Rysio snajper

  • szt.
  • 19,00 zł
  • Niedostępny

Typowo po Vonnegutowsku zabawne, ale i przejmujące dreszczem satyryczne spojrzenie na kres niewinności. Wśród prawdziwie Vonnegutowskiej czerady okropności: podwójnego morderstwa, niebezpiecznej dawki promieniowania, urwanych głów, zniszczenia miasta przez bombę neutronową - Rudy Waltz, znany też jako Rysio Snajper, wiedzie nas poprzez zwariowane poszukiwanie przebaczenia i szczęścia. Oto opowieść o zbrodni i karze, opowieść, która sprawia, że musimy przemyśleć to, w co do tej pory wierzyliśmy… to, kim w naszym własnym wyobrażeniu jesteśmy.

"Poruszająca opowieść… Vonnegut - rozkosznie cyniczne i brzydkie kaczątko, kontynuuje łagodną pieśń łabędzia dla naszego nieokrzesanego społeczeństwa".
"Playboy"

Rok wydania: 2004
Stron: 224
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 20
Tłumacz: Marek Fedyszak

Fragment tekstu:

Wstęp


Deadeye Dick, podobnie jak Barnacle Bill, jest przezwiskiem dla marynarza. "Deadeye" oznacza jufers talrepu - obły drewniany kołek, zazwyczaj obciągnięty sznurem lub żelazną obejmą i podziurawiony, stosowany na dawnych żaglowcach. Z dziur w jufersie wychodziły wiązki lin, głównie want i sztagów. Lecz na Środkowym Zachodzie w czasach mojej młodości "Deadeye Dick" było określeniem wyrażającym uznanie dla kogoś, kto po mistrzowsku posługuje się bronią palną. W wolnym przekładzie brzmiałoby ono Rysio Snajper.
Przezwisko to jest więc czymś w rodzaju odpowiednika ryby płucodysznej. Ona także narodziła się w oceanie, ale przystosowała się do życia na lądzie.

Jest w tej książce kilkanaście przepisów kulinarnych - mają one służyć jako muzyczne interludia dla gruczołów ślinowych. Do ich spisania natchnęły mnie James Beard's American Cookery, The Classic Italian Cook Book Marcelli Hazan oraz The African Cookbook Bei Sandler. Zastrzegam jednak, że majstrowałem trochę przy oryginałach - nie radzę więc posługiwać się tą powieścią jak książką kucharską.
A każdy szanujący się kucharz powinien mieć w swej bibliotece książki kucharskie, na których można w pełni polegać.

Jest w tej książce prawdziwy hotel: Grand Hotel Oloffson w Port au Prince na Haiti. Uwielbiam go. Każdy by go uwielbiał. Razem z moją ukochaną żoną Jill Krementz przebywaliśmy tam w tak zwanej Chacie Jamesa Jonesa, którą zbudowano jako salę operacyjną w czasach, gdy hotel był kwaterą główną brygady piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych; brygada okupowała Haiti od 1915 do 1934 roku, żeby chronić amerykańskie interesy w tym rejonie.
Tę skromną drewnianą budkę obito później z zewnątrz fantazyjnymi, wyciętymi laubzegą tandetnymi ozdóbkami; podobnie przystrojono pozostałą część hotelu.
Nawiasem mówiąc, waluta Haiti oparta jest na dolarze amerykańskim. Dolar haitański wart jest dokładnie tyle, co dolar amerykański, a prawdziwe amerykańskie dolary są tam w powszechnym obiegu. Wydaje się jednak, że na Haiti nie mają jeszcze pomysłu na wycofywanie zużytych banknotów i zastępowanie ich nowymi. Ludzie traktują więc ze śmiertelną powagą banknot równie bezwartościowy co bibułka do skręta, który na dodatek skurczył się do wymiarów znaczka pocztowego; tutaj to normalne.
Znalazłem taki banknot w moim portfelu przed paru laty, gdy wróciłem z Haiti, i natychmiast odesłałem go Alowi i Sue Seitzom - właścicielom i gospodarzom Oloffsona - prosząc, by wpuścili go w jego naturalne środowisko. W Nowym Jorku z pewnością nie przeżyłby nawet dnia.

James Jones (1921-1977), amerykański powieściopisarz, pobrał się ze swą żoną Glorią właśnie w budce nazwanej później Chatą Jamesa Jonesa. Tak więc spędzić tam noc to literacki zaszczyt.
Podobno straszy tam duch, nie Jamesa Jonesa, ale kogoś innego. Nigdy go nie widzieliśmy. Ci, którzy zdołali go zobaczyć, opowiadają o młodym białym mężczyźnie w białym stroju, prawdopodobnie jakimś sanitariuszu. Chata ma tylko dwoje drzwi: tylne, wychodzące na główny budynek hotelu, i frontowe - prowadzące na ganek. Ludzie powiadają, że duch za każdym razem, gdy się zjawia, pokonuje tę samą trasę: wchodzi przez tylne drzwi, szuka czegoś w jakimś meblu, którego od dawna już nie ma, a potem wychodzi przez drzwi frontowe. Minąwszy je, znika. Nigdy jeszcze nie widziano go ani w hotelu, ani na ganku.
Może ma niespokojne sumienie z powodu czegoś, co zrobił lub widział w czasach, gdy chata była jeszcze salą operacyjną.

Jest w tej książce czterech prawdziwych malarzy, jeden żyjący i trzech nieżyjących. Ten żyjący to mój przyjaciel z Athens, w stanie Ohio, Cliff McCarthy. Nieżyjącymi są: John Rettig, Frank Duveneck i Adolf Hitler.
Cliff McCarthy jest prawie w moim wieku i pochodzi mniej więcej z tych samych stron. Kiedy studiował w akademii sztuk pięknych, wbito mu do głowy, że najgorszy malarz to eklektyk, zapożyczający zewsząd różne elementy "swego" stylu. Niedawno jednak miał na uniwersytecie stanowym Ohio wystawę podsumowującą trzydzieści lat pracy twórczej i patrząc na swe obrazy, stwierdził: "Teraz dopiero widzę, że jestem eklektyczny". Obrazy Cliffa są wyraziste i pełne uroku. Moim ulubionym jest Matka artysty jako panna młoda w 1917 roku. Jest ciepła pora roku, a matka Cliffa, cała wystrojona, pozuje na dziobie łodzi. Łódź tkwi na idealnie nieruchomej, wąskiej plamie wody, prawdopodobnie małej rzeczce. Jej przeciwległy, spowity liśćmi brzeg odległy jest zaledwie o pięćdziesiąt jardów. Panna młoda się śmieje.
John Rettig istniał naprawdę, a jego obraz Ukrzyżowanie w Rzymie, wystawiany w Cincinnati Art Museum, jest dokładnie taki, jak go opisałem.
Frank Duveneck istniał naprawdę i rzeczywiście posiadam jego obraz Głowa młodego chłopca, cenny dar pozostawiony mi przez ojca. Kiedyś sądziłem, że to portret mojego brata Bernarda - tak bardzo go przypomina.
Adolf Hitler również istniał naprawdę; przed pierwszą wojną światową studiował w Wiedniu sztuki piękne, a jego najlepszym obrazem rzeczywiście mógł być Kościół minorytów w Wiedniu.

Wyjaśnię teraz najważniejsze symbole pojawiające się w tej książce.
Jest w niej niedoceniane, puste centrum sztuki w kształcie kuli. Symbolizuje ono moją głowę w chwili, gdy kłaniają mi się sześćdziesiąte urodziny.
Jest w niej wybuch bomby neutronowej na gęsto zaludnionym obszarze. Symbolizuje zniknięcie tak wielu bliskich mi ludzi z Indianapolis w czasach, gdy dopiero zaczynałem pisać. Indianapolis nadal istnieje, ale ludzie zniknęli.
Haiti symbolizuje Nowy Jork, gdzie teraz mieszkam.
Wykastrowany farmaceuta, który snuje tę opowieść, symbolizuje mój zanikający popęd płciowy. Zbrodnia popełniona przez niego w dzieciństwie jest symbolem całego zła, jakie wyrządziłem.

Książka ta jest wytworem fantazji, nie powinna więc służyć za podręcznik do historii. Twierdzę w niej, na przykład, że ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Austro- -Węgrzech przed wybuchem pierwszej wojny światowej był Henry Clowes z Ohio. W rzeczywistości ambasadorem był wtedy Frederic Courtland Penfield z Connecticut.
Twierdzę też, że bomba neutronowa to coś w rodzaju czarodziejskiej różdżki, która zabija ludzi w mgnieniu oka, lecz pozostawia ich dobytek nietknięty. To urojona teoria zapożyczona od entuzjastów trzeciej wojny światowej. Prawdziwa bomba neutronowa zdetonowana na gęsto zaludnionym obszarze spowodowałaby znacznie więcej cierpień i zniszczeń, niż opisuję.
Fałszywie przedstawiłem też język kreolski, podobnie jak mógłby to zrobić nasz bohater-narrator, Rudy Waltz, uczący się tego dialektu francuszczyzny. Twierdzę, że kreolski ma tylko jeden czas - teraźniejszy. Naprawdę zaś tylko początkującemu wydaje się, że ma on jeden czas, zwłaszcza gdy mówiący do niego po kreolsku ludzie wiedzą, że czas teraźniejszy najłatwiej zrozumieć.
Pokój niech będzie z wami.
Kurt Vonnegut

 

Kim jest Celia, co w niej jest,
że ją sławią zalotnicy?    

Otto Waltz (1892-1960)

1


Do jeszcze nie narodzonych, do wszystkich niewinnych wiązek jednorodnej nicości: strzeżcie się życia.
Zaraziłem się życiem. Zapadłem na życie. Byłem wiązką jednorodnej nicości i wtedy nagle otworzyła się mała dziurka. Wlały się przez nią światło i dźwięk. Jakieś głosy zaczęły opisywać mnie i moje otoczenie. Wszystko, co powiedziały, było nieodwołalne. Zawyrokowały, że jestem chłopcem, który nazywa się Rudolph Waltz, i tak właśnie było. Zawyrokowały, że jest rok 1932, i tak właśnie było. Zawyrokowały, że znajduję się w Midland City, w stanie Ohio, i tak właśnie było.
Nigdy już nie umilkły. Rok po roku gromadziły kolejne szczegóły. I wciąż to robią. Wiecie, co mówią teraz? Mówią, że jest rok 1982 i że mam pięćdziesiąt lat.
Blablabla.

Moim ojcem był Otto Waltz. Jego dziurka otworzyła się w 1892 roku i usłyszał, między innymi, że zostanie spadkobiercą fortuny zgromadzonej głównie dzięki znachorskiemu medykamentowi znanemu jako "Lek świętego Elma". Głównym jego składnikiem był spirytus zbożowy barwiony na fioletowo, aromatyzowany goździkami i korzeniem kolcowoju lekarskiego oraz doprawiany opium i kokainą. Zupełnie jak w tym dowcipie: był całkowicie nieszkodliwy, o ile zażywano go bez przerwy.
Ojciec również pochodził z Midland City. Był jedynakiem. Jego matka, nie mając ku temu prawie żadnych podstaw, doszła do wniosku, że mały Otto może stać się drugim Leonardem da Vinci. Kiedy miał zaledwie dziesięć lat, kazała wybudować dla niego pracownię na strychu wozowni stojącej na tyłach rodzinnej rezydencji i wynajęła niemieckiego stolarza - szelmę i nicponia, który studiował w młodości sztuki piękne w Berlinie - by po szkole oraz w weekendy udzielał mojemu ojcu lekcji rysunku i malowania.
Lekcje stały się dla nich okazją do naprawdę pysznej zabawy. Nauczyciel nazywał się August Gunther, a jego dziurka otworzyła się pewnie w Niemczech około 1850 roku. Nauczanie opłacało się nie mniej niż stolarka, a w przeciwieństwie do wyrobu mebli - pozwalało pić, ile dusza zapragnie.
Ponadto gdy mój ojciec przeszedł mutację, Gunther mógł go zabierać na nocne wypady koleją do Indianapolis, Cincinnati, Louisville, Cleveland i tak dalej, pod pretekstem zwiedzania galerii i malarskich pracowni. Popijali tam sobie niewąsko, a z czasem stali się ulubieńcami najbardziej ekstrawaganckich burdeli na Środkowym Zachodzie.
Czyż więc mogli przyznać, że ojciec nie ma za grosz talentu do malowania i rysowania?

Któż zatem mógł wykryć ich oszustwo? Nikt. W Midland City nikt nie znał się na sztuce na tyle, by stwierdzić, czy mój ojciec ma talent, czy nie. Dla mieszkańców miasta równie dobrze mógłby się uczyć sanskrytu.
Midland City to nie Wiedeń ani Paryż. To nawet nie St. Louis ani Detroit. To Bucyrus. Kokomo.

W końcu perfidię Gunthera odkryto, tyle że za późno. Obaj z Ottonem zostali aresztowani w Chicago po spustoszeniu tamtejszego burdelu; u ojca stwierdzono rzeżączkę, i tak dalej. Ale Otto, wówczas wesoły jak szczygiełek osiemnastolatek, był już zatwardziałym hulaką.
Gunther został zdemaskowany, wyrzucony z pracy i wpisany na czarną listę. Dzięki lekowi świętego Elma dziadek i babcia Waltz mieli potężne wpływy. Rozpowiedzieli więc komu trzeba, że żaden szanujący się obywatel Midland City nie powinien już nigdy zlecać Guntherowi wyrobu mebli ani w ogóle dawać roboty.
Ojca wysłano do krewnych w Wiedniu, by leczył rzeżączkę i zapisał się do słynnej Akademii Sztuk Pięknych. Kiedy był na pełnym morzu i byczył się w kajucie pierwszej klasy na pokładzie "Lusitanii", spłonęła rezydencja jego rodziców. Wszyscy podejrzewali, że tę miejscową atrakcję turystyczną puścił z dymem August Gunther, dowodów jednak nie znaleziono.
Rodzice mojego ojca zrezygnowali z odbudowy domu i zamieszkali na swojej tysiącakrowej farmie w pobliżu Shepherdstown, pozostawiając ocalałą z pożogi wozownię i piwniczny dół.
Zdarzyło się to w 1910 roku - na cztery lata przed wybuchem pierwszej wojny światowej.

Tak więc mój ojciec pojawił się w Akademii Sztuk Pięknych z teczką pełną obrazków, jakie namalował w Midland City. Przeglądałem część prac ojca z czasów młodości, w które moja matka wpatrywała się nieprzytomnie po jego śmierci. Był dobry w kreskowaniu i cieniowaniu draperii. Arthur Gunther też pewnie potrafił to robić. Jednakże z nielicznymi wyjątkami wszystko, co ojciec przedstawiał, wyglądało niczym zrobione z betonu: betonowa kobieta w betonowej sukience, prowadząca na betonowej smyczy betonowego psa, stado betonowego bydła, betonowa miska pełna betonowych owoców, stojąca przed oknem z betonowymi zasłonami i tak dalej.
Z oddawaniem podobieństwa także nie radził sobie najlepiej. W Akademii pokazał kilka portretów swojej matki, nadal jednak nie mam pojęcia, jak wyglądała. Jej dziurka zamknęła się na długo przedtem, zanim otwarła się moja. Jedno wiem na pewno - wśród portretów mojej babki, wykonanych przez ojca, nie ma takich dwóch, które byłyby choć trochę podobne.
Kazali ojcu wrócić do Akademii za dwa tygodnie - wtedy mieli mu powiedzieć, czy został przyjęty, czy nie.
Chodził wówczas w łachmanach, z kawałkiem sznurka zamiast paska, w połatanych spodniach i tak dalej - mimo że z domu dostawał ogromne kieszonkowe. Wiedeń był wówczas stolicą potężnego imperium, w której roiło się od wymyślnych mundurów i egzotycznych strojów, a wino i muzyka płynęły tak obficie, że w moim ojcu zrodziła się myśl o nieustannym balu kostiumowym. Postanowił więc dołączyć do towarzystwa jako głodujący artysta. Ale heca!
Musiał być wtedy diabelnie przystojny, bo gdy go poznałem ćwierć wieku później, wciąż moim zdaniem pozostawał najprzystojniejszym mężczyzną w Midland City. Był szczupły i wyprostowany aż do przesady. Miał sześć stóp wzrostu, niebieskie oczy i jasne kręcone włosy, które niemal w całości zachował aż do chwili, gdy zamknęła się jego dziurka, gdy wreszcie pozwolono mu przestać być Otto Waltzem, gdy z powrotem stał się jeszcze jedną z wiązek jednorodnej nicości.

Wrócił więc po dwóch tygodniach, a jeden z profesorów wręczył mu jego teczkę, twierdząc, że te prace to jakieś absurdalne nieporozumienie. Był tam również inny młodzieniec w łachmanach i jemu także z pogardą zwrócono teczkę z obrazkami.
Nazywał się Adolf Hitler. Był rodowitym Austriakiem. Przyjechał z Linzu.
Mój ojciec tak się wściekł na profesora, że natychmiast wziął rewanż. Na oczach akademika zapytał Hitlera, czy pozwoli mu obejrzeć niektóre z jego prac. Po czym wybrał pierwszy z brzegu obrazek, powiedział, że to wspaniałe dzieło, i od razu kupił je od Hitlera za sumę znacznie przewyższającą miesięczne zarobki profesora.
Zaledwie godzinę wcześniej, mimo że nadchodziła zima, Hitler sprzedał swój płaszcz, żeby zdobyć coś do jedzenia. Jest więc bardzo prawdopodobne, że gdyby nie mój ojciec, przyszły Führer umarłby na zapalenie płuc albo z głodu już w 1910 roku.
Przez pewien czas Otto i Hitler chadzali ze sobą jak para przyjaciół - podnosząc się na duchu i zabawiając nawzajem, natrząsając się z artystycznego establishmentu, który nie przyjął ich do swego grona, i tak dalej. Wiem, że odbyli kilka długich pieszych wycieczek tylko we dwóch. O ich wspólnie spędzonych przyjemnych chwilach dowiedziałem się od mojej matki. Kiedy byłem na tyle dorosły, by zainteresować się przeszłością mojego ojca, właśnie miała się rozpocząć druga wojna światowa i na wspomnienie swojej przyjaźni z Hitlerem ojciec dostawał szczękościsku.
Pomyślcie tylko: mógł własnymi rękami udusić największego potwora naszego stulecia albo po prostu pozwolić mu skonać z głodu bądź zamarznąć na śmierć. A tymczasem został jego serdecznym przyjacielem.
Myślę, że to jest właśnie mój największy zarzut wobec życia: zbyt łatwo można popełniać najkoszmarniejsze błędy.

Obraz kupiony przez ojca od Hitlera był akwarelą, którą powszechnie uznaje się za najlepszą rzecz, jaką potwór stworzył w swojej karierze. Akwarela wisiała przez wiele lat nad łóżkiem moich rodziców w Midland City. Nosiła tytuł: Kościół minorytów w Wiedniu.