Bratnie dusze ("Spotkania" vol. I)

  • szt.
  • 35,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

MAGIA I MORDERSTWO W ŚWIECIE DRAGONLANCE
Kiedy Flint Fireforge, krasnoludzki kowal, otrzymuje zdumiewające wezwanie od Mówcy Słońc, udaje się w podróż do osławionego elfiego miasta: Qualinostu. Tam spotyka Tanthalasa, zamyślonego młodzieńca, narodzonego z tragicznego związku elfa i człowieka. Tanis oraz Flint - obydwaj wyjątkowi, każdy na swój sposób - stają się przyjaciółmi.
Kiedy jednak pompatyczny, elfi lord zostaje tajemniczo zabity, a kolejny wkrótce podziela jego los, Tanis zostaje oskarżony. Jeśli wraz z Flintem nie zdołają dowieść jego niewinności, półelf zostanie wygnany na zawsze. Rozwiązanie zagadki będzie niebezpiecznym zadaniem. Czas gra na korzyść mordercy, którego dzieło jeszcze nie zostało ukończone...

Pierwsza powieść Marka Anthony-ego i Ellen Porath dla TSR otwiera długo oczekiwany cykl opowieści o tym, jak poznali się towarzysze ze świata Smoczej Lancy.

Mark Anthony jest autorem nagrodzonej w "L. Ron Hubbard's Writers of the Future Contest" opowieści: A Walk by a Moonlight [Spacer w Świetle Księżyca], pojawiającej się w tomie piątym antologii tej serii.
Bratnie Dusze to jego pierwsza opublikowana powieść, jak również pierwsze dzieło dla TSR (obecnie: The Wizars of The Coast - przyp. tłum.).
Aktualnie, doktorant na Wydziale Paleontologii (tj. w 1991 - przyp. tłum.) w Duke University, spędza większość czasu, grasując po pustyniach Wyoming i Montany w poszukiwaniu sześćdzięsięciomilionoletnich skamieniałości ssaków. Chociaż chwilowo mieszka w Północnej Carolinie, jego domem jest Colorado - nigdy więc nie opuszcza swoich gór na zbyt długo.

Ellen Porath jest nauczycielem akademickim w The University of Wisconsin-Madison. Pracowała jako redaktor nad pracami traktującymi od fantasy po naukowe rozprawy o koniach.
Bardzo lubi czytać i pisać kryminały. Jako członek MENSY, Ellen uważa kalambury za najlepszą rozrywkę.
Mieszka w Elkhorn w Wisconsin razem z mężem i córką.

Rok wydania: 2004
Stron: 344
Oprawa: broszura
Format: 115/183
Pakowanie: 10
Tłumacz: Piotr Wesołowski

Fragment tekstu:


Dziękuję Sharon S. za fascynujące rozmowy, Sharon B. za ciągłe pytanie, jak mi idzie, Carlowi i Carli za bycie tak wspaniałymi naczelnymi oraz mojej rodzinie za miłość i wiarę, że uda mi się dokonać tego dzieła.

To dla Beth za wszystkie opowiadania, które mi czytała.
MRLA

Dla Erika i Jo, którzy nauczyli mnie znaczenia zwrotu "carpe diem".
EP

 

PROLOG


A.C. (Alt-Cataclius - Po Kataklizmie) 258

Płacz malucha nie był płaczem elfiego dziecka. Eld Ailea, stara nawet w oczach długo żyjących elfów, patrzyła wyrozumiale na noworodka, którego właśnie owijała w pieluszkę ze srebrzystego lnu. Blask ognia odbijał się od różowego kwarcu ścian domu położnej Qualinostu, oblewając zdenerwowane dziecko brzoskwiniową poświatą. Malec łkał przerywanie, robiąc gwałtowne wdechy. Przez otwarte okno wychodzące na aleje elfiej stolicy do wnętrza wpadł delikatny wietrzyk, rozwiewając wiszącą w powietrzu woń potu, krwi i żalu.
- Tyle życia - szepnęła Eld Ailea. - Już w pierwszym oddechu odkrywasz swoje pochodzenie.
Jak gdyby chcąc zadać kłam jej westchnieniu, dziecko przycisnęło rączki do piersi, przestało łkać, ziewnęło i zasnęło. Jego różowa twarzyczka wypogodziła się.
Położna przytuliła becik i podeszła do bujanego fotela stojącego przy kominku. Był niemalże równie stary, co sama Ailea. Kontrastował ze ścianami jej domostwa prawie tak mocno, jak dobrze już znoszona para papuci z nowo uszytą suknią. Drewno fotela na biegunach błyszczało, wygładzone wiekami użytkowania. Skrzypnęło miło, gdy w nim wygodnie usiadła. Położywszy noworodka na połach zielonej spódnicy, dotknęła jednego ucha dziecka.
- Nie tak spiczaste jak elfa, jednak nie okrągłe jak u człowieka. - rzekła Eld Ailea do malucha, który otworzył jedno oko, zerknął w ogień i zamknął je na powrót. Jej słowa były jak muzyka. Melodia drewnianego fletu, który polerowano tysiące tysięcy razy. Pochyliła się nad malcem i prawie rytualnie wciągnęła powietrze przesycone zapachem świeżo wykąpanego noworodka. Nigdy nie miała tego dosyć. Pomyślała, że ludzka krew płynąca w jego żyłach ogrzewała swoim ogniem jego leniwe, elfie serce. - Tak, mój malutki… - szeptała, a jej oczy lśniły dziko zielonobrązowym blaskiem. - Będziesz potrzebował tego ognia. Życie półelfa w Qualinoście nie jest łatwe w dzisiejszych czasach.
Jedyne, co sprawiało starszej położnej przyjemność w tej chwili to fakt, że chłopiec był silny. Zwolniwszy kołysanie, spojrzała w stronę łoża umieszczonego w alkowie z dala od kominka. Zdmuchnęła lampę, która przez długie godziny paliła się przy posłaniu. Spoczywała na nim kobieta spowita w ciemność. Po wielu godzinach wyczerpującej walki jej twarz wreszcie wyrażała spokój.
Eld Ailea była drobna, nawet jak na elfa. Rzadko kiedy pokazywała w Qualinesti swoje okrągłe oczy o kolorze orzecha laskowego. Były to oczy, które zdradzały, że i w jej żyłach, od pokoleń, płynie ludzka krew. Niemniej miała również spiczaste uszy oraz długie, wysmukłe palce odziedziczone po swojej elfiej matce.
Żyła miedzy Qualinesti tak długo, że nie pamiętali już czasów, gdy jej nie było. Od zawsze odbierała porody ich nielicznych, lecz ukochanych dzieci. Była niemalże częścią krajobrazu, krocząc pomiędzy budowlami Qualinostu - domami przypominającymi drzewa o barwie kwiatu róży. Przy boku nosiła swoją torbę położnej. Większość mieszkańców elfiego miasta, a już w szczególności wszystkie kobiety, które miały trudną ciążę, nie dostrzegały jej mieszanej krwi. Była biegła w sztuce zielarstwa, którą łagodziła cierpienia matek. Znała się też na magii, co w zupełności wystarczało do uśmierzania niemal każdego bólu - może prócz najsilniejszego. Korzystała z tej umiejętności, gdy nie mogła liczyć na pomoc czarodzieja.
Mimo tego nie potrafiła ocalić Elansy.
Nieświadomie Eld Ailea mocniej przytuliła osierocone dziecko. Malec obudził się, wydając z siebie skrzekliwy głos. Kobieta zakołysała fotelem, gładząc czółko, nosek i policzki malucha, aż opuścił powieki, z powrotem pogrążając się we śnie.
Niespodziewanie dotarła do jej uszu cichutka muzyka. Były to dzwoneczki przywiązane do końskiej uprzęży. Sądząc po odgłosach, zwierząt było kilka. Wkrótce usłyszała alt głosu swojej służącej, dobiegający z przedpokoju. Zaraz potem, na kamiennych schodach, rozległy się odgłosy kroków, prowadzące na piętro jej strzelistego niczym wieża domu. Wzięła niemowlaka na ręce dokładnie w chwili, gdy zdobione rytami osikowych listków drzwi rozwarły się, skrzypiąc cicho.
Mówca Słońc, władca Qualinesti, stanął w progu. Na jego twarzy malowała się konsternacja. Blask ognia odbijał się w złotych nitkach jego szaty. Z drugiej strony, przez okno, wpływało strumieniami srebrne światło Solinari. Również Lunitari, szkarłatny księżyc, wznosił swe oblicze nad Krynn. Kilka pojedynczych promyków, wyglądających jak krople krwi, rzucało swe refleksy na podłogę.
Eld Ailea przeniosła spojrzenie na postać leżącą na łóżku. Wzrok Mówcy podążył za nim.
- Śpi? - spytał cicho.
Kolejny powiew wpadł przez otwarte okno, przynosząc z dołu roześmiany głos. Ailea potrząsnęła głową i odwróciła twarz pełną zmarszczek ku śpiącemu dziecku. Kątem oka jednak obserwowała Mówcę wolno podchodzącego do ciała kobiety. Jego ręka trzęsła się, gdy wyciągnął ją, by dotknąć Elansy - wdowy po jego bracie. Dłoń zatrzymała się w pół drogi i opadła powoli. Przełknął ślinę.
- Ty, Aileo, wobec całej swej wiedzy… Jeśli ty nie potrafiłaś jej ocalić, nikt nie mógł.
Położna pokręciła głową.
- Była zbyt słaba, Solostaranie. Walczyła, póki dziecko się nie narodziło, przytuliła je raz i poddała się.
Mówca Słońc popatrzył na nią. Zdawała się być nieświadoma faktu, że użyła jego prawdziwego imienia, zamiast tytułu, który przyjął, obejmując w Wieży Słońc urząd władcy elfów Qualinesti, ponad sto lat temu.
- Poddała się… - powtórzył powoli. Dla elfów życie było świętością, a dobrowolne jego zakończenie bluźnierstwem. - Dziecko…?
Usta położnej rozchyliły się w uśmiechu. Nie był on jednak ani wesoły, ani też smutny. Przez myśl przemknęło jej wspomnienie narodzin Solostarana. To było tak dawno… W jakże innych okolicznościach. Bogate, rozświetlone pochodniami komnaty, służący z czcią kulący się w cieniach, za orszakiem rodzicielskim. Wszystko to było tak zgoła różne od kwatery położnej. Pomimo skromności, niepełnej krwi elfka była najlepsza w całym Qualinesti. Elansa mogła rodzić we dworze, lecz wybrała pokój Ailei.
Kobieta przytrzymała dziecko tak, by Mówca mógł je zobaczyć. Solostaran przykląkł i przyglądał się malcowi ledwie przez chwilę. Opuścił głowę.
- A więc - powiedział zimno - jest tak, jak się obawialiśmy.
"Nie" - Eld Ailea prawie wypowiedziała swe myśli na głos. "Jest, jak ty się obawiałeś".
Kethrenan, młodszy brat Mówcy, został zabity podczas zasadzki urządzonej przez ludzkich złodziei w drodze do twierdzy Pax Tharkas, na południe od Qualinesti. Rasy ludzi i elfów żyły niegdyś w przyjaźni. Było to tysiące lat temu, a od czasów Kataklizmu takie podjazdy stały się niemal codziennością. Bandyci zgwałcili żonę Kethrenana - Elansę - i zostawili na pewną śmierć leżącą w błocie traktu. W ciągu ostatnich miesięcy jej oczy opuścił blask życia, jedynie ciało wciąż żyło. Jadła tylko tyle, by podtrzymać nowe istnienie, rozwijające się w jej łonie. Quith-pa, pożywny elfi chleb oraz jasne wino stanowiły podstawę jej jadłospisu. Niemowlę mogło być potomkiem Kethrenana lub ludzkiego gwałciciela. Elansa czekała, by potwierdzić swe przypuszczenia.
- Dziecko jest w połowie człowiekiem. - rzekł Solostaran, wciąż klęcząc przy oparciu fotela na biegunach.
- I w połowie elfem.
Solostaran nic nie mówił, lecz Ailea dostrzegła, jak maska jego dumy kruszy się. Mówca potrząsnął głową. Dzieciątko wciąż spało. Delikatnie dotknął malutkiej rączki. Odruchowo, jak najwrażliwszy kwiat, dłoń otworzyła się i zamknęła, chwytając palec elfa. Położna usłyszała, jak ten bierze głęboki oddech. Dostrzegła miłość rodzącą się w jego oczach.
- Jakie życie może czekać kogoś, kto jest dwiema połowami różnych rzeczy i niczym w całości? - zapytał Mówca.
Ailea nie miała dla niego odpowiedzi. Zapadła więc cisza. Spojrzenie położnej było spokojne. Przez chwilę w zielonych, jak listki osiki, oczach Solostarana gościł wyraz męki. Potem dumna maska powróciła. - Jest synem żony mojego brata i zabiorę go z sobą. Zostanie wychowany jak rodowity elf Qualinesti.
Eld Ailea westchnęła. Dotknąwszy w pocałunku czoła i policzków malca, oddała bez słowa zawiniątko Mówcy.
- Czy ma już jakieś imię? - spytał Solostaran. Wydawało się, że unikał patrzenia w stronę łoża. - Czy Elansa dała mu imię?
- Tak - położna skłamała z ociąganiem. - Nazwała go Tanthalas. - Ailea przygładziła połę wełnianej spódnicy, nie mając śmiałości spojrzeć w oczy Mówcy. Chyba że odgadnie prawdę. Jej dar dla malca będzie czymś trwałym - imię. "Zawsze silny" znaczyło ono w ludzkim dialekcie, którego Ailea nauczyła się jako dziecko.
Solostaran skinął ledwie dostrzegalnie. Trzymając dziecko z wprawą doświadczonego ojca, wstał i skierował się w stronę drzwi. Jego pierworodny syn, Porthios, miał dopiero pięćdziesiąt lat - był dopiero młodzieńcem. Eld Ailea podniosła się z fotela i ruszyła za Mówcą. Teraz dopiero poczuła, jak bardzo jest zmęczona. Zatrzymali się na moment przy oknie. Świeże powietrze wiosennej nocy poderwało kilka złotych pasemek z elfiego czoła, na którym spoczywał złoty diadem lśniący srebrem i czerwienią w świetle dwóch księżyców.
- Obawiam się, że nie wyświadczam mu przysługi, zabierając go do pałacu - powiedział Mówca. - Wątpię, by znalazł tam spokój swojego życia. Jest jednak moim krewnym, więc muszę to zrobić.
Solostaran okrył twarz niemowlęcia lnianą pieluszką, chroniąc go przed wilgocią. Mówca i położna stali przy oknie. Wtem błysk rozświetlił niebo srebrzystą smugą. Spadająca gwiazda, światło niebios zstępujące na Krynn, zmierzała na północ, ciągnąc za sobą ogon płomieni. Mówca wydawał się być nieporuszony tym znakiem. Eld Ailea jednak zacisnęła mocno palce na amulecie, który umierająca Elansa wsunęła jej w dłoń. Dla ludu położnej spadająca gwiazda wróżyła dobrych przyjaciół. Miała nadzieję, że ten okruch niebios szybował dla malca śpiącego na ramieniu Solostarana. Półelf będzie potrzebował dobrych przyjaciół.
- Przyślę pozostałych, by pożegnali Elansę - łamliwym głosem odezwał się Mówca. Wyszedł, zabierając chłopca z sobą.
Eld Ailea stała w oknie, dopóki pobrzękiwania dzwonków i echo kroków na brukowanej ulicy nie ucichły w oddali.

Daleko na północy małe miasteczko spało w ciemności. Było to skupisko drewnianych domów. Większość z nich była umieszczona w objęciach gałęzi prastarych, wysokich drzew i połączona kładkami wiszącymi wysoko ponad ziemią. W jednym z nielicznych budynków, które stały na ziemi i jedynym, z którego okien wciąż dochodziło słabe światło, siedziała samotna postać. Była niska, wzrostu ludzkiego dziecka, lecz miała mocarne ręce, szerokie ramiona i grube kędziory kręcące się na piersi. Siedziała za stołem, obracając w dłoniach kawałek drewna. W sękatych palcach trzymała nożyk, którym - z niesamowitą precyzją - odcinała drewniane płatki. Wkrótce z surowego klocka wyłonił się gładki, delikatny kształt listka osiki. Postać tylko raz widziała osikę, a było to daleko na południu, blisko jej ojczyzny, którą tak niedawno opuściła, szukając szczęścia w szerokim świecie. Jasne i wysmukłe drzewo stało na szczycie przełęczy, która prowadziła do krainy elfów - przynajmniej tak zwykł mawiać ojciec. Być może elfy Qualinesti zasadziły je tam, by przypominało im ojczysty las, gdyby tamtędy podróżowały. Widok tego drzewa był jednym z najpiękniejszych, jakie postać widziała: listki zielone i połyskliwe jak szmaragdy z jednej strony, a zmrożone srebrem na odwrocie. Może pewnego dnia będzie miała okazję zobaczyć ponownie osikę. Na razie drewniany liść będzie musiał wystarczyć.
Wreszcie krasnolud poczuł zmęczenie i wstawszy, zdmuchnął świecę stojącą na stole. Gdy - idąc do łóżka - mijał okno, błysk na południu nieba przykuł jego uwagę. Coś płonęło przez długą chwilę, rozcinając ciemny nieboskłon, zanim wreszcie znikło.
- Na Reorxa! Nigdy nie widziałem takiej spadającej gwiazdy! - mruknął, dygocząc, choć noc wcale nie była chłodna. Odkrywszy - ze zdziwieniem - że stoi, ziewając w niebo, jak jakieś szczenię, które nigdy nie widziało takiego zjawiska, potrząsnął głową, zamknął okiennice i powoli, ciężkim krokiem, udał się na spoczynek. Śnił o osikach.

ROZDZIAŁ I
WEZWANIE
A.C. 288, wczesna wiosna

- Flint Fireforge z Solace, krasnoludzki mistrz kowalstwa zaproszony przez Mówcę Słońc! - dał się słyszeć dźwięczny głos.
Flint zaglądał uważnie przez otwierające się przed nim drzwi. Jego stalowoniebieskie oczy rozszerzyły się w podziwie, gdy spojrzenie powędrowało wysoko w górę, podążając za ścianami z białego marmuru. Mimo iż kopuła sklepienia wznosiła się jakieś sto osiemdziesiąt metrów w górę, nie podtrzymywały jej żadne kolumny, podpory ani wsporniki. Sklepienie zdawało się Flintowi równie odległe jak niebiosa. W rzeczy samej, wrażenie to potęgowała błyszcząca mozaika zwieńczająca je. Przedstawiała ona nocne niebo - po jednej stronie i dzień - po drugiej. Te dwie domeny przedzielone były półprzejrzystą tęczą. Rozległa przestrzeń Wieży Słońca przyprawiła go o zawrót głowy. Szczęka Flintowi opadła, a oczy zaczęły łzawić, kiedy kątem oka przyglądał się wzorom kryjącym kopułę. Uprzejme kaszlnięcie sprowadziło go rzeczywistości.
- Fireforge, nie zachowuj się jak kender. - Krasnolud zbeształ się czule. - Jeszcze wszyscy gotowi pomyśleć, że nigdy nie opuściłeś Hillhome.
Jego malutka wioska leżała na południe od ziem elfów.
Stanął prosto jak struna, chcąc wydawać się możliwie najwyższym, przygładził turkusową tunikę i ruszył w głąb komnaty. Tuzin postaci - odzianych w zielone, brązowe oraz szare tuniki sięgające kolan, spięte srebrnymi pasami - odwróciło się w jego kierunku, przyglądając wyczekująco. Jego podkute stalą buty, tak praktyczne podczas walki, grzmiały na marmurowej posadzce przy każdym kroku. Miękkie obuwie jego eskorty czyniło tyle hałasu, co szept. Flint spróbował iść na palcach, co w jego obuwiu okazało się jednak raczej niemożliwe do wykonania. Nie uszedł jego uwadze łagodny, szybko zamaskowany uśmiech towarzysza, którego brązowe oczy, przypominające kształtem migdały, spoglądały uprzejmie. Kilku dworzan uśmiechnęło się, lecz twarze pozostałych sprawiały wrażenie wyrzeźbionych w bryle lodu zalegającego na południu.
Elfy Qualinesti, mieszkające na zachodzie, były potomkami elfów Silvanesti, żyjących wiele tygodni podróży na wschód. Niemal dwa i pół tysiąca lat wcześniej zachodnie elfy oddzieliły się od swoich wschodnich pobratymców. Pod wodzą wielkiego Kith-Kanana znalazły schronienie w lasach nie opodal granic krasnoludzkiego królestwa Thorbardinu. Qualinestyjczycy połączyli swe siły z krasnoludami z góry przy budowie Wieży Słońc. Współpracowali również przy wznoszeniu Pax Tharkas, ogromnej twierdzy położonej pomiędzy obydwoma królestwami. Przez kolejne tysiąc pięćset lat wspólnie ją utrzymując, aż do czasu, gdy elfy wycofały się do Qualinostu w czasach Kataklizmu. Miał on miejsce trzy stulecia wcześniej, gdy żył dziadek Flinta.
Od tamtej pory nikt, kto nie był elfem, nie został wpuszczony do stolicy Qualinesti.
Syczące westchnienie sprowadziło myśli Flinta do teraźniejszości.
- To miejsce jest zbyt duże dla krasnoluda.
Słowa, które poruszyły Flinta do żywego, wypowiedział wysoki elf stojący przy kolumnie po jego lewej ręce. Długa, srebrnoszara szata elfa harmonizowała z białymi włosami okalającymi jego lodowatą twarz. Sędziwe usta wykrzywiała pogarda.
Flint przystanął, przemyślawszy odpowiedź, cisnął ją w pełną arogancji twarz elfa. Wyraz ten często widywano u tych, którzy sądzili, że długi żywot daje im prawo do wyrażania swojej opinii bez względu na konsekwencje.
- Czy spotkaliśmy się wcześniej, panie? - Flint zniżył głos. - Jeśli nie, zdaje mi się, że poczyniłeś uwagę, nie posiadając dostatecznej wiedzy, aby to zrobić. - Jego ręka spoczęła na toporze bojowym przytroczonym do pasa.
Spojrzenia niebieskich i brązowych oczu spotkały się. Po chwili obydwaj poczuli na sobie wzrok reszty świty. Obróciwszy się na pięcie, elf bezszelestnie opuścił Wieżę.
- Kto to był? - nieco zbyt głośnym szeptem zapytał Flint gwardzistę, który mu towarzyszył.
- Lord Xenoth. Jest doradcą Mówcy Słońc dłużej, niż ja lub ty żyjemy. Niektórzy twierdzą, że był tu wtedy, gdy Kith-Kanan i jego krasnoludzcy sojusznicy projektowali tę wieżę - padła ledwie dosłyszalna odpowiedź. Elf potrafił niezwykle zręcznie mówić jedynie kącikami ust. Flint odniósł wrażenie, że to jednak nie było wszystko. Członek straży pałacowej musiał ukrywać jakieś emocje, które szarpały jego wargami.
Flint Fireforge był pierwszym krasnoludem, którego oczy oglądały środkową komnatę, odkąd Wieża Słońca została zbudowana - to jest od ponad dwóch tysięcy lat. Ucieszył się w myślach. Jego matka byłaby dumna.
Raptem kilka tygodni wcześniej był jeszcze w Solace i popijał ciemne piwo w gospodzie Ostatni Dom.
Spojrzał na elfa, by zapytać, czy Qualinestyjczycy też lubią piwo, jednak jego towarzysz spoglądał gdzie indziej.
Krasnolud zdawał sobie sprawę, że wyraźnie odróżniał się na tle Wieży i pełnych wdzięku elfów. Miał ledwie ponad połowę ich wzrostu, mógł pochwalić się baryłkowatym torsem i zaprawionymi w kuźni ramionami, niemal dwukrotnie grubszymi niż nawet najsilniejszy z jego gospodarzy. Ponadto miał niebiesko-zieloną tunikę, rdzawe bryczesy, spięte grubym, skórzanym pasem, oraz szary, znoszony płaszcz narzucony na ramiona. Zatknął koniec brody za pas i rzemieniem przewiązał czarne włosy na karku, starając się wyglądać przyzwoicie. Niestety, Flint nie miał pojęcia, jak powinno się ubrać na audiencję u władcy elfiego królestwa. Mimo iż starał się, jak mógł, ciążyło mu uczucie, że nawet nie zbliżył się do właściwego wyglądu. Jego garderoba nie zawierała tunik ze złotych włókien. "Strój podróżny będzie musiał wystarczyć" - pomyślał z westchnieniem.
Przechodząc między elfami, Flint uznał, że to dziwny lud. Szemranie słyszał przed sobą, słyszał je z tyłu, ale zawsze cichło, gdy się zbliżał. Wysokie i delikatne, szczupłe i szemrzące zupełnie jak osikowe gaje. Równie piękne. Każdy z nich zdawał się krasnoludowi spowity w płaszcz ze złotego światła. Mogło to, oczywiście, być jedynie złudzenie. Dawno temu, gdy Wieżę dopiero budowano, krasnoludzcy rzemieślnicy zaopatrzyli ją w tysiące zwierciadeł, tak aby wewnątrz zawsze jaśniał blask słońca - niezależnie od pory dnia.
Elfy milcząco obserwowały brodatego krasnoluda. Ich twarze wyrażały uprzejme zainteresowanie. Wreszcie, choć zdawało się to trwać wieki, Flint znalazł się przed niewielkim podwyższeniem w środku komnaty.
- Witamy, Mistrzu Fireforge! - pozdrowił go ciepło czysty głos stojącego tam elfa.
Mówca Słońc Qualinesti był wysoki, nawet jak na swoją rasę. Fakt, że stał na podeście, potęgował to wrażenie. Flint poczuł się fizycznie przytłoczony. Mówca, potomek samego bohaterskiego Kith-Kanana, wzbudzał podziw i szacunek.
Mówca uśmiechnął się. Zdenerwowanie opuściło żołądek Flinta. Uśmiech Solostarana był autentyczny, odbijało się to w jego mądrych oczach. Oczach tak zielonych jak najgłębszy las. Flint odetchnął, czując się nieco swobodniej. Chłodne spojrzenia dworzan zdawały się mało istotne.
- Mam nadzieję, że twoja podróż odbyła się bez nieprzyjemności - rzekł Mówca.
- Bez nieprzyjemności! Na Reorxa! - odparł krasnolud.
Został wezwany ze swego ulubionego miejsca w gospodzie Ostatni Dom przez parę elfich gwardzistów. Poproszono go, by udał się z nimi do ich tajemniczej stolicy, którą tak niewielu nieelfów widziało przez ostatnie stulecia. Podróżowali ukrytymi schodami wiodącymi w górę wodospadów, wzdłuż przepaści oraz wilgotnymi tunelami.
Powiedzieć, że miasto jest dobrze chronione, byłoby nader delikatnym stwierdzeniem. Szczyty na południe od Qualinostu wyglądały wystarczająco zniechęcająco przez swoją wysokość i niedostępność, by ostudzić zapał niejednego wroga. Dwie zbiegające się rzeki, biegnące w głębokich i na sto pięćdziesiąt metrów, szerokich jarach broniły dostępu do Qualinostu od zachodu, północy oraz wschodu. Wąskie mosty, które w każdej chwili można było odciąć - gdyby wróg jakimś sposobem przedarł się przez las - były jedyną drogą ponad nimi.
Krasnolud zdał sobie sprawę, że Mówca wciąż czeka na odpowiedź.
- Och… Ja… W porządku, dziękuję. Wasza… Panie - wyjąkał, próbując przypomnieć sobie, o co pytał go Solostaran. Twarz go paliła. Krąg elfów zebranych wokół niego zacieśnił się. Eskorta bezszelestnie się oddaliła, a Flint poczuł się nagle samotny.
- Czy nasze ukochane miasto przypadło ci do gustu? - spytał uprzejmie Mówca.
Flint, który czuł się znacznie lepiej w kuźni niż w towarzystwie, które jego matka nazwałaby "miłym", odkrył, iż ponownie nie wie, co powiedzieć. Jak opisać wrażenia, które wywarło na nim coś, co można by bez przeszkód nazwać najpiękniejszym miastem na Krynnie? Qualinestyjczycy wielbili swoją leśną ojczyznę. Dlatego domy budowali i nazywali na wzór osik i dębów z otaczającego je lasu. Unikając kąta prostego, tak charakterystycznego dla analitycznych umysłów ludzi, elfy tworzyły budowle tak różne jak sama natura. Stożkowate, drzewopodobne domy i sklepiki zdobiły brukowane błękitem alejki. Budynków jednak nie wznoszono z drewna, lecz z różowego kwarcu. Miasto lśniło blaskiem popołudniowego światła załamującego się w fasetach minerału. Grusze, drzewka brzoskwiniowe i jabłonie kwitły obficie. Ich delikatny zapach docierał nawet do Wieży Słońc.
- Miasto jest piękne, panie - powiedział wreszcie Flint.
Jego serce zamarło, gdy kilku zebranych sapnęło. Co zrobił źle? Mówca zszedł z podwyższenia i pochylił się ku krasnoludowi. Flint stał sztywno, lecz wewnątrz skulił się.
- Nazywaj mnie Mówcą - szepnął miękko Solostaran, głosem tak cichym, by nie wyłowiły go uszy nawet najbliżej stojących elfów.
Flint skinął głową, a Solostaran wyprostował się ponownie. Jednak jedna para spiczastych uszu dosłyszała słowa Mówcy. Szybko zduszony chichot przyciągnął spojrzenie Flinta. Zerknął za osobę władcy. Drgnienie irytacji przebiegło po twarzy Solostarana. Trzy młode elfy - nie, jeden chłopiec, o kasztanowobrązowych włosach, wyglądający na poruszonego, był półelfem, zauważył Flint - tłoczyły się z tyłu platformy. Mówca wskazał dwójkę elfów.
- Moje dzieci. Gilthanas oraz Lauralanthalasa, która potrzebuje lekcji etykiety dworskiej.
Dziewczyna znów zachichotała. Chłopiec był młodszą wersją swego eleganckiego, wysmukłego ojca. A dziewczyna…! Flint nigdy nie widział nikogo podobnego do niej. "Określenie jej śliczną byłoby jak nazwanie słońca świeczką" - pomyślał Flint, choć nie był poetą. Była szczupła jak wierzba, o oczach niczym młode listki i włosach barwy złotych promieni porannego słońca. Mówca zmrużył oczy, spoglądając w jej kierunku, a promieniejące dziewczę naburmuszyło się. Była jedyną istotą w pomieszczeniu niższą niż Flint. Wyglądała podobnie jak pięcio- lub sześcioletnie ludzkie dziecko, Flint niemniej zgadywał, że miała co najmniej dziesięć lat.
- A kto to? - Flint skłonił głowę w stronę półelfa, który pokraśniał i odwrócił wzrok.
Krasnolud poczuł się, jakby ogromnie zawstydził młodzieńca samym faktem, że zwrócił nań uwagę. Był starszy niż pozostała dwójka i zapewne nie był ich krewnym. Cechowała go pewna toporność; podczas gdy pozostała dwójka była szczupła jak młode drzewka, on miał nieco mniej skośne oczy i mocniej zarysowaną sylwetkę. Wszystko to przywiodło Flintowi na myśl lud zamieszkujący wioskę Solace.
- To jest mój podopieczny, Tanthalas lub też Tanis - gładkim głosem odrzekł Mówca.
Raz jeszcze Flintowi odjęło mowę. Poświęcanie chłopcu uwagi nie było dlań przyjemne. W tejże chwili doradca, przez eskortę nazwany lordem Xenothem, wyłonił się z pomieszczenia za podniesieniem i wśliznął przed młodego półelfa. Tanis odsunął się. Niechęć promieniowała od chłopca jak żar od ogniska. Flint nie potrafił jednak stwierdzić, kto był jej źródłem.
Mówca skinął na jeszcze jednego elfa stojącego z boku po prawej, pod jednym z rzeźbionych w marmurze balkoników. Elfi pan miał ciemne blond włosy i mocne, regularne rysy, które mogłyby być, według Flinta, uważane za przystojne, gdyby nie oczy. Osadzone blisko siebie, głęboko pod łukami brwiowymi, patrzyły groźnie. Flint domniemywał, że wygląda tak samo, nawet gdy jest szczęśliwy. Elf stał z trójką innych, równie wyniosłych, towarzyszy. Dwoma mężczyznami i jedną kobietą.
- Mój starszy syn Porthios - w głosie Mówcy pobrzmiewała duma.
Elfi pan pochylił lekko głowę.
"Oho - przeszło Flintowi przez myśl - zarozumialec. Pewnie nie jest szczególnie szczęśliwy, że w jego pięknej wieży znajduje się ktoś niebędący w pełni elfem i czyja krew nie wywodzi się w prostej linii z czasów Bratobójczych Wojen".
Mówca po raz kolejny zdawał się oczekiwać na coś. Flint zdecydował, że szczerość będzie najlepszym wyjściem.
- Niewiele wiem o waszych szlachetnych domach, a o elfach jeszcze mniej. Mam nadzieję, że to ostatnie zmieni się wkrótce - mówiąc to, rozluźnił odrobinę ramiona.
- Dlaczego przyjąłeś moje zaproszenie? - spytał Solostaran.
Zieleń jego oczu była tak głęboka, że Flint momentalnie poczuł się, jakby nikogo poza nimi nie było w okrągłej komnacie. Szybko oszacował władzę, która musiała przypadać w udziale każdemu Mówcy od czasów Kith-Kanana. Pomyślał, że wcale nie chciałby z nim waśni.
- Miałem czas to przemyśleć podczas ostatnich kilku tygodni podróży - odparł Flint. - Muszę przyznać, że głównym powodem była ciekawość.
Lord Xenoth wydął pomarszczone usta i odwrócił się na bok, zamiatając srebrną szatą podest.
- Z ciekawości kenderzy umierają - powiedział udawanym szeptem do chłopca i dziewczynki, których Mówca nazwał Gilthanasem i Lauralanthalasą. Chłopiec prychnął. Dziewczynka zmierzyła starego elfa kątem oka, demonstracyjnie odwróciła wzrok i odsunęła się w stronę półelfa. Tanis stał nieruchomo, zupełnie jakby nie był świadom bliskości ślicznej panienki.
Solostaran zgromił wzrokiem Xenotha, aż ten zbladł, co sprawiło, że ściągnięte wargi Tanisa ozdobił nikły uśmiech. Gdy Mówca odwrócił się z powrotem do Flinta, jego oczy spoglądały uprzejmie.
- Ciekawość… - zachęcił.
- Jak większość, nie widziałem Qualinesti - wyjaśnił Flint. - Jest powszechnie wiadomym, że lasy Qualinesti są niedostępne dla zwykłych ludzi. Posłanie eskorty przez samego Mówcę Słońc to rzadko spotykany zaszczyt. - "Niezła mowa" - pomyślał Flint. Powolne skinienie Mówcy ośmieliło go, by kontynuować. - Rzemiosło elfów Qualinesti znane jest na całym Ansalonie. Wasze wyroby cenione są w Haven, Thorbardinie, Solace, jak również w innych miastach tej części kontynentu. Prawdę powiedziawszy, miałem nadzieję, że dowiem się czegoś, co sam będę mógł wykorzystać w kowalskim fachu.
Poza tym, jak sobie przypominał, wysłannicy Mówcy kupili tyle kolejek piwa dla jego przyjaciół w gospodzie Ostatni Dom, że zmąciło to jego umysł. Gdy obudził się następnego ranka, jego strój podróżny był już zapakowany na muła - podobnie zresztą jak on sam. Leżał bezwładnie na grzbiecie zwierzęcia razem z bagażem.
- Czy mówiłeś poważnie, Mistrzu Fireforge? - zapytał Mówca, zręcznie kryjąc emocje.
- Nie… Nie jestem pewien w związku z czym? - Flint zamrugał.
- Powiedziałeś, że nie wiesz wiele o elfach i chciałbyś to zmienić. Czy tak jest w istocie?
Flint rozejrzał się wokół. Przestronna wieża, złotowłose elfy i królewska postać Mówcy jaśniejąca zielonozłotą szatą. Zapach wiosny i kwiecia stawał się odrobinę za intensywny, ale nawet to niosło z sobą nutkę unikatowości. Najdziwniejsze jednak dla Flinta było, że jako podgórski krasnolud, przyzwyczajony raczej do pól bitewnych i tawern niż złoconych wież, mógł przytakująco kiwnąć głową.
- Muszę przyznać, że i nasza wiedza o rodzaju krasnoludzkim stopniała przez stulecia - rzekł Mówca. - Nasze ludy były niegdyś przyjaciółmi. Razem wzniosły twierdzę Pax Tharkas… I to miasto. Nie proponuję aż tak wielkich i nagłych przedsięwzięć dla nas, Mistrzu Fireforge. Będę rad, jeśli razem, ty i ja, zbudujemy przyjaźń.
Pomiędzy niektórymi członkami elfiej świty rozszedł się pomruk aprobaty. Niektórzy, w tym Lord Xenoth i grupka Porthiosa, zachowali milczenie. Flint mógł tylko uśmiechnąć się rozbrajająco, wsuwając dłonie do kieszeni.
- Na Reorxa! - wypalił, a jego oczy nagle się rozszerzyły. - Eee… przepraszam… Mówco.
- Wyobrażam sobie, że bardzo jesteś ciekaw, w jakim celu cię tu wezwałem, mój krasnoludzki przyjacielu. - Solostaran nie próbował dłużej kryć uśmiechu. Podniósł dłoń z licznymi złotymi pierścieniami. Bransoleta z jego nadgarstka zsunęła się na przedramię. Flint patrząc na osadzone w srebrze agaty mszyste, rozpoznał swoje dzieło. W tej chwili zbliżył się służący ze srebrną tacą z wizerunkiem srebrnego smoka. Na niej stały dwa puchary z cieniuteńkiego, wypolerowanego na błysk srebra. Trzy osikowe listki wyrastały z łodygi tworzącej nóżkę pucharu i oplatały szklaną czaszę z winem.
- Toż to… - wysapał Flint i zamilkł.
Służący poczekał, aż Mówca i krasnolud wezmą naczynia z tacy. Wtedy Solostaran podniósł jeden kielich.
- Piję za rzemieślnika, który wykonał tę bransoletę oraz te puchary, mając nadzieję, że uczyni nam ten zaszczyt i pozostanie z nami na czas, którego będzie potrzebował do wykonania kilku przedmiotów. - Pociągnął łyk, spoglądając na Flinta swymi zielonymi oczyma w kształcie migdałów.
- Ale to… - zaczął znów Flint.
- Twoje - dokończył Mówca. - Mam dla ciebie zlecenie, jeśli zdecydujesz się przyjąć naszą gościnę. Ale o tym możemy porozmawiać jutro. A teraz, napij się. Proszę.
Myśli Flinta krążyły wokół faktu, że władca wszystkich elfów Qualinesti, ludu znanego ze swoich rękodzielniczych złotych i srebrnych wyrobów, pochwalił wysiłki krasnoluda. Wychylił całą zawartość pucharu, który wykonał przed rokiem. Wiedział, że na dnie znajduje się jego znak: słowo "Solace" oraz rok. Zastanawiał się tylko nad…
Smak wina wypędził jego niedokończoną myśl z mózgu. Oczy zaszły mu mgłą, a gardło zapłonęło żywym ogniem.
- Na młot Reorxa! - wychrypiał.
Słyszał o elfim winie kwiatowym. Było znane z wyjątkowego bukietu, kwiatowego aromatu oraz, porównywalnej z siłą topora bojowego, mocy alkoholu w nim zawartego. Jedynie mający elfią krew mogli strawić ten słodki trunek. Słyszał również, że był to alkoholowy odpowiednik kopnięcia w głowę przez centaura. Woń kwiecia jabłoni i brzoskwini zdawała się przenikać jego ciało. Flint czuł się, jakby został za życia zabalsamowany - perfumami. Dwóch lub trzech Mówców falowało przed nim. Grupka trzech elfów wokół Porthiosa przerodziła się w zjazd piętnastu czy szesnastu. Chichot Lauralanthalasy urósł do rangi chóru abanasińskich słowików, unoszących się właśnie w jego głowie. Flint sapnął. Posyłając etykietę do diabła, spróbował usiąść na podniesieniu dla Mówcy. Podest jednak uciekał, zupełnie jak gdyby wyrosły mu koła. W mgnieniu oka kolejny elf stanął przy nim. Flint odkrył nagle, że przez łzy spogląda w oczy tak jasne, że niemal bez koloru. Nową twarz okalały równie bezbarwne włosy nakryte ciemnoszkarłatnym kapturem.
- Wdychaj powietrze przez nos, wydychaj ustami. - Usłyszał chrapliwy głos.
- Ark - zdołał wyskrzeczeć Flint. - Uff!
- Wdech nosem - elf powtórzył i zademonstrował.
Krasnolud stwierdziwszy, że i tak umrze, spróbował naśladować.
- Pfffff! - wysapał.
- Wydech przez usta.
- Ufffff! - odpowiedział krasnolud.
Elf roztarł palcami trochę ziół i wyszeptał kilka słów, które równie dobrze mogły być starą odmianą elfiego, jak językiem magii - a nawet jednym i drugim. Flint natychmiast poczuł się lepiej. Leżał rozłożony na stopniach przed Mówcą, trzymając w dłoni pusty puchar. Sala została opróżniona ze wszystkich prócz Mówcy, Lauralanthalasy, młodego półelfa i czarodzieja, który ocalił życie krasnoluda.
- Z całym szacunkiem, Mówco, sądzę, że nasz gość nie będzie chciał dolewki - zgryźliwie powiedział elf, pomagając Flintowi wstać.
- Kwiatowe wino smakuje wyśmienicie, trzeba się z nim jedynie oswoić. - Krasnolud zachwiał się. Młody półelf skoczył go podtrzymać. Flint podziękował mu skinieniem.
- Być może Mistrz Fireforge zechce dokończyć tę rozmowę innym razem, Mówco - stwierdził zakapturzony elf.
- Chyba masz rację, Miralu. - Solostaran uniósł brwi i spojrzał na krasnoluda.
- Ark - ulżył sobie Flint. - Już w porządku. - Kaszlnął, a jego twarz zbladła.
Mag strzelił palcami i w jego wyciągniętej dłoni pojawił się cienki plasterek quith-pa. Flint żuł kawałek chleba. Mówca w tym czasie nie przestrzegając już protokołu, gdyż audiencja dobiegła końca, gestem przywołał córkę. Dziewczyna, o spiczasto zakończonych uszach, ledwie widocznych spod włosów o barwie płynnego złota, zdjęła z szyi cienki łańcuszek. Wisiał na nim doskonały, osikowy listek. W złotym świetle lśnił zielenią i srebrem. Choć wyglądał, jakby go zerwano z żywego drzewa, zrobiony był ze srebra i szmaragdów. Było to tak misternie wykonane dzieło, że gdyby nie rozsyłane przez niego refleksy tańczące na szyi dziewczyny, nie różniłby się od prawdziwego.
Krasnolud westchnął zdziwiony, zaraz potem czknął z zadowoleniem. Wywołało to kolejny chichot Lauralanthalasy.
- Zrobiłem ten listek sześć miesięcy temu. - Wyjaśniając, Flint przełknął ostatni kęs quith-pa. - Sprzedałem go elfowi przejeżdżającemu przez Solace.
- Mojemu wysłannikowi - powiedział Solostaran. Flint już chciał coś powiedzieć, lecz Mówca uniósł dłoń. - Liść jest pod każdym względem doskonały. Nie ma drzewa bliższego sercu elfa niż osika. Postanowiłem odnaleźć artystę, który zdołał wlać tyle uczucia w swoje dzieło. Okazało się, że tym rzemieślnikiem nie jest elf, lecz krasnolud. - Mówca odwrócił spojrzenie, na jedno uderzenie serca zamilkł. - Musisz być bardzo zmęczony długą podróżą - dodał. - Miralu, bądź łaskaw zaprowadzić gościa do jego komnat.
Solostaran patrzył, jak krasnolud i czarodziej wychodzą z sali. Minęło dużo czasu, odkąd podobny widok był udziałem Qualinostu. Zbyt dużo. Ostatnie lata były mroczne. Wciąż wydawało się, że minęła ledwie chwila, odkąd Kethrenan, brat Solostarana, został zamordowany. Trzydzieści lat, a najazdy dalej trwały.
"Przyjaźń…". W uszach Solostarana wciąż brzmiały jego własne słowa.
Światu przydałoby się więcej przyjaźni.