Władca cesarzy

  • szt.
  • 35,00 zł
  • Niedostępny

Tom drugi "Sarantyńskiej mozaiki", którą tworzy też powieść Pożeglować do Sarancjum.
Słynny mistrz układania mozaik, Kryspin, przybył do bajecznego miasta Sarancjum na wezwanie cesarza Valeriusa. Będąc człowiekiem, który żyje tylko dla sztuki, dla którego ambicja niewiele znaczy, pieniądze jeszcze mniej, a intrygi zupełnie nic, Kryspin pragnie jedynie zmierzyć się z wyzwaniem pod kopułą, która ma się stać wspaniałym sanktuarium i dziedzictwem cesarza.
Lecz pragnienie Kryspina nie zostanie spełnione. Miasto wrze od pogłosek o wojnie i spisków, a nieziemskie płomyki błyskają tajemniczo i znikają nocą wśród ulic. Valerius spogląda na zachód, ku ojczyźnie Kryspina, Varenie, by umocnić swoją władzę, a jego plan może mieć opłakane skutki dla rodziny i znajomych Kryspina.
Lojalność wobec ojczyzny wiele kosztuje Kryspina, ponieważ los układacza mozaik splótł się z losami Valeriusa, cesarzowej oraz młodej królowej Gisel, jego własnej monarchini, wygnanej do Sarancjum…

Rok wydania: 2004
Stron: 480
Oprawa: broszura
Format: 135/205
Pakowanie: 12
Tłumacz: Agnieszka Sylwanowicz

Fragment tekstu:

Dla Sama i Matthew
"Nauczcie, jak mam śpiewać, podyktujcie słowa"
(przeł. Cz. Miłosz)
To, od początku do końca, należy do nich.


PODZIĘKOWANIA
"Sarantyńską mozaikę" przenika napięcie, jakie istniało w późnym świecie klasycznym między murami i dziczą, a częściowo jest ona wokół niego także zbudowana. Za zetknięcie mnie z tą dialektyką (oraz zachodzącymi w niej zmianami) jestem głęboko wdzięczny fundamentalnej pracy Simona Schamy Landscape and Memory. Jest to także dzieło, które zaznajomiło mnie z litewskim żubrem i związaną z nim symboliką, co pomogło mi stworzyć mojego własnego zubira.
Ogólne i bardziej szczegółowe dzieła przytoczone w Pożeglować do Sarancjum dały również podstawy niniejszemu drugiemu tomowi, nad którym nadal unosi się duch Yeatsa, obecny między innymi w motcie.
Powinienem też wspomnieć o wspaniałej pracy Guido Majna The Helping Hand: Man and Wound in the Ancient World. Jeśli chodzi o Persję i jej kulturę, to ogromnie użyteczne okazały się książki Richarda N. Fryeía i Prudence Oliver Harper. W sprawach związanych z zachowaniem się przy stole korzystałem z dzieł takich autorów, jak Wilkins i Hill (tekst oraz komentarz do Archistrata), Andrew Dalby i Maguelonne Toussaint-Samat.
Postawy względem sił nadprzyrodzonych badają w swoich książkach Gager, Kieckhefer i Flint oraz Henry Maguire, pod którego redakcją ukazał się zbiór szkiców, wydany przez instytut badawczy Dumbarton Oaks w Waszyngtonie.
Ten sam instytut dysponuje także przekładami bizantyńskich rozpraw wojskowych, referatami przedstawionymi na rozmaitych sympozjach oraz pobudzającymi wyobraźnię przedmiotami, znajdującymi się w jego stałych zbiorach.
Na bardziej osobistej płaszczyźnie wiele zawdzięczam umiejętnościom, przyjaźni oraz poświęceniu Johna Jarrolda, Johna Douglasa i Scotta Sellersa; jestem też dłużnikiem Catherine Marjoribanks, uważnej i wyrozumiałej redaktorki obu tomów niniejszej powieści. Jennifer Barclay z agencji Westwood Creative Artists wniosła do coraz bardziej złożonych negocjacji związanych ze sprzedażą praw za granicę inteligencję i niezbędne poczucie ironii.
Pierwsze i jasne komentarze, szczególnie (lecz nie tylko) w sprawach medycznych, otrzymywałem jak zwykle od Rexa Kaya. Pragnę tu także odnotować moją wdzięczność za już piętnastoletnie wsparcie oraz niesłabnące zainteresowanie Leonarda i Alice Cohenów.
Jeszcze dłużej źródłem pomysłów i dobrych rad jest Andy Patton, a w tym przypadku jestem mu szczególnie zobowiązany za rozmowy o Rawennie i świetle oraz o rozmaitych furtkach (i pułapkach), które musi pokonać powieściopisarz opisujący sztuki plastyczne.
Są jeszcze dwie osoby, nieustannie znajdujące się w centrum mojego świata, a zatem i mojego dzieła. Można by powiedzieć, że to osoby będące zwykłymi podejrzanymi, lecz ta nonszalancja przesłoniłaby głębię tego, co chciałbym przekazać. Dlatego też poprzestanę na wymienieniu Sybil i Laury, mojej matki i mojej żony.


Kołując coraz to szerszą spiralą…
(przeł. S. Barańczak)

I
KRÓLESTWA ŚWIATŁA I MROKU


Rozdział 1

Kiedy zerwały się pierwsze ostre wiatry zimy, król królów Bassanii, Shirvan Wielki, Brat Słońca i Księżyców, Miecz Peruna, Bicz Czarnego Azala, wyjechał z otoczonego murami miasta Kabadh wraz ze znaczną częścią swego dworu i udał się na południowy zachód, by zapoznać się ze stanem fortyfikacji w tym rejonie ziem znajdujących się pod jego rządami, złożyć ofiary u pradawnego Świętego Ognia kasty kapłanów i zapolować na pustyni na lwy. Rankiem pierwszego dnia polowania został trafiony tuż pod obojczykiem.
Strzała utkwiła głęboko i nikt spośród ludzi znajdujących się na piaskach nie śmiał próbować jej wyciągnąć. Króla królów zaniesiono w lektyce do pobliskiej warowni Kerakek. Zrodziła się obawa, że władca umrze.
Wypadki na polowaniu zdarzały się często. Na bassanidzkim dworze przebywało wielu entuzjastycznych i niezbyt wprawnych strzelców. To zaś sprawiało, że prawdopodobieństwo wykrycia ewentualnego zabójcy było znikome. Shirvan nie byłby pierwszym królem zamordowanym w zamęcie królewskiego polowania.
Mazendar, wezyr Shirvana, zarządził na wszelki wypadek obserwację trzech najstarszych synów króla, którzy wraz z nim wybrali się na południe.
Było to użyteczne określenie maskujące prawdę: mężczyźni ci bowiem zostali zatrzymani pod strażą w Kerakeku. Jednocześnie wezyr wysłał do Kabadhu konnych posłańców z podobnym nakazem zatrzymania w pałacu ich matek. Tej zimy minęło dwadzieścia siedem lat rządów Wielkiego Shirvana w Bassanii. Jego orle spojrzenie było czyste, zapleciona broda wciąż czarna i nie widać było u niego żadnych oznak zbliżającego się podeszłego wieku.
Wkrótce zapewne należało się spodziewać niecierpliwości wśród jego dorosłych synów, podobnie jak snucia zabójczych intryg przez królewskie żony.
Zwykli ludzie mogli szukać wśród swoich dzieci radości, a w domu wsparcia i pociechy. Król królów nie żył tak, jak inni śmiertelnicy. Ciążyło mu brzemię boskości i władzy, a Nieprzyjaciel Azal zawsze czaił się gdzieś w pobliżu.
W Kerakeku trzej królewscy lekarze, którzy razem z dworem odbyli podróż na południe, zostali wezwani do komnaty, gdzie na łożu spoczywał Wielki Król. Kolejno zbadali oni ranę i strzałę. Dotykali skóry wokół rany, próbowali wyjąć ostrze, delikatnie poruszając drzewcem na boki. Pobledli na widok tego, co zobaczyli. Strzały używane do polowania na lwy były najcięższe ze wszystkich. Gdyby połamać pióra i wypchnąć strzałę na wylot przez pierś, uszkodzenia wewnętrzne byłyby ogromne, śmiertelne. Żelazna kryza grota była tak szeroka i strzała wbiła się tak głęboko, że nie sposób jej było wyciągnąć. Ktoś, kto spróbowałby to zrobić, rozerwałby królewskie ciało, wydzierając wraz ze strzałą życie.
Gdyby pokazano lekarzom jakiegokolwiek innego pacjenta w takim stanie, wszyscy zapewne wypowiedzieliby słowa oficjalnej formuły wycofania się: "Z tą przypadłością nie będę walczył". Wtedy nikt nie mógłby przypisać im winy za późniejszą śmierć pacjenta.
Oczywiście nie wolno było tego powiedzieć, jeśli pacjentem był król. W przypadku Brata Słońca i Księżyców lekarze musieli przyjąć na siebie obowiązek leczenia, walczyć z tym, co zastali, i przystąpić do uzdrowienia władcy z ran lub choroby. Jeśli pacjent przyjęty do leczenia umierał, słusznie winiono za to lekarza, który, jeśli pacjent był zwykłym człowiekiem, musiał wypłacić rodzinie określoną grzywnę jako zadośćuczynienie.
W tym przypadku można się było spodziewać, że lekarz zostanie spalony żywcem na stosie pogrzebowym Wielkiego Króla.
Ci, którzy otrzymali na dworze stanowisko medyczne wraz z towarzyszącym temu bogactwem i sławą, doskonale o tym wiedzieli. Gdyby król umarł na pustyni, jego lekarze - trzej znajdujący się w tej komnacie oraz ci, którzy zostali w Kabadhu - zostaliby zaliczeni w poczet szacownych żałobników z kasty kapłańskiej, obecnych przy obrzędach pogrzebowych u Świętego Ognia. Teraz było inaczej.
Wśród lekarzy zebranych pod oknem wywiązała się szeptana dyskusja.
Ich mistrzowie przekazali im jako naukę - dawno temu - że bardzo ważne jest zachowanie w obecności pacjenta niezmąconego spokoju. Zalecenie to w obecnej sytuacji nie było ściśle przestrzegane. Kiedy w rozgrywających się wydarzeniach tkwi - niczym zakrwawiona strzała - kwestia własnego życia, trudno zdobyć się na spokój i równowagę ducha.
Jeden po drugim, w porządku starszeństwa, trzej lekarze po raz wtóry zbliżyli się do mężczyzny leżącego na łóżku. Jeden po drugim ukorzyli się przed nim, wstali, ponownie dotknęli czarnej strzały, nadgarstka króla i jego czoła, zajrzeli mu w otwarte i pełne wściekłości oczy. Jeden po drugim z drżeniem powiedzieli to, co musieli wypowiedzieć: "Z tą przypadłością będę walczył".
Kiedy trzeci lekarz wypowiedział te słowa, a następnie niepewnie się wycofał, w pomieszczeniu oświetlonym lampami i trzaskającym ogniem zapadła cisza, mimo że zebrało się w nim dziesięciu mężczyzn. Na dworze zaczął wiać wiatr.
W tej ciszy rozległ się niski głos samego Shirvana, cichy, lecz wyraźny, wręcz boski. Król powiedział:
- Oni nic nie mogą zrobić. Widać to po ich twarzach. W ustach im zaschło ze strachu, ich myśli pędzą jak piasek niesiony wiatrem. Nie mają pojęcia, co robić. Zabierzcie ich sprzed naszych oczu i zabijcie ich. Są nic niewarci. Zróbcie to. Znajdźcie naszego syna Damnazesa i rozciągnijcie go między palikami na pustyni, by pożarły go dzikie zwierzęta. Jego matka ma zostać oddana pałacowym niewolnikom w Kabadhu, by mogli się zabawić. Zróbcie to. A potem idźcie do naszego syna Murasha i każcie go przyprowadzić do nas. - Tu Shirvan przerwał, by zaczerpnąć tchu, by nie poddać się upokarzającej słabości bólu. - Przyprowadźcie też do nas kapłana z żarem Świętego Płomienia. Wygląda na to, że umrzemy w Kerakeku. Wszystko się dzieje z boskiej woli Peruna. Anahita czeka na nas wszystkich. Tak zostało zapisane i tak się wciąż zapisuje. Zrób te wszystkie rzeczy, Mazendarze.
- Żadnego lekarza, mój wielki panie? - zapytał oschłym tonem mały, pulchny wezyr z podkrążonymi oczyma.
- W Kerakeku? - spytał król królów głosem pełnym goryczy i wściekłości. - Na tej pustyni? Zastanów się, gdzie jesteśmy.
Kiedy to mówił, z rany, w której tkwiła czarna strzała z czarnymi piórami, zaczęła wypływać krew. Królewska broda była poplamiona ciemną posoką.
Wezyr skłonił głowę. Trzej skazani lekarze zostali wyprowadzeni z komnaty.
Nie protestowali, nie stawiali oporu. Tego zimowego dnia w Bassanii, nad odległą fortecą na skraju piasków, słońce minęło już zenit i zaczęło zachodzić.
Czas biegł nieubłaganie; to, co miało się zdarzyć, zostało zapisane już dawno temu.
Czasami ludzie nieoczekiwanie znajdują odwagę, zaskakując samych siebie i zmieniając bieg własnego życia oraz wydarzeń. Mężczyzna, który ukląkł przy łożu, przyciskając czoło do przykrytej dywanem podłogi, był dowódcą fortecy Kerakek. Mądrość, rozwaga, instynkt samozachowawczy podpowiadały mu, by owego dnia zachowywać milczenie wśród tych ugrzecznionych, niebezpiecznych dworaków. Później nie potrafił wyjaśniać, dlaczego się odezwał. Wspominając to, trząsł się jakby w gorączce, i pił zbyt wiele wina, nawet w dzień wstrzemięźliwości.
- Królu mój - odezwał się w komnacie oświetlonej blaskiem ognia - mamy tu w wiosce poniżej fortecy lekarza, który wiele podróżował. Może moglibyśmy go wezwać?
Spojrzenie Wielkiego Króla zdawało się już przebywać gdzie indziej, u Peruna i Pani, poza kresem i z dala od drobnych spraw śmiertelnego życia.
- Po co zabijać jeszcze jednego człowieka? - zapytał.
Mówiono, zapisano na pergaminie i wyryto na kamiennych tablicach, że na tronie w Kabadhu nigdy nie siedział z berłem i kwiatem w dłoni człowiek bardziej łaskawy i litościwy, bardziej przesiąknięty duchem bogini Anahity. Lecz Pani Anahita zwana też była Zbieraczką, która wzywa ludzi ku ich końcowi.
Wezyr mruknął cicho:
- Zróbmy tak. Czy ma to jakieś znaczenie, panie? Mogę po niego posłać?
Król królów leżał przez chwilę nieruchomo, po czym krótkim, obojętnym gestem wyraził zgodę. Wydawało się, że jego gniew już się wypalił.
Spojrzenie oczu o ciężkich powiekach powędrowało ku ogniowi i na nim się zatrzymało. Na znak dany przez wezyra wyszedł jeden z dworzan.
Mijał czas. Na pustyni za murami fortecy oraz w leżącej poniżej wiosce zbudził się północny wiatr. Porywał drobinki piasku, niwelując wydmy i tworząc je w innych miejscach, a lwy, na które nikt nie polował, chroniły się w swoich jaskiniach wśród skał, czekając nocy.
Błękitny księżyc Anahity wzeszedł późnym popołudniem, stanowiąc przeciwwagę dla nisko stojącego słońca. W fortecy Kerakek wyszło na ten suchy wiatr kilku ludzi, by zabić trzech lekarzy, zabić królewskiego syna, wezwać królewskiego syna, zanieść wiadomość do Kabadhu, wezwać do komnaty króla królów kapłana ze Świętym Ogniem. Oraz by znaleźć i sprowadzić jeszcze jednego mężczyznę.

Rustem z Kerakeku, syn Zoraha, siedział ze skrzyżowanymi nogami na tkanej ispahańskiej macie, co zwykle robił, kiedy nauczał. Teraz czytał, od czasu do czasu zerkając na swoich czterech uczniów, którzy starannie przepisywali fragmenty jednego z jego cennych tekstów. Zajmowali się dziełem Meroviusa o kataraktach; każdy uczeń przepisywał inną stronę. Będą się nimi codziennie wymieniać, aż wszyscy staną się posiadaczami egzemplarza rozprawy. Rustem wyznawał pogląd, że w leczeniu większości - choć nie wszystkich - chorób oczu należy propagować zachodnie podejście tego starożytnego Trakezyjczyka.
Przez okno wychodzące na zakurzoną drogę wpadały do pomieszczenia podmuchy wiatru. Na razie były łagodne i dość przyjemne, lecz Rustem wyczuwał w nich zbliżającą się burzę. W powietrzu będzie pełno piasku.
Kiedy z pustyni wiał wiatr, w leżącej poniżej fortecy wiosce Kerakek piasek wdzierał się wszędzie. Już się do niego przyzwyczaili: do jego smaku w jedzeniu, do szorstkości ubrania i pościeli, do nieprzyjemnego uczucia w intymnych zakamarkach ciała.
Zza uczniów, ze sklepionego przejścia prowadzącego do pomieszczeń rodziny, dobiegł cichy szelest; Rustem zobaczył na podłodze cień. To Shaski pojawił się na swoim posterunku za zasłoną z koralików, gdzie będzie czekał na rozpoczęcie bardziej interesującej części popołudniowych nauk.
Siedmioletni syn Rustema wykazywał zarówno cierpliwość, jak i pełne zapału zdecydowanie. Przed niespełna rokiem zaczął przeciągać małą matę ze swojej sypialni tuż za próg pokoju, w którym odbywały się lekcje. Siadywał na niej ze skrzyżowanymi nogami i słuchał zza zasłony wykładów ojca.
Mógłby tak spędzać całe popołudnia, a jeśli przychodziły matki czy służący, by go zabrać, wracał do korytarzyka, kiedy tylko udawało mu się uciec.
Obie żony Rustema wyznawały pogląd, że słuchanie szczegółowych opisów krwawych ran i płynów ustrojowych nie jest odpowiednim zajęciem dla małego dziecka, lecz lekarz uznał zainteresowanie chłopca za zabawne i w drodze negocjacji z żonami ustalił, że Shaski będzie mógł słuchać za drzwiami, jeśli odrobi lekcje i wypełni obowiązki domowe. Wydawało się, że uczniom też się podoba niewidzialna obecność chłopca w korytarzyku i raz czy dwa poprosili go, by odpowiedział na pytanie ojca.
Nawet dla ostrożnego, pełnego rezerwy mężczyzny było coś ujmującego w tym, jak siedmiolatek przepisowo oznajmiał: "Z tą przypadłością będę walczył", a następnie szczegółowo opisywał proponowane leczenie bolesnego zapalenia palca u nogi albo kaszlu powodującego odkrztuszanie krwi i flegmy. Ciekawe było to, myślał Rustem, leniwie gładząc swą starannie przystrzyżoną w klin brodę, że bardzo często odpowiedzi Shaskiego były dobre. Raz nawet sam poprosił chłopca, by odpowiedział na pytanie, chcąc w ten sposób zawstydzić ucznia nie przygotowanego do lekcji po całonocnej pijatyce; co prawda jeszcze tego samego wieczoru żałował, że to zrobił.
Młodym mężczyznom należała się od czasu do czasu wizyta w gospodzie.
Uczyli się wtedy, jak wygląda życie i przyjemności zwykłych ludzi, a poza tym dzięki temu nie groziło im, że się zbyt wcześnie zestarzeją. Lekarz powinien znać naturę ludzi oraz ich  słabości i nie osądzać szaleństw młodości zbyt surowo. Osąd należy do Peruna i Anahity.
Rustem dotknął brody i przypomniał sobie myśl, jaka nawiedziła go zeszłego wieczoru: czas znów ją ufarbować. Zastanawiał się, czy wciąż jest konieczne rozjaśnianie jasnego brązu pasemkami siwizny. Kiedy przed czterema laty po powrocie z Wysp Ispahańskich i Abdżarskich osiadł w rodzinnym mieście i rozpoczął praktykę lekarską oraz otworzył szkołę, uznał, że rozsądnie będzie zdobyć nieco wiarygodności przez dodanie sobie lat. Na wschodzie ispahańscy lekarze-kapłani podpierali się laskami, których nie potrzebowali, celowo przybierali na wadze i wypowiadali słowa modulowanym głosem lub z oczyma utkwionymi w dal, a wszystko po to, by prezentować sobą pożądany obraz godności i powodzenia.
Człowiek, który w wieku dwudziestu siedmiu lat przedstawia się jako nauczyciel medycyny, podczas gdy wielu innych dopiero wtedy zaczyna studia, rzeczywiście jest nieco zarozumiały. Dwóch jego uczniów w tym pierwszym roku było starszych od niego. Zastanawiał się, czy o tym wiedzieli.
Czy jednak po osiągnięciu pewnego punktu prowadzona praktyka i udzielane nauki nie mówią same za siebie? Tu, w Kerakeku leżącym na krawędzi południowych pustyń, wieśniacy szanowali, a nawet czcili Rustema. Często wzywano go do fortecy, do rannych i chorych żołnierzy, co wywoływało gniew i przygnębienie kolejnych wojskowych lekarzy. Nie istniało zbyt duże prawdopodobieństwo, by uczniowie, którzy do niego pisali, a potem odbywali tak daleką drogę, by pobierać u niego nauki - niektórzy z nich byli nawet wyznawcami Dżada z Sarancjum i przybywali zza amoryjskiej granicy - odjechali z powrotem, dowiedziawszy się, że Rustem z Kerakeku nie jest zgrzybiałym uczonym, lecz młodym mężem i ojcem, który ma talent do medycyny i który czytał oraz podróżował więcej od innych.
Być może. Uczniowie albo potencjalni uczniowie potrafili być nieprzewidywalni pod wieloma względami, a pieniądze, które przynosiło nauczanie, były niezbędne mężczyźnie mającemu teraz dwie żony i dwoje dzieci - szczególnie że obie kobiety pragnęły jeszcze jednego dziecka, w i tak zatłoczonym domu. Tylko nielicznych mieszkańców Kerakeku było stać na opłacenie lekarza, a w mieście praktykował jeszcze jeden medyk - dla którego Rustem żywił ledwie maskowaną pogardę - co tym bardziej zmniejszało i tak mizerne dochody, jakie dawało się tu uzyskać. W sumie chyba najlepszym wyjściem było nie zmieniać tego, co się sprawdzało. Jeśli pasma siwizny w brodzie uspokoiły choćby kilku ewentualnych uczniów czy wojskowych urzędników w zamku (gdzie rzeczywiście można było zarobić), to Rustem uznał, że warto posługiwać się farbą.
Znów wyjrzał przez okno. Niebo nad jego niewielkim ogrodem ziołowym pociemniało. Prawdziwa burza wprowadziłaby zamęt, a utrata światła mogła zakłócić lekcje oraz utrudnić popołudniowe udzielanie porad. Rustem odchrząknął. Czterej uczniowie, obznajomieni z jego zwyczajami, odłożyli przybory do pisania i podnieśli wzrok. Rustem skinął głową i na ten znak uczeń znajdujący się najbliżej drzwi wejściowych podszedł do nich, by wpuścić pierwszego z pacjentów czekających na zadaszonym portyku.
Zwykle leczył ludzi rano, a nauk udzielał po południowym odpoczynku, ale wieśniacy mający największe trudności z uiszczeniem zapłaty często zgadzali się na przyjęcie przez Rustema po południu w obecności jego uczniów, co stanowiło część procesu nauczania. Wielu pacjentom tak troskliwa opieka schlebiała, innych krępowała, ale wiedziano w Kerakeku, że w ten sposób można zyskać dostęp do młodego lekarza, który studiował na mistycznym Wschodzie, skąd wrócił z tajemnicami ukrytego świata.
Kobieta, która właśnie weszła do pokoju i stanęła niepewnie pod ścianą, gdzie Rustem wieszał zioła i trzymał na półkach garnuszki i lniane woreczki z lekami, miała w prawym oku początki zaćmy. Rustem o tym wiedział; oglądał już kiedyś to oko i postawił diagnozę. Przygotowywał się zawczasu i jeżeli niedomagania wieśniaków na to pozwalały, traktaty, których uczniowie uczyli się na pamięć albo które przepisywali, uzupełniał praktycznymi doświadczeniami i uwagami. Lubił mawiać, że niewiele przyjdzie z wyuczenia się wszystkiego, co al-Hizari powiedział o amputacji, jeżeli nie wie się, jak używać piły.
Sam spędził sześć tygodni ze swoim wschodnim nauczycielem na zakończonej klęską ispahańskiej kampanii przeciwko powstańcom na północno-wschodnich rubieżach kraju. Nauczył się używać piły.
Ponadto widział owego lata dość nagłych śmierci i rozpaczliwego, pełnego ludzkiej nędzy bólu, by wrócić do żony i małego dziecka, z którym rzadko się widywał przed wyjazdem na wschód. Po powrocie Rustema pojawił się ten dom i ogród na skraju wioski, a potem jeszcze jedna żona i malutka dziewczynka. Chłopczyk, którego przedtem zostawił z matką, miał teraz siedem lat i siedział właśnie na macie pod drzwiami pokoju lekarskiego, słuchając wykładów ojca.
A lekarzowi Rustemowi wciąż śniło się podczas niektórych nocy pole bitwy na wschodzie, kiedy odcinał kończyny krzyczącym mężczyznom w dymiącym, niepewnym świetle pochodni płonących na wietrze, ponieważ słońce nie chciało już patrzeć na masakrę. Pamiętał czarne fontanny krwi, pamiętał, jak cały był pokryty jej gorącymi plamami; spryskane nią miał ubranie, twarz, włosy, ręce, pierś… Sam stawał się ociekającym posoką potworem.
Ręce miał tak śliskie, że ledwie mógł utrzymać narzędzia potrzebne do piłowania, cięcia i przyżegania, a ranni przybywali nie kończącym się korowodem, bez chwili przerwy, nawet po zapadnięciu nocy.
Następnego ranka uznał, że są gorsze rzeczy niż wiejska praktyka w Bassanii, i od tego czasu trwał niezłomnie w tym przekonaniu, chociaż czasami budziła się w nim ambicja i mówiła co innego, uwodzicielska i niebezpieczna niczym kurtyzana z Kabadhu. Rustem znaczną część swego dorosłego życia usiłował wyglądać na starszego, niż był w rzeczywistości. Nie był jednak stary.
Jeszcze nie. O zmroku, kiedy zwykle pojawiają się takie myśli, wiele razy zastanawiał się, co by zrobił, gdyby do jego drzwi zastukały możliwość i ryzyko.
Kiedy potem to wspominał, nie pamiętał, czy owego dnia rzeczywiście rozległo się stukanie do drzwi. Wydarzenia zaczęły rozwijać się z zawrotną szybkością i Rustem mógł to stukanie przeoczyć. Wydawało mu się jednak, że drzwi wejściowe po prostu nagle rozwarły się z hukiem, niemal uderzając pacjentkę, która czekała pod ścianą, a do cichego pokoju wpadli ciężko obuci żołnierze, napełniając go chaosem świata.
Rustem znał jednego z przybyłych, ich dowódcę - stacjonował on w Kerakeku od dłuższego czasu. Twarz miał wykrzywioną, oczy rozszerzone, płonące jakby w gorączce. Kiedy się odezwał, jego chrapliwy głos przypominał zgrzytanie piły do drewna.
- Masz przyjść! Natychmiast! Do fortecy!
- Czy coś się stało? - zapytał Rustem ze swojej maty starannie modulowanym głosem, nie zważając na rozkazujący ton żołnierza, usiłując przywrócić spokój własnym zachowaniem. Była to część lekarskiego wyszkolenia i Rustem chciał, by uczniowie zobaczyli, jak wprowadza je w życie.
Ludzie przychodzący do lekarza często byli poruszeni; lekarz nie mógł sobie na to pozwolić. Zauważył, że kiedy żołnierz wypowiadał pierwsze słowa, był zwrócony na wschód. To neutralna wróżba. Pochodził oczywiście z kasty wojowników, co mogło być albo dobre, albo złe, zależnie od kasty chorego. Wiatr wiał z północy: niedobrze, ale przez okno nie było widać ani słychać żadnych ptaków, co w pewien sposób równoważyło zły omen.
- Wypadek! Tak! - wrzasnął żołnierz, nie wykazując ani krzty opanowania.
- Szybko! Chodzi o króla królów! Strzała!
Spokój Rustema zniknął niczym rekruci mający przed sobą sarantyńską kawalerię. Jeden z uczniów głośno wciągnął powietrze. Kobieta z chorym okiem padła na podłogę i ze szlochem zwinęła się w kłębek. Rustem wstał szybko, usiłując uporządkować galopujące myśli. Do pokoju weszło czterech ludzi. Pechowa liczba. Razem z kobietą było ich pięcioro. Czy można ją policzyć, by złagodzić złowróżbne znaki?
Obliczając pośpiesznie swoje szanse, podszedł do dużego stołu obok drzwi i chwycił niewielką lnianą torbę. Wrzucił do niej kilka wiązek ziół i garnuszków z lekami, po czym wziął do ręki skórzany futerał z narzędziami chirurgicznymi. W zwykłych okolicznościach wysłałby najpierw z torbą ucznia albo służącego, by uspokoić ludzi w fortecy, i by nikt nie widział, jak wypada na dwór, lecz ta sytuacja nie pozwalała na zwykłe zachowanie.
Chodzi o króla królów!
Rustem zdał sobie sprawę, że mocno bije mu serce. Usiłował uspokoić oddech. Czuł się tak, jakby zaraz miał dostać zawrotów głowy. W gruncie rzeczy bał się. Z wielu powodów. Nie wolno było tego okazywać. Biorąc do ręki laskę, rozmyślnie zwolnił i włożył na głowę kapelusz. Odwrócił się do żołnierza, ustawiając się twarzą dokładnie na północ, i powiedział:
- Jestem gotowy. Możemy iść.
Czterej żołnierze wypadli na dwór przed nim. Rustem zatrzymał się, by zadbać o porządek w pomieszczeniu, które opuszczał. Patrzył na niego Bharai, jego najlepszy uczeń.
- Możecie ćwiczyć z narzędziami chirurgicznymi na warzywach, a potem na kawałkach drewna, posługując się sondami - rzekł Rustem. - Oceniajcie się nawzajem. Wyślijcie pacjentów do domu. Jeśli wiatr się wzmoże, zamknijcie okiennice. Macie pozwolenie na rozpalenie ognia i użycie oliwy do lamp.
- Panie - odparł Bharai z ukłonem.
Rustem wyszedł na dwór.
Zatrzymał się w ogrodzie i znów stając twarzą ku północy, na złączonych stopach, urwał trzy pędy bambusa. Może ich potrzebować na sondy. Podnieceni i przerażeni żołnierze czekali niecierpliwie na drodze. Powietrze pulsowało niepokojem. Rustem wyprostował się, wymruczał modlitwę do Peruna i Pani, i odwrócił się, by podejść do żołnierzy. Zauważył wtedy Katyun i Dżaritę stojące we frontowych drzwiach domu. W ich spojrzeniu malował się strach, a oczy Dżarity były ogromne, co widział nawet z tej odległości.
Patrzyła na niego w milczeniu, opierając się o Katyun i trzymając na rękach niemowlę. Pewnie któryś z żołnierzy powiedział kobietom, co się dzieje.
Rustem kiwnął do nich uspokajająco głową; Katyun odpowiedziała mu tym samym i położyła Dżaricie rękę na ramieniu. Nic im nie będzie. Jeśli wróci.
Wyszedł przez bramkę na drogę, robiąc pierwszy krok prawą stopą i wzrokiem szukając jakiegoś znaku w górze wśród ptaków. Nie zauważył żadnego - wszystkie schroniły się przed coraz silniejszym wiatrem. Tu nie znajdzie żadnej wróżby. Wolałby, by przysłano inną liczbę żołnierzy. Ktoś powinien być mądrzejszy. Teraz jednak niewiele da się zrobić. W fortecy zapali kadzidło jako ofiarę błagalną. Rustem mocniej uchwycił laskę i usiłował przywołać na twarz wyraz spokoju. Nie sądził, by mu się to udało.
Król królów. Strzała.
Zatrzymał się gwałtownie na zakurzonej drodze.
W chwili, kiedy to zrobił, przeklinając się za głupotę i szykując do powrotu do pokoju lekarskiego, wiedząc, jak bardzo to zły omen, usłyszał za sobą głos.
- Tato - powiedział ktoś cicho.
Rustem odwrócił się i zobaczył, co jego syn trzyma w rękach. Serce mu na chwilę stanęło albo przynajmniej tak mu się wydało. Z nagłym trudem przełknął ślinę. Zmusił się do zaczerpnięcia jeszcze jednego głębokiego oddechu, stojąc bardzo spokojnie tuż za bramką.
- Tak, Shaski - odezwał się cicho. Kiedy tak patrzył na chłopca stojącego w ogrodzie, ogarnął go dziwny spokój. Obserwowali go jego uczniowie i pacjenci zbici w ciasną grupkę na portyku, żołnierze stojący na drodze, kobiety w drzwiach. Wiał wiatr.
- Ten człowiek powiedział… mówił o strzale, tato.
I Shaski wyciągnął małe dłonie, podając ojcu narzędzie, które przyniósł z sobą.
- Rzeczywiście, mówił o strzale - powtórzył poważnie Rustem. - A więc powinienem to wziąć z sobą, prawda?
Shaski skinął głową. Stał wyprostowany, a w jego ciemnych oczach kryła się powaga kapłana składającego ofiarę. "On ma siedem lat", pomyślał Rustem. "Niech Anahita ma go w swej opiece".
Przeszedł przez drewnianą bramkę, pochylił się i wziął od drobnego chłopca wąskie skórzane etui. Narzędzie było darem pożegnalnym od jego ispahańskiego nauczyciela.
Żołnierz istotnie wspomniał o strzale. Rustem poczuł nagłe, całkiem nieoczekiwane pragnienie, by położyć rękę na tych ciemnobrązowych, kędzierzawych włosach i poczuć ciepło główki syna. Oczywiście wiązało się to z możliwością utraty życia. To mogło być pożegnanie. Nie można odmówić leczenia króla królów, a zależnie od tego, gdzie utkwiła strzała…
Wyraz twarzy Shaskiego był pełen niezwykłego napięcia, jakby chłopiec rzeczywiście miał jakieś nadprzyrodzone przeczucia. To oczywiście było niemożliwe, ale właśnie uratował ojca przed straszliwie niepomyślną czynnością, jaką był powrót do pokoju lekarskiego, skoro już raz z niego wyszedł i zebrał pędy bambusa, albo przed posłaniem tak kogoś innego.
Rustem stwierdził, że nie może wydusić słowa. Patrzył jeszcze przez chwilę na Shaskiego, a potem zerknął na żony. Nie było czasu, by cokolwiek im powiedzieć. Jednak świat wtargnął do jego domu. To, co ma się stać, zostało zapisane dawno temu.
Rustem odwrócił się, szybko przeszedł przez bramkę, a potem poszedł z żołnierzami stromą drogą pod górę, prosto w porywy północnego wiatru.
Nie oglądał się, wiedząc, jaka się z tym wiąże wróżba, ale był pewien, że Shaski wciąż tam stoi i patrzy za nim, sam w ogrodzie, prosty jak włócznia, mały jak trzcina nad brzegiem rzeki.

Vinaszh, syn Vinaszha, dowódca południowej twierdzy Kerakek, urodził się daleko na południu, w maleńkiej oazie na wschód od Quandiru, na osamotnionej zielonej wysepce otoczonej zewsząd pustynią. Była to oczywiście osada targowa. Wymieniano tam towary i usługi ze smagłymi, ponurymi plemionami ludzi piasku, przyjeżdżającymi na wielbłądach, a potem znów znikającymi na drgającym horyzoncie.
Dorastając jako syn kupca, Vinaszh dość dobrze poznał koczownicze plemiona, zarówno w czasach handlu i pokoju, jak i wtedy, gdy Wielki Król wysyłał swoje armie na południe w kolejnej bezowocnej próbie wymuszenia dojścia do morza leżącego poza piaskami. Uniemożliwiała to raz po raz pustynia, przynajmniej w takim samym stopniu, jak przemierzające ją dzikie plemiona. Ani piaski, ani ci, co wśród nich mieszkali, nie mieli ochoty dać się ujarzmić.
Jednakże dzieciństwo spędzone na południu uczyniło z Vinaszha - który porzucił kupieckie życie na rzecz armii - doskonałego, oczywistego kandydata na dowódcę jednej z pustynnych fortec. Kiedy osiągnął odpowiedni stopień, urzędnicy w Kabadhu wykazali się nieczęsto spotykaną jasnością myśli, dając mu pod komendę Kerakek, a nie na przykład dowództwo nad żołnierzami strzegącymi jakiegoś portu rybackiego na północy, gdzie miałby do czynienia z kupcami odzianymi w futra i najeźdźcami z Moskavu. Czasami wojsku udawało się zrobić coś właściwie, niemal wbrew sobie samemu. Vinaszh znał pustynię, darzył ją należytym szacunkiem i nie przeszkadzał mu piasek w łóżku czy zagłębieniach ciała.
Mimo to nic w jego wcześniejszym życiorysie nie wskazywało, że służący w wojsku syn kupca Vinaszha mógłby mieć dość zuchwałości, by nie pytany odezwać się w obecności najpotężniejszych osób w Bassanii i zaproponować wezwanie do umierającego króla królów małomiasteczkowego lekarza, nie pochodzącego nawet z kasty kapłanów.
Oprócz innych konsekwencji, słowa te sprowadziły ryzyko śmierci na samego komendanta. Gdyby później ktoś uznał, że leczenie wiejskiego doktora przyśpieszyło lub spowodowało śmierć króla - nawet gdyby Wielki Shirvan już zwrócił twarz do ognia, jakby szukając w płomieniach Peruna od Gromu lub ciemnej postaci Pani - to Vinaszh straciłby życie.
Strzała tkwiła bardzo głęboko. Z rany powoli sączyła się krew, plamiąc pościel i lniane chusty ułożone wokół. Właściwie na cud zakrawał fakt, że król wciąż oddychał, że wciąż pozostawał wśród swoich dworzan, nieruchomym wzrokiem obserwując taniec płomieni. Na zewnątrz wzmagał się pustynny wiatr. Pociemniało niebo.
Shirvan najwyraźniej nie miał chęci przekazywać dworzanom żadnych ostatnich wskazówek ani oficjalnie wyznaczyć swego następcy, chociaż wykonał gest, pozwalający się domyślać jego wyboru. Przy łóżku modlił się na klęczkach trzeci syn króla, Murash; posypawszy sobie głowę i ramiona gorącym popiołem z paleniska, kiwał się przód i w tył. Innych królewskich synów nie było. Oprócz ciężkiego oddechu Wielkiego Króla w pokoju było słychać tylko głos Murasha, wznoszący się i opadający w szybkim, modlitewnym rytmie.
Kiedy w końcu dobiegł z korytarza tupot obutych nóg, dało się go w tej ciszy wyraźnie słyszeć, nawet mimo zawodzenia wiatru. Vinaszh zaczerpnął tchu i na chwilę zamknął oczy, wzywając Peruna i przeklinając rytualnie Wiecznego Nieprzyjaciela Azala. Następnie odwrócił się i zobaczył, jak przez otwarte drzwi wchodzi lekarz, który wyleczył go z krępującej wysypki, jakiej nabawił się podczas jesiennego zwiadu w kierunku nadgranicznych sarantyńskich miast i fortów.
Lekarz, poprzedzający wyraźnie przerażonego dowódcę straży Vinaszha, postąpił kilka kroków, a następnie zatrzymał się, wsparty na lasce, i rozejrzał po pokoju; dopiero potem spojrzał na postać leżącą na łóżku. Nie miał z sobą żadnego służącego - na pewno wyszedł z domu w wielkim pośpiechu, Vinaszh wydał swemu dowódcy wyraźne rozkazy - i sam niósł swoją torbę. Nie oglądając się do tyłu, wyciągnął lnianą torbę, laskę i jakieś narzędzie w futerale, a dowódca straży skwapliwie je od niego wziął. Lekarz - nazywał się Rustem - miał powściągliwy, pozbawiony wesołości sposób bycia, który niezbyt się podobał Vinaszhowi, ale studiował w Ispahanie, raczej nie powodował śmierci pacjentów i rzeczywiście wyleczył go z tej wysypki.
Lekarz przygładził siwiejącą brodę, po czym ukląkł i ukorzył się, wykazując się nagle stosownym zachowaniem. Wstał na słowo wypowiedziane przez wezyra. Król nie odwrócił wzroku od ognia; młody książę nie przerwał modlitwy. Lekarz skłonił się wezyrowi, a potem ostrożnie się odwrócił - Vinaszh zauważył, że ustawił się prosto na zachód - i powiedział energicznie:
- Z tą przypadłością będę walczył.
Nie zbliżył się nawet - a co dopiero mówić o zbadaniu - do pacjenta, ale właściwie nie miał żadnego wyboru. Musiał zrobić, co w jego mocy. "Po co zabijać jeszcze jednego człowieka?", zapytał przedtem król. Proponując sprowadzenie lekarza, Vinaszh prawie na pewno skazał go na śmierć.
Lekarz odwrócił się, by spojrzeć na niego.
- Byłbym wdzięczny, gdyby komendant garnizonu został mi do pomocy. Być może przyda mi się doświadczenie żołnierza. Natomiast muszę prosić pozostałych szlachetnych i łaskawych panów o opuszczenie tego pokoju.
- Nie odejdę od ojca - odezwał się gwałtownie książę, nie wstając z kolan.
Kiedy ustanie oddech człowieka leżącego na łóżku, Murash prawie na pewno zostanie królem królów, Mieczem Peruna.
- To zrozumiałe pragnienie, mój książę - rzekł spokojnie lekarz. - Jeśli jednak drogi jest ci ukochany ojciec, a widzę, że tak jest, i chcesz mu teraz pomóc, zaszczycisz mnie, czekając na zewnątrz. Nie można dokonać zabiegu chirurgicznego w tłumie ludzi.
- Nie będzie żadnego… tłumu - stwierdził wezyr, krzywiąc usta przy tym słowie. - Książę Murash pozostanie, podobnie jak ja. Ani ty, ani dowódca nie pochodzicie z kasty kapłanów. Dlatego musimy tu zostać. Wszyscy inni wyjdą, jak o to prosisz.
Lekarz po prostu potrząsnął głową.
- Nie, panie mój. Zabij mnie już teraz, jeśli chcesz. Nauczono mnie jednak, w co wierzę, że nie wolno udzielać pomocy choremu w obecności jego rodziny i przyjaciół. Wiem, że aby zostać królewskim lekarzem, trzeba pochodzić z kasty kapłanów. Nie mam jednak takiej pozycji… jedynie służę Wielkiemu Królowi, wezwany do niego w potrzebie. Inaczej na nic się nie przydam królowi królów, a jeśli tak się stanie, to moje życie będzie dla mnie ciężarem.
Vinaszh pomyślał, że ten lekarz to nadęty, przedwcześnie siwiejący, ale odważny pedant. Zobaczył, że książę Murash podnosi czarne, płonące oczy.
Zanim jednak zdążył się odezwać, z łóżka dobiegł słaby, zimny głos:
- Słyszałeś, co powiedział lekarz. Został tu sprowadzony z powodu swoich umiejętności.