Nogi jak patyki

  • szt.
  • 35,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Arab i Żyd wspólnie otwierają restaurację naprzeciwko siedziby ONZ…
Brzmi to jak początek etnicznego dowcipu, ale jest osią, wokół której obraca się pełna pasji, przezabawna i boleśnie prowokująca nowa powieść Toma Robbinsa, w której puszka fasoli filozofuje, łyżeczka deserowa mistyfikuje, młoda kelnerka rzuca wyzwanie nowojorskiemu światkowi artystycznemu, a nieokrzesany spawacz odkrywa zapomnianego boga Palestyny - a przez cały ten czas iluzje przesłaniające ludzkości widok na prawdziwą rzeczywistość opadają jedna po drugiej, jak welony Salome.
W Nogach jak patyki Robbins z typową dla siebie brawurą podejmuje najbardziej drażliwe kwestie naszych czasów: konflikty na tle rasowym, polityka, małżeństwo, sztuka, religia, pieniądze i chuć. Powieść wplata się lirycznie w, jak to niektórzy nazywają, "dni ostatnie" naszej planety. Nie zamykając oczu na potworności Apokalipsy, nie pozwala jednak, aby rzekomy koniec świata zepsuł jej nastrój. A jest to nastrój prowokacyjnie optymistyczny.
Zbudowane w olśniewająco pomysłowym stylu Toma Robbinsa, postacie, zdania, historie i idee tańczą razem na kartach tej książki, dzikie i seksowne jak sama Salome. A może to była Izebel?

Rok wydania: 2004
Stron: 514
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 16
Tłumacz: Tomasz Bieroń

Fragment tekstu:

Aleksie d'Avalon, Ginny'emu Ruffnerowi i ich różowym butom


Mesjasz przyjdzie, dopiero kiedy nie będzie już potrzebny.
Franz Kafka

 

Kończy się świat, jaki znamy
(a ja mam się dobrze).
R.E.M.

 

 

Preludium

To jest pokój z tapetą mamy wilczycy. Muchomorowy motel, który niegdyś uważałeś za zwykłą bajędę ludową, banalny, trącący myszką wiejski wymysł.
To jest pokój, w którym urodził się twój najmądrzejszy przodek, czy jesteś chrześcijaninem, Arabem czy Żydem. Linoleum pod stopami jest święte. Uprasza się o zdjęcie butów. Całkiem niedawno linoleum zostało przywrócone do swojego pierwotnego blasku za pomocą pasty z tłuszczu szerszenia. Łatwo się rysuje, więc nie szkodzi, jeśli masz dziury w skarpetkach.
To jest pokój, w którym wynaleziono muzykę. Zwróć uwagę na popękaną membranę bębna przyszpiloną do ściany, przytwierdzoną do tapety mamy wilczycy nad umywalką w rogu, w której to umywalce niewierna żona prała jedwabne majtki, oglądając je w mżącym niebieskim świetle neonu "Wolnych pokoi brak", który migotał podejrzliwie o bladozielonym świcie.
Co to za pokój? To jest pokój, w którym róg wyrzeźbił dynię. To jest pokój, w którym rury kanalizacyjne wypiły księżycową poświatę. To jest pokój, w którym mech stopniowo uciszył skarb, przy czym na ostatni ogień poszły rubiny. W tym pokoju monitorowane były informacje wysyłane przez czułki owadów. Zdumiewające, jak często transmisje te odnosiły się do gwiazd.
Podpowiedź: To jest pokój, w którym zakopano Malowanego Patyka, w którym Muszla Rozkolca Grubościeńca leżała zawinięta w adorujący ją papirus. Kochankowie, jak węże, zrzucali w tym glinianym pokoju starą skórę. Czy teraz pamiętasz tapetę? Język tapety? Pąsowe róże mamy wilczycy, które tam wibrowały?
Dosyć tego obłąkanego lisiego szczekania. Zajechałeś leśnym cadillakiem, choć twierdziłeś, że zapomniałeś, jak się prowadzi ten pojazd. Zaparkowałeś między basenem a rzędem poczerniałych czaszek. Oczywiście, że wiesz, co to za pokój.
To jest pokój, w którym Izebel namalowała na powiekach freski z tragicznym blichtrem historii, w którym Delila miała zakład kosmetyczny, pokój, w którym Salome zrzuciła siódmy welon w tańcu najwyższego poznania, machając nogami chudymi jak patyki.


Pierwszy welon


Był jasny, roztopowy, wierzbowy dzień na początku wiosny i młoda para jechała przez kraj w dużym pieczonym indyku.
Indyk leżał na plecach, jak mają w zwyczaju pieczone indyki; zgodny, sympatyczny, dobrowolnie podstawiał pierś pod nóż do krojenia mięsa, pulpetowate nogi przybrały usztywnioną, lecz zawadiacką pozycję, jakby miał zebrać się w sobie i stanąć, ale nie miał stóp, wobec czego sugestia ta wydawała się jednocześnie gołosłowna i kuriozalna, potęgując tylko ogólne wrażenie durnej bezbronności indyka.
Mimo braku stóp, mimo tego budzącego litość ortopedycznego kalectwa, pieczony indyk - a raczej jego wielokrotnie powiększona kopia - sunął autostradą z prędkością stu kilometrów na godzinę, podróżując na plecach szybciej i dalej niż wiele żądnych kariery aktorek.
Indyk, połyskujący w nieopierzonym marcowym świetle słońca, był prezentem ślubnym od pana młodego dla panny młodej, chociaż dokumenty wystawiono na pana młodego, który nigdy nie zrzekł się prawa własności. W istocie prezentem było samo powołanie indyka do istnienia. Co ważniejsze, zamanifestowanie się indyka w bycie, piszczące, omdlewające zaskoczenie wynikłe z aktu stwórczego, w wyniku którego powstał indyk, stanowiło siłę sprawczą ślubu: pan młody, Boomer Petway, podstępnie użył indyka celem nakłonienia panny młodej, Ellen Cherry Charles, do wyjścia za niego. Tak przynajmniej sobie myślała Ellen Cherry w tym momencie, niecały tydzień po ślubie. Patrzyła, jak indyk wsysa rozmarzający krajobraz w przednią szybę i wydmuchuje lusterkiem wstecznym, i myślała sobie, że padła ofiarą podstępu. Niecały tydzień po ślubie, który przypuszczalnie nie wróżył dobrze, jeśli chodzi o oczekujące ich dziesięciolecia małżeńskiej sielanki.
"Niektóre małżeństwa są zawiązane w niebie", pomyślała Ellen Cherry. "Moje zostało zawiązane w Hongkongu. Przez tych samych ludzi, którzy produkują gumowe kotlety cielęce sprzedawane w dziale zoologicznym supermarketu".

 

Przedrzeźniacze są prawdziwymi artystami królestwa ptaków. Bo chociaż przychodzą na świat z własną pieśnią, wrodzonym trelem, który przypadkiem należy do najbardziej uniwersalnych spośród ptasich form ekspresji, przedrzeźniacze nie ograniczają się do zgrania kart, które otrzymały w pierwotnym rozdaniu. Jak wszyscy artyści, dążą do zmiany układu rzeczywistości. Pełen inwencji, pasji i odwagi, niespętany regułami, których inni ślepo przestrzegają, przedrzeźniacz kolekcjonuje urywki ptasiego śpiewu z tego drzewa i tamtego pola, przyswaja je sobie, umieszcza w nowych, nieoczekiwanych kontekstach, wykorzystuje świat jako tworzywo do budowy innego świata. Słyszano na przykład, jak przedrzeźniacz z Karoliny Południowej połączył śpiew trzydziestu dwóch gatunków ptaków w dziesięciominutowym występie, pokazie wirtuozerii, który nie służył żadnemu praktycznemu celowi, należał zatem do kategorii czystej formy.
I zdarzyło się, że pośród gałęzi derenia i krzewów bzu przy Trzecim Kościele Baptystycznym w Colonial Pines przedrzeźniacze tworzyły sztukę, "radośnie wykrzykując na cześć Pana"*, podczas gdy wewnątrz budynku, utrzymanego w stylu georgiańskim prostokąta z ziarnistej cegły z nadętymi białymi opaskami wokół okien, kilkaset świeżo odpucowanych, dobrze odkarmionych istot z gatunku homo sapiens było zaprzątniętych nie tworzeniem, lecz destrukcją. Ostateczną destrukcją.
W środkowowschodniej Wirginii, gdzie znajduje się miejscowość Colonial Pines, wiosna szybciej stanęła na nogi niż na Dalekim Zachodzie, przez który pieczony indyk Boomera i Ellen Cherry wiózł ich na wschód. W Wirginii wierzby już przekwitały, a kwiaty derenia, z minami cierpiących na zatwardzenie krasnali, napinały się, by zająć ich miejsce. Z podziemnych silosów cebulki narcyzów wystrzeliwały kolejne serie łodyg z maślanymi końcówkami, najrozmaitsze pączki nabrzmiewały i pękały, ptaki (nie tylko przedrzeźniacze) rozwieszały sznury ptasiej pieśni między wierzchołkiem drzewa a sztachetą płotu, pszczoły i inne owady budził nieznany dźwięk ich własnego wątlutkiego bzyczenia. Rozgrzewający się świat przyrody dokoła przechodził proces odrodzenia i odnowy, jakby celowo chciał podać w wątpliwość trafność kazania, którego ostatnie słowa wypowiadane były w tym momencie w kościele.
- Bóg dał nam ten znak! - powiedział pastor zza swojego lakierowanego dębowego pulpitu. - Nasz Pan dał nam znak! Znak! Możecie to nazwać przestrogą, wskazówką dla mądrych. Pokazał swoim dzieciom duży, łatwy do odczytania napis, wysokimi czarnymi literami, może złotymi - może to był neon. W każdym razie nie sposób pomylić się co do treści przekazu. Pan podsunął ten znak przed oblicze swego ukochanego ucznia Jana i Jan, będąc człowiekiem sprawiedliwym, będąc człowiekiem mądrym, nie zamrugał powiekami, nie podrapał się w głowę, nie poprosił o szczegółowe wyjaśnienie, święty Jan nie zadzwonił do swojego adwokata i nie poprosił o interpretację prawną, nie, Jan odczytał ten znak, skopiował go i przekazał rodzajowi ludzkiemu. Wam i mnie.
Głos pastora kojarzył się z saksofonem. Nie chłodnym, lakonicznym saksem Lestera Younga, lecz z soczystym, bujnym, ulotnym brzmieniem - powiedzmy - Charliego Barneta. Głos ten podszyty był cudownym mrocznym liryzmem, buntem z gatunku tych, które są zakorzenione w głębokiej samotności. Kostropata twarz była chuda i wygłodniała - sterana fizys zatruta przez czyraki i wyciek spod zepsutych zębów. A przecież głos, który wytaczał się z tej twarzy, spod chłopięcej burzy wilgotnych czarnych włosów, był płodny, krągły i posępnie romantyczny. Głos pastora poruszał zwłaszcza żeńską część kongregacji, która nie brała pod uwagę, że paliwem napędzającym ten potężny spalinowy silnik może być gorąca ropa.
- Oto co Wszechmogący Ojciec powiedział Janowi: Kiedy Żydzi powrócą do kraju swych ojców - zaprawdę, kiedy Żyd znowu znajdzie się na ziemi Izraela - koniec świata będzie bliski!
Pastor przerwał. Patrzył na wiernych wygłodniałymi oczami. Verlin Charles miał później powiedzieć:
- Czasem, kiedy tak na nas patrzy, mam wrażenie, że chce zjeść kwiatek z mojej butonierki.
- Uhu - odparła jego żona Patsy. - Ja mam wrażenie, że chce gryźć gumkę od moich majtek.
Ta interpretacja żarłocznego spojrzenia pastora nie przypadła Verlinowi Charlesowi do gustu, o czym nie omieszkał poinformować swojej małżonki.
Na lewo od ołtarza pracownik stacji radiowej podniósł do góry trzy palce. Wielebny Buddy Winkler zauważył ten gest kątem oka, po czym niezwłocznie zarzucił przenikliwą obserwację swojej trzódki i podszedł z powrotem do mikrofonu.
- Kiedy Żyd powróci do kraju swoich ojców, koniec świata będzie bliski! Taki znak dał nam Bóg. Dlaczego? Pozwólcie, że zadam wam pytanie. Myślicie, że Bóg rzucił tą informacją ot, tak sobie, jakby to była plotka, jakby to była ciekawostka z "Reader's Digest"? Czy też Bogu przyświecał jakiś cel, kiedy pokazywał ten znak Janowi? Czy Bóg miał jakiś powód, by rozkazać Janowi zapisać to proroctwo w Księdze Objawienia? Czy oczekuje od nas, że podejmiemy jakieś kroki w związku z tą wiadomością?
Radiowiec uniósł dwa palce. Buddy Winkler skinął głową i zwiększył tempo. Dżemując w stylu Charliego Parkera, wydmuchując szybkie pasaże harmonicznej retoryki, wydmuchując saksofonowy głos z prędkością mniej więcej pięćdziesięciu ośmiu taktów na minutę, pastor obniżył rejestr do altu - porzucając zwyczajowy tenor u bram synkopy - i zainicjował błyskotliwą diatrybę bezstronnie wymierzoną tak przeciwko Semicie, jak i antysemicie: pouczył swych braci (pośród deszczu ozdobników), aby skierowali uwagę na Jerozolimę, miasto ich wieczystego przeznaczenia, gdzie sprawiedliwi mieli otrzymać obiecane nagrody; przypomniał im, że w następną niedzielę opisze warunki, których mogą się spodziewać w Nowej Jerozolimie; przypomniał im również, że przyszłotygodniowe kazanie, podobnie jak wszystkie kazania z cyklu poświęconego Nadchodzącemu Szybkimi Krokami Końcowi, będzie transmitowane przez Głos Wróbelka, baptystyczną sieć radiową, której WCPV było lokalną filią. Uwieńczył swój utwór szybką kodą modlitwy, idealnie synchronizując końcowe "amen" z kiwnięciem przez radiowca jednym palcem.
Gdy przyjmował u wyjścia komplementy, jego uśmiech zdobiły cekiny śliny.
- Przejmujące kazanie, wielebny.
- Bóg zapłać, Roy.
- Wielebny jest samą elokwencją. Wielebny porusza mnie do głębi, dociera do najwnę…
- To Pan przeze mnie przemawia, panno Packett. - Uścisnął jej dłoń. - To Pan jest poruszycielem.
- Ekstra kazanie, Bud. Żaby już powychodziły.
- Nie wiem, czy mam tej wiosny czas na żaby, Verlin.
- Wolisz polować na inne żabusie, co, Bud?
Czyraki przybrały głębszy odcień czerwieni.
- Oj, Patsy.
- Inne stworzonka boże cię rajcują, nie?
- Patsy.
Wypowiedział jej imię z wysiłkiem, jakby próbował wycisnąć z czaszy swego saksofonu samotną niską nutę. Jego głos był jednocześnie karcący i błagalny.
Verlin i Patsy Charlesowie podeszli do swojego buicka regal, który stał na parkingu.
- Nie powinnaś się go czepiać tutaj, Patsy. W domu Bożym…
- Był na schodach.
- W dzień święty.
- Bud zawsze jest Budem, czy to w niedzielę, czy czwartego lipca.
- A w Sądny Dzień?
- Wygląda na to, że niedługo się przekonamy - powiedziała Patsy i Verlin, bezpieczny za krzewem bzu, uśmiechnął się.
- Wiesz co - odezwał się, przystając, aby obejrzeć nowego forda pikapa, o którym wiedział, że należy do znajomego - koniec świata nie nadejdzie tak od razu. Wiesz dlaczego? Bo po prawdzie to więcej Żydów jest w Nowym Jorku niż w całym Iz-ra-e-lu.
Próbował naśladować wymowę swego kuzyna Buda, ale jego głos bardziej niż saksofon przypominał fujarkę.
- Czyli chcesz ich deportować?
- Zwisa mi, czy Nowy Jork jest bardziej żydowski niż Jerozolima. Nie jestem gotowy na Armagedon. Mam rachunki do zapłacenia.
- Masz córkę, która niedługo zamieszka w Nowym Jorku.
Verlin zmarszczył się okrutnie. Twarz była różowa, ani na zachodnim, ani na wschodnim brzegu nie okupowana przez choćby jeden włosek. Verlin należał do mężczyzn, którzy sprawiają wrażenie, że golą się od wewnątrz. Był człowiekiem smukłej budowy, tak samo jak jego powinowaty, ale twarz miał okrągłą, gładką, sytą (co nie znaczy dokładnie to samo co "zadowoloną") i, niezależnie od ilości Old Spice'a, którą ją spryskał, nieodmiennie zalatującą spleśniałą szmatą.
- Oczywiście musiałaś mi przypomnieć - powiedział.
- Miliony ludzi mieszkają w Nowym Jorku. Nie może być tak źle.
- Zboczeńcy. Portorykańcy. Bandyci. Terroryści. Bezdomni.
- Terroryści w Nowym Jorku? Skarbie, dla twojej wiadomości: Nowy Jork leży w Ameryce.
- Jeśli jeszcze ich tam nie ma, to będą. Żydzi przyciągają terrorystów jak gówno muchy. Zawsze tak było.
- Słowo daję, mówisz jak Bud. Żydzi nie zsiedli ze statku w zeszły wtorek. W Nowym Jorku było pełno Żydów od nie wiem jak dawna. I wrócili do Izraela już w latach czterdziestych. Nie wiem, czemu wy dwaj tak się nagle nakręciliście w temacie Żydów.
- A pewnie przez to, że w wiadomościach ciągle mówią o Bliskim Wschodzie. - Westchnął. - Wygląda na to, że nic innego nie dzieje się na świecie.
- Poza tym Boomer zaopiekuje się Ellen Cherry. Sam tak powiedziałeś.
- To było dawno i nieprawda. Teraz już tak nie mówię. Ten dziwoląg, którym po nią przyjechał! Myślę, że w końcu go przekabaciła i Boomer jest teraz tak samo stuknięty jak ona. - Verlin splunął. - Artyści!
Gdy państwo Charlesowie szli do swojego buicka, dwa przedrzeźniacze odleciały ze swojej osłony chłodnicy. Jeden ćwierkał w mało znanym dialekcie szczyglim, drugi połączył wołanie dumetella carolinensis z chrapliwym akordem zapożyczonym od dzięcioła. Przedrzeźniacze przez całe wieki polowały na żywe owady i szukały nasion, lecz odkąd na drogach Południa pojawiły się w dużej liczbie samochody, ptaki te zorientowały się, że jest łatwiejszy sposób pozyskiwania pożywienia: wystarczy zeskrobać martwe owady z osłon chłodnic zaparkowanych aut. Przedrzeźniacze wykorzystują nowoczesną technikę do swoich partykularnych celów. Wymyślają nowe sztuczki, aby subsydiować własną twórczość. Artyści!


Zanim elektryczne trzaski zesmażyły homilię na skwarek, część niedzielnego kazania wielebnego Buddy'ego Winklera dobywała się staccato z radia pieczonego indyka.
- Wujek Buddy - szydziła Ellen Cherry. Chociaż był tylko dziesiątą wodą po kisielu, od maleńkości nazywała go "wujkiem". - Kochany Buddy poszedł w eter.
Boomer doskonale zdawał sobie z tego sprawę. W ostatnich latach miał bliższy niż ona kontakt z rodziną jej ojca. Kiedy przełączyła motorolę na wiadomości, Boomer wydawał się tego nie zauważać. ("W arabskiej dzielnicy Jerozolimy żołnierze izraelscy otworzyli ogień do grupy…") Boomer najwyraźniej liczył krowy. Krowy były przyklejone jak muchy do przylepca horyzontu. Po dotarciu do jakiejś liczby uśmiechnął się. "Przypuszczalnie nigdy się nie dowiem, ilu trzeba krówek w oddali, żeby mój mąż się uśmiechnął", pomyślała Ellen Cherry.
Dziwne, ale w takiej krainie - suchej, nagiej i bezkresnej, krainie roślin pastewnych, płaskich kamieni i grzechotników - apokaliptyczne tyrady Buddy'ego Winklera zyskiwały na wiarygodności. Na zachód od Cascade Range, w okolicy Seattle, gdzie rozpoczęli podróż, drzewa rosły gęsto i były tak krzepkie i wysokie, że ziały zielonym gazem, nosiły mechate wąsy i wrzeszczały do drwali: "Sam jesteś drewniany!" Te chłodne lasy, cicho pulsujące pradawną żywotnością, wydawały się obalać najbardziej stanowcze przekonania eschatologiczne. Tu jednak drzewa były pomarszczone, bezbarwne i mało liczebne. Droga, pusta i prosta, rozwijała się przed indykiem i zwijała za nim, więżąc pasażerów w ospałym, martwym rytmie, w niewielkim tylko stopniu urozmaicanym przez granulowany żółto-niebieski przekładaniec po obu stronach. Odległe plamki krów, rodzynki w cofającym się lukrze szronu, przewyższały liczebnie wierzby i wszędzie odciskały pieczęcie swoich kopyt.
W takiej krainie Ellen Cherry zawsze się spodziewała, że zadzwoni złoty budzik. Złoty budzik, którego dźwięk przypominał burze ogniowe i flügelhorny. A potem głos Orsona Wellesa odczyta fragment Księgi umarłych.
- To będzie zupełnie jak koniec świata - powiedziała - kiedy znajdziemy się na kompletnym zadupiu kilometry od najbliższego telefonu.
Boomer nie zareagował. Skupił uwagę na nadjeżdżającej ciężarówce do przewozu bydła. Przybliżywszy się, ciężarówka zaczęła jechać zygzakiem. O mało ich nie zmiotła na bok przy wymijaniu. Kierowca z niedowierzaniem wystawił głowę przez okno. Boomer szarpnął kierownicą w prawo i zatrąbił.
- Kowboj ignorant - mruknął Boomer. - O mało nie utrącił udka.


Colonial Pines było przedmieściem bez miasta. Oddalone od Richmond o trzydzieści pięć kilometrów, nie mogło funkcjonować jako jego przybudówka, lecz brakowało mu autonomii odrębnego miasta. Nie miało przemysłu, którym warto byłoby się pochwalić, a chociaż w jego najbliższej okolicy hodowano na masową skalę wyśmienite pomidory, z pewnością nie dało się go określić mianem ośrodka rolniczego. Co dziwne, Colonial Pines nie miało centrum handlowego. Jego rolę pełniła czteropasmówka, którą tysiące jankesów nadal podróżowały na Florydę i z powrotem, mimo że już od jakiegoś czasu istniała obwodnica. Przecinając Colonial Pines, droga ta na odcinku pięciu kilometrów była ciasno zabudowana motelami, stacjami obsługi i restauracjami - chociaż "restauracja" to chyba za duże słowo na określenie grillów, lodziarni, knajp dla kierowców ciężarówek i tak zwanych zajazdów rodzinnych (których mdła, niemal totalitarna kuchnia nie pobudzała ani nie dezorientowała kubków smakowych nowatorskimi czy odważnymi smakami). Mieszkańcy tego pseudomiasta zapewne czerpali dochody ze swojego Strip, jak nazywano czteropasmówkę (porównanie tego odcinka drogi do Las Vegas Strip byłoby jak porównanie Marie Osmond do Mae West), chociaż należy również przyjąć, że spore wpływy przynosił im także sąd grodzki, rozpatrujący naruszenia przepisów ruchu drogowego: sława miejscowego radaru rozciągała się od Bostonu po Miami.
Pytanie, z czego właściwie żyła ta licząca tysiąc dziewięćset dusz gmina złożona wyłącznie z białych przedstawicieli drobnomieszczaństwa, z czego płaciła za zielone okiennice, turbokosiarki do trawy i zatrzęsienie flag amerykańskich, mogłoby zainteresować demografa, gdyby znalazł wolny miesiąc, ale nas szczęśliwie nie musi ono zajmować. Ograniczmy się do stwierdzenia, że Ellen Cherry Charles urodziła się i wychowała w Colonial Pines w stanie Wirginia, że od kołyski nie cierpiała tej miejscowości i już jako mała dziewczynka kombinowała, jak by tu uciec od wyziewów niezmąconej nudy, które w jej odczuciu ją tam dławiły. W końcu, nie bez trudności, udało jej się uciec. Macki rodzinnego miejsca są jednak równie wytrwałe, jak podstępne. Świadectwem, że jeszcze się z nich do końca nie wyrwała, były cotygodniowe rozmowy telefoniczne z domem państwa Charlesów. Jedną z takich rozmów odbyła tego marcowego dnia.
- Cześć.
- Skarbie! - krzyknęła Patsy. - Jak miło słyszeć twój głos! Posłuchaj, muszę wrzucić na siebie szlafrok, zanim zaczniemy. Złapałaś mnie nagutką jak mnie Pan Bóg stworzył.
- Nagutką czy golutką?
- Co za różnica, psiakostka? Jankesi mówią golutką, to mnie nie wolno mówić tak, jak zawsze mówiłam i jak moja rodzona córka zawsze mówiła?
- Nie, nie o to chodzi, mamo. Zwyczajowo "goły" znaczy, że nie masz na sobie ubrania, a "nagi", że nie masz na sobie ubrania i szykujesz się do czegoś zdrożnego.
Patsy zachichotała.
- Chryste Panie, dziecko, już się zdrożniłam. - Ściszyła głos do jednej kreski powyżej szeptu. - Między Bogiem a prawdą twój tatuś właśnie sobie ze mną użył, jak ma w zwyczaju w niedzielne popołudnia. Rozumiem, że większość z tych, co robią to raz w tygodniu, przeznacza na to sobotni wieczór, ale widać twój tatuś uważa, że powinien się odróżniać w jakiejś kategorii. Słowo honoru, myślę, że to kazania Buddy'ego tak go podniecają, podobnie jak połowę pobożnych baptystek w tym miasteczku. A może to przez futbol, nie wiem. Zawsze najpierw ogląda futbol. - Patsy przerwała i odcedziła swój głos z chichotu. - Ale żebym ja ci paplała na ten temat! Chociaż z drugiej strony jesteś teraz starą mężatką.
- Boomer jest w porządku, mamo.
- To dobrze. Skąd dzwonisz?
- Z jakiegoś kowbojskiego miasteczka. Chyba niedaleko Idaho. Można by oczekiwać, że w takich miasteczkach będą mieli dobre hamburgery, bo krowy się pasą prawie na głównej ulicy, ale przysięgam, że w hamburgerach jest więcej trocin niż w tych z Colonial Pines. Mimo to Boomer zjadł dwa i pracuje nad trzecim.
- Uważaj na tego chłopaka. Nie pozwól, żeby te piękne muskuły obrosły tłuszczem.
Ellen Cherry zerknęła przez ramię w stronę snackbaru, w którym poprzedni raz widziała swego umięśnionego małżonka. Blisko dziesięciu mężczyzn zgromadziło się, żeby powybałuszać gały na wielkiego indyka i Boomer stał pośród nich.
- Czy ludzie nadal nazywają panów kowbojami? - spytał Boomer.
Miętosił w zębach poszarpaną skórkę bułki hamburgerowej, tak jak wyjący wilk zdaje się czasem miętosić w zębach księżyc w pełni.
Nastolatek, do którego Boomer skierował swoją interpelację, najwyraźniej był zbyt nieśmiały, żeby oświecić go w tej kwestii. Młodzieniec skorzystał z okazji obejrzenia swoich butów. Ocenił, że nim nadejdzie lato, trzeba będzie wymienić zelówki.
Jeden ze starszych mężczyzn, wyciągnąwszy szyję z dżinsowej kurtki, wziął na siebie nakazywany przez grzeczność obowiązek udzielenia odpowiedzi.
- A niby jak mieliby nas nazywać?
Głos był powolny i pełen rozmysłu, jak obżarta myszami żmija pełzająca po rumowisku kamieni.
- A, myślę sobie, takie mamy czasy, że pewnie nazywają was służbą ochrony bydła. - Boomer zarechotał. Wziął do ust końcówkę nasączonej musztardą bułki. - Gdzieś przeczytałem - powiedział z pełnymi ustami - że do dawnego kowboja z Dzikiego Zachodu najlepiej pasowałoby określenie "nieokrzesany wiktoriański robotnik rolny". Ale nie sądzę, żeby to chwyciło.
Dało się słyszeć ogólne szuranie butami.
- O-o - powiedziała Ellen Cherry.
- Skarbie, pozwól, że narzucę szlafrok - powiedziała Patsy.
- Chyba muszę kończyć, mamo. Natychmiast. Kocham cię. Pa.
Być może podziw dla kowboja jako z gruntu amerykańskiego bohatera nie jest już tak powszechny jak niegdyś. Podróżując pośród "służby ochrony bydła" w Wyoming, Puszka Fasoli wygłosiła ponoć uwagę, że w porównaniu na przykład z japońskim samurajem kowboj wypada dosyć marnie.
- Przed pójściem na bitwę - miała powiedzieć Puszka Fasoli - samuraj okadzał swój hełm, żeby nie urazić zmysłu powonienia swego wroga, gdyby ten uciął mu głowę. Tymczasem kowboje rzadko się kąpali lub zmieniali zabłocone ubranie. Jeśli przeciwnik samuraja stracił miecz, samuraj dawał mu inny, żeby walka mogła toczyć się dalej na honorowych i uczciwych warunkach. Specjalnością kowboja było strzelanie wrogom w plecy zza krzaka. Czy zaczynacie dostrzegać różnicę?
Łyżeczka i Brudna Skarpeta zastanawiali się, skąd Puszka Fasoli tyle wie o samurajach.
- A, przez ponad miesiąc leżałam na półce koło pudełka importowanych krakersów ryżowych - wyjaśniła Puszka Fasoli. - Rozmawiając z cudzoziemcami, można się wiele nauczyć.
Nie uprzedzajmy jednak wypadków. Wiadomość z ostatniej chwili jest taka, że Boomer i Ellen Cherry zmuszeni byli opuścić kowbojskie miasteczko w niejakim pośpiechu. Prawdę powiedziawszy, żądna krwi tłuszcza, wysoce zmotoryzowana dzięki flocie japońskich pikapów, ścigała indyka jakieś trzydzieści kilometrów w głąb stanu Idaho.

 

Po tym, jak telefon umilkł jej w ręku, matka Ellen Cherry, umiarkowanie zaskoczona i świeżo zaspokojona seksualnie, włożyła szlafrok, nalała sobie kawy i wyszła na ganek, żeby dogłębnie przemyśleć pewną sprawę. Zamierzała ponownie rozważyć hipotezę, zgodnie z którą jej córka popełniła błąd, wychodząc za Boomera Petwaya, a Verlin i jego kuzyn Buddy Winkler podstępnie zaingerowali w życie Ellen Cherry, nie tylko w kwestii zamążpójścia, lecz ogólnie. Patsy miała wcześniej własne tajemne plany co do Ellen Cherry i zirytowało ją podejrzenie, że Verlinowi udało się je pokrzyżować.
"Jeśli zrobi w Nowym Jorku karierę jako artystka, to dzięki mnie", pomyślała Patsy. Rozchyliła nieco szlafrok, aby późnopopołudniowe słońce mogło ją rozgrzać między nogami, gdzie uchodził z niej strumyczek męskiego płynu, w którym - jak czasami podejrzewała - utonęło jej własne życie artystyczne.
W młodości Patsy była cheerleaderką, która marzyła o karierze baletnicy. W wieku piętnastu lat została Grejpfrutową Księżniczką Hrabstwa Okaloosa! Jako siedemnastolatka poznała Verlina Charlesa, pilota marynarki wojennej stacjonującego w Pensacola, i wyszła za niego. Po zakończeniu służby wojskowej Verlin zabrał Patsy do Wirginii, gdzie wrócił do pracy inżynierskiej. Do końca jej życia miało tak zostać: kiedy Verlin jest w pracy, ona tańczy w domu w gustownych białych butach.
Ellen Cherry lubiła patrzeć na występy Patsy, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że to nie matczyne balety skierowały ją na drogę sztuki. Raczej zawroty głowy. I Colonial Pines.
Dwa razy do roku jechali całą trójką na Florydę, aby odwiedzić rodzinę Patsy. Ellen Cherry nieodmiennie dostawała choroby lokomocyjnej. Żeby nie zwymiotować, musiała położyć się na plecach z tyłu rodzinnego kombi i patrzeć do góry. W rezultacie zaczęła postrzegać świat z innej perspektywy.
Słupy telefoniczne mijały ich jak girlandy. Najpierw rejestrowała światło tablic informacyjnych, potem górną ich część, następnie rozmazany przekaz: rozpływający się mocny człowiek od papierosów Marlboro, powiększający się kawałek ciasta. Zaczęła eksperymentować. Uprawiała grę optyczną, jak to później nazwała. Odpowiednio mrużąc oczy, potrafiła odwrócić relację figura-tło. Figura-tło, tło-figura, tak na przemian. Potrafiła przyprawić się o daltonizm. Jeśli zechciała, przez wiele kilometrów krajobraz był jednolicie czerwony.
- Jak tam dziewczynka tatusia? - pytał Verlin z siedzenia kierowcy. - Chce siku?
Dziewczynka tatusia często nie odpowiadała. Dziewczynka tatusia była zajęta, zmieniała ostrość, żeby zredukować lub zniekształcić normalne relacje asocjacyjne obiekt-przestrzeń, odzierała je z powszechnie przyjętego znaczenia lub funkcji symbolicznej, wypychała je w niezwykle tajemniczy region położony między rogówką a mózgiem - i bawiła się tam z nimi. Równoległe linie kabli wysokiego napięcia zachodziły na siebie pod jej dynamicznym spojrzeniem, tracąc ciągłość i zwiększając powierzchnię obszarów, które je oddzielały. Szczególnie ciekawy efekt osiągała, gdy do tej optycznej mikstury udało się domieszać stadko ptaków, na przykład kacyków. Albo obserwowała samo pole widzenia, odbierając uprzywilejowaną pozycję centralnemu akcentowi, takiemu jak wieża wodna. Skupiała się na strefie wokół wieży, znajdowała wzory i treści w strefach, które nasze oczy odruchowo uznają za drugorzędne, puste, nieokreślone. A jednocześnie oglądała wszystko do góry nogami, z boku i zemdlona. Czy może zatem dziwić, że nieco pogardliwie traktowała Boomerowy zwyczaj liczenia krów?
Od przedszkola po szkołę średnią Ellen Cherry rysowała lepiej od wszystkich rówieśników. Z całym szacunkiem dla pretensji artystycznych Patsy, talent ten odziedziczyła po ojcu, inżynier był bowiem wirtuozem rusunków perspektywicznych i schematów technicznych. (Po mamie, oprócz swoiście zadziornego marzycielstwa, odziedziczyła natomiast ruchliwy zadek, idealnie okrągłe piersi, które na cytrusowej skali lokowały się jednak bliżej mandarynki niż grejpfruta, zadarty nos, zmysłowe usta, szerokie niebieskie oczy i dżunglę karmelowych włosów, które niezależnie od fryzury zawsze wyglądały tak, jakby występowały w Czarnoksiężniku z Oz. Były to włosy, które nie musiały korzystać z zastępstwa kaskadera). Każda szkoła ma nieoficjalnego szkolnego artystę i Ellen Cherry pełniła tę rolę. Przez lata, w miarę, jak oczyszczała optyczną rudę wydobywaną podczas podróży na Florydę, jej projekty artystyczne nabierały rozmachu i wyrafinowania. Zaczęła tracić lokalnych wyznawców. Szkolna młódź wygłaszała okrutne komentarze. Ellen Cherry nie przejmowała się tym. Postanowiła zostać malarką.
W Colonial Pines było mniej sztuki niż pornografii w pokoju dziennym u kwakrów. Jak to się czasem zdarza, sam brak stymulacji kulturalnej stanowił stymulację kulturalną. Dla Ellen Cherry sztuka była drogowskazem skierowanym poza Colonial Pines. Na czarodziejskim dywanie sztuki Ellen Cherry miała uciec z miasteczka, w którym było jedno kino w postaci obskurnego drive-in, sztucznie podtrzymywane przy życiu wyłącznie z tego powodu, że służyło jako zastępcze miejsce schadzek.
Będąc w ostatniej klasie i cierpiąc na chroniczny przypadek schorzenia, które Patsy, znająca je z długoletniej autopsji, nazwała latającymi majteczkami, Ellen Cherry uczęszczała na seanse filmowe w drive-in każdego piątkowego wieczoru, w towarzystwie Boomera Petwaya. Była przekonana, że kiedy jesienią następnego roku wyjedzie studiować w akademii sztuk pięknych, już nigdy więcej nie zobaczy Boomera, co jej odpowiadało. Niestety, już pierwszej nocy w akademiku dla dziewczyn koło godziny drugiej rozległy się pod jej oknem jakieś hałasy, po czym do środka wszedł Boomer, z puszką piwa w garści i różą w zębach. Pomknąwszy do Richmond na harleyu swego brata i wspiąwszy się na trzecie piętro po zdradliwej, porośniętej bluszczem ścianie, Boomer był potężnie, szalenie i - to trzeba mu uczciwie przyznać - szczerze zakochany.
- Nie możesz tego zrobić - wymamrotał Boomer, kiedy Ellen Cherry usiłowała wypchnąć go z powrotem przez okno. - Musisz wrócić do domu. Być ze mną. Po tym wszystkim, co razem przeżyliśmy! Przecież wpisaliśmy się w tym motelu jako mąż i żona! Wzięłaś… wzięłaś go w usta!
- Nie przeczytałeś klauzuli napisanej drobnym drukiem, skarbie - szepnęła Ellen Cherry, usiłując możliwie najciszej wyekspediować go z powrotem na pnącza bluszczu. - Nie dałam ci dożywotniej gwarancji na tego loda.


W sumie pieczonego indyka należy uznać za pomnik miłości Boomera.
Spójrzcie na niego teraz, jak płynie przez Idaho pulchny i błyszczący, podobny do mamuta czy zmutowanego strączka nasiennego. Posłuchajcie, jak strzela z gaźnika, mijając kopalnie srebra, być może w hołdzie dla rodowodu srebrnych noży i widelców, które tylko pieczony indyk potrafi wyciągnąć z mroku kredensów, ponieważ nikt inny nie ma po temu dostatecznej charyzmy.
Spójrzcie, jak sunie między polami ziemniaczanymi, czuje się pośród ziemniaków swojsko i zażyle, a jednak na jego obliczu maluje się wyraz oczekiwania, jakby indyk czekał na powódź sosu pieczeniowego.
Pieczony indyk niesie w sobie, w swojej pojemnej ładowni, znaczną część naszego prahistorycznego i pogańskiego bagażu.
Prahistorycznego i pogańskiego? My? My, którzy możemy się poszczycić laserem, mikroprocesorem, Zjednoczonym Seminarium Teologicznym i tygodnikiem "Time"? Oczywiście. Czyż niepoliczone miliony cybernetycznych chrześcijan i telekomunikacyjnych Żydów co najmniej dwa razy do roku nie biorą udziału w rozbudowanym rytuale, w wystylizowanym obrzędzie skupionym wokół wielkiego zdechłego ptaka?
Czyż ptak ten nie jest składany w ofierze, jak to drzewiej bywało, celem zwrócenia uwagi boskiej istoty, okazania wdzięczności za błogosławieństwa przyznane tudzież wniesienia petycji o błogosławieństwa pożądane?
Indyk, zarżnięty i powoli ugotowany na gazowej lub elektrycznej kuchence, jest głównym bohaterem naszej świętej uczty, zwierzęciem totemicznym, wokół którego gromadzi się nasze plemię.
A ponieważ jest to stworzenie toporne i krnąbrne, jego podawanie do stołu ustanawia i umacnia hierarchię plemienną. Są tylko dwa udka, dwa skrzydełka, pewna ilość białego mięsa, określona pula mięsa ciemnego. Kto dostaje który kawałek, ba, kto kroi ptaka i rozdysponowuje jego kończyny i narządy wewnętrzne - czynniki te w sposób niezwykle dobitny podkreślają rangę każdego uczestnika zgromadzenia.
Weźmy pod uwagę, że udka tego ptaka nazywają się drumsticks, czyli tak samo jak pałki perkusisty, a zatem rytualne przyrządy służące do wydobywania muzyki z najbardziej pierwotnego i najświętszego z instrumentów. Nasi przodkowie trzymali bębny w miejscach publicznie dostępnych, lecz pałki, bardziej aktywne jako przyrządy magiczne, zazwyczaj przechowywane były w miejscach znanych tylko szamanowi, czarownikowi, arcykapłanowi czy Mądrej Staruszce. Skrzydło indyka symbolizuje wzloty duchowe, lecz w udku znajduje swoje odbicie puls serca wszechświata.
W dzisiejszych czasach niewielu z nas bierze udział w polowaniu na indyka i uśmiercaniu go, lecz prawie wszyscy patrzymy, nierzadko głęboko poruszeni, na odtworzenie tych wydarzeń. Oglądamy je na ekranach telewizorów bezpośrednio przed wspólnym posiłkiem. Czymże bowiem są piłki do futbolu, jeśli nie metaforycznymi indykami, latającymi tam i z powrotem po łące? A czymże jest przyłożenie, jeśli nie zabiciem ptaka przez jedno z dwóch wrogich plemion? Do wtóru naszego aplauzu znakomici młodzi myśliwi z Alabamy czy Notre Dame zarzynają ptaka. Potem Mądra Staruszka, w przebraniu babci, woła nas do stołu, a my, udając, że zostawiliśmy już za sobą fazę człowieka pierwotnego, metodycznie rozrywamy indyka na sztuki.
Czy Boomer Petway zdawał sobie sprawę z totemicznych odniesień, kiedy w celu zaimponowania swojej ukochanej wyprodukował nadwymiarowy centralny element Święta Dziękczynienia? Na poziomie świadomości nie. Kiedy - jeśli w ogóle - opadnie ostatni welon, może zrozumie, co stworzył. Na razie jednak był równie ciemny jak Puszka Fasoli i Brudna Skarpetka, zanim Malowany Patyk i Muszla Rozkolca Grubościeńca uczulili ich na podobne kwestie.
Niemniej to Boomer sterował tym niegulgoczącym już tłuściochem przez Idaho, manewrował nim pomiędzy naturalnymi nożami kuchennymi Sawtooth Mountains, parę razy zatrzymał się na parkingach pośród głuszy, co sprawiło, że okoliczna flora przybrała wygląd pietruszki.