Sejsmiczna pogoda

  • szt.
  • 45,00 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

Jest Król na Zachodzie…
Scott Crane chronił Zachodnie Wybrzeże USA od chwili, gdy w 1990 roku objął tron nadprzyrodzonego królestwa. Wraz z Dianą, swoją żoną, dba o stan kraju i pomyślność jego mieszkańców. Teraz jednak leży martwy, z harpunem wbitym w gardło, chociaż jego ciało nie ulega rozkładowi.
Janis Cordelia Plumtree zabiła Scotta Crane'a. A przynajmniej zrobiła to jedna z osobowości zamieszkujących jej głowę, podczas gdy inne to obserwowały. Musi zapłacić za swój czyn, nawet jeśli oznaczałoby to konieczność oddania Crane'owi własnego ciała, w którym Scott mógłby zmartwychwstać.
Kootie Sullivan ma czternaście lat i mógłby być nowym Królem. Od 1992 roku, gdy nawiedził go duch Thomasa Edisona, Kootie ma w boku nie gojącą się ranę i jest świadomy swoich bardzo szczególnych cech, a także drogi życia, na jaką mogą go one zaprowadzić. Doskonale wie, jakie niebezpieczeństwa i obowiązki niesie ze sobą królewska władza.
Prywatna wersja rzeczywistości Tima Powersa jest tyleż dramatyczna, co i przerażająca. Osadzone w Kalifornii takiej, jaką znamy, a jednak zaludnione przez pożeraczy duchów, greckie bóstwa i martwych psychopatów (którzy nie są jednak dość martwi), jego fantastyczne wizje są genialną, współczesną mitologią.

Rok wydania: 2004
Stron: 680
Format: 125/183
Oprawa: broszura
Pakowanie: 20
Tłumacz: Mirosław P.Jabłoński

Fragment tekstu:

Dla Sereny - znowu, ciągle i zawsze

…a podziękowania niech przyjmą: Chris Arena, Bonnie Badenoch, John Bierer, Jim Blaylock, Russ Galen, Tom Gilchrist, Doug Goulet, Ann James, Delphine Josephe, Dorothea Kenny, Jim Crooks, Phil Mays, David Masesan, Kitty Myshkin, David Perry, Celene Pierce, Brendan i Regina Powers, Richard Powers, Serena Powers, Fred Ramer, Randal Robb, Marv Torrez, Rex Torrez i Greg Wade.


A bodaj przepadła!
Jest język w oczach, licach jej i ustach,
Jej nogach nawet, a duch jej namiętny
Z każdego ruchu jej ciała wygląda.
O, te świegotki, co gładkim językiem
Każdemu dają pierwsze pozdrowienie,
Pierwsze swych myśli otwierają księgę
Rozpustnym oczom wszystkich czytelników!
Łup to składany pierwszej sposobności,
Córki rozpusty.
William Szekspir Troilus i Kresyda*


Dowiodę,
Że oto mój mózg jest mężem mej duszy,
A ona matką - że płodzą we dwoje
Plemię bez końca mnożących się myśli,
Które ten mały światek zaludniają.
William Szekspir Tragedia Ryszarda II**


Póki nie umrzesz, i nie powstaniesz z martwych,
obca ci będzie ciemna ziemia.
Goethe

 


Prolog
ŻAŁOSNY CIOS


"LAS VEGAS - w noworoczny poranek Boulder City nawiedził słaby, podziemny wstrząs, o którego odczuciu donieśli pracownicy pobliskiej Zapory Hoovera".
"Associated Press", 2 stycznia 1995 roku

 

 

1


Pandarus: …zbliża się do niego i kładzie mu swoją białą rączkę na rozłupanym podbródku…
Kresyda: Zmiłuj się nad nami, Junono! A któż mu go rozłupał?

William Szekspir Troilus i Kresyda


Automat telefoniczny dzwonił w korytarzu obok toalet, ale młoda kobieta, która zaczęła się podnosić z wyściełanego pomarańczowym winylem boksu, rozejrzała się tylko wokoło z wyrazem wielkiego zdziwienia na twarzy, po czym usiadła ponownie, otulając nieco ciaśniej dżinsową kurtką szczupłe ramiona.
Kelner spojrzał na nią z ciekawością ponad kontuarem baru. Kobieta siedziała pod oknem wychodzącym na wschód, i chociaż niebo na zewnątrz było już mocno stalowe, to żółty blask górnych lamp był nadal na tyle jasny, by uwypuklić rysy twarzy pod rozczochranymi, jasnoblond włosami. Kelner uznał, że klientka sprawia wrażenie zdenerwowanej, i zastanowił się, dlaczego w pierwszej chwili uznała, że to do niej mógł tutaj ktoś dzwonić.
Miejsca przy kontuarze, zajmowane zwykle przez kilku miejscowych klientów sączących o tej godzinie kawę, były puste, ale stali bywalcy spali prawdopodobnie w ten noworoczny poranek i mogli zjawić się w barze jutro o świcie. Dzisiejszą klientelę tworzyły głównie zrzędliwe rodziny, które wolały siedzieć w boksach - byli to świąteczni urlopowicze zwabieni tutaj z San Diego Freeway przez oświetlone reflektorami tablice reklamowe za Batiquitos Lagoon na północy lub San Elijo Lagoon na południu.
Kobieta siedząca w boksie po stronie wstającego świtu była niemal na pewno kelnerką - kiedy przyjmował od niej zamówienie, mówiła szybko, wyszczególniając wszystkie dodatkowe życzenia bez proszenia jej o to, i usiadła tam, gdzie nie mógł jej widzieć z kuchni. I była głodna - zamówiła jajecznicę oraz jajka gotowane bez skorupek we wrzątku, a także boczek, frytki w postaci smażonych na patelni plasterków ziemniaków, kawę, sok pomarańczowy i V-8.
…A teraz zapaliła coś na swoim stoliku.
Kelner rzucił z brzękiem talerze na kontuar i pospieszył po wykładzinie w stronę boksu, ale szybko spostrzegł, że dymiąca książka w miękkich okładkach już tylko się tli; zanim dotarł do stołu, kobieta otworzyła książkę i chlusnęła wodą ze szklanki na… niedopałek papierosa!… który wywołał ten pożar.
Automat telefoniczny wciąż dzwonił, ale górne światła przygasły na moment, a stojąca przy elektronicznej kasie kelnerka klęła pod nosem i stukała w bok urządzenia; nikt inny nie zauważył płonącej przez chwilę książki, blondynka zaś, która teraz zamykała ją ponownie, osmaloną, zaczerwieniła się i posłała kelnerowi przepraszający, zakłopotany uśmiech. Winowajczyni nie mogła mieć jeszcze trzydziestu lat, po prostu więc odpowiedział jej ostrożnym uśmiechem.
- Wczoraj byłaby pani w zgodzie z prawem - powiedział współczująco; a potem widząc jej zakłopotanie, dodał: - Siedem godzin temu na stolikach były popielniczki, więc nie musiałaby się pani z tym ukrywać.
Skinęła głową i odsunęła od siebie książkę po blacie stolika, krzywiąc się, jakby nigdy wcześniej nie widziała tomiku, zanim zaczął się tlić przed nią.
- Zgadza się - powiedziała surowo. - Od północy obowiązuje zakaz palenia we wszystkich kalifornijskich restauracjach. - Spojrzała obok niego, mając ten wybaczający wyraz twarzy "ani słowa więcej na ten temat". - Gdzie są automaty telefoniczne?
- Hm… - Machnął ręką w kierunku dzwoniącego urządzenia. - Tam, gdzie słychać. Ale zaraz będzie pani śniadanie, jeśli zechce pani zaczekać.
Wyszła niezdarnie z boksu i wyprostowała się.
- Zamówiłam tylko kawę.
Kelner obserwował ją, gdy szła w stronę telefonu. Lewą nogę przesuwała sztywno, nie zginając jej, i mężczyzna był w niemiły sposób przekonany, że ciemna, wilgotna plama na jej dżinsach na wysokości uda to musi być świeża krew.


Podniosła słuchawkę telefonu w połowie dzwonka.
- Halo? - Światła restauracji przygasły ponownie na moment, a twarz kobiety stężała. Odezwała się ochryplejszym, bardziej matowym głosem niż ten, którym mówiła wcześniej. - Znam cię, Susan? Jasne, powiem mu. A teraz nie chcę się wydać obcesowa, ale chciałabym stąd zadzwonić. Mogę?
Odwiesiła słuchawkę, po czym wydobyła z kieszeni kurtki garść śmieci, które wysypała na półkę pod telefonem; spomiędzy mrowia tekturowych karnecików z zapałkami, pinesek z tablic ogłoszeniowych, skrawków papieru i fragmentów zielonego, pokruszonego gipsu wygrzebała ćwierćdolarówkę, wsunęła ją do szczeliny aparatu i wybrała miejscowy numer.
Po dziesięciu sekundach stania ze słuchawką przy uchu powiedziała: "Cześć" tym swoim nowym, szorstkim głosem.
- Czy to Latająca Zakonnica? - Roześmiała się. - Mam cię, co? Posłuchaj, Susan mówi, żebym ci przekazała, że nadal cię kocha. Ach, zapomniałabym, po co dzwonię - zamierzam przejąć Flamingo; wiesz, co mam na myśli? - Słuchając cierpliwie, podniosła wolną ręką kawałek zielonego gipsu. - Potężne fragmenty… przesączają się uporczywie w… co, pastwisko? Możesz przeliterować? Chcę powiedzieć, chłopaczku, że chociaż go zburzyli, mam jego odprysk, a ty siedzisz dupą na trawie. Nie marnuj dziś rano czasu na przeglądanie długich artykułów na pierwszej stronie; przeskocz od razu do działu komiksów.
Odwiesiwszy słuchawkę, oblizała wargi i zmarszczyła się, jakby posmakowała czegoś zjełczałego, a potem podeszła do drzwi damskiej toalety i otworzyła je pchnięciem.
Idąc po wykładanej płytkami podłodze w stronę umywalki, wyjęła z innej kieszeni kurtki małą butelkę listeryny, a kiedy stanęła przed lustrem, otworzyła flaszeczkę i pociągnęła z niej łyk; płukała usta, patrząc raczej w dół na chromowane kurki, niż w lustro, po czym wypluła płyn i skrzywiła się.
Zakręciła butelkę i wróciła pospiesznie do swojego stolika.
Niebo za oknem pojaśniało już do tego stopnia, że parujące talerze i szklanki, które znajdowały się teraz na jej stoliku, rzucały głębokie cienie, a kobieta krzywiła usta, wślizgując się ostrożnie do boksu i patrząc na obfite śniadanie. Z otwartej torebki wyjęła kelnerski bloczek i kolejną, większą butelkę płynu do płukania ust, po czym przez następne pół godziny, gdy jadła, przerzucała strony bloczka i marszczyła się na widok atramentowych zapisków, które wypełniały niemal każdy arkusik; swoje działania przerywała często w celu przełknięcia haustu listeryny. Jedząc jajecznicę, trzymała widelec w lewej dłoni, ale przerzuciła go do prawej, by zjeść ugotowane we wrzątku jajka. Ku frustracji kelnerki, kasa na końcu sali wróciła spontanicznie do swojego cyklu wydawania gotówki.
Kiedy pierwszy promień słońca sponad odległych gór Vallecinto dotknął pastelowego obrazu na przeciwległej ścianie restauracji, blondynka podniosła prawą dłoń i w świetle nowego dnia zacisnęła ją w pięść, po czym wyszła z boksu i rzuciła dwudziestodolarowy banknot na stolik, obok wilgotnego, poczerniałego, starego, broszurowego wydania W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości Iana Fleminga.


Kelner był katolikiem, więc zrozumiał, co mruczała, przechodząc obok niego: "W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego". Potem otworzyła pchnięciem szklane drzwi i wyszła na zewnątrz, w słoneczne światło chłodnego poranka.
Przez szybę obserwował ją, jak kuśtykała w stronę małej, białej toyoty na poznaczonym smużkami świtu parkingu; potem westchnąwszy, powiedział pomocnikowi, żeby przyniósł do tamtego boksu ręcznik i butelkę wybielacza w sprayu, gdyż na siedzeniu prawdopodobnie znajduje się krew.
- Do boksu, w którym siedziała panna Wariatka z Mokrą Głową - powiedział podręcznemu.


Jechała na zachód wzdłuż Leucadia Boulevard, mijając stare bungalowy stojące pod sosnami i figowcami, z dala od nowego, wysokiego trotuaru, potem przejechała przez wielotorowy przejazd kolejowy; droga opadała gwałtownie, a kobieta skręciła w prawo, w szeroką ulicę, której południową i północną jezdnię rozdzielały wielkie, stare eukaliptusy; po minięciu kilku kwartałów ponurych sklepów z deskami surfingowymi i używaną odzieżą, skręciwszy w lewo, pojechała w górę wąską alejką wspinającą się na urwisko, u stóp którego rozpościerało się morze. Ogrodzenia i zamknięte bramy garaży odbijały warkot silnika jej samochodu.
Długi mur z polnych kamieni, nad którym zwieszały się drzewa pieprzowe, skrywał posiadłość po zwróconej ku morzu stronie Neptune Avenue. Kobieta wjechała do wyżwirowanej zatoczki przy bramie na prywatny podjazd, obok krzepkiej sosny otoczonej kwitnącymi pomarańczowo rudbekiami, i wyłączyła silnik. Pomijając kilka pokrytych rosą i zaparkowanych skosem samochodów, spowita blaskiem świtu uliczka była pusta i cicha - nie śpiewał żaden ptak, a przybrzeżne fale za krawędzią urwiska były tylko powolnym, poddźwiękowym pulsem.
Kiedy kobieta wysiadła z samochodu, miała mocno skrzywioną twarz, a stojąc na żwirze zatoczki, wyprostowała się i zaczęła rozpinać pasek dżinsów, szepcząc do siebie:
- To tylko noga, ot co, uspokój się, dziewczyno! Tylko noga, jako ostrzeżenie; a poza tym, on już raz dźgnął sam siebie w nogę tylko po to, żeby powiedzieć coś pewnej kobiecie; a przedtem przestrzelił sobie stopę dokładnie tym samym harpunem. Dla niego to nic wielkiego, przysięgam.
Rozpięła dżinsy i zsunęła je do samych kostek, odsłaniając białe majtki z wyszytym z przodu na czerwono słowem NIEDZIELA oraz długi na sześćdziesiąt centymetrów, pomalowany na zielono trójząb, przyklejony taśmą izolacyjną do jej uda i kolana.
Był to krótki, aluminiowy pręt z trzema diagonalnymi rowkami naciętymi na trzonie o średnicy ołówka i zakończony pozbawionym zadziorów trójzębem. Opalone udo kobiety było poplamione na czerwono wokół kilku płytkich skaleczeń w miejscach, gdzie do skóry przylegały ostrza, więc z chrapliwym westchnieniem ulgi odlepiła taśmę i odczepiła harpun. Przyciskając go łokciem do ciała, owinęła ponownie izolacją udo, zakrywając skaleczenia, a potem podciągnęła spodnie i zapięła pasek.
Pionowo, przez żwir, wbiła harpun w zalegającą pod spodem glinę, a później pochyliwszy się do wnętrza samochodu, wzięła z tylnego siedzenia elektryczny śrubokręt Makita i sklejkę o powierzchni metra kwadratowego, ozdobioną przylepionymi do niej czarnymi literami z folii. Wyłowiła z kieszeni dwie śruby i z nagłym zgrzytem buchającym z silniczka makity przykręciła tabliczkę do pnia sosny.
Napis głosił:

SPOCZYWAJ W POKOJU
"MAŁY UŁOMNY MONARCHO"
OSTATNIO Z LEUCADII,
WCZEŚNIEJ Z SAN DIEGO, SONOMY, LAS VEGAS
I ODLEGLEJSZYCH OKOLIC

Przez chwilę stała po prostu na wilgotnym od rosy żwirze, trzymając nadal w dłoni makitę przeszywającą powietrze świtu swoim ochrypłym, przenikliwym brzęczeniem, i patrzyła na napis, mając na twarzy wyraz kompletnego niezrozumienia. Potem jej palce rozluźniły się i narzędzie, wreszcie milczące, upadło na żwir.
Pokuśtykała do sterczącego pionowo harpuna, wyrwała go z ziemi i obeszła sosnę, a potem ruszyła nie wybrukowanym, prywatnym podjazdem, oddalając się od ulicy.


Piętnaście minut później, 400 kilometrów na północny wschód od tego miejsca podziemny wstrząs szarpnął posadowionym głęboko masywem Zapory Hoovera - dwudziestoma pięcioma milionami kilogramów wzmocnionej stali i czterema milionami metrów sześciennych betonu - która od sześćdziesięciu lat spinała Czarny Kanion na południowym krańcu jeziora Mead. Inżynierowie porannej zmiany w zabudowaniach elektrowni poniżej zapory pomyśleli, że jakiś wielki pojazd pokonywał autostradę na jej szczycie, albo że jedna z gigantycznych turbin pękła pod naporem wody płynącej przez kanały doprowadzające, zagrzebane wewnątrz zbocza góry po stronie Arizony. Wstrząs obudził urlopowiczów śpiących w kojach łodzi mieszkalnych, a w pobliskim Boulder ponad dwustu spanikowanych ludzi zadzwoniło na policję.


Prostytutki z porannej zmiany i dilerzy cracku na Hollywood Boulevard zatoczyli się i chwycili ścian lub parkometrów, gdy nawierzchnia chodnika, już i tak leżącego niżej niż zwykle z powodu sfuszerowanej budowy tunelu dla linii Metro Rail, zapadła się nagle o kolejne cztery centymetry.


Po drugiej stronie trasy, dokładnie naprzeciwko Colma - szarego, małego, cmentarnego miasteczka na półwyspie San Mateo, dokąd przeniesiono wszystkie działki cmentarne wyeksmitowane z pobliskiego San Francisco - na autostradę numer 280 wybiegła kobieta w ciąży, otulona kołdrą i wykrzykująca po francusku bezsensowne zdania.


Wzdłuż Ocean Beach, na zachodnim krańcu San Francisco, idący nagle od lądu sztorm posiekał przybrzeżne fale, rozpędzając ich grzbiety pod chaotycznymi kątami i burząc długie, proste linie grzyw - dwaj surferzy ujeżdżający poza linią szelfu przerażające, zimowe fale poddali się i zaczęli z wysiłkiem wiosłować z powrotem ku brzegowi, a zniechęceni ludzie tłoczący się wokół furgonetek i półciężarówek na parkingu Sloat Boulevard poweseleli i zapewniali jeden drugiego, że trzymali się z dala od wody tylko dlatego, iż było oczywiste, że pogoda zmieni się dokładnie w ten sposób.
Podobnie nagłe porywy wiatru rozszczepiły i wyrwały z korzeniami drzewa - na północy aż w Eureka, a na południu w San Diego; wszystkie tego samego ranka.


A w sypialni zrujnowanego, starego domu mieszkalnego w Long Beach na południe od Los Angeles wstrząs wyrwał ze snu trzynastoletniego chłopca - ze snu o kobiecie, która biegła jak oszalała między rzędami winorośli i ściskała w dłoni otoczone bluszczem drzewce z zatkniętą na końcu, zakrwawioną, sosnową szyszką.
Poruszony tą wizją, Koot Hoomie Sullivan usiadł na łóżku, a teraz wysunął spod koca bose stopy i opuścił je na drewnianą podłogę. Serce nadal biło mu mocno, a lewą rękę miał zdrętwiałą, chociaż pasek zegarka był odpowiednio luźno zapięty.
Chłopiec wyjrzał przez okno, patrząc między przyciśniętymi do szyby gałęziami lantany - na zewnątrz drzewa chleba świętojańskiego i owinięta spadochronem furgonetka rzucały długie cienie na spękany beton; słyszał, że w gałęziach drzew skrzeczą dzikie papugi. Mogła dopiero dochodzić siódma i był pewny, że jest pierwszą osobą w całym domu, która się obudziła, ale ciepłe powietrze wnętrza mieszkania było ciężkie od zapachu przypalającej się kawy.
- Mówcie mi Fishmeal - szepnął i zadrżał.
Wczoraj na kolację zjadł kilka plasterków świetnej pieczeni - pozwolono mu nawet wypić kieliszek szampana z wybiciem północy! - tym niemniej miał ponownie wyraźne wrażenie, że prawie może dostrzec na jakiejś częstotliwości wykraczającej poza spektrum widzialności całe amerykańskie zachodnie wybrzeże, jakby jego wzrok przenikał ziemię równie łatwo, co sięgał w niebo. I nieomal słyszał - jakby za sprawą przelotnego drżenia rosnących na poboczu drogi szybkiego ruchu palm, górskiej szałwii i chwastów na miejskim parkingu - bicie serc, zawodzenia, ukradkowe schadzki i zdrady. I zdawało mu się, że poniżej progu świadomości umysłu, słabo, jakby z wielkich oddali leżących poza obszarem naturalnej przestrzeni, odbiera krzyki, szlochy i śmiech istot, które nie były częścią jego samego. Gdy wcześniej doznawał tego wrażenia rozszerzonej percepcji, działo się to zasadniczo w trakcie zdyszanych snów lub ostatecznie w hipnotycznym stanie między snem a jawą - ale teraz był w pełni obudzony.
Wstał i ubrał się szybko, ale z namysłem - reeboki, wygodne dżinsy i luźna, flanelowa koszula zasłaniająca przyklejony do żeber opatrunek; upewnił się, zanim go zapiął, że pasek od spodni jest skręcony we wstęgę Möbiusa.
Mrugał, kiedy jego wzrok wędrował po przedmiotach w pokoju - trzystokrotny teleskop zwierciadłowy w rogu, oprawiona w ramkę, czarno-biała fotografia Thomasa Edisona na ścianie, albumy z kolekcją monet, biurko zasłane ubraniami i łyżworolki rzucone niedbale na wierzch tego stosu.
Drgnął, zaskoczony, a chwilę później, gdzieś na miejscu postojowym za oknem, rozległ się ponury, kobiecy okrzyk: "Do diabła!".
- To pokaz prekognicji, dobrzy ludzie - szepnął Kootie nieśmiało, po czym otworzył drzwi sypialni i wyszedł na korytarz, który prowadził do otwartej kuchni i salonu.
Słyszał, że ktoś porusza się w sypialni jego przybranych rodziców, ale chciał mieć coś szczególnego do powiedzenia, zanim się do nich odezwie, więc pospieszył do drzwi wejściowych i odczepił ozdobiony piórami łańcuch, po czym odblokował zasuwę.
Kiedy szurając nogami, przeszedł przez próg i zamknął za sobą drzwi, właścicielka nieruchomości wychodziła właśnie zza rogu domu, idąc od strony parkingu; kobieta miała na twarzy łzy.
- Och, Kootie! - odezwała się. - Wszystkie stworki nie żyją!
"Były już martwe" - pomyślał Kootie, ale wiedział, co kobieta miała na myśli. Czuł na kręconych, wilgotnych od potu włosach, że poranne powietrze jest ostre i chłodne, ale w powiewie czuć było nadal zapach nocnego jaśminu, a on był gotów stawić czoło temu konkretnemu kryzysowi.
- Pokaż mi, Johanno - powiedział łagodnie.
- Obok pojemników na śmieci i furgonetki pana Pete'a. - Przeszła z powrotem ciężkim krokiem całą drogę, jaką już pokonała, a płaszcz kąpielowy powiewał jej wokół nóg obciągniętych połyskliwymi getrami. - Wczoraj wieczorem dałam im nowy żwir; czy mogły się tym struć? - spytała przez ramię.
Kootie przypomniał sobie obraz śnionej w winnicy kobiety z okrwawionym, pokrytym bluszczem drzewcem i idąc za Johanną na oświetlony ukośnymi promieniami słońca parking, odparł:
- Nie zabiło ich nic, co się tutaj zdarzyło.
Kłusował za nią po spękanej szachownicy asfaltu i betonu, a kiedy wyszedł spoza zawiniętej w spadochron furgonetki, zatrzymał się obok swojej przewodniczki.
Teraz trzy stworki były oczywiście martwe. Leżały rozciągnięte na bruku, w przypołudnikach, a ich sękate, stare łapki wystawały bezwładnie z rękawów koszul ze sklepu z używaną odzieżą. Rozdziawione usta ziały spomiędzy pstrych, pośmiertnie siwych bokobrodów, oczy za okularami z ubezpieczalni były płaskie i pozbawione blasku.
Kootie pokręcił głową i niezdarnie przeciągnął nadal drętwymi palcami lewej dłoni przez swoje kręcone, czarne włosy.
- Straszne - powiedział. - Co z nimi zrobimy?
Johanna pociągnęła nosem.
- Powinniśmy je pochować - odparła.
- Ci ludzie umarli dawno temu, Johanno - rzekł Kootie. - A to nie są ich ciała. To nie są niczyje ciała. Koroner oszalałby, dostając to w swoje ręce. Wątpię, żeby miały więcej organów wewnętrznych, niż ma ich morski ślimak… i zawsze uważałem, że ich szkielety muszą być związane dosyć luźno, jeśli sądzić po sposobie, w jaki chodzą. Chodzili. Wątpię, żeby mieli linie papilarne.
Johanna westchnęła.
- Cieszę się, że dałam im na Gwiazdkę słoik cukierków Mikasa.
- Lubili je - przyznał Kootie.
Jej zmarły konkubent miał zwyczaj karmić wałęsające się podrzutki, a przez ostatnie trzy lata Johanna kupowała im na Gwiazdkę, przez pamięć o nim, dekoracyjne słoiki słodyczy. Stworki nie mogły jeść organicznych pokarmów, gdyż te zgniłyby po prostu wewnątrz ich symbolicznych żołądków, ale nadal lubiły połykać rzeczy, które wyglądały jak pożywienie.
- Dobry Boże - dobiegł zza pleców Kootiego męski głos, a potem kobieta powiedziała cicho:
- Z jakiego powodu oni umarli?
Kootie odwrócił się do swoich przybranych rodziców, mając na twarzy smutny uśmiech.
- Przebój poranka. Miałem nadzieję, że uda mi się narzucić na nich brezent, zanim wstaniecie, żebym mógł was zawiadomić o tym oględnie przy porannej kawie.
Przybrana matka spojrzała na niego, a potem odwróciła wzrok.
- Kootie - powiedziała kontraltem, który nagle zapiał z trwogi. - Ty krwawisz. To znaczy, bardziej niż zwykle.
Kootie czuł już na żebrach gorącą wilgoć
- Wiem, Angelico - odparł. - Pete - zwrócił się do swojego przybranego ojca. - Wsadźmy na razie tych nekrotycznych kolesi do twojej furgonetki. Sądzę, że dobrze by było, gdybyśmy poszli potem do gabinetu Johanny na… konferencję. Uważam, że to będzie pracowity dzień. Pracowity rok.
Niemal zawsze nazywał ich mamą i tatą; użycie przez niego ich imion położyło kres dalszej dyskusji na zewnątrz; oboje dorośli skinęli głowami.
- Przygotuję kawę - powiedziała Angelica i ruszyła z powrotem do domu, a Pete Sullivan potarł brodę.
- Przenieśmy ich na kocu z furgonetki - rzekł. - Nie chcę być zmuszony do dotknięcia ich "skóry".


Panieńskie nazwisko Angeliki Sullivan brzmiało Elizalde; miała figurę rodem z obrazów el Greca, wąską twarz i wystające kości policzkowe; jej długie, proste włosy były równie czarne, co nieujarzmiona grzywa Kootiego. Gdy już w kuchni Johanny wstawiła do mikrofalówki cztery kubki wody, a pochodzące z wyprzedaży, restauracyjne kokilki do kawy zostawiła napełnione i włączone, związała pospiesznie włosy w nieporządny koński ogon i poszła do gabinetu administratora.
Na zastawionym biurku szumiał włączony telewizor, ale ekran był czarny, a jedyne źródło światła w długim pomieszczeniu stanowiły znajdujące się wysoko w jednej ze ścian zakurzone, zasłonięte winoroślą okna, przez które przesączał się żółty blask. Pod przeciwległą ścianą stała zniszczona kanapa, na którą Angelica weszła zwinnie, by dosięgnąć półki z książkami.
Wybrała z niej kilka tomów, upuszczając je na poduszki sofy pod swoimi stopami, po czym zdjęła także z półki pociemniałą od nikotynowego dymu pluszową świnkę, a potem zeskoczyła na podłogę; powęszyła energicznie w powietrzu i pognała z powrotem do małej kuchni, ale nie było czuć palonej kawy.
Nagłe, głośne pukanie sprawiło, że podskoczyła, ale kiedy odwróciła się w tamtą stronę, ujrzała twarz Kootiego spoglądającego na nią przez zasłonięte siatką okienko w drzwiach. Chłopiec otworzył je i wszedł do środka, mając za plecami Johannę i Pete'a.
- Nie jesteś w stanie prekognicji, mamo - powiedział Kootie, dysząc. - Podskoczyłaś, kiedy zapukałem, a tata podskoczył, kiedy chlusnąłem mu na kark zimną wodą z ogrodowego węża.
Siwiejące włosy Pete'a były wilgotne; skinął głową.
- Niewiele później.
Johanna patrzyła na Kootiego nierozumiejącym wzrokiem, więc jej wyjaśnił:
- Prekognicja zachodzi wtedy, gdy reagujesz na zdarzenia chwilę wcześniej, zanim do nich dojdzie, tak jak się drży w danej chwili i kołysze się nieco na boki. To jest… "rezonans współczująco-indukcyjny"; to znaczy, że ktoś psychicznie zwraca na ciebie uwagę, obserwuje cię w magiczny sposób. - Spojrzał na Pete'a i Angelicę. - Jestem w stanie prekognicji, odkąd się obudziłem. Kiedy Johanna znalazła stworki, podskoczyłem moment przed tym, gdy krzyknęła, a teraz kiedy wróciliśmy do domu, żeby umyć ręce, sięgnąłem po słuchawkę chwilę wcześniej, zanim telefon zaczął dzwonić.
Kootie wyprowadził z kuchni całą trójkę i poszli do długiego, ciemnego gabinetu Pete'a.
- Dzwoniła jedna z twoich klientek - zwrócił się Pete do Angeliki. - Pani Perez. Powiedziała, że duchy jej rodziców zniknęły z żelaznych naczyń, w których je zamknęłaś; twierdzi, że urny nie są już nawet namagnesowane. Och, i zauważyłem, że z szafki obok naszych drzwi wejściowych zniknął twój amulet voodoo - mały, cementowy człowieczek z oczami i ustami z muszli porcelanek.
- Figurka Ellegua? - zapytała Angelica, padając na kanapę. - On jest… no cóż, jest Panem Skrzyżowań; co to może znaczyć, że zniknął? Musiał ważyć z piętnaście kilo! Lity beton! Nie zapomniałam w zeszłym tygodniu o tym, żeby go sobie zjednać, prawda, Kootie?
Chłopak pokręcił ponuro głową.
- Oblałaś go całego rumem, a ja sam włożyłem suszone mięso i dozownik Pez do jego gablotki.
Pete wdychał stęchłe powietrze gabinetu.
- Dlaczego dziś rano pachnie wszędzie przypaloną kawą?
- Kootie - odezwała się Angelica. - Co się dzisiaj dzieje?
Chłopak podciągnął się, żeby usiąść na biurku obok szemrzącego telewizora o czarnym ekranie, po czym wyjął koszulę ze spodni - przyklejony do jego boku opatrunek był poplamiony krwią sączącą się w dół, na pasek spodni.
- I mam zdrętwiałą lewą dłoń - powiedział, rozluźniając palce. - Musiałem odpocząć dwa razy, przenosząc martwe stworki, gdyż brak mi sił w nogach. - Podniósł wzrok na przybraną matkę. - Mamy środek zimy - ciągnął napiętym, ale cichym głosem. - To pora roku, kiedy śnię czasem, że… czuję amerykańskie zachodnie wybrzeże. Prawdę mówiąc, dziś rano - urwał, żeby zadrzeć głowę - nadal mam to wrażenie, chociaż już nie śpię. Śniłem o szalonej kobiecie biegnącej przez winnicę i machającej zakrwawioną pałką owiniętą w bluszcz i przystrojoną na szczycie sosnową szyszką. - Obciągnął w dół koszulę i wetknął ją nieporządnie do spodni. - Gdzieś drastycznie zmienia się równowaga sił i ktoś zwraca na mnie uwagę; ktoś się tutaj zjawi. I nie sądzę, żeby maskujące sztuczki Solville mogły zwieść tę osobę.
- Nikt nie może przez nie widzieć! - rzekła Johanna lojalnie.
Jej zmarły mąż, Solomon "Sol" Shadroe kupił w 1974 roku dom, gdyż jego architektura zakłócała psychiczne namierzanie, po czym spędził niemal dwadzieścia lat na dobudowywaniu do pierwotnej konstrukcji nowych pomieszczeń i skrzydeł, oraz na przekładaniu rur wodnych i przewodów elektrycznych, a także na montowaniu dziesiątków starych, zewnętrznych anten telewizyjnych, obwieszonych nasionami szarańczynów, sztucznymi zębami i częściami radiowymi w celu wzmocnienia tego efektu. Wynikiem było dziwaczne, chaotyczne skupisko budynków, szop, garaży i rur, a nawet teraz, ponad dwa lata po śmierci starego, lokatorzy określali nadal kręte domostwo mianem Solville.
Obecnie Pete Sullivan był w tym miejscu administratorem i złotą rączką; sumiennie zarządzał specyficzną budowlą i stosował programy konserwujące. Teraz jego szczupłą, opaloną twarz przeciął krzywy uśmiech lęku.
- Co więc takiego czujesz, synu?
- To jest… - zaczął Kootie niepewnie, przy czym jego rozproszone spojrzenie wędrowało po suficie. - Niemal to widzę… przybywa tutaj rydwan lub… złoty puchar? Może to jest karta Pucharów z talii tarota, połączona z kartą Rydwanu z Arkanów Większych? - Obdarzył Johannę pozbawionym radości uśmiechem. - Sądzę, że to może mnie znaleźć nawet tutaj, i że ktoś może w nim jechać albo ciągnąć to.
Angelica kiwała ze złością głową.
- To jest to, Kootie, co cały czas miało się zdarzyć, prawda? Powód, dla którego nigdy się stąd nie wyprowadziliśmy?
- Dla którego przestaliśmy uciekać - zaryzykował Pete. - Dla którego… utknęliśmy na naszym małym terytorium.
- Dla którego Kootie jest iyawo - powiedziała Johanna, wzdychając i wskazując głową kuchenne drzwi. - Dla którego ten budynek został wcześniej wzniesiony z materiałów, jakie zostały po trzęsieniu ziemi z tamtego domu duchów. I…
- Kootie nie jest iyawo - przerwała Angelica, wymawiając żeński rzeczownik języka joruba, jakby był nieprzyzwoity. - Nie przeszedł inicjacji kariocha. Powiedz jej, Pete.
Kootie spojrzał na swojego przybranego ojca i uśmiechnął się.
- Taaa - powiedział cicho - powiedz jej, tato.
Pete Sullivan wyjął z kieszonki koszuli paczkę marlboro i odchrząknął.
- Hm, to nie jest rzeka w Egipcie - zwrócił się do żony, posługując się przykładem popularnego, psychologicznego żargonu, o którym wiedział, że go nie znosiła.
Roześmiała się, chociaż z wyraźną niechęcią.
- Wiem, że nie jest. Ondawa, odmowa - widzę różnicę. Jakim cudem to, co mówię, jest odmową? Kariocha to bardzo szczególny rytuał - golenie głowy, obcinanie skalpu, akompaniament trzech wtajemniczonych perkusistów do gry na poświęconych bębnach bata! - i właśnie tego nie zrobiono Kootiemu.
- Nie zgodnie z literą prawa - powiedział Pete, wytrząsając z paczki papierosa i turlając go po grzbietach palców. - Ale… w duchu? - Zapalił zapałkę i wciągnął dym, a potem ścisnął drewienko w pięści, która okazała się pusta, gdy ją otworzył ponownie. - Daj spokój, Angie! Pozostawiając na boku wszelkie formalizmy, inicjacja kariocha polega, zasadniczo, na włożeniu komuś do głowy żywego, wierzgającego ducha; zgadza się? Nazwij go duchem lub orisha. Czyni człowieka, który jest jego nosicielem… innym. Zatem… no cóż, ty mi powiedz, w jakim stanie był Kootie, kiedy znaleźliśmy go dwa lata temu. Sądzę, że nadal nie jest omo, gdyż orisha, sam z siebie, opuścił jego głowę… ale to spotkało tego chłopca.
- Widziałam go, kiedy był montado - zgodziła się Johanna. - Opętany, w tej samej kuchni, z tym telefonem z yerba buena y tequila. Miał wielki ashe, orisha chłopca to sprawił, ogromne szczęście i moc, żeby zmontować telefon z mięty, tequili i strugaczki do ołówków, a potem zadzwonić z niego do martwych ludzi. - Spojrzała na chłopca i uśmiechnęła się smutno. - Psychicznie nie jesteś już dziewicą; co, Kootie?
- Więcej w tym prawdy niż poezji, Johanno - zgodził się chłopiec, zeskakując z biurka. - Taaa, mamo, tak to wygląda. - Głos mu drżał, ale potrafił zdobyć się na pewność ruchów, kiedy machnął swoją okrwawionią dłonią w geście, który objął cały dom i otoczenie. - To dlatego jesteśmy tutaj, a ja jestem tym, kim jestem. - Uśmiechnął się ponownie. - To dlatego twój meksykański czarownik kazał ci nadać tę wstrętną nazwę magicznemu sklepowi, który tutaj prowadzisz - dodał. - I to jest najlepsze miejsce, w jakim możemy się znajdować, kiedy nas to spotka. Solville nie może nas ukryć, ale to ufortyfikowana pozycja. Możemy… ich przyjąć, kimkolwiek są; udzielić im audiencji.
Angelica siedziała na kanapie, przerzucając strony zniszczonego egzemplarza Wybranych modlitw Kardeca. Wśród innych książek, jakie zrzuciła na sofę, były Letters on Od and Magnetism Richenbacha, notes ze spiralnym grzbietem z przepisanym do niego ręcznie Szekspirowskim Troilusem i Kresydą oraz egzemplarz w miękkiej okładce Cunjuro del Tobaco Guillerma Ceniza-Bendigi.
- Jak daleko stąd są? - warknęła, nie podnosząc wzroku. - Zbliżają się, powiedzmy, z Los Angeles? Nowego Jorku? Tybetu? Marsa?
- Rzecz… jest… na wybrzeżu - powiedział Kootie, drżąc wyraźnie. - Ppppołudnie? Tak, na południe stąd, i zmierzają na północ, może drogą szybkiego ruchu numer pięć lub Pacific Coast Highway.

 

 

2


…zdaniem doktora,
W tym tu miesiącu puszczać krew nie pora.

William Szekspir Tragedia Ryszarda II


Wiszący wysoko na zielonej ścianie zegar w klatce wskazywał dokładnie jedenastą i większość pacjentów wychodziła już gęsiego na dziedziniec, na piętnastominutową przerwę na papierosa, podążając za pielęgniarką, która niosła zapalniczkę Bic. Doktor Armentrout był zadowolony, zostawiając pokój telewizyjny pod opieką weekendowej siostry dyżurnej. Wielkie, słoneczne pomieszczenie z biurowymi kanapami i zamontowanymi na ścianach telewizorami sprawiało takie wrażenie, jakby miało pachnieć woskiem do podłóg oraz środkiem do polerowania mebli, ale w rzeczywistości powietrze było zawsze przesycone zapachami taniej garkuchni; dziś Armentrout czuł nadal czosnkowo-olejowe wyziewy lasagne z poprzedniego wieczoru.
Ogólnodostępny telefon dzwonił za jego plecami, kiedy sapiąc, podążał korytarzem do swojego gabinetu; każdy z pacjentów najwyraźniej uważał, że telefon musi być do kogoś innego, w związku z czym wydawało się, że nikt nie ma ochoty podnieść cholernej słuchawki. Armentrout z całą pewnością nie zamierzał tego robić. Odczuwał tajoną dumę, że dziś rano nie odbył w domu - budzącej go jak zwykle o świcie - rozmowy. Aparat dzwonił jak zawsze obok łóżka, ale przynajmniej raz, dzięki Bogu, na drugim końcu przewodu panowała głucha cisza. I pewne jak wszyscy diabli, że nie zamierzał odbierać żadnych dzwoniących telefonów, na które nie musiał odpowiadać.
Stanowczo ignorując cichnący hałas, Armentrout zerknął przez wzmocnione drucianą siatką wąskie okienko w drzwiach swojego gabinetu, zanim przekręcił klucz w pierwszym z dwóch zamków, chociaż było prawie niemożliwe, żeby jakiś pacjent mógł się zakraść do środka. Nikogo więc nie zobaczył, kiedy obrócił klucz w drugim zamku, i na płytce sterowniczej zaświeciła się czerwona lampka, a on pchnięciem otworzył drzwi, małe pomieszczenie okazało się oczywiście puste. W weekendy stażysta, z którym dzielił gabinet, nie przychodził do kliniki, i Armentrout przyjmował pacjentów samotnie.
Wolał to.
Opuścił swoje słuszne cielsko na fotel za biurkiem i podniósł teczkę z dokumentami najnowszej pacjentki, którą miał przyjąć za niecały kwadrans. Była to otyła nastolatka z ponurym Kompletnym Wynikiem Szacunkowym równym 20, zdiagnozowana jako bipolarna, maniaczka cierpiąca na rozdwojenie jaźni. Dzisiaj Armentrout poda jej szklankę wody z czterema miligramami żółtej benzodiazepiny w proszku. Rozpuszczający się momentalnie i kompletnie pozbawiony smaku lek powinien ją nie tylko uspokoić i uczynić podatną na sugestie, ale także zablokować neurotransmisje, które pozwalały zapamiętywać. Pacjentka nie będzie niczego pamiętała z dzisiejszej sesji.
"Nastolatka!" - pomyślał, gniotąc z roztargnieniem krok swoich workowatych spodni. "Otyła! Maniakalna! Cóż, za kilka dni wróci do domu, całkowicie wyleczona i bez maniakalnych epizodów w przyszłości, a ja będę miał dobrą zabawę, pogłębię nieco swoją podświadomość i dodam co najmniej kilka minut do czasu swego życia. Wszystkim będzie lepiej".
Wolną ręką odsunął z szeregu telefonicznych przycisków służących do wybierania wewnętrznych połączeń przerażające obrazki narysowane kredkami przez pacjentów. Kiedy dziewczyna się zjawi, on podniesie słuchawkę i wybierze przycisk telefonu w sali konferencyjnej, gdzie zostawił starego, dobrego, godnego zaufania Long John Beacha mamroczącego i kołyszącego się w fotelu obok aparatu. Chociaż było możliwe, że Armentrout nie będzie już nigdy więcej potrzebował pomocy Long John Beacha, jeśli ulga zapowiedziana przez ohydny, budzący go telefon była znakiem czasów, magicznym darem od tego nowego roku.
Z owych optymistycznych rojeń wytrąciło go dzwonienie tego telefonu, stojącego na jego biurku, i czoło pod usztywnionymi sprayem białymi włosami pochłodniało nagle od pokrywających je kropel potu. Wargi lekarza formowały słowa "nie, proszę, nie", kiedy wolno wyciągnął rękę i podniósł słuchawkę.
- Doktor Armentrout - powiedział powoli, ledwie oddychając.
- Doktorku. - Usłyszał w słuchawce cichy głos. - Tu Taylor Hamilton. Sierżant z biura szeryfa hrabstwa San Marcos. Dzwonię z automatu w tylnym korytarzu.
Na skutek doznanej ulgi Armentroutowi opadła szczęka, a po chwili lekarz uśmiechnął się i podniósł pióro, czując nowy przypływ podniecenia. W ostatnich kilku latach alarmował policjantów, sanitariuszy i psychologów w całej południowej Kalifornii, żeby zawiadamiali go o przypadkach 51-50, co stanowiło policyjny kod na określenie siedemdziesięciodwugodzinnego zatrzymania osób podejrzanych o problemy psychiatryczne.
- Taylor Hamilton. - Zapisał Armentrout, świadomie rugując ze swojego głosu ożywienie, kiedy notował nazwisko mężczyzny na kolorowej karteczce do przyklejania. - Mam. To obiecujący przypadek?
- Ta kobieta wygląda dokładnie na taką, na jakie pan doktor polecił zwracać uwagę - powiedział Hamilton z nerwowym śmiechem. - Założę się, o co pan chce, iż okaże się, że wczoraj uciekła z pańskiego zakładu. - Armentrout wyciągnął już z półki nad biurkiem formularz zgłoszenia ucieczki, a teraz w miejscu na datę napisał 31.12.1994. - Założę się z panem - ciągnął Hamilton - o tysiąc dolców, że jest waszą uciekinierką.
Armentrout podniósł pióro znad kartki.
- To kupa forsy - powiedział niepewnie. Tysiąc dolarów! Poza tym nie lubił, gdy jego informatorzy dobijali targu w tak jawnie zachłanny sposób. - Co panu każe sądzić, że jest… jedną z moich?
- No cóż, zadzwoniła pod 911 i powiedziała, że zaledwie pół godziny wcześniej, dziś rano, o bladym świcie, zabiła faceta na polu nad plażą w Leucadii - dźgnęła go harpunem od kuszy, jeśli pan w to uwierzy - ale kiedy policjanci kazali jej się zaprowadzić na miejsce rzekomego zdarzenia i pokazać zwłoki, nie było tam ani ciała, ani śladów krwi, ani harpuna. W istocie zrelacjonowali, że pole było pełne kwitnących kwiatów i krzewów winorośli, i było jasne, że nikt tamtędy nie przechodził w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Powiedziała im, że zabiła tam króla, króla zwanego Latającą Zakonnicą; to ci dopiero zwariowana gadka, co nie? Policjanci są przekonani, że jej opowieść to czysta halucynacja. Odkąd wykręciła policyjny numer alarmowy, nie przestaje płakać, krwawi cały czas z nosa i mówi, że jakiś facet poprzestawiał jej zęby, chociaż nie ma siniaków ani skaleczeń. I, niech pan słucha, kiedy chcieli ją przywieźć tutaj - na przesłuchanie - radiowóz nie ruszył i trzeba go było pchnąć, a kiedy rozmawialiśmy z nią na miejscu, światła ciągle przygasały, a mój aparat słuchowy nie działał.
Armentrout marszczył brwi w namyśle. Zakłócenia elektromagnetyczne wskazywały na któreś z zaburzeń dysocjacyjnych - amnezję psychogenną, stan ucieczkowy, depersonalizację. To najsmakowitsze z chorób, jakie mógł leczyć… szybkie wyleczenie kogoś z jego własnego życia, oczywiście, co było moralnie wątpliwe, a w każdym razie przyczyniało się także zbytnio do…
Otrząsnął się ze wspomnień o dzwoniących rano telefonach.
Ale tysiąc dolarów! Ten Hamilton to chciwa świnia. To naprawdę nie powinno dotyczyć pieniędzy.
- Nie… - zaczął Armentrout.
"Ale zwariowała właśnie dziś rano" - pomyślał. "Bardzo prawdopodobne, że mogła zareagować na to samo, czymkolwiek to mogło być, co wybawiło mnie od nieznośnego, budzącego telefonu. Ci biedni, cierpiący psychole są często wrażliwi na bodźce pozazmysłowe, a osoba z rozszczepieniem jaźni, oddaliwszy się od podstawowego stanu jej centralnej osobowości, mogłaby postrzegać szersze spektrum zjawisk magicznych. Badając ją, potrafiłbym może stwierdzić, co się, do diabła, dzieje. Prawdę mówiąc, powinienem podzwonić wokoło i powiedzieć moim czatownikom, by szczególnie mieli oko na psychozy, które zostały wyzwolone dziś rano".
- …widzę żadnego powodu, żeby nie zapłacić panu za nią tysiąca dolców - dokończył, krzywiąc się jednak nadal z powodu wysokości kwoty. - Czy mogę bezpiecznie przefaksować raport o ucieczce?
- Niech pan to zrobi… dokładnie za dziesięć minut, dobra? Sprawię, żeby nikogo innego nie było w pobliżu urządzenia, a potem, jak tylko pański faks ostygnie, zamażę datę i udam, że znalazłem go na szpikulcu z wczorajszymi raportami.
Armentrout zerknął na zegarek, a potem pochylił się ponownie nad policyjnym formularzem.
- Nazwisko i rysopis?
- Janis Cordelia Plumtree - powiedział Hamilton. - Ma ważne prawo jazdy, które skserowałem. Jest pan gotów? DOB 9/20/67…
Armentrout zaczął porządnie wypełniać rubryki formularza zgłoszenia ucieczki. Rano maniakalna nastolatka na benzodiazepinie, a niebawem kobieta z rozszczepieniem jaźni na tyle silna, by wpływać zarówno na wysokie jak i niskie napięcie… i która mogła także dostarczyć wskazówek na temat tego, dlaczego Armentrout został, przynajmniej tego ranka, uwolniony od zainteresowania ze strony wszystkich oburzonych duchów i ich fragmentów!
Już to zapowiadało dobry rok, chociaż miał dopiero jedenaście godzin.
Kiedy Armentrout odłożył w końcu słuchawkę, spojrzał ponownie na zegarek. Miał pięć minut do wysłania faksu lub do momentu, w którym zostanie wprowadzona bipolarna dziewczyna.
Oparł mocno stopy pod fotelem i wstał, chrząkając, a potem podszedł do długiej kanapy, której nie można było dostrzec przez okienko w drzwiach, po czym podniósł z jej poduszek stos teczek i pudełko z plastikowymi klockami lego. Oczyszczając pole, myślał z pewnym wyprzedzeniem o leczeniu bipolarnej dziewczyny. O oraniu i sianiu jej ozdrowienia. I to będzie prawdziwe ozdrowienie, tak rozstrzygające, jak zabieg chirurgiczny, a nie ponury, niepotrzebnie potęgujący poczucie winy patchwork utkany z psychoterapii. Armentrout nie widział nigdy sensu w pogłębianiu starych win i uraz.
W końcu otworzył zamek najwyższej szuflady szafki na akta i wysunął ją do połowy. Wewnątrz znajdowały się tylko dwa przedmioty, dwa pudełka obciągnięte fioletowym aksamitem.
W jednym mieścił się stary, ale wypolerowany derringer kalibru .45, za którego Armentrout zapłacił półtora roku temu sto tysięcy dolarów, a dwie krótkie lufy broni były wydrążone na przyjęcie zarówno gilz .410, jak i nabojów colta .45. Pewna kobieta, spirytystyczne medium, znalazła zwarty, mały pistolet na 9. Street w centrum Las Vegas w 1948 roku, a istniała także dokumentacja, która sugerowała, że derringer został użyty do wykastrowania w tym mieście potężnego francuskiego okultysty. Armentrout wiedział, że kobieta zabiła się w Deleware w październiku 1992 roku, krótko przed tym, gdy nabył broń. Prawdopodobnie pistolet spowodował obrażenia u innych ludzi w innych czasach. Twierdzono, z pewną powagą, że mała broń jest zdolna przestrzelić magiczne osłony, które mogłyby odbić pocisk z realnego świata: francuski okultysta był mocno chroniony, ale osobą, która go postrzeliła, była jego żona i matka jego dzieci, przeto znajdowała się wewnątrz linii jego obrony i mogła go zranić - a w związku z tym pistolet zdecydowanie dzielił z nią jej uprzywilejowaną pozycję i rzekomo teraz mógł strzelać czymś w rodzaju nadprzyrodzonych pocisków teflonowych.
Armentrout nigdy nie strzelał z derringera i z pewnością nie będzie go potrzebował przeciwko bipolarnej dziewczynie.
Wyjął z szuflady szafki drugie obciągnięte aksamitem pudełko.
Zaniósł je ostrożnie na niski stolik do kawy. Wewnątrz etui znajdowało się dwadzieścia kart tarota z talii namalowanej w Marsylii w 1933 roku. W 1990 roku Armentrout zapłacił księgarzowi z San Francisco czterysta tysięcy dolarów za te karty. Dwadzieścia sztuk to było mniej niż jedna trzecia kompletnej talii tarota, a w tym częściowym zbiorze brakowało potężnych kart Śmierci i Wieży, ale ta dwudziestka pochodziła z jednej z niewiarygodnie rzadkich talii Lombardy Zero, namalowanych przez znajdującą się teraz w rozsypce tajemniczą gildię artystów, którzy przechodzili przynoszącą szwank na ciele inicjację; a obrazki na kartach w sposób niemal nieznośny przypominały surowe, jungowskie archetypy.
Armentrout korzystał z zawartości tego pudełka przy wielu okazjach - budził katatoników, trzymając po prostu kartę Sądu przed szklistymi oczami pacjentów, rozświetlał ponownie umysły niezróżnicowanych schizofreników, odsłaniając przenikliwą kartę Księżyca, uspokajał najbardziej zapalne granice dzięki miganiu kartą Wisielca, a w dwóch wypadkach wyindukował rzeczywistą, zdezorganizowaną schizofrenię, pokazując po prostu neurotycznemu pacjentowi kartę Głupca.
Dzisiaj, wobec bipolarnej dziewczyny, użyje najpierw karty Umiarkowania, obrazka uskrzydlonej dziewicy przelewającej wodę z jednego dzbana do drugiego.
A sam będzie unikał bezpośredniego patrzenia na którąkolwiek z tych kart. Kiedy dostał pierwszy raz talię do ręki, zmusił się do ostrożnego spojrzenia na każdą kartę, znosząc przy tym podziemne wybuchy morskiego dna, które zdawało się wystrzeliwać w jego umyśle, i zaciskając pięści, gdy obce obrazy ciskały pociski ku poziomom jego świadomości, jak wyskakujące w powietrze głębinowe potwory morskie.
To doświadczenie, jeśli w ogóle, ograniczyło jedynie jego osobistą tożsamość, w związku z czym nie groziło mu niebezpieczeństwo, że przyciągnie uwagę swojego… któregokolwiek z duchów Środkowego Zachodu… ale lokalnie, w podskórnych, psychicznych wodach był wrzaskliwym wirem; i przez trzy następne dni jego telefon dzwonił o każdej porze dnia, przy czym na linii hałasowały duchy południowej Kalifornii, a on po kilku tygodniach zauważył, że teraz na głowie rosną mu kompletnie białe włosy.
"I jak kosmyk rozczochranych włosów - myślał teraz, podnosząc formularz raportu o ucieczce i obracając fotel w stronę faksu - mania tej nastolatki zostanie gładko wyciągnięta z niej za sprawą usilnego przyciągania obrazka na karcie, i ja odetnę ten fragment…
…i sam go połknę".
Stała za drzwiami. Armentrout zdjął słuchawkę z widełek, nacisnął przycisk wewnętrznego połączenia, a potem wstał ciężko, żeby wpuścić pacjentkę.


W Long Beach, w domu mieszkalnym znanym jako Solville, Angelica Sullivan miała pracowity poranek. Chciała zajmować się troskliwie Kootiem, ale przekonała się, że była potrzebna gdzie indziej.
Nad drzwiami biura wypożyczalni, które wychodziły na alejkę, zawiesiła w zeszłym roku - niechętnie, gdyż nazwa firmy nie była jej wyborem - tablicę z napisem: TESTICULOS DEL LEON - Botanica y Consultorio. I zdawało się, że wszyscy klienci, jacy kiedykolwiek zasięgnęli tutaj jej porady, przyczłapali dzisiaj do drzwi biura albo przynajmniej zadzwonili. Byli to głównie Hiszpanie i czarni, pomywaczki, motelowe pokojówki i ogrodnicy mający przerwę na lunch, po pracy lub bez pracy. Niemal wszyscy oni trajkotali z wdzięcznością, że doznali nagłej ulgi, mniej więcej o świcie, od rozmaitych dolegliwości, które w pierwszym rzędzie skłoniły ich od poszukania pomocy Angeliki. Większość wymienionych osób została obudzona przez podziemny wstrząs, chociaż nadająca wiadomości stacja radiowa, którą Angelica włączyła, nie zająknęła się na ten temat nawet słowem.
Wielu jej klientów uważało, że doznanie owej ulgi musi zostać sformalizowane przez rytualne podziękowania, w związku z czym Angelica, z pomocą Kootiego, Pete'a i Johanny, próbowała pospiesznie dostosować się do tego. W swojej roli curandera przygotowała dzbanki parzącej się, miętowej herbaty, którą serwowała we wszystkich naczyniach, jakie mogły w tym domu posłużyć za filiżanki, a Johanna wydobyła nawet kilka kubków do kawy swojego zmarłego męża, nadal poplamionych na czerwono przez cynamonową herbatę, którą Sol Shadroe uwielbiał. Jako maja, Angelica zapaliła wszystkie veladoros, świece w szklanych bańkach ozdobionych na zewnątrz kalkomaniami przedstawiającymi świętych; jako huesera masowała, pocąc się, świeżo pozbawione bólu plecy i stawy. A na parkingu, w celu odbycia oczyszczającego rytuału limpia, sześciu mężczyzn w gatkach tłoczyło się w dziecięcym, nadmuchiwanym baseniku, który Kootie napełnił miodem, bananami i wodą z ogrodowego węża.
Impotencja, zatwardzenie, uzależnienia od prochów i wszelkie inne choroby zdawały się ulatniać całkowicie, w miarę jak słońce wznosiło się coraz wyżej. I pomimo wielokrotnych wyjaśnień Angeliki, że nie zrobiła nic, by doprowadzić do któregokolwiek z tych uzdrowień, biurko w gabinecie Pete'a było teraz zasypane monetami. Po dodaniu kolejnej kwoty do tego stosu suma była zawsze podzielna przez czterdzieści dziewięć, gdyż czterdzieści dziewięć centów było jedyną zapłatą za magiczne posługi Angeliki, na jakiej przyjmowanie zezwolił jej duch świata.
Kilkoro klientów, jak kobieta, która jako pierwsza zadzwoniła rano do Pete'a, było niezadowolonych, przekonawszy się, że duchy ich zmarłych krewnych znikły z żelaznych pojemników - z bębnów hamulcowych ciężarówek, z grillów, z holenderskich kuchenek - w których rezydowały, odkąd Angelica zapędziła je tam pracowicie jednego po drugim i zamknęła w ciągu dwóch i pół roku praktyki. Słodycze pozostawione dla tych duchów zeszłej nocy nie zostały najwyraźniej nawet ruszone, a pomalowane krwią koguta wiatrowe dzwonki, które zwisały z pojemników, nie wydzwoniły dzisiaj porannego powitania. Angelica mogła powiedzieć tym ludziom tylko tyle, że ich krewni pogodzili się w końcu z myślą o pójściu do nieba. To wyjaśnienie zostało wystarczająco dobrze przyjęte.
Innych mających tego samego rodzaju problemy nie dało się tak łatwo pocieszyć. Oszaleli santeros telefonowali aż z Albuquerque, żeby zapytać, czy Angelica także stwierdziła, że jej kamienie orisha straciły swoją ashe, całą ich żywotność. Oszołomiona mogła to tylko potwierdzić i powiedzieć im na dodatek o zniknięciu cementowej figurki Ellegua, którą trzymała przy frontowych drzwiach. A kiedy wywołane przez słoneczne promienie cienie na zniszczonym, żółtym linoleum w kuchni osiągnęły swoją największą długość i zaczęły się cofać, do Angeliki zaczęły docierać pierwsze wiadomości o wojnie gangów w zaułkach Los Angeles i Santa Ana, potyczkach wywołanych przez dzisiejszą nieobecność Palo gangas, które służyły za nadprzyrodzoną straż heroinowych i kokainowych dilerów.
- Czy to także były tamte duchy? - spytał Pete, wnosząc do kuchni garnek pełen drobnych i słysząc, że Angelica potwierdza odbiór ostatniego takiego biuletynu.
- Gangas? - powiedziała, odwieszając po raz setny słuchawkę i odsuwając niesforne pasma mokrych od potu, czarnych włosów. - Jasne. Paleros wsadzili ludzkie szczątki do kotła, i to jest ich niewolnik tak długo, jak pozostaje w ich władzy. Czymś takim było to, co niepokoiło nas w 1992 roku; istota, która śmiała się cały czas i mówiła rymowanym hiszpańskim.
- Płócienny worek pełen włosów - rzekł Pete, kiwając głową. - Z przypiętą na szczycie czapką Raidersów.
Chrząknął, dźwignął garnek i cisnął monety błyszczącym wodospadem do beczki po oleju, którą przytoczył godzinę wcześniej, była już w jednej trzeciej pełna pieniędzy.
- Nazywam to dobrym dniem, kiedy takie istoty są wyganiane.
Kuchnia, biuro, a nawet parking pachniały teraz miętą, piwem, potem i knotami palących się świec, ale w tle tych wszystkich woni czuć było nadal aromat przypalonej kawy. Angelica pociągnęła nosem i pokręciła z powątpiewaniem głową; otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale właśnie wtedy do kuchni wpadła siwowłosa babcia, niosąc z uszanowaniem na otwartej dłoni ćwierćdolarówkę, dwie dziesiątki i cztery centy.
- Gracias, seńora Sullivan - powiedziała stara, wyciągając monety w stronę Angeliki.
Ta nie pamiętała, za jakiego rodzaju usługę wiekowa kobieta była jej wdzięczna - ustało jakieś nawiedzanie, ulżono zaburzeniom gastrycznym, jakieś nawracające koszmary senne zostały szczęśliwie zapomniane.
- Nie - powiedziała Angelica. - Ja nie…
Ale teraz, za starą kobietą, wtoczył się do kuchni mężczyzna w kombinezonie mechanika.
- Pani Sullivan - powiedział zdyszany. - Pani amuletas w końcu zadziałały; moja córka nie widzi już teraz w domu diabłów. Dostałem w tym tygodniu w pracy cundida, więc mogę pani dać dwieście dolarów…
Angelica kiwała głową i machała przed sobą rękami, wykonując obronne gesty. Wiedziała o cundidas - grupa ludzi w miejscu pracy odkładała z każdej wypłaty pewną kwotę na "wspólny fundusz", i każdego tygodnia inny członek grupy zabierał całą sumę. Wśród społeczności emigrantów hiszpańskich, dla których rachunki bankowe stanowiły obcą ideę, cundidas stanowiły najłatwiejszą formę oszczędzania pieniędzy.
- Nic nie zrobiłam - powiedziała głośno. - Nie płać mi za błogosławieństwo, jakie cię spotkało; ktoś inny za to płaci.
"Ale kto to mógł być?" - zastanowiła się.
- Ja muszę zapłacić - powiedział mężczyzna cicho.
Ręce Angeliki opadły.
- Dobra - rzekła, wypuszczając powietrze z płuc. - Jeśli natknę się na twojego dobroczyńcę, przekażę mu pieniądze. Ale możesz mi dać tylko czterdzieści dziewięć centów.
W bożonarodzeniowym tygodniu 1993 roku Angelica poleciała w końcu, w wieku trzydziestu pięciu lat, do Mexico City, a potem przejechała wynajętym samochodem ponad 160 kilometrów na południowy wschód do małego miasteczka o nazwie Mendoza. Członkowie rodziny jej dziadka mieszkali nadal w biednej dzielnicy znanej jako Colonia Liberacion. Udowodniwszy swą tożsamość przed najstarszymi obywatelami i pozostawszy u dalekich krewnych w okresie poświątecznym, Angelica uzyskała wskazówki, jak ma dotrzeć do domu starego człowieka nazwiskiem Esteban Sandoval, który - jak ją zapewniono - był najpotężniejszym mago na południe od Matamoros. W zamian za wynajęty samochód i hologram z ptakiem wyciętym z jednej z jej kart kredytowych, Sandoval zgodził się dopełnić, sformalizować i poświadczyć jej kwalifikacje w zawodzie, jaki obrała rok wcześniej.
Przez trzy miesiące Sandoval szkolił ją w praktykach starożytnej, ludowej magii, które zostały przechowane jako santeria, brujeria i curanderismo. A tej nocy, zanim wsadził ją do autobusu, którym miała pokonać pierwszy odcinek długiej drogi powrotnej do amerykańskiej rodziny, zawezwał kilka orishas, niewidzialnych istot będących czymś nieco potężniejszym od duchów, a słabszym od bóstw, i przeniósł na nią od nich jej ita - zasady, jakie miały odtąd określać stosowanie przez nią magii. Wśród tych nakazów była także nieprzyjemna nazwa, którą musiała nadać swojej firmie, oraz wymaganie, że za swoje usługi może liczyć tylko czterdzieści dziewięć centów.
Pete Sullivan przyjął od dwojga ludzi dokładnie wyliczone drobne i podszedł, żeby wrzucić je do beczki z monetami.
Kootie stał teraz w otwartych drzwiach kuchni, a jego sylwetka odcinała się ostro od widoku barwnie ubranych klientów Angeliki, tańczących wokół popstrzonych cętkami słonecznego światła pniach palm na zewnątrz. Chłopiec miał szeroko otwarte oczy, a dłoń, którą przyciskał do boku, była poplamiona krwią.
- Mamo… tato… - powiedział. - Są już prawie tutaj… o jedną lub dwie przecznice stąd.
Pete wypchnął starą kobietę i mechanika z kuchni do zatłoczonego pomieszczenia biurowego, a kiedy odwrócił się ponownie do Kootiego i Angeliki, podniósł przód swojej nie wetkniętej do spodni koszuli, odsłaniając pachmayrową kolbę automatycznej czterdziestki piątki zatkniętej za pasek.
Broń była - Angelica to wiedziała - naładowana piętnastogramowymi, wydrążonymi pociskami Eldorado Starfire, które zanurzyła w omiero z miętowej i oleandrowej herbaty; Pete zaś wyrył pieczołowicie, malutkimi literami na obwodzie wylotu lufy z nierdzewnej stali napis: L.A. CIGAR - TOO TRAGICAL.
- Weź to, Angelico - powiedział z napięciem. - Ledwie mogłem podnieść go dziś rano. Moje dłonie Houdiniego są dzisiaj szczególnie oporne.
Angelica podeszła do męża i wyciągnęła broń zza paska jego spodni, upewniwszy się, że bezpiecznik jest podniesiony i zablokowany. Wsadziła gnata do własnych spodni i naciągnęła bluzkę, żeby ukryć pistolet.
Kootie skinął głową.
- Przyjmiemy ich uprzejmie, ale zachowując środki ostrożności - powiedział.
Przez otwarte drzwi kuchni Angelica słyszała teraz zbliżający się z ulicy nieharmonijny łomot, jak niewłaściwy, kontrapunktowy rytm wybijany na zestawie bębnów bata, które orisha z pewnością by odrzuciły jako zbyt ryzykownie nastrojone. Kiedy wyszła na zewnątrz, krocząc śmiało po oświetlonym słońcem chodniku w kierunku podjazdu, ujrzała wielką, kanciastą, czerwoną półciężarówkę, która skręciła w uliczkę, a potem wolno, dudniąc, zaczęła wspinać się pracowicie po łagodnym wzniesieniu w stronę miejsca, gdzie stała. Kątem oka zauważyła, że Kootie znajdował się u jej lewego boku, a Pete u prawego; Angelica wyciągnęła przed siebie ręce i klasnęła.
Czerwona półciężarówka zakołysała się i zagrzechotała, zatrzymując się kilka metrów przed nimi. Pokrywały ją smugi błota i kurzu, ale spod nich lśniła żywo jej czerwona barwa. Angelica zauważyła, że wokół samochodu, w odległości mniej więcej trzydziestu centymetrów od niego, drży aura przypominająca fale gorącego powietrza, a liście szarańczynów po przeciwnej stronie podjazdu wydają się szare tam, gdzie widziała je poprzez tę otoczkę.
Drzwi półciężarówki po stronie kierowcy szczęknęły i skrzypnęły, otwierając się. Wysiadł z niej smukły mężczyzna mniej więcej w wieku Pete'a. Jego zniszczone, wysokie buty i dżinsy wydawały się Angelice tylko oszukańczo światowe, a wąska, opalona twarz za nieporządnymi wąsami w kolorze tytoniu i popiołu wyrażała dużą troskę.
- Co wydaje się problemowe? - spytał wolno, przeciągając głoski, a w jego tonie i skośnych, brązowych oczach kryła się pewna doza nacechowanego wyczerpaniem humoru.
Teraz otworzyły się drzwi po stronie pasażera i na trawiaste pobocze podjazdu wysiadła kobieta w ciąży, ubrana w wymiętą, lnianą, białą, plażową sukienkę. Ona także wyglądała na zmęczoną. Blond włosy, podobnie jak Angelica swoje czarne, zebrała z tyłu głowy w związany pośpiesznie, wygodny koński ogon, ale mimo to uznała, że tamta jest najbardziej promieniejącą i piękną kobietą, jaką w życiu widziała.
- Jeśli jest tu jakiś problem, to ten, który przywieźliście z sobą - odparł Pete spokojnym głosem. - Kim jesteście?
- Punkt dla ciebie - odparł wąsacz, kiwając rozumnie głową. - Odnośnie do przywiezienia go z sobą. Przepraszam, nazywam się Archimedes Mavranos, a ta pani to Diana Crane. - Spojrzał ponad ramieniem Angeliki i uniósł brew. - I naprawdę nam przykro, że przeszkadzamy wam w przyjęciu.
Angelica zerknęła za siebie i zrozumiała, jak dziwacznie musi wyglądać tłum na parkingu - klęczące i wyrażające podziękowania kobiety, odstawiający pantomimę pływania, chodzenia gęsiego i kierowania ruchem ulicznym ludzie obojga płci, którzy wyginali świeżo wyzbyte bólu kończyny, a w końcu sześciu najwyraźniej nagich mężczyzn stłoczonych w nadmuchiwanym baseniku Mała Syrenka.
- Szukamy pokornie człowieka z niegojącą się raną w boku - ciągnął Mavranos. Kootie puścił na chwilę rękę Angeliki, podniósł swoją upapraną krwią dłoń, a potem tak wolno, jak poddający się człowiek pokazuje policjantowi broń, podniósł połę koszuli, by odsłonić czerwony bandaż. - Dzieciak! - powiedział Mavranos, rzucając na Pete'a oskarżycielskie spojrzenie. Przyjrzał się uważniej Kootiemu, a potem zrobił krok w przód. Prawa dłoń Angeliki musnęła skraj jej bluzki ponad czterdziestką piątką, ale obcy tylko klęknął przed Kootiem i ujął lewy nadgarstek chłopca w swoje węźlaste, brązowe dłonie. - Zapinasz pasek zegarka na kształt wstęgi Möbiusa? - zapytał łagodnie. - To już nie działa, synu. Teraz, gdy to robisz, izolujesz tylko siebie od swojego ja. - Mó