Zapraszam do mojego kraju

  • szt.
  • Cena katalogowa: 25,00 zł
  • Rabat: -5,25 zł (21 %)
  • 19,75 zł
  • Niedostępny

W tej niezwykłej książce, opartej na osobistych doświadczeniach psychologa z bostońskiej kliniki, Lauren Slater zabiera nas w podróż do wewnętrznych światów swoich pacjentów: socjopatów, katatoników i osób cierpiących na ciężką depresję, i pokazując nam, że są to ludzie okaleczeni, lecz wartościowi. Jednak docieranie do nich oznacza dla niej również konieczność stanięcia twarzą w twarz z szaleństwem, które kiedyś otarło się o jej własne życie. Z chwilą, gdy zaczynamy czytać przejmujące historie Lauren Slater, wkraczamy w świat, który jest jednocześnie egzotyczny, rozwichrzony i bardzo przyziemny. […] Jej wyczulenie na potrzeby pacjentów czyni ich dziwaczne i bolesne doświadczenia głęboko ludzkimi. Dzięki swojemu współczuciu i profesjonalizmowi pozwala nam zobaczyć w szerszej perspektywie nasze własne człowieczeństwo. Susie Orbach *** "Przeczytałem ten zbiór delikatnie sfabularyzowanych studiów przypadku z zaskoczeniem i zachwytem. […] Światy, od których zaprasza nas Lauren Slater są przerażające. […] Swój własny świat autorka objawia nam dopiero na końcu książki, lecz wtedy wszystko, co działo się wcześniej, staje się zrozumiałe". Michael Church, “Spectator" *** "Fascynująca lektura. […] Książka Slater w samą porę przypomina nam, na czym powinno polegać »leczenie«, ukazuje kondycję ludzką z całym jej bólem i niepewnością. […] W dziedzinie, w której przeważa toporniejszy styl, książka ta wyróżnia się świeżością, pasją i narracyjnym polotem". John Clay, “Literary Review"

Rok wydania: 2003
Stron: 144
Oprawa: broszura
Pakowanie: 30
Format: 125/195
Tłumacz: Tomasz Bieroń

Fragment tekstu:

Opowieści zawarte w tej książce opierają się na prawdziwych doświadczeniach z leczonymi przeze mnie pacjentami. Jednakże imiona pacjentów, ich cechy fizyczne i szczegóły biograficzne zostały zmienione w celu zachowania ich anonimowości. Każda z osób zatwierdziła swoje incognito. W kilku przypadkach przedstawieni ludzie są pełnymi portretami złożonymi z różnych obrazów i historii, które usłyszałam w swojej praktyce psychologa. Moim dążeniem było wierne oddanie subiektywnego obrazu choroby psychicznej, jaki tworzył się w moim umyśle, przy jednoczesnym przestrzeganiu zasad etyki prywatności obowiązującej w stosunkach pomiędzy lekarzem i pacjentem.
Wszędzie tam, gdzie opowieść utkana jest, choćby całkiem luźno, na kanwie losów jednego pacjenta (czyli nie jest kolażem rozmaitych przypadków), uzyskałam pisemną zgodę danej osoby. Wszyscy pacjenci bardzo chcieli, aby ich cierpienie zostało ukazane światu, choćby w zakamuflowanej formie, mieli bowiem nadzieję, że dzięki temu inni ludzie lepiej zrozumieją ich los.

Moim siedmiu siostrom

 


PRZEDMOWA

Alfred Adler, jeden z najwybitniejszych psychiatrów XX wieku, mawiał, że najdawniejsze wspomnienia symbolizują konflikty, które każą ludziom poddać się leczeniu. Według Adlera, jeśli ktoś przypomina sobie, że w wieku dwóch lat szedł plażą blisko linii mokrego piasku i zobaczył martwą mewę z wciąż otwartymi, pełnymi zdziwienia oczami, to terapia powinna się rozpocząć od tego momentu, od doświadczenia śmierci i jego wsiąkania w duszę. Jeśli ktoś przypomina sobie garaż, w którym pracował jego ojciec, zapach smaru i srebrne zęby piły, to należy zacząć od rozsupłania węzłów przemocy, które tworzą się pomiędzy rodzicem i dzieckiem.
Często zadawałam sobie pytanie, gdzie ja się lokuję w tym kontekście. Wracam krętymi, szarymi kanałami mojego mózgu, zatrzymuję się przy domku dla lalek, z okienkami wielkości moich mlecznych zębów i plastikowym, czerwonoustym niemowlęciem śpiącym w kołysce. Tutaj? Nie, nie tutaj, idę jeszcze dalej do tyłu, do gosposi z włosami jak druty i utartą masą na ciasto ściekającą z drewnianej łyżki, którą trzymała w ręku. "Otwórz dzióba" - powiedziała i rozlała się we mnie słodycz. Jak cudownie byłoby zacząć od tego miejsca. Lecz nie, nie tutaj. Jeszcze niżej. Jest lato, pora roku, której zawsze nie cierpiałam, drzewa więdną w zastygłym powietrzu. Tutaj. Tutaj. Na wysokim wzgórzu koło naszego domu piszczy kot. Klimatyzatory kapią i szemrzą, przyciemniając zeschnięte ogrody poniżej. Kiedy przycisnę bosą stopę do ziemi, prawie czuję, jak korzenie wysysają wilgoć, czerwone kielichy maków proszą o więcej. Moja siostra, blondynka ubrana w falbaniastą sukienkę, bierze mnie za rękę i prowadzi pogrążoną w ciszy ulicą. Nie znam jeszcze języka, toteż jedyne dźwięki, które słyszę, to zmieszane alfabety ptaków i silników, pomruków i przerażających wrzasków. Taki jest świat dziecka.
Moja siostra prowadzi mnie ulicą. Jest dwa lata starsza ode mnie i obdarzona niezwykłymi talentami: umie mówić, chodzić pewnym krokiem, pić z wdziękiem ze szklanki. Wydaje mi się, że śpiewa coś dla mnie, lecz kiedy podnoszę wzrok na jej twarz, nie potrafię powiązać ruchów jej ust z melodią, która rozbrzmiewa w powietrzu. Jej usta otwierają się i chwilę później dźwięki wlatują do mojej świadomości, jakbym oglądała film ze ścieżką dźwiękową nie zsynchronizowaną z akcją. Choć mam dopiero około dwóch lat, ogarnia mnie poczucie odrębności, świadomość oddzielności muzyki i jej twórczyni, słońca i rzeczy ostrzeliwanych przez jego promienie, jej ręki i mojej - bo choć nasze dłonie są ze sobą splecione, nagle przestaję je naprawdę czuć.
Siostra pochyla się, zrywa kwiat rosnący za płotem sąsiada. Może to był obuwik albo mandragora, biała z cienkimi, suchymi kłączami, każde zakończone węzłem. Moja siostra zanurza twarz w kwieciu, po czym wyciąga ku mnie łodygę. "Masz, powąchaj". Ja jednak nie mogę. Gorąco chwyta mnie za gardło. Niebo nie ma sensu. Próbuję powąchać, lecz nagle nos mam zatkany, a świat robi się szary i mikroskopijny. Widzę kwiat jakby z oddali, sztywny i sztuczny, nie daje żadnej pociechy. "Masz, powąchaj". Łodyga wrzeszczy, płatki to martwy wosk. To się nazywa utracić świat - kiedy zrywa się nić między tobą a kimś innym.
"Tak - powiedziałby Adler. - Zatem twoje poszukiwanie było poszukiwaniem więzi, próbą zreperowania rozdarć między tobą a innymi". "Tak" - odrzekłabym, i chociaż zdaję sobie sprawę, że jest to zasadniczy problem dla całej ludzkości, to uważam, że z rozmaitych przyczyn wynikających z moich osobistych losów jestem szczególnie wrażliwa na te rozdarcia, ponieważ u mnie przyjmują one postać stanów ubezcieleśnienia, skrajnego oddzielenia.
Zatem moje poszukiwanie i poszukiwania odrębnych innych osób ukazane są tutaj w epizodach zaczerpniętych z mojej pracy psychologa. Moi pacjenci - borderline*, socjopaci, bulimicy, najróżniejszego rodzaju schizofrenicy - to obce, tropikalne zielone róże i pasiaste rośliny, które trudno zrozumieć. Szukam ich aromatów i dźwięków, aby wniknąć głębiej w zamknięte kielichy ich światów, bo takie właśnie zmagania stanowią sedno mojego życia. Nauczyłam się, że jedyny sposób na to, aby wejść do cudzego istnienia, to znaleźć w polu sił te punkty, w których moje i cudze "ja" stykają się ze sobą. Jeżeli pewnego letniego dnia dawno temu potrafiłabym zobaczyć swoje serce jako płatki krwi, a swoje kości jako łodygi i korzenie, to może mandragora przeżyłaby dla mnie. Analogicznie wydaje mi się, że nie można prowadzić terapii, która w ostatecznym rozrachunku opiera się na więzi, bez znalezienia siebie w pacjencie i pacjenta w sobie. W ten sposób wewnętrzne i zewnętrzne rozdarcia mogą się zeszyć, a języki naszych odrębnych żywotów zazębić ze sobą poszczególnymi sylabami, zdaniami, całymi wątkami.
Nie są to zatem tylko opowieści o moich pacjentach, lecz także o mnie, o interakcjach i konfliktach, o pewnym psychologu patrzącym na to, jak jego przeszłość spotyka się z teraźniejszością, dzięki czemu w skomplikowanej koronce życia swych pacjentów dostrzega siebie. Są to opowieści o refleksjach i szlakach, w tym także szlaku, który przebyłam po to, aby uporać się z własnymi problemami psychiatrycznymi. Psychiatria i psychologia, mimo że podkreślają znaczenie empatii i więzi, niewiele zrobiły w kierunku odsłonięcia siebie i uprawiających je ludzi, a przecież więź przynajmniej częściowo opiera się na odsłonięciu, na zdjęciu maski. Zwłaszcza w tej epoce stechnicyzowanej opieki wyraźnie większy nacisk kładzie się na środki farmakologiczne, szybkie złagodzenie objawów, krótkotrwałą terapię i prywatne, przynoszące zysk kliniki niż na tę cudowną, tajemniczą alchemię, która wysnuwa między ludźmi nici - nici pomagające nam ukoić niektóre lęki i zaleczyć rany duszy.
W książce tej piszę o ludziach, których poznałam u zarania swojej kariery psychologa, kiedy byłam nieporadna, lecz zuchwała, jak to zwykle bywa z ambitnymi początkującymi. Może do pewnych rzeczy podeszłabym inaczej i inaczej postąpiła, a może nie. Jedno wszakże pozostaje takie samo - moje przekonanie, że aby nastąpiła prawdziwa przemiana, nie wystarczy ani samo zrozumienie siebie, ani same zmiany behawioralne. Uważam, że terapia wtedy przeobraża, gdy polega na powolnym uczeniu się o więzi i rozdzieleniu, na dogłębnym badaniu bolesnych pustych miejsc i dotkliwych zasupłań. Wierzę, że gdzieś w przestrzeni jest miejsce, w którym moje i twoje "ja" mogą się ze sobą spotkać, przynajmniej na chwilę zespolić się w czymś, co być może nauczymy się nazywać miłością.

 

PODZIĘKOWANIA

Wyrazy wdzięczności należą się Benowi Alexandrowi, Molly Froelich, Lizie Graver, Edowi Harutunianowi, Joyce Mandell, Williamowi Oksnerowi, Veronice Requat, Lisie Schiffman, Audrey Schulman i Tracy Slater, za przyjaźń osładzającą ciężką pracę, jaką jest pisanie; także członkiniom mojej grupy pisarskiej: Mary Clark, Pagan Kennedy i Karen Propp; Susan Baur, której działalność pisarska i terapeutyczna była dla mnie źródłem wielkiej inspiracji; mojemu agentowi, Kimberly Witherspoon, wraz z jej wspólniczką Marią Massie; Renanie Meyers z Random House, no i oczywiście Kate Medinie, mojej redaktorce z Random House, której wsparcie i zachęta więcej dla mnie znaczyły, niż potrafię wyrazić.

ZAPRASZAM DO MOJEGO KRAJU

Lato, czterdzieści stopni, ulica w East Boston, gdzie ośrodek dla chronicznych schizofreników stoi martwy i milczący w upale. Jestem tu nowa, właśnie skończyłam staż doktorancki. Już staram się myśleć jak schizofrenik, choć jeszcze nie odbyłam rozmowy kwalifikacyjnej z kierownictwem Bates House. Próbuję wejść w świat, który, jak oczekuję, będzie dla mnie zupełnie obcy. Wyobrażając sobie psychozę, widzę, że liście na drzewach zrudziały i pomarszczyły się, kwiaty stoją w płomieniach. Światło oślepia i wrzeszczy w pozbawionym cienia świecie.
Naciskam dzwonek drzwi frontowych, otwiera mi gruby, spocony chłopak o twarzy pokrytej pryszczami.
- Ja do doktora Sileya - mówię, zerkając na trzymany w dłoni wycinek z gazety i widząc, że na ogłoszeniu o pracy pojawiła się ciemna plama jak z testu Rorschacha.
Pryszczaty chłopak wlepia we mnie wzrok. Po tuszy i pocie poznaję, że to pacjent. Potem wyciąga rękę i dotyka mojej szyi. Szarpię głową do tyłu.
- Co jest z tobą? - syczy, pieniąc się w kącikach ust. - Nie lubisz mnie, nie lubisz mnie, nie lubisz mnie?
Bardziej wyśpiewał, niż powiedział te słowa, a ja nie wiem, jak zareagować. Chcę powiedzieć "Przepraszam". Chcę powiedzieć "Nie wiesz, że to niekulturalne dotykać nieznajomą osobę?". Chcę powiedzieć "Boję się ciebie". Zamiast tego powtarzam:
- Ja do doktora Sileya. Mógłbyś go zawołać?
Chłopak cofa się o kilka kroków. Mój pierwszy kontakt z pacjentem nie udał się.
- Doktorze Siley! - wrzeszczy, biegnąc korytarzem, na którym panuje chłód. - Doktorze Siley, przyszła jakaś nowa psychiatrzyca. Niech pan na nią uważa. To kosmitka. Nie ma kości w szyi.
*
W taki więc sposób zaczyna się moja praca z populacją chronicznych schizofreników. Jestem dla nich kosmitką i vice versa. Ordynator zakładu opiekuńczego dla pacjentów płci męskiej zatrudnia mnie do prowadzenia terapii grupowej dla sześciu pacjentów raz w tygodniu. Podczas studiów magisterskich z psychologii na Harvardzie i podczas studiów doktoranckich w Boston University zapisałam się na kursy z psychopatologii. Czytałam nie tylko podręczniki akademickie, ale również osobiste relacje, takie jak Życie to nie bajka* i Autobiography of a Schizophrenic Girl**. To jednak za mało, żebym była przygotowana na zagadki, jakie stwarza praca z tymi ludźmi. Zdają mi się groteskowymi tworami, obciążonymi najstraszniejszą chorobą psychiczną znaną ludzkości. W. Hall, G. Andrews i G. Goldstein napisali: "Schizofrenia jest w psychiatrii tym, czym rak w medycynie: diagnozą, lecz zarazem wyrokiem". Ktoś, kto zgadza się pracować z chronicznym schizofrenikiem, bierze na siebie przypadek, który uchodzi za beznadziejny. Tego nas uczą, tak mówią badania. Na to wskazuje moja pierwsza grupa terapeutyczna.
Moja pierwsza grupa terapeutyczna. Sześciu mężczyzn, których dokumentację choroby przeczytałam, zanim ich poznałam. Patrzę, jak wchodzą jeden za drugim do sali terapii grupowej. Po kolei się przedstawiają, kiedy ich o to proszę, a ja sprawdzam, nazwiska i twarze zgadzają się z informacją z dokumentacji.
Jest Tran, przezwisko Moxi, niski Wietnamczyk o kakaowej skórze, który przyjechał do tego kraju po wojnie i który przez cały dzień kłania się na korytarzach niewidzialnym Buddom. Jest Joseph, z krzaczastą brodą i hełmem wojskowym w kolorze zielonym i khaki - przed snem kładzie ten hełm obok siebie na poduszce. Charles ma czterdzieści dwa lata i umiera na AIDS. Lenny stał kiedyś nagi na dziedzińcu Harvardu i recytował poezję. Robert jest przekonany, że wszędzie wokół niego eksplodują owoce, których nikt z nas nie widzi. Wreszcie jest Oscar, 151 kilogramów żywej wagi, przechwalający się, że tak rozmaite samice jak z jednej strony królowa Anglii, a z drugiej Chrissy, jamnik szorstkowłosy od sąsiadów, bez przerwy dogadzają mu oralnie.
Oscar wtacza się na salę, jęczy i kładzie się na podłodze, wystawiając do góry owłosiony brzuch.
Jeszcze nigdy nie pracowałam w takich warunkach, wszyscy moi dotychczasowi pacjenci byli agresywni, smutni, przestraszeni, ale nie… nie… tacy, więc głos załamuje mi się z przerażenia, kiedy mówię:
- Jestem waszą nową terapeutką. Będziemy się spotykać raz w tygodniu, żeby porozmawiać, sprawdzić, jak wam się życie układa, powalczyć z problemami, wymyślić rozwiązania, nawet pobawić się. Jak się wam to podoba?
Cisza. Oscar dalej leży na podłodze, wygląda na to, że śpi. Spomiędzy jego grubych warg dobywa się zaskakująco subtelne chrapanie. Pozostali siedzą przyciśnięci plecami do ściany i gapią się każdy w swój kwadrat podłogi, jakby byli obcymi ludźmi jadącymi pociągiem. A przecież niektórzy z nich mieszkają razem w tym domu już od siedmiu lat. Z czasem, kiedy poznam ich bliżej, zrozumiem, że prawie zawsze przebywają w takiej ciszy. Podczas posiłków albo w świetlicy siedzą i kołyszą się, podążają wzrokiem za wyimaginowanymi figurami w powietrzu, wygłaszają wykłady z astrofizyki do niewidzialnej publiczności złożonej z wybitnych uczonych, podczas gdy w jakimś miejscu, do którego nie mogę dotrzeć, komety eksplodują, a słońca kurczą się do postaci białych karłów. Światy tych ludzi są tak odległe od mojego i od siebie nawzajem, że pacjenci tylko z rzadka z nich wychodzą, aby zwędzić sąsiadowi papierosa, po czym znowu kulą się w sobie i chichoczą do własnych myśli.
Ja jednak nie wiem jeszcze tego wszystkiego. Wciąż jestem zupełnie zielona. Przebiegam myślami techniki, metody, chwyty - jak ich nakłonić do interakcji? Milczenie potężnieje, tak że słyszę dochodzący z zewnątrz suchy chrzęst owadów w letnim upale.
Wreszcie Joseph odchrząkuje, zdejmuje bojowy hełm i wpatruje się w jego czeluść.
- Co tam masz, Joseph? - pytam. - Co masz w hełmie?
- Krew odejdź i piekło ściekło sabuz. Krzywizna dziewczyny kobieca przygoda.
Wytężam umysł, zastanawiając się, co powiedzieć. Ile z tego rozumiem? Ile z tego znaczy coś dla mnie czy dla innych członków grupy? Krzywizna dziewczyny? I przygoda? Postanawiam nie podejmować tematu.
- Charlie - mówię - możesz powiedzieć mi coś o sobie?
- Charles! - woła. - Nie żadne Charlie, tylko Charles, Charles, Charles! - Zagryza wargę i zarzuca głową tak gwałtownie, że przypominam sobie, jak kiedyś, dawno temu, widziałam w zoo rekina trzymającego w zębach rybę. Spłaszczona, srebrzysta głowa rekina miotała się do tyłu i do przodu, kiedy ciało jego ofiary pękło. - Charles, Charles, Charles - powtarza bez ustanku.
- Charles - popiera go z drugiego końca pokoju Murzyn Lenny. Lenny ma skórę koloru węgla, a kończyny długie, z mięśniami jak wypychające się spod ziemi korzenie drzewa. Lenny wygląda tak zdrowo, jego ciało jest takie sprężyste. Z tym człowiekiem na pewno uda się jakoś dogadać, myślę.
- Oj, Charles - mówi Lenny, nie patrząc na Charlesa, tylko uparcie w sufit - potrzebujesz takiego protegowanego jak Henry Collins. Ja mam swojego protegowanego, Henry'ego Collinsa, i jeśli nie jadę do Chelsea, on mieszka u mnie i pomaga mi nie być alfonsem. Byłem kiedyś alfonsem, ale wcześniej mam na imię Cuppy.
- Cuppy? - upewniam się, mrugając oczami. - Masz na imię Cuppy?
- Czasami. To zależy, czy jest mgła.

To beznadziejne - myślę sobie przez pierwszych kilka tygodni pracy z grupą - próbować sprawić, żeby ci ludzie nawiązali kontakt ze sobą nawzajem albo ze mną, bo więzi międzyludzkie częściowo opierają się na słowach, a słowa schizofrenika są strasznie pokręcone. Schizofrenik posługuje się bełkotliwym językiem, który psychologowie nazywają sałatą słowną - wrzuca do miski rzeczowniki i czasowniki, okruchy przeszłości, wyimki ze snów. Czasami wylatują piękne skry sensu, lecz innym razem dziwaczne, choć piękne halucynacje - człowiek z niebieskimi uszami, który śpi na suficie, magiczne lekarstwa wyciśnięte z tubki pienią się w czyjejś głowie. Szukasz tych skrawków sensu i rytmu i próbujesz ich dosiąść jak surfer fali, lecz na ogół przełamuje się ona pieniście i wyrzuca cię na brzeg pośród psychicznej mierzwy wodorostów.
Pracownicy tej placówki, często ludzie z wieloletnim doświadczeniem w pracy z chronicznymi schizofrenikami, radzą mi, żebym dała sobie spokój z "pogłębioną pracą" - skupioną na wewnętrznych światach pacjentów lub stawiającą sobie za cel wytworzenie między nimi autentycznych relacji - a ja przystaję na to bez żadnych oporów. Zresztą na studiach kładziono nacisk wyłącznie na sterowanie zachowaniem schizofrenika, bagatelizując czy nawet całkowicie odrzucając inne rodzaje psychoterapii. Być może bierze się to z tego, że badania procesów biochemicznych i struktury mózgowej u schizofreników wykazały, iż tacy pacjenci funkcjonują bardzo daleko od fałd złotej kory, w związku z czym zazwyczaj są w stanie opanować co najwyżej podstawowe codzienne czynności. Leczenie chronicznych schizofreników - a tym samym akademickie szkolenie psychologów, którzy to leczenie wdrożą - odchodzi od zgłębiania omamów i urojeń czy od budowania więzi z innymi ludźmi, skupiając się zamiast tego właśnie na sprawach bytowych: jak gospodarować pieniędzmi, jak się ubrać, jak zażyć leki o wskazanej porze, jak przyrządzić sobie posiłek.
W każdy piątek cały personel w liczbie sześciu osób spotyka się w małej dyżurce od frontu.
- Moxi nie używa mydła pod prysznicem - mówi Bill, jeden z psychoterapeutów. - Musimy podjąć z nim tę kwestię.
- Oscar je za dużo pizzy. Kto z was by mu pomógł w liczeniu kalorii?
Odprawy trwają tylko godzinę, ale mnie się wydaje, że bliżej czterech. Czas się wlecze, kiedy mówimy o wysłaniu Josepha do dentysty, bo psują mu się zęby - pomijamy zaś ciekawszy fakt, że czuje, iż w brzuchu pływają mu piskorze - kiedy dyskutujemy o Robercie i harmonogramie jego leczenia farmakologicznego, ignorując jego strach przed eksplodującymi owocami. Może robimy tak dlatego, że żadne z nas nie rozumie owoców rozbryzgujących się i plamiących świat, do którego nikt z nas nie potrafi dotrzeć.
A może powód jest inny: wszyscy pracownicy naszego ośrodka hołdują przeświadczeniu, że schizofrenik, na skutek gnicia dróg neuronowych, dopaminowej posuchy lub powodzi w jego mózgu, nie potrafi myśleć o sprawach wyższego rzędu, takich jak miłość i piękno czy intymne seksualne drgnienia. To tak, jakby kazać trzylatkowi czytać Dostojewskiego albo próbować nauczyć logarytmów osobę chorą na Alzheimera.
Skąd jednak wzięło się u mnie to przeświadczenie? W końcu dawno temu, w Wiedniu Freuda, człowieka obłąkanego postrzegano jako bliższego źródłom kreatywności, podejrzewano, że w jego mrocznej czaszce rozbłyskują gwiazdy van Gogha. W pierwszej połowie XX wieku Harold Searles wiele pisał o życiu emocjonalnym schizofreników oraz podkreślał znaczenie uszanowania i zgłębienia tych uczuć w terapii. Zanik takich poglądów - utratę przekonania, że schizofrenicy potrzebują leczenia opartego na złożonych emocjach lub relacjach międzyludzkich - przypisuję wykształceniu się w latach pięćdziesiątych XX wieku psychologii humanistycznej spod znaku Abrahama Maslowa. Maslow, z jego "hierarchią podstawowych potrzeb", pomógł nam przestać myśleć tak wiele o stłumieniu i wyparciu, a zacząć myśleć o samorealizacji. Zdaniem Maslowa wszyscy dążymy do samorealizacji, lecz tylko nielicznym z nas się to udaje. Zanim będziemy mogli się skupić na potrzebach wyższego rzędu - z których najważniejsze są takie jak emocjonalne zrozumienie, miłość i więź z innymi - musimy najpierw być wolni od głodu, pragnienia i choroby, a następnie od niebezpieczeństw, które zagrażają istnieniu naszej duszy i ciała.
Model Maslowa był linearny i być może przyczynił się (wraz z behawioryzmem, analizą czynnikową i coraz popularniejszą neuropsychologią) do powstania obowiązującej współcześnie filozofii leczenia schizofreników, sugerował bowiem, że zanim w ogóle weźmiemy pod rozwagę takie kwestie jak miłość i intymność, pacjent musi mieć odpowiednie warunki bytowe i stabilny umysł względnie wolny od interpersonalnych i wewnątrzpsychicznych zagrożeń. Wydaje się, że w modelu Maslowa ciężar psychozy, z towarzyszącym jej lękiem i zamętem, przygniata wszelkie wyższe dążenia.
A jednak, kiedy słucham mężczyzn z mojej grupy, z upływem tygodni zaczynam dostrzegać przebłyski możliwości przeżywania wyższych doznań. Urojenia Oscara dotyczą jego dziewczyn, które mieszkają na Plutonie i lądują na dachu, kiedy chcą go odwiedzić. Mówi mi, że w nocy jego siedemset chińskich żon składa mu wizytę, zakradając się przez okna. Joseph często rozprawia o swojej kochance i dwójce dzieci w Brighton, według pracowników ośrodka nieistniejących. Czy te urojenia mogą być wyrazem dojrzałego pragnienia intymności u tych z pozoru niedojrzałych umysłów? Nie jestem pewna. Cofam się, brnę do przodu, sprawdzam i weryfikuję. Co to jest? Jak to zdefiniować? W ich eklektycznych sałatach słownych czasami dostrzegam powtarzające się wątki, pokrajane w kostkę jabłka pożądania, zielone liście miłości. Chcę tam iść, spacerować po tych ogrodach.

Zbliża się koniec sierpnia, prowadzę moją grupę od dwóch miesięcy. Uwarunkowana przebytym szkoleniem, przez dwa miesiące opierałam się pokusie wejścia do tych ogrodów. Zamiast tego próbowałam się uchylać przed obrazami, którymi obrzucają mnie ci ludzie, co mnie zmęczyło. Upał wciąż trzyma miasto w swoim uścisku. Dzień po dniu rozsnuwa się jak sen, otulając srebrne drapacze chmur, więżąc smog, który okrywa wszystkie mosty burobrązowym całunem. Czasami, kiedy wychodzę po pracy na ulicę, ludzie spieszący chodnikiem w obie strony wyglądają w moich oczach jak duchy, smutne, spocone duchy z podziemnego świata. Okruchy szaleństwa wczepiają się we mnie jak szarpie i nie mogę ich z siebie strząsnąć. Jestem zmęczona dziwacznością moich pacjentów, a jeszcze bardziej usiłowaniem zignorowania ich urojeń i skupienia się zamiast tego na takich sprawach, jak pieniądze, lekarstwa i czyste koszule. Kiedy Lenny mówi mi podczas sesji, że obcuje z kobietą, która jest także pędzlem, odpowiadam mu zgodnie z tym, czego mnie nauczono:
- Nie, Lenny. W tej grupie nie ma kobiet, które są także pędzlami. Może byś powiedział nam wszystkim, co masz naprawdę na myśli? Może byś przestał się garbić, usiadł prosto i zapiął koszulę?
Kiedy Joseph mówi grupie, że zastrzelił siedmiu żołnierzy podczas pierwszej wojny światowej, mówię:
- Nie walczyłeś w pierwszej wojnie światowej. Jesteś na tej sali. Z nami wszystkimi. Powiedz nam, jakie masz plany na weekend i dlaczego zaspałeś przez trzy dni z rzędu.
Ta praca przypomina zadanie bramkarza piłkarskiego. Zewsząd wciąż nadlatują obłąkane strzały, które bez ustanku próbujesz odbić, chociaż najchętniej spuściłbyś z piłki powietrze.
Jestem więc zmęczona, a moje życie zrobiło się trochę nudne, bez fantazji, monotonne. Chyba potrzebuję nowego chłopaka, odrobiny pikanterii i seksu. Wieczorem jadę do Bradlees, bo mają otwarte do późna, i przymierzam najodważniejsze, najbardziej szalone rzeczy, jakie mogę znaleźć - spódnicę we wzór wojskowej panterki, kowbojskie buty z czerwonymi chwaścikami, nadzwyczaj skąpą sukienkę letnią, która odsłania niebezpieczną zapadlinę między piersiami. Idę do innego sklepu, po coś bliższego temu, gdzie znajdują się moi pacjenci, ale wzbiera we mnie bunt. "Sprawy bytowe… - myślę sobie. - Dajcie mi spokój ze sprawami bytowymi".
Może dlatego, gdy kilka dni później Oscar oznajmia, że na jego ogromnym brzuchu wylądował statek kosmiczny, coś we mnie pęka.
- Dobra - mówię, rozglądając się po sali, zerkając na drzwi z nadzieją, że są zamknięte i nikt z personelu nas nie słyszy. - Przewieziemy się nim, co? W drogę.
- W drogę! - woła niespożyty Lenny, podskakując w miejscu.
- Dokąd? - pytam i mówię to poważnie. Myślę o pokrajanych w kostkę jabłkach pożądania, zielonych liściach miłości, o tych rzeczach, które słyszę w rozkojarzonym bredzeniu schizofreników. Czy statek kosmiczny zabierze nas bliżej takich tematów, umieszczanych przez Maslowa niedaleko wierzchołka jego hierarchii i rzekomo pozostających poza zasięgiem możliwości emocjonalnych schizofrenika?
Lenny maszeruje przez salę i siada na podłodze obok Oscara. Kładzie swoją czarną jak smoła dłoń na rozdętym białym brzuchu Oscara. Dłoń spoczywa tam niby czarna gwiazda na białym niebie - surrealistyczny efekt negatywowy.
- Wsiadamy - mówię, patrząc kolejno na pozostałych członków mojej grupy. - Charles, wsiadaj, koło Oscara. Ty też, Moxi - poganiam niskiego mężczyznę, który co tydzień siedzi zgarbiony w kącie i kołysze się, zawsze w tym samym miejscu, zawsze bez słowa. Moxi jest najbardziej wyizolowany ze wszystkich. Nie ma trzech palców i jednego jądra, bo głos Matki Boskiej kazał mu je uciąć. Podczas sesji mojej grupy stać go najwyżej na wymamrotane tak albo nie. - Ty też, Moxi - powtarzam trochę głośniej.
Wszyscy mężczyźni wpatrują się we mnie, na ich zazwyczaj obwisłych twarzach pojawia się jakieś ożywienie. Przesuwają się do przodu na krzesłach. Ja sama siadam na podłodze, możliwie najbliżej falującego brzucha Oscara. Z dużych, czerwonych porów na jego twarzy sączą się kropelki potu.
- Statek kosmiczny - przypominam Oscarowi. - Stoi teraz na twoim brzuchu. Zabierze nas do twojego świata.
Reszta mężczyzn podpełza do nas, siada wokół niego jak Indianie przy ognisku. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby byli tak blisko siebie.
- Wszyscy wsiadamy do statku kosmicznego - mówię - i lecimy. Co widzimy, Oscar? Gdzie jesteśmy?
Lenny dalej trzyma dłoń na brzuchu Oscara, teraz porusza nią tam i z powrotem, masuje. Oscar zaczyna mówić płaskim, chrapliwym głosem.
- Sheba. Lecimy zobaczyć się z Shebą. Ona tam mieszka, moja dziewczyna, na niebie. Jest gwiazdą. Je udziec barani bez skóry. I ośmiornicę.
- Ośmiornicę? - dziwi się Joseph. - Ohyda.
- Sheba to twoja dziewczyna - mówię.
- Mam setki dziewczyn - odpowiada Oscar - na całym niebie. Są albinoskami, bez dwóch zdań. Dotrzymują mi towarzystwa. Kochają mnie.
- Kochają cię - powtarzam. Gdy myślę o grubym, nie kochanym przez dziewczyny Oscarze, ogarnia mnie smutek. Mój głos robi się cichy, szepczący. Sala zdaje się ciemniejsza, mimo że letnie słońce płonie jak węgielek na białym niebie. Cienie, seksowne cienie marszczą się i kołyszą na ścianach.
- Kochają go - mówi Joseph, którego głos jest podszyty skamleniem. - Ja czekam na moją żonę z Brighton. Dobrze nam jest razem. Czasami siedzi w mojej głowie.
- No i albinoska - mówi Oscar. Oczy ma zamknięte, przez co nasz statek kosmiczny dryfuje i wiruje. - Ta to ma cipę.
- Ciężko jest wleźć do cipy - oznajmia Lenny. - Zwłaszcza jak nie jest otwarta. Ale jak już wleziesz, to strasznie szybko wypadasz z powrotem. Mój protegowany, Henry Collins, zgadza się ze mną.
- Wypadasz wypadasz - mruczy Charles. Kołysze się w przód i w tył, a jego srebrne włosy migoczą niby jakiś nieziemski stroboskop. Wznosimy się i wirujemy, a jednocześnie mam wrażenie, że jeszcze nigdy nie byliśmy tak blisko ziemi.
- Lądowanie - mówi Lenny, zabiera rękę i klepie podłogę - prask. Wszyscy podskakujemy. Zostajemy wytrąceni ze snu. Albinoski odpływają.
Mężczyźni wracają na swoje zwyczajowe miejsca, znowu jeden daleko od drugiego. Zaczynają swoje kołysanie i stukanie w podłogę, osobni w swoich sferach. Jednak na chwilę zeszli się razem, a ja byłam z nimi.
Może więc istnieje most między ich prywatnymi światami, a także ich i moim światem. Most z delikatnego kutego żelaza, ozdobiony skrzydlatymi gargulcami, konstrukcja dziwaczna, lecz wystarczająco mocna, aby nie zawaliły jej wichury obłąkania. Mężczyźni wyglądają na takich samotnych, znowu siedzą daleko od siebie i milczą, wpatrują się każdy w swój kwadrat przestrzeni. Lecz kiedy siedzieliśmy na podłodze i mówiliśmy o kobietach, o tęsknocie za towarzystwem i bliskością, potrafiłam się na to otworzyć. Każde z nas potrafiło się na to otworzyć. Zdrowi czy chorzy na umyśle, wszyscy znamy pragnienie, aby skóra zetknęła się ze skórą, aby mózg zetknął się z mózgiem w spotkaniu pokrewnych dusz.
Na ulicy biznesmeni, nastolatki, dziewczęta w letnich sukienkach - całe miasto paraduje przed budynkiem. Pacjenci kierują tam wzrok z jakimś bólem w oczach. Większość z nich od lat żyje w izolacji zakładów psychiatrycznych. Myślę o Charlesie, który nigdy nie pracował, lecz oszczędza każdy cent z otrzymywanego od państwa czeku na aktówkę, mały skrawek kultury, którego mógłby się uchwycić. Kiedy tak patrzymy z naszej strony ekranu, widzimy panią z różowym tatuażem na ramieniu.
- Halo, halo, halo, halo - zawodzi śpiewnie Joseph, stukając w szybę, po czym zaczyna się sałata. - Och, złote łodzie i strąki. - Urywa, wywija oczami, szuka słów, które oddałyby jego uczucia. Próbuje jeszcze raz. - Niebo latającego pyłu! - krzyczy, odwracając się jeszcze raz, żeby spojrzeć na panią z tatuażem, która zniknęła jednak za rogiem. - Ciężko pod ścianą - wyrzuca z siebie. Zaciska dłoń w pięść i kręci głową, zamknięty w chorobie, która stawia wokół niego mury niezrozumiałych słów.
Oscar jęczy z podłogi. Trzy razy klepie się w brzuch.
- Cierpimy - odzywa się. - Cierpimy, że tak mówimy.

Chcę pomóc im wrócić na pokład tego statku kosmicznego. Im więcej o tym myślę, tym oczywistsze jest dla mnie, że życie uczuciowe tych mężczyzn obraca się wokół kontaktu z innymi - jak go nawiązać, jak go utrzymać, jak opłakiwać jego utratę. Chociaż ich pragnienia często wyrażają się pożądaniem, nie wierzę, aby powodowało nimi coś tak prostego jak pożądanie. Tęsknota za aktówką, wrażliwość na język i frustracja z powodu jego utraty, proste drgnienia i bóle na ich twarzach - to wszystko skłania mnie do przekonania, że ich wyciąganie ręki po kontakt z innymi odbywa się na bardziej skomplikowanych płaszczyznach, jest zakorzenione w potrzebie przynależności, znalezienia się w świecie rozleglejszym niż ten, w którym zatrzasnęła ich choroba. Nieodparcie narzuca mi się jednak pytanie, czy przypadkiem to wszystko nie jest moją projekcją, czy nie próbuję narzucić miazdze ich umysłów mojego bardziej zaawansowanego systemu wartości. Któregoś wieczoru idę po pracy do biblioteki i przeglądam literaturę poświęconą urojeniom. Znajduję artykuły o urojeniach wielkościowych i paranoi, lecz nie ma ani słowa o urojeniach obracających się wokół tematów tęsknoty i utraty, wielkiej przestrzeni i tundry. Ciekawe dlaczego, myślę. Może życie schizofrenika wydaje nam się tak dziwaczne, że nie potrafimy sobie wyobrazić, aby taki pacjent miał cierpieć na coś tak pospolitego jak samotność. Tak wysublimowanego jak egzystencjalna anomia. Nie posunęłabym się do upraszczającego stwierdzenia, że egzystencjalna anomia czy przyziemniejszy rodzaj samotności wywołują schizofrenię, lecz wydaje się, że skutkuje ona podwyższonym poczuciem wyizolowania i zaostrzoną potrzebą kontaktu, zaspokajaną poprzez fantazje, bo tylko na taką metodę pozwala choroba.
To tylko hipoteza, lecz postanawiam działać tak, jakby była słuszna. Postanawiam, że na razie zrezygnuję w mojej grupie ze spraw bytowych, z tego całego "zapnij koszulę usiądź prosto czemu nie bierzesz lekarstw nie zapomnij powiesić ręcznik" - i przyjmę założenie, że są zdolni do czegoś więcej. Spróbuję zbudować grupę, która będzie środowiskiem społecznym, a nie zbiorem atomów. Zastanawiam się, czy pod moim kierunkiem ci mężczyźni będą w stanie tworzyć ze sobą więzi, które pozwolą im przebić membranę ich obłąkania. Jeśli zaś potrafią tworzyć więzi, wchodzić w relacje, a wydaje się, że tego pragną - o pragnieniu tym mówią ich konstrukcje urojeniowe - to ciekawe, jaki charakter będą miały te relacje.
Stawiam na większą ilość zajęć grupowych, bo uważam, że relacje najlepiej tworzą się wtedy, kiedy istnieją wspólne konteksty. Stawiam też na więcej ruchu, bo mam wrażenie, że tylko fizyczny ruch potrafi wyrwać moich pacjentów z ich odrębnych sfer. Czasami to się sprawdza, czasami nie. Któregoś popołudnia mamy zaskakująco udane jedzenie pizzy. Po godzinie szczegółowych negocjacji moim podopiecznym udaje się zamówić kiełbasę i pepperoni jako dodatki, pójść do pizzerii po ciasto, a potem pochłonąć owoce swojej pracy przy stole kuchennym, co przypomina rodzinny posiłek.
Muszę wyzbyć się niektórych zahamowań i rozkręcić się. W końcu szkolono mnie do tego, żebym siedziała w gabinecie i komunikowała się z klientami oszczędnymi zdaniami. Teraz muszę nauczyć się śpiewać.
- Leaving on a Jet Plane? - sugeruję, przypominając sobie tę melodię z dzieciństwa.
- Summer Wind - mówi Oscar, po czym, ku mojemu zdziwieniu, siada wyprostowany i daje wspaniałe wykonanie Sinatry, piosenki, w której raz po raz jest mowa o złocistych piaskach i szafirowym niebie. Mężczyźni mrugają, otwierają oczy. Robert kroczy przez pokój i podsuwa Oscarowi pod nos pięść w roli mikrofonu. Piosenka ześlizguje się w dłoń Roberta, a kiedy jej ostatnie dźwięki milkną, Robert przyciska palce do twarzy i zostaje w tej pozie do końca sesji.
Grupa, jak obudzone zwierzątko, mruga oczami, przeciąga się i kwili. Nie ma w tym nic szczególnie dramatycznego, tylko dyskretne ułamki sekund, kiedy dłonie są przyciśnięte do policzków, kiedy z otwieranych na moment ust wylatują piosenki. Rzecz jasna, są długie okresy, kiedy nic się nie udaje, kiedy mężczyźni nie chcą nic mówić ani nawiązywać kontaktu. Naturalnie zawsze jest dużo kołysania się, tupania, marzenia, toczenia śliny. Ale wydaje się, że coś nieznacznie drgnęło. Od czasu do czasu piosenka. Odczuwam niejaką dumę, kiedy konsultantka Sophie zatrzymuje mnie pewnego dnia na korytarzu i mówi:
- Zrobiła się tu jakby lżejsza atmosfera. Lenny wtargnął kiedyś do dyżurki i zaśpiewał personelowi Mackie Majchra.
Przynoszę kredki woskowe i duże arkusze białego papieru, proszę moich podopiecznych o narysowanie prezentu, który najbardziej chcieliby podarować innemu członkowi grupy. Niektórzy mężczyźni z zamkniętymi oczami toczą sobie kredki po twarzy. Lenny wybiera pewien odcień czerwieni, pociąga kredką wzdłuż arkusza i odsuwa się, żeby spojrzeć na karmazynową linię życia.
"Aaach - mówi do siebie. - Aaach, taaak. Taaaak".
Za pomocą kredki rysuje w powietrzu jakiś skomplikowany kształt, po czym podchodzi do Charlesa i powoli wiedzie kredką wzdłuż grubej żyły na jego szyi. Charles, niby srebrny kot, wypręża szyję od tego dotknięcia.
Okna są otwarte, toteż arkusze papieru powiewają i trzepoczą w sierpniowym wietrze. Członkowie grupy sprawiają wrażenie ożywionych, z wyjątkiem Moxiego, który dalej siedzi zgarbiony i kołysze się w swoim prywatnym kąciku. Robert rysuje coś, co ma przedstawiać burdel, jak mi tłumaczy, w podskokach przechodzi przez salę i kładzie arkusz na kolanach Josepha. Joseph salutuje mu i woła po oficersku: "Dziękuję". Lenny rysuje ravioli i przekazuje Oscarowi. Oscar, jak zwykle wyciągnięty na podłodze, wielkim wysiłkiem woli obraca się na bok, wyciąga rękę i rysuje portret swojej matki.
- Komu chcesz to dać? - pytam.
Nie odpowiada, tylko patrzy na kilka narysowanych przez siebie koślawych linii. Potem mówi:
- Boję się. Boję się, co będzie, jak ona umrze. Kto się mną zaopiekuje? Poza nią nie został mi nikt z rodziny. Dlatego mam w głowie Shebę i inne dziewczyny. Zwariowane myśli i dziewczyny są lepsze niż nic.
Dzięki takim chwilom moja praca nabiera sensu. Chwilom, kiedy chmury zamętu rozwiewają się i pozornie niewydolny pacjent powie coś dorzecznego. W takich momentach przychodzi mi na myśl kometa, którą widziałam, kiedy byłam malutką dziewczynką. Późnym wieczorem byłam w ogrodzie na Karaibach, otoczona dziwnymi roślinami, których nigdy wcześniej nie widziałam, tajemniczymi ściągniętymi i obwisłymi roślinami z językami i lśniącymi białymi gwiazdami na środku. Jakaś dłoń (Czyja? Dłoń ze snu z cienistymi palcami) zadarła mi podbródek i jakiś głos (Czyj? Mojego ojca) kazał mi spojrzeć na niebo, ponieważ był tam kwiat jeszcze dziwniejszy niż te na ziemi - z ciemności wykwitła kometa, ciągnąc za sobą ogon ognistych płatków. Głos, głos mojego ojca, powiedział mi, że kometa przyleciała tego wieczoru i upłynie dużo czasu, zanim znowu przyleci. Obserwowanie, jak leżący na podłodze Oscar przechodzi przez ten ozdobiony gargulcami most z kutego żelaza, jest przeżyciem podobnym do patrzenia na tę kometę, czymś smutnym i cudownym, w pojedynczych iskrach jego słów czai się utrata. Uśmiecham się.
- Czuję się samotny - mówi Oscar, nadal przytomnie. Wyjmuje z pudełka brązową kredkę i w ekspresowym tempie szkicuje pustą czaszkę. - Tak wygląda moja głowa bez Sheby i albinosek - mówi. Nagle patrzy prosto na mnie, puszcza do mnie oko. - Dziewczyno - mówi - chcesz iść ze mną pod spryskiwacz?
Na trawniku przed domem spryskiwacz zatacza tam i z powrotem półkole, bryzgając wodą na suchą trawę.
- Nie mogę - mówię. - Ale skoro czujesz się samotny, to dlaczego nie poprosisz kogoś z grupy, żeby się z tobą uściskał?
- A co my jesteśmy, pedzie? - odwarkuje Charles. Jest taki chudy od AIDS, że żyły na szyi mu falują, kiedy mówi, toteż narysowany przez Lenny'ego karmazynowy sznur podskakuje. Zastanawiam się, czy Charles jest homoseksualistą, lecz nie potrafi się do tego przyznać.
- No, dalej - mówię do Oscara. - Żaden prawdziwy mężczyzna nie odrzuci wyzwania.
Oscar rozgląda się wokół siebie.
- Ty - mówi, dźwiga się na nogi i staje blisko Roberta. - Ty, czubas, uściskasz się z kumplem?
Odważni mężczyźni, uczą się dotykać, uczą się kochać w tym zdradliwym dla siebie czasie.

W listopadzie Charles zaczyna umierać. Zsynchronizował się z naturą. Traci siły w tym samym okresie, gdy z drzew opadają ostatnie liście i gołe piki gałęzi kłują powietrze. Kiedy budzę się rano i widzę na trawie srebrną posypkę szronu, myślę o Charlesie świecącym od choroby. Jest taki chudy, że maswerk jego kości staje się widoczny, a oczy wpadają do swoich mrocznych studni. Skóra mu wrzodzieje, płacze wodnistą czerwoną cieczą, której on nie zmywa. Członkowie personelu zakładają gumowe rękawiczki, kiedy go pielęgnują.
Któregoś dnia idę na pierwsze piętro, żeby pozabierać swoich podopiecznych z ich pokojów, bo pora na sesję, i wpadam na gołego Charlesa. Widzę melanż cudowności z potwornością, kręgosłup sterczy jak sznur pereł spod cieniutkiego pergaminu skóry, na ramionach i pośladkach wybroczyny wrzodów, wszystkie mokre i świeże.
- Nie możemy go tutaj trzymać - mówi Sophie na odprawie. - Stwarzamy zagrożenie dla wszystkich innych pacjentów.
Kilka dni później Bill, inny członek personelu, znajduje Charlesa zwiniętego w kłębek na schodach. Zabiera go karetka. Mężczyźni z mojej grupy nie chcą na to patrzeć. Rozpierzchają się do świetlicy i do swoich pokojów, uparcie wpatrują się przed siebie i wodzą wzrokiem za niewidzialnymi kształtami.
- Pożegnajcie się z Charlesem - mówi Bill, kiedy nosze na kółkach wyjeżdżają na zewnątrz.
- Kto się nim zajmie? - pyta Oscar, a potem, jakby myślał o swojej matce, odwraca się, zaczyna się kołysać i tupać. To zbyt bolesne.
Zbyt bolesne, bo pytanie Oscara jest nadzwyczaj trafne. Charlesa zabierają do szpitala, lecz kiedy się okazuje, że nie można tam nic dla niego zrobić, przewożą go do hospicjum, aby tam umarł. Charles nie ma rodziny, nie ma przyjaciół. Nie przychodzi żadna matka, brat czy ciotka, żeby zapłacić za dodatkową opiekę medyczną czy zaplanować pogrzeb. Sophie zapala w dyżurce świeczkę dla Charlesa. Organizujemy składkę i każdy daje, ile może. Pacjenci rozumieją to radykalne osamotnienie. Wrzucają swoje dziesięciocentówki.
Kilka dni po tym, jak Charles zostaje przewieziony do hospicjum, Sophie zastaje Roberta stojącego w drzwiach pokoju Charlesa i wrzeszczącego. Potem krzyk się urywa. Wszystkie dźwięki się urywają i cały oddział otula nieziemska cisza. Przynoszę kredki, lecz grupa ich nie bierze. Proponuję pizzę, a oni stękają, kołyszą się i mówią o Shebie. Oscar zapamiętale ssie pięść. Nie mogę już do nich dotrzeć, oni do mnie też nie.
- Wiatr, wiatr w głowie - jęczy Robert. - Świat znika, zjadany przez fotony. Ręka mi puchnie i ona mnie uderzyła. Uderzyła mnie!
Podnosi na mnie wzrok i zadaję sobie pytanie, czy to nie jest prośba, żebym go uderzyła, jednym ostrym plaśnięciem w twarz przywróciła go do rzeczywistości. To musi być najbardziej przerażające w chorobie psychicznej, myślę sobie: na kilka mgnień udaje się nawiązać kontakt, po czym psychoza atakuje z taką zajadłością, że światła gasną i świat rozpryskuje się niby krucha szklana kula. Nie chcę myśleć o takich potwornościach. Boję się stać tak blisko nagiego nieszczęścia tych ludzi.
Tak naprawdę mogę tylko patrzeć bezradnie, jak się ślinią i wyślizgują ze swego życia z powrotem do swoich osobnych sfer. Nie wiem, w jakim stopniu zgon grupy wiąże się ze zgonem Charlesa. Wiem wszakże na pewno, że umierają dwie istoty: jeden człowiek i jedna wspólnota, której więzi się kruszą, zanim na dobre powstały.
No i wiem już teraz, że schizofrenik, w swoich lepszych chwilach, jest zdolny do tworzenia jakiegoś rodzaju więzi. Pracując z tą grupą, dowiedziałam się, że ci pacjenci odczuwają głębokie więzi erotyczne ze swymi wyimaginowanymi kochankami, a kiedy terapia ich do tego zachęca, potrafią budować koleżeńskie relacje oparte na skomplikowanym zjawisku rozpoznania swojego i cudzego istnienia, relacje, dzięki którym świat jest przyjaźniejszym miejscem.
Lecz nie w te dni umierania. Upał puścił, to na pewno. Na zewnątrz powietrze jest zimne na mojej skórze, trąci zapachem śniegu. Chodzę ostatnio po pracy do supermarketu. Też jest czynny do późna. Wiele rzeczy boli. Owoce zakwitają w swoich koszach, ale to nieładny widok, te szkarłatne pomidory i posiniaczone fioletowe bakłażany zastygłe we śnie. Żegnaj.
"Żegnaj" - to tytuł wiersza, który piszemy razem z grupą. Mężczyźni wygłaszają swoje kwestie, ja je spisuję i nadaję im jakiś porządek. Proszę każdego, żeby wymyślił kilka linijek. Na kilka chwil wychodzą ze skorupy swego obłędu i spełniają moje życzenie. Mówią o Charlesie:

Zjadał góry sardynek
Mnóstwo spał
Brakuje mi go przy stole, jak jedliśmy pizzę
Był zamknięty w sobie, ale
Był kluczem w dziurce tego domu
Byłem od niego bardzo uzależniony
Brakuje mi pierwszej rzeczy, którą do mnie powiedział:
Powiedział: "Dobrze myjesz schody".
Będę pamiętał, jak mówiłem do niego Okar a on
Mówił do mnie Doink. Mówił: "Ty, Doink!"
I ruszał się powoli
Brakuje mi go, bo tracę przyjaciela
Myślę o tym, że jest sam
Sam
Ma jakichś znajomych? Jakąś rodzinę?
Czy też my tutaj byliśmy
Wszystkim?

I na tym koniec. Koniec ze słowami. Koniec z piosenkami i prezentami. Zaczyna sypać śnieg, spada z suchego nieba niby okrawki kości. Często łapię się na tym, że myślę o Charlesie leżącym na łóżku hospicjum, widzę jego żółknącą czaszkę i przerzedzone włosy. A potem myślę o człowieku, którym kiedyś był Charles, ten srebrny rekin, kolebiący spłaszczoną głową, sprężysty i muskularny.
Któregoś dnia, tydzień przed śmiercią Charlesa, przynoszę na spotkanie grupy gumową piłkę.
- Dobra - mówię. - Wszyscy wstać i ustawić się w koło.
- Pod warunkiem że przyjdzie Robert - mruczy Lenny.
- Robert może przyjść - mówię, patrząc w stronę Roberta, który zatkał sobie uszy dłońmi. - Zdejmij dłonie z uszu, Robert, i chodź do naszego koła! - krzyczę.
Stajemy w kręgu, nawet Moxi. Wyjaśniam zasady.
- Kto ma piłkę, ten najpierw zadaje wybranej przez siebie osobie pytanie i rzuca jej piłkę. Ten, kto ją złapie, musi odpowiedzieć na pytanie, a potem zadać następnej osobie, zanim rzuci piłką. W ten sposób znowu nawiążemy ze sobą przyjaźnie i lepiej się poznamy.
Mężczyźni patrzą na mnie pozbawionym wyrazu wzrokiem. Rzucam piłkę Josephowi.
- Czego się najbardziej boisz, Joseph?
Joseph łapie piłkę.
- Mikroprocesorów - mówi. - Mikroprocesorów, które CIA wszczepiło mi do mózgu. - Rzuca piłkę Oscarowi. - Oscar, czy ty… - zaczyna, lecz potem ogarnia go paniczny chichot i nie jest w stanie dokończyć pytania. Oscar nawet nie próbuje złapać piłki, która odbija się od jego balonowatej piersi, spada na podłogę i zatrzymuje się na środku koła.
- Zaczynamy jeszcze raz! - mówię z udawanym entuzjazmem. Idę na środek koła i podnoszę piłkę, ale czuję się idiotycznie.
Kozłuję piłką i zastanawiam się, co dalej.
- Robert - mówię i rzucam mu piłkę. - Kogo najbardziej kochasz? - Robert łapie piłkę i ściska kurczowo w dłoni. - Rzucaj, Robert - mówię. - No dalej. - Rzuca, ale za głowę, więc zostajemy z niczym, patrzymy na siebie, na pustkę.
Wzdycham.
- Wszystkim jest ciężko - mówię wreszcie. - Może za bardzo przejmujecie się Charlesem.
- E tam - mówi Oscar. Kładzie się na podłodze w swojej zwyczajowej pozie. - Nie przejmujemy się Charlesem. Wszyscy jesteśmy jak Charles. Nikt z nas nie może umrzeć, bo już jesteśmy martwi.
I wtedy wszyscy członkowie grupy, jak na komendę, osuwają się na podłogę. Tylko Moxi stoi dalej.
Moxi strzela oczami wokół siebie, strzela w leżące pokotem ciała. Jego szczotkowate wąsy drżą.
- Nie! - mówi znowu. - Nieprawda! Nieprawda! - Mówi po angielsku z ciężkim wietnamskim akcentem. - Nie nie nie - skanduje. - Przyjechałem tutaj aż z Wietnamu. Mam rodzinę. Rodzinę!
- Kogo masz z rodziny? - pytam, pamiętając z dokumentacji Moxiego, że jego ojciec i trzy siostry zginęły od bomb w jego wiosce podczas wojny.
- Tutaj! - mówi, wciąż błądząc wzrokiem po sali, łypie na mnie, a potem na leżących na podłodze mężczyzn. - Tutaj, tutaj. W Ameryce! Moja rodzina jest w tym domu, na tej sali. Teraz! - krzyczy. - Tutaj!
A potem Moxi wyrywa się ze swojej osobnej sfery, rozbija ją. Nie wiem, dlaczego Moxi obciął sobie kiedyś jądro, ale może w równym stopniu, co wyimaginowanym rozkazem Matki Boskiej, kierował się potrzebą wycięcia grubego naskórka szaleństwa i męskości, bardzo utrudniającego nawiązywanie kontaktu.
Moxi wyrywa się ze swej sfery. Rozpina rozporek i ruchem bioder zrzuca z siebie spodnie. Widzimy jedno pomarszczone jądro, wiszące jak kasztan na zimowym drzewie. Moxi zasłania członek dłonią.
- Oj, chłopie - mówi Lenny, przetaczając się na podłodze. - To zdecydowanie nie jest cipa.
- Nie - mówię, tak zaszokowana, że kręci mi się w głowie. (Obnażenie podczas sesji? Jak mam zareagować? Przerwać ten spektakl? W jaki sposób?) - Nie - powtarzam i nagle w moim głosie coś zaczyna śpiewać. Wszyscy mężczyźni podnoszą wzrok, siadają, strząsają z siebie śnieg długiego snu. Prawie widzę biały puch spadający z ich ramion. - Nie, to nie jest cipa - mówię. - To jest Moxi.
- Mam wiele ran - stwierdza Moxi. - Sam je sobie zadaję, kiedy autobusy jadą ulicą pod prąd albo kiedy przemówi święta światłość. Zadaję je sobie… - zaczyna smutnym głosem i urywa. - Zadaję je sobie, bo muszę.
Potem Moxi podchodzi do Oscara i pokazuje wypukłą pręgę na swoim biodrze. Jasnoróżowa narośl w kształcie półksiężyca.
- Dotknij - rozkazuje Moxi, lecz zanim Oscar ma szansę to zrobić, wykonuje półobrót, żeby spojrzeć na Roberta. - Dotknij - powtarza.
Robert wyciąga rękę, żeby dotknąć. Jego palec zostaje na półksiężycu. Penis Moxiego dygocze i pęcznieje.
- Tak - mówi Moxi, cofając się. - Tak.
Kuśtyka do Lenny'ego, pokazuje oparzenie na kolanie i mówi "Dotknij". Lenny podnosi długi, wytworny czarny palec i niby pianista naciskający klawisz muska nim ranę. Mogłabym przysiąc, że wyskakuje z niej jakiś dźwięk.
Salę wypełnia teraz przytłaczająca cisza. Na zewnątrz niebo ciemnieje i wypełza na nie cienka klinga księżyca. Gdy dotykamy ran Moxiego, czerwonych szram, ognia w ciele, grupa znowu odżywa, zmartwychwstaje. Gdzieś po drugiej stronie miasta Charles, z wykwitami na ciele, też powstaje, i kiedy patrzę przez okno sali terapii grupowej, widzę cień, rekin płynie ku mnie ulicą, widzę pełną rozmachu krzywiznę jego cielska, a potem smutny srebrnowłosy człowiek stuka w szybę. Stuku-puku. "Wpuśćcie mnie. Wpuśćcie mnie". Umarli zaczynają mówić.
Niski mężczyzna, nagi od pasa w dół, zaczyna tańczyć. Pozostali podchodzą bliżej, kibicują mu. Nucą, klaszczą do rytmu i wszyscy bierzemy w tym udział, w jakimś świętym rozbieranym tańcu śmierci, życia i więzi między ciałami - moje palce u rąk, twoje palce u nóg, moje rozcięcie, twój płacz. Moxi kołysze się. Podciąga rękaw koszuli i - zawodząc - pokazuje na kolejne zwęglone miejsca na skórze.
- Tutaj - mówi. - I tutaj też. - Pokazuje precyzyjnie, nalega, żebyśmy oglądnęli jego rany, nalega, żebyśmy oglądnęli jego, i wokół obnażonego ciała Moxiego zaczyna się budować jakaś miłość.
Wciąż nagi, Moxi klęka i zaczyna rysować figurę kobiety.
- Kto to jest? - szepcze Robert.
- Jedna pani - odpowiada Moxi. - Jedna pani z Wietnamu, z którą chcę się ożenić, ale ona jest już mężatką.
Sprawia wrażenie, jakby zbierało mu się na płacz, kiedy tak gania po sali, spuszczając rękawy koszuli i podciągając spodnie. Potem rzeczywiście płacze, stoi na środku sali terapii grupowej i płacze. Kładzie rękę na sercu i zaczyna śpiewać po wietnamsku. Jego głos i śpiewana ballada brzmią żałobnie, archaicznie, każde słowo jest podszyte łkaniem.
- Moxi, to piękne - mówię. - O czym jest ta piosenka?
- Kocham kobietę, która mnie nie kocha. Jestem nieszczęśliwy, och, jaki jestem nieszczęśliwy - mówi Moxi. - O tym jest piosenka. - Śpiewa ją jeszcze raz, mocniejszym, pięknym, rozdygotanym głosem.
- Jesteś taki samotny, prawda, Moxi? - pytam.
- Tak, i jestem smutny, bo Oscar nie chce uścisnąć mi ręki.
Oscar, oparty plecami o ścianę, z rękami splecionymi na balonie brzucha, otwiera jedno oko powoli niby jaszczurka w słońcu.
- Hum? - docieka.
- Nie chcesz uścisnąć mi ręki - powtarza Moxi, teraz pobudzony.
- Nie zawsze jestem w nastroju, Moxi - tłumaczy Oscar. - Czasami jestem po prostu za bardzo zmęczony.
- Ale chcesz, żeby Oscar uścisnął ci rękę, Moxi - mówię.
- Wszyscy żeby uścisnęli - odpowiada Moxi.
- Możemy uścisnąć Moxiemu rękę? - pytam grupę.
- Pewnie - mówi Lenny. - A potem pójdziemy do burdelu.
- Dobra - mówię do Moxiego. - Zaczynaj. Chcemy uścisnąć ci rękę.
Moxi krąży po pokoju, zwinny, pełen nadziei. Wygłupia się i gnie w ukłonach. Z dumą ściska każdego za rękę.
- Zapraszam do mojego kraju - mówi do każdej kolejnej osoby. - Zapraszam do mojego kraju.
- Dziękuję - odpowiada każde z nas.
Jaki kraj ma na myśli? Bo chociaż jest w tych słowach coś odrobinę zwariowanego, doskonale pasują. Myślę o pustej czaszce narysowanej kiedyś przez Oscara i o tym, że w naszej grupie próbujemy przeniknąć przez kości i dotrzeć do tych intymnych gniazd, w których tkwią nasze mózgi. I myślę sobie, doktorze Maslow, choćbyśmy byli nie wiadomo jak chorzy, nie wiadomo jak wyniszczeni, nigdy nie przestajemy chcieć takiej bliskości. Nigdy do końca nie tracimy języka. Na niebie jest Sheba. Rozpościera swoje czerwone szaty i bierze pod nie smutnego chłopca. Charles w tej właśnie chwili wędruje po krainie, do której będziemy niestrudzenie próbowali dotrzeć. Statek kosmiczny wypływa z ciemności i Moxi wiezie nas do tej krainy. Cały czas lecimy do góry, mijamy Syriusza i Jowisza, mijamy tańczącego psa i stary kojec dziecka, poplamiony śliniaczek i pasiastą piłkę plażową, by w końcu wylądować na planecie, gdzie na wszystkich drzewach kwitną owoce Roberta, gdzie komety rozrywają świetlistym warkoczem ciemność nad roślinami w tajemniczych ogrodach, nad roślinami, które rozchylają swoje przerażające i cudownie piękne liście. Tutaj, w tej grupie, mężczyźni zrywają rośliny z cudzoziemskiego świata. Wkładają do swoich koszyków iskry i kwiecie, a później, po powrocie na Ziemię, spróbują dać je w prezencie tobie i tobie i mnie. Witaj w moim kraju.