadzać na spacery, dawać ogłoszenia… Więcej się tam nie pokażę, czułem się absolutnie rozgrzeszony.
Żeby poprawić sobie nastrój, włączyłem telewizor. Trafiłem akurat na blok reklamowy, z którego się dowiedziałem, że co drugi Polak choruje na prostatę, a co trzeci ma hemoroidy. Biorąc pod uwagę, że póki co nie dolegało mi ani jedno, ani drugie, istotnie były powody do radości.
Przełączyłem i trafiłem na dziwny reality show. Kilku facetów w garniturach zawzięcie dyskutowało, obrzucając się raz po raz błotem. Niestety, mimo wytężenia umysłu nie mogłem odgadnąć, o czym rozmawiają, i to wcale nie dlatego, że mówili wszyscy naraz. Widać nie miało to żadnego znaczenia. Liczyło się tylko, kto kogo przekrzyczy. I dałbym sobie głowę uciąć, że jakiś sprytny reżyser wstawił kamery do domu wariatów, gdyby nie fakt, że wszyscy biorący udział w dyskusji mieli ważne immunitety. Swoją drogą, ciekawe jaki kolor mają immunitety? Stawiałbym na żółty.
Jeszcze do niedawna patrząc na podobny program, szlag by mnie trafiał, ale widocznie pod wpływem ostatnich przeżyć pomyślałem tylko: "A pies wam…" i wyłączyłem.

* * *

Karol czekał na mnie w hotelowej kawiarni. Było to stałe miejsce moich spotkań. Sympatyczny lokalik zapewniający ciszę i pewien rodzaj intymności. Jeśli umawiałem się z kimś na mieście, to zawsze tutaj. Jak zwykle było prawie pusto, a Karol siedział przy stoliku pod ścianą.
- Witaj, wieczny kawalerze. - Uściskał mi prawicę. - Takiemu to dobrze.
Tknięty nieomylnym przeczuciem zapytałem ostrożnie:
- Coś nie tak z szanowną małżonką?
- Dziękuję, wszystko dobrze.
- To mnie uspokoiłeś.
- Tyle, że się rozwodzę.
- Zwariowałeś, piąty raz?
- Szósty.
- Że też ci się nie znudzi.
- Właśnie mi się znudziła i dlatego się rozwodzę. Wiesz, jaki to kłopot? Rozprawy, adwokaci, podział majątku, a jakie koszty.
- Wyobrażam sobie. - Pokręciłem głową, łącząc się z kolegą w bólu.
Karol był mężczyzną niezwykle honorowym, w czasie poprzednich rozwodów opuszczał swoje byłe już małżonki, tak jak stał, czyli goły i w skarpetkach. Zostawiał mieszkania, domy, samochody i pełne konta. Po czym znowu się zakochiwał, budował, meblował, dorabiał, ustawiał, inwestując wszystkie siły i środki w nowy związek. Niestety, po chwili znów opuszczał kolejną panią w samych skarpetkach. I tak w koło Macieju. Podobno są takie ptaki, które z wielkim zapałem odbywają taniec godowy, i natychmiast zabierają się do wicia gniazda, ale już składanie i wysiadywanie jaj zupełnie ich nie interesuje. I właśnie do tego gatunku należał Karol. Ale, broń Boże, nie był kukułką, która podrzuca innym własne jaja, a już z całą pewnością nigdy nie próbował uszczknąć czegoś na sępa.
W stałym układzie czuł się jak czyżyk w klatce, dlatego przeważnie chwytał za ogon przynajmniej dwie sroki. I z tego powodu co jakiś czas wywijał życiowego orła.
- Przemyśl to jeszcze - zasugerowałem.
- Co tu myśleć, żenię się i koniec - wypalił Karol.
- Chłopie, w końcu się zdecyduj, żenisz się czy rozwodzisz?
- Oczywiście się rozwodzę, a właściwie to się żenię.
Zgłupiałem. Na urżniętego nie wyglądał, świrem nigdy nie był, naćpał się czegoś czy co? Patrzyłem na niego wzrokiem domagającym się jakiegoś logicznego wyjaśnienia.
- Znaczy, zdecydowanie biorę rozwód.
- To już lepiej.
- Po to, żeby się ożenić - wycedził z uśmiechem.
- Siódmy raz. Gratuluję z całego serca.
- A jest czego. - Nastroszył piórka.
Następnie dosyć malowniczo opisał mi przyszłą małżonkę. Z tego, co mówił, stanowiła idealne połączenie Sandry Bullock, Klaudii Shiffer, Kim Basinger i Pameli Anderson. No, może miała ciut lepszy biust. Intelektem biła na głowę wszystkie znane mi noblistki, a fakt, że była od niego o połowę młodsza, nie miał żadnego znaczenia.
Najśmieszniejsze, że trzy lata temu o swojej obecnej małżonce mówił dokładnie to samo.
- Ale zmieńmy temat - zaproponował nagle Karol.
- Właśnie - podchwyciłem. - Stary, dzięki za to, co zrobiłeś dla tego biednego psiaka.
- Znalazł się właściciel? - ożywił się.
- Niestety, nie.
- Szkoda. Widzisz - zaczął Karol - kiedy rozmawialiśmy ostatnio, niewiele o briardach wiedziałem, całe życie hodowałem sznaucery. Ale w związku kynologicznym mam kumpla, który zajmuje się tą rasą. Odwiedziłem jego hodowlę koło Milanówka i jestem absolutnie zauroczony tymi psami.
Karol zaczął opowiadać, a ja słuchałem go jak przysłowiowa świnia grzmotu, gdyż o psach wiedział wszystko, a do tego mówił niezwykle ciekawie i z ogromną pasją.
- Początki hodowli briarda giną w mrokach historii. Średniowieczne legendy przedstawiają go jako niezwykle mądrego, wiernego i dzielnego psa. Jedna z nich opowiada o tym, jak ulubiony dworzanin Karola V został skrytobójczo zamordowany przez zazdrosnego rycerza. Dworzanin ów imieniem d'Aubry był właścicielem wielkiego płowego briarda. Wierny pies odnalazł grób swojego pana, pochwycił ślad złoczyńcy, który doprowadził go na dwór królewski. Tam wywęszył podstępnego mordercę i rzucił mu się do gardła. Zbrodnia została wykryta, a Karol V był tak wzruszony wiernością i odwagą psa, że w lesie Bondy postawił mu pomnik. Dzisiejszy briard, czyli długowłosy owczarek francuski, to niezwykle wszechstronny pies. Wykorzystywany jest w policji do obrony i tropienia. Dzięki temu, że świetnie pływa, często jest szkolony do ratowania tonących. W czasie pierwszej wojny armia francuska używała go jako psa sanitarnego i łącznościowego. Z powodzeniem radzi sobie z odnajdywaniem zasypanych osób, potrafi wykrywać narkotyki i ścigać przestępców. Charakter niezwykle zrównoważony, uwielbia dzieci i jest absolutnie oddany rodzinie. Nigdy nie atakuje bez powodu. Jakby tego było mało, jest psem posiadającym niesamowity wdzięk i urodę.
Karol porwał mnie swoją opowieścią. Słuchając go, cały czas widziałem w myślach biedną, połamaną sukę leżącą pod kroplówką na niewielkim materacu.
- Z tego, co mówisz, to jakiś chodzący psi ideał - wydukałem wzruszony.
- A żebyś wiedział. - Pokiwał głową Karol.
- Wiesz, ile razy przyjdę do lecznicy, ona mnie rozpoznaje, wita się ze mną jak ze starym znajomym. Nie uwierzysz, ale kiedy tylko wyszła ze śpiączki, polizała moją rękę, dla ciebie to pewnie normalka, ale ja czułem, jak stado mrówek przelatuje mi po całym ciele.
- Co z nią teraz będzie? - spytał poważnie Karol.
- Może ją ktoś zaadoptuje, a jeśli nie, to chyba pójdzie do schroniska.
- Szkoda.
- Mnie to mówisz.

* * *

Wróciłem do domu w podłym nastroju. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Chodziłem bez celu po pokoju, odpalając jednego papierosa od drugiego. Myślałem. A właściwie toczyłem wewnętrzną batalię. W końcu nie wytrzymałem i złapałem za telefon. Odebrała żona Karola. Prawdę mówiąc, to się pogubiłem, czy to już była żona czy jeszcze obecna? Zresztą, co za różnica, w końcu każda obecna żona Karola za chwilę zostanie byłą. Najważniejsze, że po chwili słuchawkę podniósł pan domu.
- Weź ją! - wypalił bez namysłu.
- Słucham? - Nie bardzo wiedziałem, czy mówi do mnie czy do obecnej byłej żony, a może byłej obecnej…
- Weź ją - powtórzył, nie pozostawiając żadnych wątpliwości.
- Ale kogo? - spytałem.
- Sukę! Weź tego briarda. Przecież dzwonisz do mnie, żeby zapytać, co masz robić.
- Ale… Skąd wiesz?
- Bo znam cię od piętnastu lat i widzę, jak cię to męczy. Bierz ją, przecież tego chcesz.
- Ale… - próbowałem się bronić - przecież ja nigdy nie miałem psa, co tam psa, nigdy nie miałem nawet akwariowej rybki. Karol, stworzenie wymaga, żeby poświęcić mu czas, potrzebuje opieki, fachowego podejścia, a ja nie mam o tym pojęcia, w dodatku nigdy nie ma mnie w domu.
- Nie szukaj usprawiedliwień, chociaż raz przestań kalkulować i zrób to, co dyktuje ci serce.
- A jak sobie nie poradzę?
- Jeśli się zdecydujesz, z mojej strony możesz liczyć na absolutnie każdą pomoc. Wszystkiego cię nauczę. Będę na każdy gwizdek, choćby i w środku nocy.
- Czy ja wiem. - Udawałem, że się łamię, choć tak naprawdę decyzję podjąłem, zanim podniosłem słuchawkę telefonu, bałem się jedynie jej skutków. - Ta suka chyba rzeczywiście mnie potrzebuje.
- To prawda, ona cię potrzebuje - stwierdził Karol - ale jeszcze bardziej ty potrzebujesz jej.
Wtedy nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, co miał na myśli. Istotnie, nie ona mnie, ale to ja jej potrzebowałem. Jednak po kolei.

* * *

Od rozmowy z Karolem nie minęło jeszcze pół godziny, kiedy niczym burza z piorunami wpadłem do pogotowia Animalsów. Przecisnąłem się obok bernardyna i jego właściciela i ruszyłem w stronę gabinetu. Nie zdążyłem otworzyć drzwi, a już wypaliłem:
- Pani doktor, przyszedłem adoptować psa.
Za biurkiem siedział brodaty facet w okularach i mimo że miał na sobie fartuch, nie przypominał pani doktor. Co więcej, patrzył na mnie jak na idiotę. Szybko się pohamowałem, przeprosiłem za najście i wytłumaczyłem, o co mi chodzi.
- Przykro mi - odezwał się doktor - ale się pan spóźnił.
- Jak to spóźnił? - Nie bardzo rozumiałem.
W drzwiach pojawiła się moja pani doktor.
- To prawda - powiedziała. - Przed chwilą briarda zabrał cukiernik z Otwocka.

* * *

Dwie godziny później znowu byłem pod lecznicą. Zdążyłem wyłączyć silnik, gdy zauważyłem panią doktor, która po skończonym dyżurze zmierzała w stronę samochodu. Mój widok zdecydowanie ją zaskoczył.
- Jeszcze pan tu jest? Panie Wojtku, strasznie mi przykro, że tak się stało. Że też nie mógł się pan zdecydować trochę szybciej. - Zrobiła zawiedzioną minę. - Już wtedy, gdy ją operowaliśmy, pomyślałam sobie, że ten pies powinien być pana, powiem więcej, przywiązałam się do tej myśli. Szkoda…
- Mam ją - powiedziałem, robiąc sprytną minę.
Pani doktor zamieniła się w słup soli i patrzyła na mnie jak na wariata.
- No, mam ją - powtórzyłem.
- Mówi pan o psie? - spytała ostrożnie.
- O tym samym, którym się pani tak fantastycznie opiekowała. Jest w samochodzie.
Nie uwierzyła mi. Niepewnie skierowała się w stronę auta i otworzyła drzwi mercedesa. Na tylnym siedzeniu leżała duża włochata kula, z której wystawał tylko język i merdający ogon. Lekarka przez chwilę głaskała i przytulała briarda, a kiedy się odwróciła, łzy płynęły jej po policzkach.
- Panie Wojtku - domagała się wyjaśnień - ale jakim cudem?
Stałem szczęśliwy jak nigdy dotąd, a gęba śmiała mi się od ucha do ucha.
- Powiedzieliście, że zabrał ją cukiernik z Otwocka, a myśli pani, że ilu jest cukierników w Otwocku?
- Nie mam zielonego pojęcia - wychlipała.
- Słownie jeden. Dwadzieścia minut po wyjściu od was parkowałem u niego pod domem.
- I co, tak od razu oddał panu psa?
- Nie, nie, nie… Najpierw musiałem się sporo nagadać.
- Co mu pan powiedział?
- Prawdę!
- To znaczy?
- Że jak potrąciłem psa, to odjechałem, że po dwóch kilometrach zacząłem mieć wyrzuty sumienia, a po pięciu coś kazało mi zawrócić. Opowiedziałem, jak umazany po szyję krwią przyniosłem go do pani gabinetu, jak pomagałem przy operacji, jak z niecierpliwością czekałem, aż się obudzi ze śpiączki. Mówiłem, jaką walkę stoczyłem, żeby przyznać się przed samym sobą, że ten pies jest dla mnie bardzo ważny, mimo że do tej pory starałem się żyć wygodnie i bezproblemowo. Jak lizał moją rękę i jak dzięki niemu inaczej zacząłem patrzyć na świat. Wreszcie powiedziałem, jak bardzo chcę go mieć i jak bardzo się tego boję, ponieważ posiadanie psa wywraca moje życie do góry nogami.
Spojrzałem na panią doktor, płakała. Ostrożnie przytuliłem ją do swojego ramienia, ocierając wolną ręką łzy. Na tylnym siedzeniu mercedesa czarna, włochata kula radośnie zaskomlała.