Zakrzepły dzień

  • szt.
  • Cena katalogowa: 19,00 zł
  • Rabat: -9,50 zł (50 %)
  • 9,50 zł

Najśmielszy i najbardziej przejmujący utwór Josepfine Hart, autorki m.in. niezapomnianej Skazy, Grzechu oraz Niepamięci. Bathesda Barnet jest artystką i nauczycielką. Jej życie składa się z prostych codziennych rytuałów. Aż pewnego dnia nagła wizja twarzy mężczyzny odciska się na jej duszy ze zmysłową, hipnotyczną siłą. Od tej chwili zmienia sie wszystko... Zakrzpły dzień to znakomicie napisana, wstrząsająca opowieść o młodej kobiecie żyjącej na przełomie stuleci, która zarówno w sztuce, jak i w życiu przekracza wszelkie granice. Autorka wciąga czytelnika w mroczną czeluść ludzkiej duszy. W świat, gdzie rządzą namiętne uczucia, a miłość staje się siłą destrukcyjną...

Rok wydania: 2003
Stron: 148
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Tomasz Bieroń

Fragment tekstu:

Rozdział 1


Jest to historia roku pierwszego. Nie przepowiada ostatniego. Nie mam wyrzutów sumienia i nigdy nie miałam. Nie czułam też, co mnie zaskakuje, litości.
Nic w moim wcześniejszym życiu nie przygotowało mnie na to, czym się stałam. Ani też na tę chwilę, gdy raptem rzeczywistość wymusiła na mnie, bym wykrzesała z siebie wszystkie możliwości czy nawet więcej.
Przez niemal trzydzieści lat wiodłam żywot pobożny i prawy. Żywot wsparty na dwóch filarach: mego powołania nauczycielki malarstwa i obowiązku opieki nad owdowiałą kaleką matką, który to obowiązek spoczywał na mnie jako na miłującej córce.
I tak od wieku rozumu, czyli w moim mniemaniu od siódmego roku życia, po rok trzydziesty krążyłam między szkołą a domem w moim wiejskim światku. Rytm moich kroków cicho odmierzał upływ lat.

 

 


Rozdział 2


Dane geograficzne na temat miejscowości, w której objawiła się zasadnicza natura mojej duszy, nie mają znaczenia. Dokładne położenie tej małej wioski, jednostka administracyjna czy kraj, w którym się znajdowała - nie może to mieć żadnego wpływu na moją opowieść.
Potrzebujemy wszakże ująć sen życia w jakieś ramy. Oto one. Wioska miała wszystko, co jest potrzebne do wiejskiego życia: kościół z cmentarzem, szkołę i nowo wybudowaną lecznicę, która napawała mieszkańców niezmierną dumą.
Wioska ta, może ze strachu, zapadła między otaczające wzgórza, jakby uciekała przed światem. Wierzyła, że strzeże jej Grantleigh Manor, dwór, który trzymał wartę na wysokim wzgórzu, mądrze postawiony wyżej nawet niźli kościół. Wraz z właścicielem, lordem Grantleigh, suzerenem dla wielu i bez śladu wątpliwości panem wszystkiego, co ogarniał jego wzrok, majątek ten określał nas i otaczał opieką.
Mała fabryczka, zapowiedź tego, co miało przyjść, przycupnęła w oddali niby śmierć w kąciku pejzażu malarskiego. Ledwo dostrzegalna z wioski, rozsiewała milczącą groźbę mniej sielskiej przyszłości, przyszłości, która mogła zakłócić tradycyjny bieg naszych dni tudzież skazić obyczaje, które zakreślały granice naszego życia. Pełni obaw, niechętni zmianom, usiłowaliśmy nie zwracać na fabryczkę uwagi i z pewnością jej nie ufaliśmy. Historia uczyniła z nas wspólnotę rolniczą i zamierzaliśmy nią pozostać.
Powszechnie uważa się, że jeśli ktoś szuka schronienia przed światem, to przyjdzie do małej wspólnoty wiejskiej. Kto boi się obcych, zawsze wybierze wioskę, sądząc, że jest bezpieczny pośród znajomych. Atoli chęć zranienia bliźniego ma swoje źródło w namiętności, namiętności rozniecanej przez zapalną bliskość tego, co płonie. Tę niewygodną prawdę ludzkość skryła w rytuale powinności obywatelskiej i więzi rodzinnych.
Wielu tych, co uciekają ze wsi, szuka anonimowości. Nieliczni, o których jest z reguły głośno, potrzebują uciekać z wielkiego miasta. A jeśli z tego kotłowiska cieni wychynie obcy z wypisanym na twarzy pragnieniem wejścia z nami w zażyłość, to przypuszczalnie coś w naszym zachowaniu zachęciło go do tego.
Mnie samej nigdy nie ciągnęło do obcych i przez wiele lat kontentowałam się znajomymi twarzami. Wygoda, jaką daje zwyczaj i bezpieczeństwo, jakie dają przepisane tradycją reguły postępowania, były dla mnie sprawą zasadniczą. Wierzyłam, że ściśle przestrzegając obyczajów, stworzyłam sobie bezpieczną przystań. A chociaż muzea i teatry, którymi mamiło mnie miasto, może dostarczyłyby mi duchowego pokarmu, to obłąkany wielkomiejski harmider napełniał mnie lękiem.
Nadto moja matka nie mogła i nie chciała zmieniać miejsca zamieszkania. Zamknęła się w swoim świecie. Wewnątrz tego małego światka stworzyła jeszcze mniejszy, ciasny i ograniczony. Być może szykowała się w ten sposób do pogrzebu. Świadomość, że zostanie pochowana w jeszcze ciaśniejszej przestrzeni, była mniej okrutna dzięki temu, że matka od zawsze wiedziała, w którym miejscu wiejskiego cmentarza znajdzie wieczny odpoczynek. Jako że odchodzący i przychodzący są na wsi widziani w perspektywie historycznej, wiejskie bytowanie pozwala na długą kontemplację życia i śmierci.
Wioski dostrzegają to i czasem leją łzy, gdy rodzinna historia powtarza się w kolejnych pokoleniach, stwarzając napięcia, które kształtują całe rodziny, napięcia, które czasem znikają dzięki cierpliwej zemście. Napomnienia rodziców nigdy nie skutkują. Na próżno matki wskazują córkom na tkwiące w wiejskich chłopcach zagrożenia, które one same niegdyś z zachwytem zauważyły u zalecających się do nich ojców. Stara historia raz po raz opowiadana na nowo.
Czas, w którym rozgrywały się te zdarzenia, był czasem mojego życia. Ten wielki nawał historii, który pochłania tyle nieznanych istnień, ominął moje dni. Spotkało mnie to dobrodziejstwo, że ni wojna, ni zaraza nie spadły na moje życie i ojczyznę. Stąd przez znaczną część czasu spędzonego tu, na ziemi, miałam tę najpożądańszą z rzeczy: prywatne życie.
Zaledwie naszkicowałam czas i miejsce, owo tu i teraz, tam i wtedy, mojego życia, będące tłem finalnego autoportretu. Twarz, echa, nagła brutalność. Reszta gdzieś się wymknęła.
Mój ojciec mawiał, że życie to sen pomiędzy dwoma snami, snem życia i snem śmierci. W naszej szkole jest tablica, ufundowana przez lady Grantleigh, ze starym angielskim powiedzeniem, w które często się wpatrywałam:

Ledwo człowiek przejrzy na oczy,
A już śmierć go toczy.

Nie szukajcie w mojej opowieści swoich własnych losów. Przyjmijcie, proszę, mój wybór wydarzeń, które uważam za najważniejsze w swoim życiu. Wy może dokonalibyście innego. Wy wszakże nie jesteście Bethesdą Barnet.

 

 


Rozdział 3


Przez wiele lat moje codzienne życie przebiegało wedle tego samego wzoru. Rytuał utwierdzał mnie w wierze, iż bezpieczeństwo leży w jego powielaniu. Tak oto tłamsi nas przyzwyczajenie. Jego struktura chwyta nas w swoje sidła. Broniąc się przed upadkiem w zawrotną czeluść zawikłanej prawdy, przerażeni wczepiamy się pazurami w ten gmach i palce nam krwawią. Nasze zamknięte w grobowcu stopy drętwieją. Gdy niezbędna staje się ucieczka, zauważamy, że nie potrafimy się poruszyć. Budowla, o której myśleliśmy, że nas chroni, w istocie nas sparaliżowała.
Każdego ranka wstawałam o szóstej trzydzieści i kąpałam się starannie, monotonnie, jakby woda, która obmywała moje ciało, była zsynchronizowana z rytmem przypływów i odpływów morza.
Chociaż ojciec nigdy nie wchodził do mojego pokoju, odkąd osiągnęłam pewien wiek, to póki żył, podczas kąpieli zasłaniałam ciało szlafrokiem, który zarzucałam na ramiona po zdjęciu nocnej koszuli, zawsze białej, zawsze bawełnianej. Jeśli koszula była poplamiona, w skrytości mojego pokoju namaczałam ją w zimnej wodzie z solą, a następnie zawijałam w ręczniki, aby wchłonęły wodę. Kiedy była już sucha i nie skalana krwią, dołączała do reszty rzeczy, które zabierano do domu praczki.
Ashes, bo tak z dawno zapomnianych powodów mówiono na tę kobietę, opierała całą wieś przez sześć dni w tygodniu od świtu do ósmej wieczór latem, szóstej zimą. W dużej szopie dobudowanej do gospodarstwa, które zostawił jej mąż w pożegnalnym darze - wraz z piątką dzieci - Ashes z niemal misjonarskim zapałem przypuszczała szturm na cały wioskowy brud.
Miętosiła i waliła, tłukła i karała każde ubłocone czy poplamione ubranie, jakby zmywała grzechy czerniejące na naszych duszach. Rozgrzeszone i nieskazitelnie czyste, każde ubranie było w ramach pokuty przekręcane przez żelazną wyżymaczkę. Później, gdy wznosiło do nieba syczące parowe okrzyki, Ashes twardo przywoływała je do porządku żelazkiem i po tej kapitulacji wracało do nas co czwartek. A my wierzyliśmy, że znowu przyoblekamy się w czystość.
Codzienne ablucje rozpoczynałam od umycia twarzy i szyi. Nie szorowałam ich, gdyż miałam w sobie dosyć próżności, aby pragnąć, by moja skóra pozostała miękka. Nie podnosiłam rąk, szlafrok spadłby mi bowiem z ramion, lecz wyciągałam je do przodu i długimi, powolnymi ruchami pocierałam je myjką. Następnie pochylałam się i wciąż mając plecy osłonięte szlafrokiem, myłam nogi i uda. Potem pozwalałam, by szlafrok zsunął się z ramion i myłam się od łopatki do biodra po prawej stronie i powtarzałam te same ruchy po lewej. Później wycierałam się do sucha ręcznikiem. Świeżą wodą delikatnie myłam piersi i dolne obszary ciała.
Nigdy nie patrzyłam na swoje piersi, lecz nawet przelotne dotknięcie pozwalało mi wyczuć ich tajemniczość. Wydawało się, że obdarzone indywidualnymi cechami czekają na jakieś zdarzenie, w którym odegrają główną rolę. Darzyłam je swego rodzaju czcią, która brała się z czegoś więcej niźli tylko ze zwyczajnej świadomości ich biologicznego znaczenia. Sprawy te nie były mi obce, w sensie anatomicznym czy myślowym.
Ubierałam się starannie w ciemne kolory. Włosy układałam w schludny kok spięty na szyi szpilkami. Znaki te pozwalały mi siebie rozpoznać. I po namyśle nabierałam przekonania, że jestem Bethesdą Barnet.
Każdego ranka stawałam pod drzwiami pokoju matki i przez kilka chwil oddychałam głęboko. Potem napinałam się i wbijałam w rytm ruchów, które prowadziły mnie w stronę jej łóżka.
- Matko, matko droga - szeptałam.
Kiedy się do mnie odwracała, zawsze wzbierała we mnie nienawiść i zgroza, że ciało ulega rozkładowi oraz że sprężystość i siła, którą przed chwilą kąpałam i odziewałam, może dojść do takiego stanu. Dojdzie do takiego stanu. Jeśli taki los czeka mieszkanie duszy, które przed chwilą pielęgnowałam, to w jaką podróż wyruszy moja dusza? I w jakim stanie będą razem kontynuowały wędrówkę do grobu?
- Noc była ciężka - szeptała nieodmiennie.
- Biedna matka - odpowiadałam nieodmiennie.
Następnie podejmowałyśmy szereg bolesnych dla nas obu zabiegów, bez których przeprowadzka z łóżka na fotel byłaby wszakże niemożliwa. Każdego ranka, wyczerpana naszymi wysiłkami, padała w jego granatowe objęcia.
Co dzień przynosiłam miskę wody i przystępowałam do mycia twarzy i ciała matki. Trzymałam się tej samej kolejności, co przy swojej kąpieli. Bez słowa zmieniałam wodę, podawałam matce czystą myjkę i odwracałam wzrok, kiedy matka próbowała umyć intymne części ciała. Ciała, które kiedyś mnie wydało na świat i wykarmiło. Potem pomagałam jej się odziać, czesałam jej włosy i tak upinałam, że była po prostu wiekową wersją mnie. Tak przyobleczone, w milczeniu i bólu schodziłyśmy po schodach.
Powoli, jakby do wtóru dziwnego, pokawałkowanego menueta, razem stawiałyśmy każdy krok, lękając się najdrobniejszej omyłki, która mogła doprowadzić do fatalnego w skutkach upadku. Wahając się przed każdym krokiem, jakby zastygłe w wiecznym zstąpieniu, przedstawiałyśmy sobą obraz, malowidło z dwiema kobietami, jedną młodą, drugą starą, ale niegdyś także młodą.