Zauroczona

  • szt.
  • Cena katalogowa: 29,90 zł
  • Rabat: -14,95 zł (50 %)
  • 14,95 zł

Czy zrobisz wszystko, by spełnić swoje marzenia?
Alice wie, że powinna być szczęśliwa.
Ma w końcu przystojnego męża, piękny dom, należy do prawie wszystkich ekskluzywnych londyńskich klubów. Cóż z tego, że z coraz większym trudem udaje jej się ignorować krążące po mieście plotki o słabości jej małżonka do innych kobiet? I czy ma znaczenie, że musiała zrezygnować ze swoich marzeń o krytym strzechą domku w Cotswolds i cichym, spokojnym życiu na wsi w otoczeniu gromadki dzieci i zwierząt? Przecież i tak cały świat żyje w przekonaniu, że wszystko, co ją spotkało, to właśnie spełnienie wszelkich marzeń.
Gdy jednak przez brak rozwagi Joe zmuszeni są przenieść się do Nowego Jorku, w Alice budzi się nadzieja, że być może oto trafia się okazja, by zacząć wszystko od początku. A kiedy w Connecticut znajdują piękny stary dom, Alice wprost nie posiada się z radości - przez jakiś czas oboje z Joe szczęśliwi są jak nowożeńcy. Wkrótce jednak Joe znowu zaczyna wracać późno, lub znikać nie wiadomo gdzie i Alice nagle odkrywa, że cnotliwi z pozoru mieszkańcy Connecticut w rzeczywistości aż nadto chętnie korzystają z każdej nadarzającej się okazji do uprawiania pozamałżeńskiego seksu.
Jak Alice powinna postąpić? Uwielbia swój uroczy dom w New England, a Joe nadal jest tym mężczyzną, którego pragnie: przystojnym, dobrym, odnoszącym sukcesy. Lecz jest przy tym beznadziejnie, chorobliwie wręcz niewierny. Czy powinna zostać i walczyć o niego, czy też raczej spuścić pokornie głowę i poszukać nowego życia?

Rok wydania: 2005
Stron: 360
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 16
Tłumacz: Katarzyna Petecka- Jurek

Fragment tekstu:

Dla Tabithy Faye, która z każdym dniem oczarowuje mnie coraz bardziej…

 

Prolog

Jest to opowieść o Alice Chambers, która przeprowadziła się do domu niegdyś należącego do pisarki Rachel Danbury i która przy tej okazji dowiedziała się czegoś o sobie, o swoim małżeństwie i o tym, co znaczy kochać. I która zmieniła swoje życie.
Pod koniec lat trzydziestych ubiegłego wieku pisarka Rachel Danbury przeniosła się do miasta o nazwie Highfield. Wiele lat po tym, jak Scott i Zelda Fitzgeraldowie spędzili lato w pobliskim Westport, Rachel stała się częścią tętniącej życiem artystycznej społeczności byłych mieszkańców Manhattanu, w ucieczce na przedmieścia starających się odnaleźć uroki przepełnionego ciszą i spokojem życia.
Napisała dwie powieści, które przeszły bez echa, lecz trzecia, Kręta droga, wywołała wielki skandal, zmuszając ją do ucieczki z ukochanego miasta tam, gdzie nikt nie wiedział, kim była.
Stało się tak, ponieważ Rachel Danbury napisała o swoim życiu. Opisała swoje małżeństwo, swego uganiającego się za kobietami męża Jeffersona i swoją miłość do mężczyzny o nazwisku Edward Rutherford.
Napisała o Highfield, małym miasteczku w Connecticut, i o mieszkających w nim ludziach, którzy uważali, że łączy ich przyjaźń. Miasteczko i jego mieszkańców ukazała z pełnym ciepła humorem, niestety jednak nad wyraz celnie, a oni nigdy nie wybaczyli jej zdrady.
Rachel Danbury starała się ignorować niewierność swego małżonka. Wmawiała sobie, że po prostu jest mężczyzną o wyjątkowym, nieodpartym wręcz uroku osobistym, gdy jednak wdał się w romans z niejaką Candice Carter, byłą gwiazdką wytwórni Paramount i właścicielką teatru miejskiego, nie mogła dłużej udawać, że o niczym nie ma pojęcia.
Pocieszenia i zemsty poszukała w ramionach Edwarda Rutherforda, sąsiada, zawsze miłego i chętnego do pogawędki, lecz nic poza tym - póki Rachel skutecznie nie postanowiła go uwieść.
I stało się, że Rachel i Edward zapałali do siebie uczuciem. Nadszedł wreszcie moment, gdy Rachel musiała dokonać wyboru pomiędzy miłością, która znaczyła dla niej więcej niż wszystko dotąd w życiu, a mężem.
Wybrała męża.
Odtąd aż do końca swoich dni nauczyła się przymykać na wszystko oko. Nauczyła się gasić światło w sypialni, starając się jednocześnie nie zwracać uwagi na fakt, iż jej męża przy niej nie ma, i nie zastanawiać się, gdzie i z kim może właśnie przebywać.
W latach czterdziestych historia Rachel i Jeffersona stała się znana w całej Ameryce. W Highfield wszyscy znali uczestników dramatu i przez długie lata mówiło się, że dom, w którym Rachel i Jefferson mieszkali - nawet gdy Rachel już go sprzedała - jest przeklęty. Czy historia może się powtarzać? Dom kilkakrotnie zmieniał właścicieli, aż wreszcie zamieszkali w nim Alice i jej rozpustny mąż Joe.
I tu właśnie rozpoczyna się historia Alice.


1

24 grudnia 1996
Alice z głośnym westchnieniem otwiera szafę i wyjmuje z niej suknię. Ostrożnie kładzie ją na łóżku, obok starannie układa pantofle, welon, pończochy i podwiązki, wciąż nie mogąc uwierzyć, że za kilka zaledwie godzin wszystko to nałoży na siebie. Za kilka zaledwie godzin zostanie oblubienicą Joe.
- Oto kroczy panna młoda - nuci sama do siebie, drobnym, posuwistym kroczkiem zmierzając przez przedpokój do kuchni, by zaparzyć sobie kolejną kawę. Choć żołądek ma ściśnięty ze strachu, uśmiech nie znika jej z twarzy. Mimo że adrenalina aż w niej buzuje, jest przekonana, że musi ratować się kawą, bo inaczej zaśnie, poprzedniej bowiem nocy prawie nie zmrużyła oka. Lada moment powinna zjawić się Emily, jej druhna, i wreszcie będzie miała z kim dzielić swoje podekscytowanie.
Wraca do sypialni i przez chwilę przygląda się sukni. Choć sama wybrałaby chyba inną, nie może zaprzeczyć, że jest naprawdę piękna, elegancka, niesamowicie wręcz gustowna.
Alice zawsze sądziła, że będzie miała wesele na wsi. Marzyła, jeszcze jako mała dziewczynka, o kamiennym kościółku, do którego wkroczy przez białą drewnianą furtkę, w zwiewnej kobiecej sukience, ze świeżymi kwiatami we włosach i pękiem własnoręcznie zebranych białych stokrotek. Pan młody w zasadzie był nieważny: jej marzenie kończyło się u wejścia do kościoła, wie jednak, że nigdy nawet jej się nie śniło, iż jej wybranek będzie tak przystojny i wspaniały jak Joe.
Na uniwersytecie, gdy do późnej nocy wraz z Emily dyskutowały o swoich rycerzach w lśniących zbrojach, Alice niezmiennie twierdziła, że jej wymarzony mężczyzna będzie prawdopodobnie artystą, rzemieślnikiem albo ogrodnikiem. Zawsze się przy tym śmiała, podobnie jak śmiała się, mówiąc, że przecież i tak nie ma szans na żaden trwały związek, o małżeństwie nie wspominając, zważywszy na to, że w owym czasie najdłużej udało jej się być z mężczyzną trzy tygodnie.
Zanim zaś spotkała Joe, jej nadłuższy związek trwał trzy miesiące.
- Kiepski wynik - jęczała, gdy wraz z Emily planowały, jak to będą się razem starzeć.
- To o niczym nie świadczy - uspokajała ją Emily. - Kiedy go wreszcie znajdziesz, będziecie małżeństwem aż do grobowej deski. A ja? Na pewno rozwiodę się po pół roku.
Alice roześmiała się wtedy, w duchu jednak żałując, że nie jest choć trochę do Emily podobna, do Emily, która za nic nie chciała się ustatkować, flirtowała z zapamiętaniem, zmieniała chłopaków jak rękawiczki, z uporem twierdząc, że stałe związki wywołują u niej ciężką alergię.
Wesele zaplanowano na wsi, z gromadką brzdąców (miała nadzieję, że gdy w końcu będzie wychodzić za mąż, jeśli będzie wychodzić za mąż, ktoś skądś zorganizuje uśmiechnięte małe dzieci), które krocząc za nią kościelną nawą, usypywać będą dywan z różanych płatków.
Widziała morze słomianych kapeluszy i kwiecistych sukien, i promienie słońca ogrzewające jej nagie ramiona, gdy opuszczać będzie kościół wsparta na ramieniu swojej drugiej połowy.
Kiedy Joe jej się oświadczył, opowiedziała mu o swoim wymarzonym ślubie, na co on uśmiechnął się pobłażliwie i powiedział, że to urocze, ale oni nie mogą przecież pobrać się na wsi, skoro oboje mieszkają w Londynie, a poza tym, czy nie jest jednak skłonna zgo- dzić się z nim, iż śluby w zimie są o wiele bardziej eleganckie? Nie była skłonna, czuła jednak, że powinna, bo w końcu to Joe pła- cił za wszystko. Rodzice Alice byli bez grosza przy duszy, a Joe zde- cydowany był na ślub, który według niego przystoi szefowi działu opieki medycznej Fuzji & Zakupów w Godfrey Hamilton Saltz.
Do kościoła pojadą wspaniałym starym bentleyem (żegnajcie, konie z Shire i uroczy powozie), ona wystąpi w prostej, lecz eleganckiej kreacji (do widzenia, długa, kremowa, zwiewna suknio), a jeden z jego przyjaciół, który był jubilerem, pożyczy jej olśniewającą diamentową tiarę (bywajcie, świeże kwiaty).
I tak Alice krok po kroku planowała własny ślub, kiedy jednak Joe dowiadywał się o podjętych przez nią decyzjach, za każdym razem musiała dzwonić do florystów, krawców, fotografów, by ich zawiadomić, że właśnie rozmawiała z narzeczonym i plany uległy zmianie. Chyba nie będą mieli nic przeciwko temu, upewniała się, że zamiast pięknych fioletoworóżowych tulipanów i hortensji będą ciemnoczerwone róże i jagody, a miejsce sukni z tiulową spódnicą, której pozazdrościliby jej w Jeziorze łabędzim, zajmie obcisła, wąska suknia z długimi, bufiastymi rękawami i narzutką (Joe przejrzał kilka czasopism z modą ślubną i pokazał jej, w czym według niego wyglądać będzie odpowiednio), i naprawdę ogromnie jej przykro, ale nie będzie zabawnych, swobodnych zdjęć, lecz oficjalne, grupowe, zrobione podczas przyjęcia.

Alice wypija kawę i szybko, ukradkiem spogląda w wiszące w przedpokoju lustro, by znaleźć w nim potwierdzenie tego, o czym i tak dobrze wie: że głębokie, ciemne wory pod oczami wywołane napięciem ostatnich godzin to nie tylko czczy wymysł starych mężatek. Alice przez całą noc wierciła się i przewracała z boku na bok, nękana napadami strachu i mdłości, tłumacząc sobie, że przecież to czysta głupota. Czyż nie jest najszczęśliwszą dziewczyną pod słońcem? Która kobieta nie chciałaby wyjść za Joe? Joe o ujmującym uśmiechu i nieodpartym uroku? O szerokich barach i zabawnym poczuciu humoru? Joe, który mógł mieć dosłownie każdą, ale wybrał Alice. Alice!
Mężczyźni w rodzaju Joe na ogół nie patrzą na kobiety takie jak Alice, a jeśli im się zdarzy, to jest to jedno szybkie, pełne zaciekawienia spojrzenie, po którym następuje natychmiastowe lekceważenie, bo wszystkie Alice tego świata nie mają mężczyznom w stylu Joe nic do zaoferowania. Jako jedyne dziecko uwielbiających go rodziców wyrósł w przekonaniu, że jest bogiem (wina mamusi); w wierze, że każda kobieta musi się w nim zakochać (wina mamusi); przeświadczeniu, iż życiową rolą kobiety jest spełnianie wszystkich jego zachcianek (tu znowu podziękowania należą się mamusi).
Nawet dzisiaj, w dniu swojego ślubu, Alice czuje, że musi się uszczypnąć. Trzydziestoletnia, przyzwyczajona do tego, że nieustannie zakochiwała się w facetach, którzy nawet jej nie zauważali, tak naprawdę nigdy nie wierzyła, że kiedykolwiek znajdzie drugą połowę. Cóż z tego, że wymarzyła sobie swój ślub, skoro w skrytości ducha i tak żywiła przekonanie, iż jako wystrojona w kimono stara panna dożyje starości w towarzystwie kotów, otaczając się ekscentrykami i żyjąc życiem swoich młodszych, piękniejszych przyjaciółek.
Alice od początku uważała się za raczej brzydką. Wszyscy znajomi myśleli o niej podobnie. Na podwórku była zawsze tą nieśmiałą, myszowatą dziewczynką, do drużyny wybieraną na końcu i to tylko dlatego, że poza nią była jeszcze Tracy Balcombe, a Tracy Balcombe miała płaskostopie i śmierdziała.
Alice była zawsze na końcu, bo po prostu nikt jej nie zauważał. W czwartej klasie zasłużyła sobie na wymawiany ze złośliwością przydomek Ściana, co jej jednak nigdy specjalnie nie przeszkadzało. Nawet się cieszyła, że zlewa się z tłem, gdyż w ten sposób mogła obserwować innych i nie niepokojona przez nikogo myśleć sobie swoje.
Nadszedł jednak czas, gdy zaczęli interesować ją chłopcy. Dotąd wystarczały jej konie, których fatalnie narysowane łby wypełniały jej brudnopis obok serduszek z napisami, że Alice kocha Betsy i Betsy dla Alice, marzenia zaś ograniczały się głównie do wizji Betsy i Alice w wielkim stylu odnoszących zwycięstwo w zawodach hippicznych.
Jednakże pewnego ranka czwartoklasistki obudziły się i odkryły szalejącą w ich ciałach burzę hormonów, Alice zaś zauważyła, że Betsy coraz mniej miejsca zajmuje w jej marzeniach, wypierana przez obraz wytartych dżinsów i czarującego uśmiechu na- leżących do chłopca o imieniu Joe, ze szkoły męskiej za rogiem.
Jeździli tym samym autobusem i Alice całymi godzinami wystawała obok kiosku z gazetami, czekając, aż zjawi się Joe. Stała za nim i wpatrywała się w tył jego głowy, modląc się, by ją zauważył, i chociaż raz czy dwa najwyraźniej wyczuł jej spojrzenie i odwrócił się, spoglądając na nią, było jasne, że nie wzbudzała w nim najmniejszego zainteresowania, bo zaraz wracał do rozmowy z kolegami.
Z czasem nabrało to cech swoistego rytuału. Jako dwudziestolatka Alice zadurzała się w mężczyznach, którzy jej nie zauważali. W silnych, przystojnych, pewnych siebie mężczyznach. Mężczyznach, którzy przez życie kroczyli bez wahania, czego Alice zupełnie nie potrafiła, łudziła się jednak, że przynajmniej jakaś część tej umiejętności udzieli się i jej, pod warunkiem, że zbliży się do nich wystarczająco, co jednak nigdy nie następowało.
Aż ponownie spotkała Joe.
Znała go od lat. W szkole przyjaźnił się z Tyem, jej starszym bratem, i był jednym z chłopaków, w których szaleńczo i beznadziejnie się kochała. Pamiętała, jak przyglądała mu się, gdy w miejscowej dyskotece rozmawiał z najładniejszą dziewczyną ze szkoły, jak śmiał się do niej, nachylając się, by ją pocałować, a później ujął ją za rękę i poprowadził do drzwi.
Krążyła plotka, że odprowadził ją do domu, pocałował na dobranoc, a po godzinie wspiął się do jej pokoju po rynnie i pozbawił dziewictwa. W ten sposób powstawały legendy, a Joe - już wtedy - był legendą. W wieku czternastu lat chodził z dwudziestoletnią Dunką, która jako au-pair pracowała w sąsiedztwie. Według innych chłopaków wyglądała jak skrzyżowanie Farrah Fawcett z Jerry Hall.
Joe miał na sumieniu tysiące złamanych nastoletnich serc, a Alice i Emily godzinami dyskutowały o tym, jak to szczerze go nienawidzą, w skrytości ducha zaś marzyły, by któregoś dnia i na nie zwrócił uwagę.
I nagle któregoś dnia rozległ się dzwonek do drzwi. Alice pobiegła otworzyć, nieomal mdlejąc, gdy okazało się, że na progu stoi Joe we własnej osobie. Jej piętnastoletnie serce zdradziło ją, barwiąc policzki szkarłatnymi rumieńcami.
Joe, wyraźnie rozbawiony, uniósł brew. Co prawda Alice zupełnie nie była w jego typie, ale lubił obserwować, jakie wrażenie wywiera na kobietach. Dodawało mu to pewności siebie, czuł się bezpiecznie, nie widział też nic złego w tym, by dla zabawy nieco ją ośmielić.
- Witaj, siostro Tya - pwiedział z uśmiechem cichym, zalotnym tonem. - Wyglądasz prześlicznie. Czyżbyś się dokądś wybierała?
Z rozbawieniem przyglądał się, jak rumieniec na jej twarzy pogłębia się, a ona nie jest w stanie wydusić z siebie ani słowa. W końcu udało jej się coś wybełkotać, a gdy pojawił się Ty, uciekła spłoszona.
- Cześć, Joe - powiedział jej brat, chwytając płaszcz. - Mam nadzieję, że nie zawracasz mojej siostrze głowy.
Roześmiali się obaj, bo już sam pomysł wydał im się co najmniej idiotyczny, i wyszli, znikając za furtką.
Alice jednak była jak w gorączce. Natychmiast zadzwoniła do Emily, która od razu przybiegła, by obie mogły bez końca analizować, badać i rozkładać na czynniki pierwsze każde słowo. Zamknęły się w pokoju Alice, gdzie rozwalone na pufach piszczały z podniecenia, wciąż od nowa roztrząsając znaczenie jednego zdania, które Joe wypowiedział, i starając się domyślić, o co też mogło mu chodzić.
- Powiedz mi jeszcze raz - błagała Emily. - Powtórz, jak ci powiedział: "Wyglądasz prześlicznie".
Ułożyły plan działania. Ze szczegółami opracowały, co Alice powie Joe, gdy znowu się z nim zobaczy, jakiego użyje tonu, w co się ubierze, gdy razem się dokądś wybiorą, ponieważ nie było żadnych, najmniejszych wątpliwości, że jest nią zainteresowany. Jedynym problemem było, czy już na pierwszej randce Alice pozwoli mu przejść z bazy pierwszej do drugiej.

Joe nigdy więcej nie zwrócił na Alice uwagi.

Czternaście lat później Alice była właścicielką dobrze prosperującej firmy cateringowej. W końcu jakoś udało jej się zapomnieć o Joe, zdać maturę, pójść do college'u, a potem na dwuletni kurs gotowania. W wieku dwudziestu dziewięciu lat zatrudniała trzy osoby, które pomagały jej przygotowywać i podawać wykwintne kolacje na zamówienie kobiet, zbyt zajętych lub zbyt leniwych, by robić to osobiście.
W czasie tych przyjęć Alice trzymała się na uboczu. Uwielbiała przygotowywać posiłki, kiedy jednak pomocnice podawały kanapki i koktajle, sama zostawała w kuchni, gdzie pilnowała, żeby nic się nie przypaliło. Bywało, że na wyraźne życzenie pana lub pani domu wyłaniała się z niej, by przyjąć wyrazy uznania, co czyniła niechętnie, lecz z wdziękiem, walcząc z niesfornymi lokami wymykającymi się spod gumki spinającej je w koński ogon i rozdając wizytówki.
W Kensal Rise miała niewielkie mieszkanie z dużą kuchnią, dwa koty, Molly i Paolo, i wiodła skromne życie towarzyskie, które zawdzięczała po części sukcesowi swojej firmy, po części zaś wrodzonej nieśmiałości.
Ostatnio związana była - przez trzy miesiące - z aktorem o imieniu Steve, lecz trzy miesiące masowania mu spiętych mięśni karku sprawiły, iż znajomość zaczęła jej ciążyć, i ucieszyła się, gdy w końcu po którymś przesłuchaniu udało mu się złapać trzymiesięczny kontrakt w Manchesterze. Przyrzekli sobie pozostawać w kontakcie, ona obiecała go odwiedzić, wiedziała jednak, że to tylko czcze słowa.
Stała właśnie w kuchni, o jakiej zawsze marzyła, w piwnicy wielkiego domu w Primrose Hill, teraz już doprowadzonej do pierwotnego idealnego stanu, z talerzami w zmywarce, kryształowymi kieliszkami schnącymi na suszarce koło zlewu i naczyniami na zapiekankę wymytymi i spakowanymi w bagażniku jej samochodu.
Goście popijali kawę i delektowali się petits fours domowej roboty, a Alice żegnała się z dwoma dziewczętami, które jej pomagały, wiedząc, że pozostało już tylko umyć filiżanki po kawie, z czym doskonale może poradzić sobie sama.
- Och, koniecznie musicie poznać Alice. - Usłyszała zbliżający się na schodach stukot wysokich obcasów pani domu. - To istny anioł i gotuje fantastycznie. A poza tym - głos gospodyni opadł o jakąś oktawę lub dwie - w porównaniu z innymi jest naprawdę niedroga.
"Bodaj cię" - pomyślała Alice. "Pora podnieść ceny". Chwyciła ścierkę, by wyglądało, że jest zajęta, i z wystudiowanym, promiennym uśmiechem, który miał zachęcać potencjalnych klientów, słysząc kroki już w kuchni, zaczęła szybko polerować granitowe blaty.
- Witaj, Alice. - Ten głos poznałaby zawsze i wszędzie.
- Cześć, Joe - odparła, czując, jak jej uśmiech zastępuje głęboki, purpurowy rumieniec.

Joe podszedł, by przywitać się ze swoimi drużbami, którzy zgromadzili się wokół niego konspiracyjnie.
- No i?
- Zrobiłeś to?
- Była tego warta?
- Mogłeś się jej oprzeć?
- Do cholery, musiała być warta za tę kasę, jaką musieliśmy zapłacić.
- Nie wiedzieliśmy, czy starczy ci energii.
- No, Joe, nie bądź taki tajemniczy. Jaka była? Uległeś jej?
Joe uśmiecha się błogo i unosi rękę, by uciszyć tłumy.
- Chłopcy - powiada, podczas gdy oni czekają, wstrzymując oddech. - Dzisiaj się żenię. Okażcie odrobinę szacunku.
- Porozmawiajmy poważnie - mówi Adrian, jego świadek, i obejmując Joe ramieniem, odciąga go od reszty kumpli. - Panienka kosztowała majątek i po prostu chcemy wiedzieć, czy twoja forsa nie poszła na marne.
- Chyba chciałeś powiedzieć: czy twoja forsa nie poszła na marne? - uśmiecha się Joe.
- No dobra, niech ci będzie. Zrobiłeś to?
- Zapewne chodzi ci o to, czy ją faktycznie zerżnąłem?
- Nie. - Adrian kręci głową. - Znam cię od jedenastego roku życia. Jasne, że ją zerżnąłeś. Chcę wiedzieć, czy nasza forsa nie poszła na marne?
Joe poprzysiągł sobie, że czasy uganiania się za spódniczkami ma już za sobą i że odtąd będzie wierny, czym ogromnie rozbawił swoich przyjaciół. Dzień wcześniej, podczas wieczoru kawalerskiego, koledzy zamówili dla niego luksusową call-girl, która miała na niego czekać w limuzynie. Jak powiedzieli, chcieli w ten sposób sprawdzić, czy rzeczywiście zamierza dotrzymać obietnicy.
- Sami się przekonacie, zdam ten test - oświadczył im z niezachwianą pewnością, gdy zdradzili mu swoje plany, i faktycznie, po kilku drinkach podszedł do czekającej limuzyny z twardym postanowieniem, iż powie panience: dziękuję, ale nie. W samochodzie powitała go grzywa złocistoblond włosów, dokładnie takich, jakie uwielbiał, niebotyczne nogi i nadzwyczaj obiecujący dekolt.
- Jasna cholera - jęknął, wsiadając do samochodu. - A co tam, ten ostatni raz mogę chyba zaszaleć.
Była to długa, niesamowita, wyjątkowa noc. Rano obudził się w hotelu Sanderson, dręczony koszmarnym poczuciem winy, kiedy jednak miękka dłoń zaczęła z wolna pieścić jego udo, pomyślał sobie, że jeden poranny numerek i tak nie zrobi już żadnej różnicy. W końcu dziewczyna najwyraźniej dostała kasę za całą noc. A poza tym to tylko seks.
I Alice nigdy o niczym się nie dowie.
- No więc jak? Forsa poszła na marne czy nie? - nalegał Adrian.
- To była wysoka na metr osiemdziesiąt Rosjanka o włosach blond, z figurą, której Lara Croft mogłaby jej tylko pozazdrościć, i z ustami, które ani przez chwilę nie odpoczywały. I co t y na to?
Adrian zgina się wpół i jęczy z zazdrości.
- Kurwa - cedzi przez zaciśnięte zęby. - Wiedziałem. To znaczy, że to była najlepsza noc w twoim życiu?
- Adrian! Błagam! - Joe udaje święte oburzenie. - Najlepsza noc w życiu czeka mnie dopiero dzisiaj.
- No dobra, więc to była druga najlepsza? - Adrian szczerzy się w uśmiechu.
- Można tak powiedzieć. A już ten numerek, który Swietłana zafundowała mi na koniec, to był istny majstersztyk.
- Swietłana? - Adrian parska śmiechem. - To jej prawdziwe imię?
- Wiesz co? - mówi Joe nonszalancko, obracając się ku wejściu do kościoła. - W sumie guzik mnie to obchodzi.

Joe nigdy nie sądził, że któregoś dnia się ożeni. Życie stuprocentowego kawalera bardzo mu odpowiadało, kiedy jednak stuknęła mu trzydziestka, zaczęły go nachodzić myśli, że miło byłoby mieć kogoś na stałe, kogoś, kto czekałby na niego w domu, troszczył się o niego.
Problem w tym, że wszystkie dziewczyny, z którymi się spotykał, nie były odpowiednimi kandydatkami na żonę. Owszem, prezentowały się wspaniale. Wysokie, olśniewające blondynki, czasem brunetki lub rude, zadbane do przesady, lecz tak zimne i oschłe, że czasem Joe bał się, iż jeśli zegnie je nie w tę stronę, po prostu pękną.
To były kobiety, które czekały na bogatych mężów, mających zapewnić im życie, do którego ich uroda je predestynowała. Nie pracowały zawodowo, wiadomości nie oglądały, jakby w obawie, że mogą się od nich zarazić jakimś paskudztwem, nie umiały gotować, nie sprzątały, w życiu nie zdarzyło im się niczego wyprasować ("Kochanie, gdyby Pan Bóg chciał, żebyśmy prasowały, nie wymyśliłby pralni chemicznej") i żywiły głęboko zakorzeniony strach, że zdarzy im się poślubić mężczyznę, którego nie będzie stać na "kobietę z klasą".
Od Joe oczekiwały pewnych, ściśle określonych rzeczy: kolacyjek w Ivy & Hakkasan, wyjść do Atticus & Home House, prezencików od Harveya Nicksa, w zamian oferując nieograniczony seks na najwyższym poziomie, zero stresów (te panienki dobrze wiedziały, że najlepszym sposobem na złowienie ryby jest luźne prowadzenie wędki) i stuprocentową zazdrość wszystkich jego znajomych. Dopiero gdy zaczynały napomykać o związku bardziej stałym, Joe w możliwie najmilszy sposób oznajmiał im, że było im razem cudownie, on jednak od początku wiedział, że nie są sobie przeznaczeni, po czym ruszał po kolejną zdobycz.
Wiedział, że nie chce żenić się z kobietą, która pragnie go jedynie ze względu na jego premie (choć ani jego wygląd, ani charakter nie pozostawiały nic do życzenia), tak jak i wiedział, że odpowiedniej kandydatki na żonę nie ma co szukać w modnych barach, restauracjach czy klubach, których był stałym bywalcem, lecz w lśniących blond włosach, nogach odzianych w pończochy od Woldorfa, biustach upchniętych w staniki La Perle, gdyż temu  po prostu nie potrafił się oprzeć.
I wtedy spotkał Alice. Alice, która oblewała się szkarłatem, gdy tylko wymówił jej imię, która pamiętała go ze szkoły, choć on jej sobie za nic w świecie nie potrafił przypomnieć. Alice o rozpuszczonych mysich włosach, bez śladu makijażu. Ubraną w tanie czarne legginsy i rozciągnięte, bezkształtne swetrzyska, skutecznie skrywające jej kształty. Normalnie kogoś takiego jak Alice nie zaszczyciłby nawet drugim spojrzeniem, lecz bawił go rumieniec, którym oblewała się za każdym razem, gdy na nią popatrzył, i ujmowała słodycz obca kobietom, do których przywykł.
Alice była słodka, była wdzięczna, a to sprawiało, że Joe czuł się dobry i szczodry niczym jakiś dobroczyńca. Nie oczekiwała od niego niczego poza tym, by przy niej był, a gdy jej to zapewniał, zdawało się, iż wprost nie posiada się ze zdziwienia, że pragnie być z dziewczyną taką jak ona.
Na dodatek bardzo szybko przekonał się, że w Alice drzemie wielki potencjał. Była uroczą dziewczyną, gotowała po prostu wyśmienicie i niewiele trzeba będzie wysiłku, by zaczęła wyglądać o niebo lepiej. Dzięki odpowiedniej diecie, zdolnemu fryzjerowi i nowej garderobie ani się obejrzy, jak stanie się zupełnie nową kobietą.

 


2

24 grudnia 2001
- Pomóc ci z tymi torbami, kochaniutka? - Taksówkarz udaje, że ma zamiar otworzyć drzwi, kobieta jednak go powstrzymuje.
- Nie, nie, proszę się nie kłopotać - uśmiecha się niespodziewanie ciepło (Bóg jeden wie, już on zna ten typ i może powiedzieć, że miał fart, jeśli usłyszał zwykłe "dziękuję", o uśmiechu nawet nie wspominając). - Poradzę sobie. Wesołych świąt! - Zbiera swoje pakunki i idzie ku drzwiom.
Taksówkarz chwilę jej się przygląda. Piękne nogi. Piękny uśmiech. Piękne włosy. Szkoda, że nie jest trochę młodszy. Ale widzieliście ten wielki kamień na jej palcu? I torebkę z aligatora, szykowną jak cholera i na pewno wartą majątek? Na dodatek mieszka w Belgravii*, słowo daję. Kręci głową, ruszając w stronę Lanesborough, gdzie ma nadzieję złapać jakichś bogatych turystów z Ameryki (dają takie napiwki, że warto poczekać).

Alice wbiega po frontowych schodach, otwiera drzwi i rzuca na podłogę torby, z ulgą zdejmując buty na obcasach.
- Cholerne szpilki od Jimmy'ego Choo - mruczy pod nosem, masując sobie śródstopie. Kamienne płytki na podłodze w holu przyjemnie chłodzą jej obolałe stopy. - Cholerne Beauchamp Place. Cholerne zakupy.
Z leżących u jej stóp toreb wyciąga przepięknie zapakowane pudełka z prezentami i nachyla się, by rozłożyć je pod ogromną choinką, odsuwając na bok białe kryształowe bombki, które zwisają z choinkowych gałęzi i zaczepiają o jej rozprostowane, rozświetlone pasemkami włosy.
W czasie ich pierwszych wspólnych świąt Alice miała nadzieję, że razem z Joe ubiorą choinkę. Godzinami szukała po sklepach świątecznych ozdób: pomalowanych na jaskrawe kolory drewnianych żołnierzyków, kolorowych koralików, wielobarwnych światełek, błyszczącej lamety. Joe zadzwonił, że nie może wyrwać się z zebrania, więc postanowiła zrobić mu niespodziankę i sama ubrała drzewko.
Rozkoszowała się każdą chwilą. Kiedy skończyła, usiadła na podłodze i zajadając prażoną kukurydzę z wielkiego kubełka, podziwiała swoje dzieło. Przypominała sobie wszystkie święta swojego dzieciństwa i marzyła, by Joe wrócił do domu i ujrzał ich przepiękną, wystrojoną, pierwszą wspólną choinkę.
Gdy przekroczył próg domu i zobaczył drzewko, zamarł.
- Co. To. Jest?
- Nasza choinka - odparła ze śmiechem Alice i podbiegła, żeby go ucałować.
- Ale czym ją obwiesiłaś?
- To nasze świąteczne ozdoby - powiedziała wolno, jakby miała do czynienia z dzieckiem.
- Nie. - Joe pokręcił głową. Alice nie mogła pojąć, o co mu chodzi. - Nie.
Wreszcie pojęła.
Joe zdjął z drzewka wszystko, a następnego dnia wrócił do domu z nowymi dekoracjami. "Wszystko - oświadczył - musi być białe albo drzewka nie będzie w ogóle". Białe kryształowe bombki, najlepsze i najdroższe, jakie można kupić, maleńkie białe światełka i białe aksamitne kokardy jako jedyny ukłon w stronę tradycji. Nawet wróżka musiała zniknąć, a jej miejsce na szczycie drzewka zajęła srebrzysta piramida.
Od tamtego czasu Alice nigdy już nie potrafiła tak się cieszyć choinką, chociaż gdy teraz patrzyła na swój trzymetrowy norweski świerk, połyskujący lodowatym blaskiem w przyćmionym świetle holu, musiała przyznać, że choć nie jest specjalnie strojny, czy nawet szczególnie ładny, bez wątpienia robi wrażenie.
Tak jak i cały ich dom, jeśli już o tym mowa, lecz prawdę mówiąc, Alice przestała już na to zwracać uwagę. Wynajęli architekta słynącego ze współczesnego, minimalistycznego stylu, zdolnego stary warsztat specjalizujący się w reperacji wiekowych pojazdów przeistoczyć w cud sztuki designerskiej.
Wapienne podłogi i sufity ze szkła. Armatura ze stali nierdzewnej i ciężkie, kwadratowe, nowoczesne meble, kawowo- -kremowe zasłony, żadnych jaskrawych kolorów. I wielki, imponujący hol, wysoki na dwa piętra, wystarczająco duży, by zmieściła się w nim choinka niewiele mniejsza od tej przy Trafalgar Square.

Alice wchodzi na górę, do kuchni i włącza czajnik (Alessi), żeby zrobić sobie herbatę. Dzisiaj przypada piąta rocznica ich ślubu i wybierają się do Nobu - ulubionego miejsca Joe - na kolację. Sprawdza zegar na mikrofalówce - jest szósta czternaście. Stolik zarezerwowany mają na ósmą trzydzieści, ale doświadczenie nauczyło Alice, że wszędzie powinna przychodzić spóźniona co najmniej o dwadzieścia minut, co i tak nie zmienia faktu, że zwykle jest wcześniej od Joe.
Alice przywykła już do tego, że do restauracji, na spotkania i przyjęcia zwykle wchodzi sama. Do perfekcji opanowała sztukę prowadzenia towarzyskich rozmów, a skrępowanie tuszuje pogodnym uśmiechem.
Joe niezmiennie się spóźnia, albo po prostu go nie ma. Dawniej Alice próbowała odwoływać spotkanie, gdy Joe niespodziewanie oznajmiał, że musi wyjechać, ale teraz miała zbyt wiele zobowiązań, poza tym ciężko jest nieustannie wymyślać jakieś w miarę prawdopodobne usprawiedliwienia. Jeśli Joe jest w Londynie, tylko nie może w porę wyrwać się z pracy, Alice wie, że koniec końców, co prawda w przekrzywionym krawacie i myślami wyraźnie gdzie indziej, ale w końcu się pokaże. Z początku przerażała ją jego arogancja i brak szacunku, z czasem jednak i do tego przywykła, choć trudno powiedzieć, by dobrze jej się z tym żyło.
Nie tak wyobrażała sobie swoje życie. I nie o takim małżeństwie marzyła. A Joe wcale nie jest rycerzem w lśniącej zbroi, jak jeszcze do niedawna wierzyła.
Nienawidzi siedzieć samotnie przy stoliku w restauracji, czując na sobie zaciekawione spojrzenia innych gości ("Nie zostałam wystrychnięta na dudka" - miała ochotę wszem wobec ogłosić. "Mój mąż będzie tu lada chwila"), lecz jakoś udaje jej się to znosić, bo wciąż jeszcze jakaś jej część uwielbia widok pojawiającego się Joe, natychmiast wcielając się w rolę jego żony, udając, że od tej chwili i ona jest takim samym klientem restauracji jak wszyscy pozostali, wciąż od nowa przeżywając dreszczyk emocji wywołany jej uczuciem do niego.
Tak więc i dzisiejszego wieczoru, w ich rocznicę, Joe zjawi się spóźniony. Przedtem być może zadzwoni - albo i nie - by z góry ją przeprosić, lecz Alice wie z całą pewnością, że postara jej się to wynagrodzić, obdarowując ją bukietem wspaniałych kwiatów lub cudownym prezentem, zapewne jakąś biżuterią, na widok której aż tchu jej zabraknie z zachwytu. Od początku jej małżeństwa sejf zdążył się wypełnić kosztownościami, których nigdy ani specjalnie nie potrzebowała, ani nawet nie pragnęła.
Wszystkie te cuda z radością oddałaby za możliwość częstszego przebywania z mężem. Wychodziła za niego, marząc o wspólnym życiu, szybko jednak się przekonała, że stała się jeszcze bardziej samotna niż przedtem. Gdy była panną, miała przynajmniej swoją pracę i Emily, teraz zdarza jej się gotować tylko sporadycznie, dla odwiedzających ich z rzadka przyjaciół Joe, Emily zaś tak jest zajęta swoim życiem osoby bez zobowiązań, że Alice w zasadzie przestała ją widywać.
Alice wchodzi z herbatą na górę i zaczyna przygotowywać sobie kąpiel. Przysiada na brzegu wanny i przegląda się w wiszącym naprzeciwko lustrze, czując - jak ostatnimi czasy zdarza jej się to coraz częściej - że patrzy na kogoś obcego, z trudem rozpoznając w odbiciu osobę, którą niegdyś była.
W ciągu tych kilku minionych lat zdarzało się kilkakrotnie, że na jakimś przyjęciu spotykała któregoś ze swych dawnych klientów. Zawsze zachowywali się jak uosobienie wdzięku i chyba nikt z nich nigdy jej nie rozpoznał.
Parę razy wspomniała, że swego czasu miała firmę cateringową, na co oni odpowiadali: "Doprawdy? A jak się nazywała?", ponieważ zaliczali się do ludzi, którzy z podobnych usług korzystali regularnie. Gdy podawała nazwę, mówili: "Ach tak. Wydaje mi się, że dawno temu ktoś taki nas obsługiwał". Nie mieli pojęcia, że Alice przyglądała się ich kuchniom, znała zawartość ich szafek i lodówek, a nawet rodzaj ścierek, których używali.
"Czemu jednak mieliby mnie pamiętać?" - myśli Alice, popijając herbatę. Pamiętali przecież dziewczynę, którą była niegdyś. Znikły myszowate, kręcone włosy. Znikła blada, wymizerowana cera, bez śladu makijażu. Alice krzyżuje łydki i spogląda na obcisłe spodnie od Gucciego, tak wspaniale podkreślające długość i smukłość jej nóg. Rozczapierza palce i widzi krótkie, kwadratowe paznokcie, nienagannie pokryte francuskim manikiurem. Wstaje i nachyla się w stronę lustra, by lepiej móc się przyjrzeć własnemu odbiciu.
Jej włosy opadają długą, lśniącą kaskadą, a ich niegdyś mysi, nijaki kolor jest niewidoczny spod złocistomiodowych pasemek; skórę ma delikatnie opaloną, makijaż subtelny, a ubrania wysmakowane. Teraz nosi tylko to, co najlepsze, mimo że cierpi na patologiczną wręcz awersję do wysokich obcasów, a w obcisłych kreacjach, które Joe tak lubi, czuje się jak oskubany, gotowy do sprzedaży indyk.
Wciąż trzyma w szafie swoje ukochane, wysłużone lewisy, ale nosić ich nie może. Czasami je przymierza, gdy pragnie sobie przypomnieć, kim jest, a raczej kim kiedyś była, ale dżinsy są teraz dla niej za duże - może je włożyć bez rozpinania.
Dzisiaj, gdy zdarza się jej - niezmiernie rzadko - wkładać dżinsy, to tylko od Earla lub Diesla. Obowiązkowo muszą to być biodrówki w kolorze ciemnego indygo, elegancko i seksownie odsłaniające spiczaste noski butów. Nosi do nich delikatne szyfonowe bluzki od Alberty Ferretti i długi płaszcz z owczej skóry z kołnierzem z lisa. Musi się tak ubierać, jeśli ona i Joe chcą uchodzić za członków modnej londyńskiej elity, na dodatek o dziesięć lat młodszych niż w rzeczywistości, zwłaszcza gdy wieczorami wybierają się do Hush, Home House czy klubu K.