Towarzysze broni ("Kroniki Raistlina" vol. II)

  • szt.
  • 35,00 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. NIE MA MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Kontynuacja powieści Kuźnia dusz, wielkiego przeboju serii Dragonlance, w której niewinność młodości zostaje pogrzebana na wojnie.
W piekle oblężenia miasta Kres Nadziei młody mag Raistlin zmuszony jest porzucić swoje ideały, by ratować siebie i brata. Podczas gdy Raistlin i Caramon szkolą najemników, gdzieś daleko inna dusza wykuwana jest w bitewnym żarze. Obierana jest inna ścieżka. Przyszła władczyni smoków zaczyna rosnąć w siłę. To Kitiara Uth Matar, przyrodnia siostra bliźniaków.

Rok wydania: 2003
Stron: 484
Oprawa: broszura
Format: 115/183
Pakowanie: 16
Tłumacz: Maja Brzozowska

Fragment tekstu:

Dla Tracy'ego Hickmana

  Inne postaci w Smoczej Lancy mogą przynależeć do różnych twórców, ale Margaret od samego początku dała jasno do zrozumienia wszystkim zainteresowanym, że Raistlin należy do niej i tylko do niej. Nigdy nie skąpiliśmy jej mrocznego maga - zdawała się być jedyną osobą zdolną osłodzić jego charakter i ulżyć jego strapionemu umysłowi.
Tracy Hickman

  Ciągle uczę się o Raistlinie. Z każdą książką o nim, jego bliźniaku i ich przygodach odkrywam coś nowego.
Margaret Weis

 

Osnowa: nici, które ciągną się wzdłuż krosien, zazwyczaj ciaśniej owinięte niż wątek czy trama, z którą nici te krzyżują się, tworząc tkaninę lub sztukę materiału.

Wątek: nici, które ciągnąc się w poprzek krosien, krzyżują się pod kątem prostym z nićmi osnowy i przeplatają się z nimi.

Oksfordzki Słownik Angielski (wydanie drugie)

 

 

KSIĘGA 1
  Nie obchodzi mnie, jak się nazywasz, Czerwony. Nie chcę znać twojego imienia. Jeśli uda ci się przeżyć ze trzy pierwsze bitwy, wtedy być może je zapamiętam. Ale nie wcześniej. Kiedyś zapamiętywałem imiona, ale to była cholerna strata czasu. Jak tylko zaczynałem rzygulca kojarzyć, ten zaraz zdychał na moich oczach. Teraz mam to gdzieś.
Horkin, Mistrz Czarnoksięstwa


Rozdział 1
Mgły zasnuły Wieżę Wysokiej Magii w Wayreth; z wolna zaczął padać deszcz. Jego krople lśniły na oknach o kamiennych framugach, rozpryskiwały się na masywnych gzymsach i spływały strużkami w dół obsydianowych ścian Wieży, gdzie zbierały się na dziedzińcu, tworząc kałuże. Stała tam oślica oraz dwa konie objuczone kocami i podróżnymi sakwami, gotowe do drogi.
Oślica schyliła łeb, zgarbiła grzbiet, uszy położyła po sobie. Było to stworzenie rozpuszczone, przywykłe do obroku, przytulnej stajni, drogi skąpanej w słońcu, kroku niespiesznego i spokojnego. Jenny, gdyż tak ją zwano, nie rozumiała zatem ani trochę, dlaczego jej pan wybiera się w podróż w tak mokry dzień, opierała się więc jak dotąd wszelkim wysiłkom wyciągnięcia jej z przegrody w stajni. Krzepki mężczyzna, który odważył się tego spróbować, masował właśnie stłuczone udo.
Oślica zapewne długo jeszcze grzałaby się w swoim ciepłym boksie, gdyby nie padła ofiarą podstępu, okrutnego figla, jaki spłatał jej ów wielki człowiek. Aromatyczna woń marchwi, kuszący zapach jabłka - oto, co przywiodło ją do upadku. Stała teraz w deszczu, bardzo w swoim odczuciu sponiewierana, z mocnym postanowieniem sprawienia bólu wielkiemu człowiekowi, sprawienia, by wszyscy oni tego pożałowali.
Przełożony Konklawe, Mistrz Wieży Wysokiej Magii w Wayreth - Par-Salian, przyglądał się stojącej na podwórzu oślicy z okien swojej komnaty w Wieży Północnej. Zauważył, jak zwierzę nerwowo strzyże uszami, i skrzywił się mimowolnie, gdy lewe tylne kopyto wierzgnęło w kierunku Caramona Majere'a usiłującego w tym czasie przytroczyć kolejny pakunek do oślego grzbietu. Caramon zdążył już tego dnia posmakować ciosu oślicy, więc miał się na baczności. On także zauważył ostrzegawczy ruch, w mig pojął jego znaczenie i w porę zdołał uniknąć kopnięcia. Łagodnie przejechał dłonią po karku zwierzęcia, wyjął kolejne jabłko, ale oślica spuściła łeb. Z tego, co mógł dojrzeć, Par-Salian domyślił się - a znał się co nieco na osłach, choć niewielu pewnie dałoby temu wiarę - że ta nieokiełznana bestia zamierza wytarzać się na ziemi.
Błogo nieświadom tego, że lada moment całe jego misterne pakowanie weźmie w łeb - rozrzucone, stratowane, o skąpaniu w kałuży nie wspominając - Caramon zabrał się do sposobienia koni do drogi. Te zaś, w przeciwieństwie do oślicy, zdawały się radować, że mogą opuścić stajnię - miejsce do cna nudne i ograniczające ich swobodę. Widać było, że nie mogą już się doczekać rześkiego galopu, okazji do rozprostowania kości, poznania nowych krajobrazów. Konie zaczęły brykać, stąpać i podrygiwać radośnie na bruku dziedzińca. Chuchały i prychały na deszcz, zerkając z nie ukrywaną ciekawością na ciągnącą się za bramą drogę.
Par-Salian także na nią spoglądał. Widział ją zapewne wyraźniej niż ktokolwiek inny w owym czasie na całym Krynnie, widział, dokąd prowadzi. Widział próby i wielkie trudy, widział niebezpieczeństwo. Dostrzegał także nadzieję, choć jej światło było przyćmione i migotliwe, niczym magiczny blask rzucany przez kryształ na lasce młodego maga. Za ową nadzieję Par-Salian zapłacił straszną cenę, a ona sama nie dała mu jak dotąd niczego poza nowymi niebezpieczeństwami. Musiał mimo to zachować wiarę. Wiarę w bogów, w samego siebie, w tego wreszcie, którego wybrał, aby stał się jego mieczem bitewnym.
"Miecz" stał tymczasem na dziedzińcu, w strugach deszczu przedstawiając sobą iście opłakany widok. Pokasłując od czasu do czasu, drżący, zziębnięty, obserwował, jak jego brat - kuśtykając nieznacznie z powodu potłuczonego uda - szykował konie do drogi. Wojownik pokroju Caramona zapewne bez wahania odrzuciłby taki oręż, bo widać było od razu, że jest słaby i kruchy, gotów złamać się przy pierwszym starciu.
Par-Salian lepiej jednak znał ów "miecz", niż ten znał samego siebie. Wiedział, że żelazna wola młodego maga - hartowana krwią, wypalana w płomieniach, wykuta młotem przeznaczenia, a studzona jego własnymi łzami - stanowiła najprzedniejszą stal, mocną i ostrą. Par-Salian stworzył zaiste świetnie ostrzoną broń, lecz jak każda inna i ta była obosieczna. Można było za jej pomocą bronić słabych i niewinnych, ale też użyć jej przeciwko nim. Nie wiedział jeszcze, którym ostrzem miecz ów będzie ciąć. Wątpił także, żeby sam "miecz" to wiedział.
Młody mag, ubrany w nowe czerwone szaty, proste, ręcznie tkane i bez zdobień - na lepsze nie mógł sobie pozwolić - stał na dziedzińcu skulony pod kwitnącym różanym krzewem, chroniąc się przed deszczem. Wąskimi ramionami raz po raz wstrząsał kaszel. Z każdym kaszlnięciem jego brat - krzepki i tryskający zdrowiem - przerywał na chwilę pracę i z niepokojem zerkał przez ramię na słabowitego bliźniaka. Par-Salian dostrzegał, jak młodzieniec zastyga wtedy w gniewie, widział, jak jego wargi układają się w słowa ostrej nagany - słyszał je niemalże - żeby brat zabrał się lepiej do swoich obowiązków, jego zaś zostawił w spokoju.
Kolejna postać pojawiła się na dziedzińcu, w samą zresztą porę, by powstrzymać oślicę przed zrzuceniem z grzbietu niewygodnego ładunku. Antimodes, schludny, wytworny wręcz mężczyzna w kwiecie wieku, odziany w szare szaty - nie skalałby przecież białego stroju odciskającymi się brudem znojami podróży - i szeroki płaszcz z kapturem, był widokiem, jaki wita się z radością. Jego pogodna postawa zdawała się rozpraszać wiszące w powietrzu przygnębienie, gdy tak stał i strofował oślicę, głaszcząc jednocześnie czule jej ośle uszy, i - sądząc po gestach - dawał rady krzepkiemu bliźniakowi na temat objuczania zwierząt. Par-Salian nie słyszał co prawda rozmowy tych dwóch, ale na sam ich widok uśmiechnął się. Antimodes był starym przyjacielem, mentorem i sponsorem młodego maga.
Antimodes zadarł głowę i zwrócił wzrok ku Wieży Północnej. Choć nie mógł dojrzeć przełożonego Bractwa z miejsca, w którym stał, wiedział, że ów jest tam i bacznie się im przygląda. Zmarszczył groźnie brwi i rzucił srogie spojrzenie, tak by Par-Salian był świadom jego gniewu i dezaprobaty. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że siąpiący deszcz i mgła były sprawką przełożonego Konklawe. Był on bowiem zdolny sprawować kontrolę nad pogodą w obrębie Wieży Wysokiej Magii. Równie dobrze mógłby zatem posłać swoich gości w drogę w wiosenny, słoneczny czas - gdyby tylko taka była jego wola.
Po prawdzie, to nie pogoda stanowiła główne źródło rozsierdzenia Antimodesa. Prawdziwym powodem był sposób, w jaki Par-Salian poddał młodego maga Próbie w Wieży Wysokiej Magii. Obudził on w Antimodesie gniew, który zaciążył na długiej już przyjaźni obydwu mężczyzn.
Deszcz zdawał się przemawiać za Par-Saliana: "Rozumiem twą troskę, przyjacielu, ale przecież nie mogą jedynie w słońcu upływać nasze dni. Krzew różany, by przetrwać, deszczu tak samo potrzebuje jak słonecznych promieni. A ów przygnębiający, mroczny dzień niczym, przyjacielu, niczym jest w porównaniu z tym, co ma dopiero nadejść!"
Antimodes wstrząsnął głową, jakby rzeczywiście usłyszał myśli Par-Saliana, po czym nachmurzony odwrócił się od Wieży. Jako człowiek twardo stąpający po ziemi nie przywiązywał wagi do symboli i nie podobało mu się, że został zmuszony do podjęcia podróży przemoknięty do szpiku kości.
Tymczasem młody mag z uwagą obserwował Antimodesa. Kiedy ten zawrócił od Wieży i odszedł uspokajać podenerwowaną oślicę, Raistlin Majere przeniósł wzrok na budowlę, wpatrywał się w to samo okno, w którym stał Par-Salian. Arcymag poczuł na sobie jego spojrzenie - spojrzenie złotych oczu o źrenicach w kształcie klepsydr - poczuł, jak go dotyka, jak rani jego ciało niczym koniuszek miecza prześlizgujący się po skórze. Złote oczy o przeklętym spojrzeniu nie stanowiły żadnej wskazówki, jakie myśli mogły skrywać.
Raistlin nie do końca pojmował, co się z nim stało. Par-Salian drżał zaś na samą myśl, że nadejdzie dzień, w którym zrozumie. Taka była, niestety, część ceny.
"Czy młody mag był rozgoryczony, czy był rozżalony?" - Par-Salian zapytywał sam siebie. Organizm miał wyniszczony, zdrowie w strzępach. Teraz już do końca swych dni pozostanie chorowity, łatwo będzie opadać z sił, ciągle w bólu, skazany na opiekę swego silniejszego brata. Tak, żal i gorycz byłyby naturalne i zrozumiałe.
A może Raistlin pogodził się ze swoim losem? Czy ufał, że doskonała stal, z jakiej wykonane jest jego ostrze, warta była tej ceny? Prawdopodobnie nie. Nie znał jeszcze w pełni swojej mocy. Jeśli taka będzie wola bogów, nadejdzie czas, kiedy się o niej przekona. Niedługo już otrzymać miał swoją pierwszą lekcję.
W Konklawe wszyscy arcymagowie znali historię Próby Raistlina - będąc albo naocznymi świadkami, albo słysząc o niej z ust swych towarzyszy. Wszyscy wiedzieli, co się podczas niej wydarzyło. Żaden z nich nie przyjąłby Raistlina na ucznia.
- Dusza jego do niego nie należy - orzekła wówczas Ladonna z Bractwa Czarnych Szat. - A kto wie, kiedy zjawi się prawowity właściciel, żądając zwrotu swojej własności.
Młody mag potrzebował przewodnika, potrzebował praktyki - i to nie tylko w materii magicznej, lecz także w życiu. Par-Salian przeprowadził w tajemnicy śledztwo i znalazł nauczyciela dla Raistlina, nauczyciela, co do którego żywił nadzieję, że zdoła odpowiednio przygotować młodego maga. Po prawdzie, niecodzienny to był przewodnik, niemniej jednak Par-Salian wierzył w niego mocno, choć ów, słysząc to, pewnie popadłby w szczere zdziwienie.
Działając z polecenia Par-Saliana, Antimodes wypytał się młodego maga i jego brata, czy z nastaniem wiosny byliby gotowi wyruszyć na wschód i zaciągnąć się w szeregi sławetnego Ivora, barona Langtree jako żołnierze najemni. Byłoby to idealną szkołą dla młodego maga i jego wojowniczego brata, musieli bowiem zarabiać jakoś na chleb, a pobyt w wojsku pomógłby im dodatkowo nabrać biegłości w sztuce wojennej. Jej znajomość, jeśli Par-Salian dobrze myślał, odda im w późniejszym czasie wielkie przysługi.
Nie było powodów do pośpiechu. Wczesną jesienią wojownicy odkładali na bok swój oręż i zaczynali rozglądać się za przytulnym schronieniem, gdzie mogliby spędzać mroźne zimowe dnie, grzejąc się przy ogniu i snując opowieści o własnym męstwie. Lato było czasem wojny, wiosna zaś do tej wojny przygotowaniem. Raistlin miałby zatem całą zimę, żeby stanąć na nogi. Czy może raczej, by pogodzić się z tym, że nigdy już nie odzyska pełni swoich sił; na słabość jego nie było bowiem żadnego lekarstwa.
Tak uczciwe zajęcie jak służba wojskowa odciągnęłoby pewnie Raistlina od demonstrowania swoich zdolności przed publiką za pieniądze; zajmował się tym swego czasu, ku wielkiemu zresztą zgorszeniu Konklawe. Robienie przedstawień z samych siebie, pod warunkiem że parali się tym kuglarze i niewprawni adepci Sztuki, nie było niczym złym. Jednak niedopuszczalne stawało się dla tych, którzy zostali zaakceptowani przez Konklawe.
Par-Salian miał prócz tego jeszcze jeden powód, by wysłać Raistlina na służbę u barona, powód, którego młodzieniec, jeżeli tylko los będzie dla niego łaskawy, nigdy nie pozna. Antimodes zdawał się coś podejrzewać. Jego stary przyjaciel Par-Salian nie zwykł był robić rzeczy ot, tak sobie, przeciwnie - wszystkie jego poczynania zawsze zmierzały ku wytyczonemu celowi. Antimodes podejmował wysiłki, by poznać ten cel - był bowiem człowiekiem rozkochanym w tajemnicach, niczym skąpiec w swych monetach; uwielbiał przeliczać je pod osłoną nocy, pieścić je i napawać oczy ich widokiem. Niestety, przełożony Konklawe pozostawał wobec tych prób niewzruszony i nieodmiennie milczał; nie padłby ofiarą bodaj najprzebieglejszej zasadzki.
Mężczyźni byli gotowi do drogi. Antimodes wsiadł na swoją oślicę. Raistlin wspiął się na wierzchowca przy pomocy brata, pomocy, za którą wdzięczność co prawda okazał, acz skąpo i z wyraźną niechęcią. Caramon zaś, zachowując przykładną wręcz cierpliwość, sprawdził, czy brat siedzi pewnie i wygodnie, po czym sam lekko dosiadł swego grubokościstego rumaka.
Antimodes wysunął się do przodu. Cała trójka zmierzała w stronę bramy. Caramon jechał z głową schyloną przed zacinającym deszczem. Antimodes opuścił dziedziniec, rzucając przez ramię spojrzenie w stronę okien Wieży Północnej, spojrzenie będące jasnym odbiciem jego wzburzenia i rozgoryczenia. Raistlin wstrzymał konia tuż przed przekroczeniem bramy i obrócił się w siodle, żeby ostatni raz zobaczyć Wieżę Wysokiej Magii. Par-Salian domyślał się, co też mogło zaprzątać umysł tego młodego człowieka. Myśli niemalże takie same jak te, które to jego nawiedzały w młodości.
"Jakże zmieniło się moje życie w ciągu zaledwie kilku krótkich dni! Przybywając do tego miejsca, byłem silnym i pewnym siebie człowiekiem. Opuszczam je słaby na ciele i zdruzgotany, z przeklętym spojrzeniem. A jednak opuszczam to miejsce jako zwycięzca. Opuszczam je z magią. By zdobyć to, co posiadam, duszę własną bym zaprzedał…"
- Tak - powiedział cicho Par-Salian, obserwując, jak trójka zbliża się do magicznego Lasu Wayreth, by tam zniknąć z granic jego ludzkiego wzroku. Okiem umysłu śledził ich jednak o wiele dłużej. - Tak, zaprzedałbyś. Już zaprzedałeś. Choć jeszcze nie jesteś tego świadom.
Deszcz przybrał na sile. Antimodes przeklinał pewnie teraz Par-Saliana z całego serca. Ten zaś uśmiechnął się. Wiedział, że gdy już wyjadą z puszczy, przywita ich słońce. Ciepło jego promieni osuszy ich, nie będą zmuszeni jechać całą drogę w przemoczonych ubraniach. Antimodes był człowiekiem majętnym i przywykłym do wygód. Par-Salian dałby sobie głowę uciąć, że spędzą noc w jakiejś cieszącej się dobrą sławą gospodzie. Wiedział też na pewno, że Antimodes zapłaci za wszystko, pod warunkiem że znajdzie sposób, by nie urazić przy tym bliźniaków, którzy mieli co prawda jedynie po kilka miedziaków w kiesach, lecz których duma napełnić by mogła skarbce królewskie Palanthas.
Par-Salian odwrócił się od okna. Zbyt wiele miał przed sobą pracy, by marnotrawić cenny czas na wpatrywanie się w strugi deszczu. Rzucił na drzwi czar mający uniemożliwić dostęp do komnaty innym czarodziejom; czar o mocy tak wielkiej, że był w stanie powstrzymać nawet najpotężniejszych magów, takich jak Ladonna z Bractwa Czarnych Szat. Mówiąc o Ladonnie, przyznać trzeba, iż już bardzo dawno nie gościła na Wieży; przyznać należy jednak i to, że lubowała się w przybywaniu doń ni stąd, ni zowąd w najmniej stosownych ku temu momentach. Szczęściem, nigdy nie pomogło jej to w nakryciu Par-Saliana na owych szczególnych studiach, jakim miał się za chwilę oddać. Ani ona, ani żaden inny mag - czy to mieszkaniec, czy też gość Wieży - nie wiedział nic o jego poczynaniach.
Nie nadeszła jeszcze pora, by odsłonić tę cząstkę wiedzy, którą zdołał posiąść. Nie wiedział jeszcze wystarczająco wiele. Musiał pojąć więcej, by sprawdzić słuszność swoich podejrzeń. Musiał pojąć więcej, by mieć pewność, że szpiedzy dostarczyli mu celnych i dokładnych informacji.
Pewien, że nikt o mocy mniejszej niźli sam Solinari, Bóg Białej Magii, nie zdoła złamać czaru rzuconego na drzwi, Par-Salian usadowił się przy stole. Na stole tym - dziele krasnoludzkiej roboty, podarunku od jednego z thorbardińskich szlachciców w zamian za wyświadczone mu usługi - leżała księga.
Księga była stara, bardzo stara. Stara i zapomniana. Par-Salian natknął się na nią jedynie dzięki wzmiankom w innych tekstach, inaczej zapewne nigdy nie dowiedziałby się o jej istnieniu. Dowiedziawszy się zaś, spędził wiele godzin na poszukiwaniach w bibliotece Wysokiej Magii; bibliotece ksiąg-przewodników, ksiąg zaklęć i magicznych zwojów, bibliotece tak olbrzymiej, iż nigdy nie została skatalogowana. Nigdy też nie miała być, może poza umysłem Par-Saliana, gdyż w jej zbiorach znajdowały się teksty niebezpieczne, teksty, których istnienie musiało być pilnie strzeżone, teksty znane jedynie Przełożonym Trzech Bractw, wreszcie teksty dostępne li tylko samemu Mistrzowi Wieży. Znajdowały się w niej również takie, o których istnieniu nie wiedział nawet on, czego dowodem była leżąca przed nim księga, księga, którą znalazł w końcu gdzieś w rogu magazynu, schowaną - czy to przez pomyłkę, czy też z rozmysłem - w pudle opatrzonym napisem "Dziecinna igraszka".
Sądząc na podstawie znajdujących się w nim prócz księgi artefaktów, pudło pochodziło jeszcze z czasów Humy, a do Wayreth przywędrowało z Wieży Wysokiej Magii w Palanthas. Najprawdopodobniej było ono jednym z wielu pakowanych w pośpiechu, kiedy to magowie, odłożywszy na bok dumę, opuścili swoją Wieżę, unikając w ten sposób konieczności wypowiedzenia totalnej wojny ludowi Ansalonu. Pudło opisane jako "Dziecinna igraszka" zostało najprawdopodobniej wepchnięte w kąt, a następnie zapomniane w chaosie, jaki nastąpił po Kataklizmie.
Par-Salian przesunął delikatnie dłonią po skórzanej oprawie starej księgi, jedynej zresztą, jaka znajdowała się w pudle. Starł kurz, mysie bobki i pajęczyny, częściowo przesłaniające wytłoczony na okładce tytuł. Każda litera zdawała się nabrzmiewać pod opuszkami palców. Czuł, jakby znaki zostały wytłoczone na jego własnej skórze:

 

KSIĘGA SMOKÓW.

Rozdział 2
Drzewa Lasu Wayreth - magicznego i zwodniczego strażnika Wieży Wysokiej Magii - stanęły przed podróżnymi zwartym szeregiem niczym żołnierze na apelu wojskowym, strzeliste, ciche i srogie pod zwieszającymi się nisko chmurami.
- Niczym gwardia honorowa - zauważył Raistlin.
- Na pogrzeb chyba - mruknął Caramon.
Nie podobał mu się ten las, nie był on bowiem zwyczajny, tylko wędrujący, i ukazywał się niespodzianie; był to las, który zdawał się niewidoczny w świetle poranka, a który - bodaj znikąd - wyłaniał się z nastaniem wieczoru, osaczając człowieka ze wszystkich stron. Niebezpieczne miejsce dla tych, którzy wkroczyli doń nieświadomie. Caramon poczuł ulgę, gdy wreszcie go opuścili, czy też może to las pozwolił im wreszcie odejść.
Gęstwina - jakimkolwiek stało się to sposobem - zabrała ze sobą deszczowe chmury. Caramon zdjął kapelusz i wystawił twarz do słońca, wygrzewając się w jego cieple i blasku.
- Czuję, jakbym od miesięcy nie oglądał światła - powiedział stłumionym głosem, oglądając się ze strachem na Las Wayreth, który jawił się teraz potężną ścianą drzew o mokrych i czarnych konarach zasnutych szarą mgłą. - Jak dobrze być z dala od tego miejsca! Nie chciałbym znaleźć się tam jeszcze raz tak długo, jak będę żył.
- Nie ma powodów, dla których miałbyś to robić, Caramonie - odezwał się Raistlin. - Wierz mi, nikt już nigdy cię tam nie zaprosi. Ani mnie - dodał półgłosem.
- To dobrze - powiedział Caramon stanowczym tonem. - Nie wiem, czemu mógłbyś w ogóle chcieć tam wracać. Nie po tym… - zerknął na brata, a ujrzawszy jego ponure oblicze i błysk w oczach, stracił rezon - nie po tym… no cóż… po tym, co ci zrobili.
Odwaga Caramona, tak srodze wystawiona na Próbę w Wieży Wysokiej Magii, odradzała się cudownie w ciepłych promieniach słońca, z dala od cieni rzucanych przez czujne, nieufne drzewa.
- To nie było w porządku, co ci magowie zrobili z tobą, Raist! Mogę powiedzieć to otwarcie, teraz, kiedy jesteśmy już daleko od tego potwornego miejsca. Teraz, kiedy nie muszę się obawiać, że zostanę przemieniony w żuka czy mrówkę tylko dlatego, że mówię to, co myślę.
- Oczywiście, nie miałem zamiaru urazić cię, panie - dodał, zwracając się do trzeciego towarzysza podróży, odzianego w białe szaty arcymaga Antimodesa. - Doceniam, panie, wszystko, co dotychczas uczyniłeś dla mojego brata, myślę jednak, że mogłeś chociaż spróbować powstrzymać swoich towarzyszy przed znęcaniem się nad nim. To nie było konieczne. Raistlin mógł umrzeć. On przecież mało co nie umarł. A ty, panie, nie zrobiłeś nic. Najmniejszej, psiakrew, rzeczy!
- Dość tego, Caramonie! - Raistlin, wstrząśnięty, przywołał brata do porządku. Zerknął z niepokojem na Antimodesa, ten jednak na szczęście najwyraźniej nie wziął ostrych słów Caramona za obrazę. Przeciwnie, arcymag zdawał się zgadzać z tym, co zostało powiedziane. Niemniej jednak nie zmieniało to faktu, że Caramon kolejny raz zachował się jak błazen.
- Zapominasz się, mój bracie - rzucił Raistlin ze złością w głosie. - Przeproś…
Nagły ucisk w gardle sprawił, że nie był w stanie złapać oddechu. Pozwolił lejcom opaść i kurczowo chwycił się łęku, tak słaby i oszołomiony, że bał się, czy utrzyma się na koniu. Przechyliwszy się przez siodło, rozpaczliwie próbował odkrztusić to, co ściskało mu gardło. Płuca zdawały się palić - tak jak kiedyś, gdy przytłoczony był chorobą, gdy niemalże wpadł do grobu matki. Kasłał i kasłał, a mimo to nie udawało mu się zaczerpnąć tchu. Błękitny płomień zatańczył mu przed oczyma.
"Nadszedł mój koniec!", pomyślał z przerażeniem. "Tego już nie zdołam przeżyć!"
Atak ustąpił nagle i Raistlin drżąco wciągnął powietrze, i jeszcze raz, i jeszcze. Obraz stał się na powrót wyraźny. Palący ból zelżał. Zdołał usiąść prosto w siodle. Przetrząsnął ubranie w poszukiwaniu chustki, a kiedy ją znalazł, splunął krwią i flegmą, po czym wytarł usta. Chustkę zwinął szybko w ręku i zatknął z powrotem za miękki sznurkowy pas, którym był owinięty, splamiony zaś materiał upchnął w fałdach swojej czerwonej szaty, tak by nie dojrzał go Caramon.
Bliźniak zdążył już zsiąść z konia i stał teraz przy boku Raistlina, przyglądając mu się z niepokojem; ramiona rozwarł szeroko - gotów w każdej chwili uratować brata przed upadkiem. Raistlin był zły na Caramona, jeszcze bardziej zaś na samego siebie, na to, że pozwolił sobie na litość za chwilowe ukłucie bólu, litość zdającą się łkać: "Dlaczego zrobili to mnie? Och, dlaczego?"
Rzucił w jego stronę surowe spojrzenie.
- Jestem w stanie utrzymać się na koniu bez twojej pomocy, bracie - rzucił zjadliwie. - Przeproś arcymaga i pozwól, byśmy kontynuowali podróż. I włóżże kapelusz! W przeciwnym razie słońce wypali tę resztę rozumu, jaka ci się jeszcze ostała.
- Nie ma potrzeby przepraszać, Caramonie - zapewnił Antimodes łagodnym tonem, choć jego spojrzenie rzucone Raistlinowi było ponure. - Twoje słowa podyktowane były sercem - dodał. - Nie ma w tym nic złego. Troska i opieka, jakie okazujesz swojemu bratu, są ze wszech miar naturalne. W rzeczy samej - godne są pochwały.
"Zapewne ma to być dla mnie naganą", uznał w myślach Raistlin. "Wiesz o tym, mistrzu Antimodesie? Ciekaw jestem, czy pozwolili ci oglądać? Czy widziałeś, jak zabiłem własnego brata? Albo też to, co okazało się jego iluzją. Teraz to i tak nieistotne. Ów straszny czyn i świadomość, by się go dopuścić, są tej samej natury. Przerażam cię, czyż nie? Traktujesz mnie inaczej niż dawniejszymi czasy. Nie jestem już cennym odkryciem, młodym i utalentowanym uczniem, którego pokazywanie napawało cię taką dumą. Podziwiasz mnie, choć nie bez niechęci. Litujesz się nade mną. Ale nie czujesz do mnie sympatii i nie podobam ci się".
Przemyślenia te Raistlin pozostawił jednak tylko dla siebie. Caramon w ciszy usadowił się na powrót na koniu i cała trójka w milczeniu ruszyła powoli w drogę. Nie przebyli nawet dziesięciu mil, kiedy Raistlin - słabszy, niż się spodziewał, orzekł, że nie da rady jechać dalej. Bogowie jedynie raczą wiedzieć, jakim cudem zdołał dotrzeć aż tutaj, tak dalece bowiem opadł z sił, że przyjął pomoc Caramona, gdy schodził z konia, i niemalże dał mu się wnieść do gospody. Antimodes demonstracyjnie okazał swoje zaniepokojenie stanem Raistlina, wynajmując dla niego najlepszy pokój - choć Caramon raz po raz powtarzał, że zwykła izba starczyłaby w zupełności, i to dla obydwu braci - następnie zaś zaordynował dla młodego maga rosół z gotowanego kurczęcia, by ulżyć żołądkowi.
Caramon usiadł przy posłaniu Raistlina, przyglądając mu się bezradnie, aż ten, zirytowany do granic wytrzymałości, kazał mu zająć się swoimi sprawami, zostawił go więc w spokoju i dał mu odpocząć.
Raistlin nie mógł jednak zaznać wytchnienia. Sen nie chciał przyjść, a myśli pozostawały niezmącone, choć ciało ogarnęła słabość. Rozmyślał o Caramonie - który właśnie na dole umizgiwał się do szynkarek i wlewał w siebie zbyt dużo ciemnego piwa. Antimodes też pewnie tam był, przysłuchując się toczonym w karczmie rozmowom i zbierając informacje. Rzecz jasna, dla mieszkańców Wieży nie było żadną tajemnicą, że odziany w białe szaty czarodziej jest jednym ze szpiegów Par-Saliana. Nietrudno było się tego domyślić. Potężny arcymag, który w mgnieniu oka mógł znaleźć się w dowolnym miejscu, używając po temu zaledwie kilku magicznych słów, musiał mieć naprawdę ważny powód, by przemierzać zakurzone drogi Ansalonu na oślim grzbiecie; ważny powód, by mitrężyć czas w zajazdach, gawędząc z gospodarzami i obserwując przybywających i wyjeżdżających gości.
Raistlin podniósł się z posłania i usiadł przy stoliku pod oknem, za którym rozciągał się widok na pole pszenicy, odcinające się jasnym złotem na tle zieleni drzew, pod zalanym słońcem błękitem nieba. Jego oczy, przeklęte klepsydrowe oczy, w których czaił się urok; oczy, które w przeszłości ugodziły po raz pierwszy - ucząc pokory Relannę, butną i niebezpieczną, zdradziecką czarodziejkę - ujrzały teraz, jak zboże brązowieje wraz z nadejściem jesieni, jak usycha, a jego kłosy stają się sztywne i kruche, by ugiąć się w końcu pod naporem śniegu. Ujrzały, jak liście na drzewach więdną i obumierają, jak opadają w kurz, z którego kiedyś zostaną porwane przez zimowe wiatry.
Odwrócił wzrok od tej posępnej wizji. Cenny czas, jaki mu pozostał, spędzi w samotności, oddając się studiom. Wyłożył na blat niewielką książkę, która zawierała wzmianki o cennej lasce Magiusa, artefakcie, który podarował Raistlinowi Par-Salian jako… otóż to, jako co? Rekompensatę?
Raistlin miał za dużo rozumu w głowie, by tak sądzić. Do Próby przystąpił przecież z własnej woli. Już zanim trafił do Wieży, miał świadomość tego, że opuści ją odmieniony. Wszyscy kandydaci otrzymali takie ostrzeżenie. Raistlin zamierzał przypomnieć o tym Caramonowi, zanim napad kaszlu dopadł go i sponiewierał niczym psa. Zdarzało się i wcześniej, że magowie ginęli podczas Próby - jedynym zadośćuczynieniem, jakiego mogły oczekiwać wówczas ich rodziny, był staranie zwinięty tobołek ze strojem nieszczęśnika i list z kondolencjami od przełożonego Konklawe. Raistlin był jednym z tych, dla których los okazał się łaskawy. Ostał się przy życiu - choć stracił zdrowie. Ostał się przy zdrowych zmysłach, choć zdarzały się chwile, gdy poważnie w to wątpił.
Wyciągnął laskę, którą zawsze miał przy sobie. Podczas dni spędzonych w Wieży Caramon znalazł sposób na to, by móc ją wozić ze sobą, także konno, przywiązaną z tyłu siodła tak, aby Raistlin zawsze łatwo mógł po nią sięgnąć.
Dotyk gładkiego drewna sprawił, że Raistlin poczuł na opuszkach palców delikatne mrowienie - niczym wyładowania magicznych błyskawic, dotyk ten działał jak balsam kojący ból, który opanował jego ciało, umysł i duszę.
Zamierzał zabrać się do lektury, lecz coś nie pozwalało mu się nad nią skupić, potęgując tylko słabość, która nim zawładnęła. W przeciwieństwie do swego rosłego i krzepkiego brata nigdy nie był mocarzem. Los zabawił się z nim okrutnie - obdarowując Caramona końskim zdrowiem i miłą oku powierzchownością, otwartym i ujmującym usposobieniem; jego zaś samego słabowitym organizmem, nijakim wyglądem, przyrodzoną przebiegłością, bystrym umysłem i naturą człowieka, któremu nie należy ufać. By mu to wynagrodzić, ów los - a może sami bogowie - dał Raistlinowi magię. Czuł, jak mrowienie emanujące z laski powoli przenika do krwi, ogrzewając ją cudownym ciepłem; w tej chwili nie zazdrościł Caramonowi ani piwa, ani szynkarek.
Gdyby tylko nie słabość, ten gorączkowy płomień w jego ciele, nie kończący się kaszel, niemożność zaczerpnięcia oddechu - zupełnie jakby płuca Raistlina wypełniał pył, gdyby nie krew na chustce. Jeśli wierzyć zapewnieniom Par-Saliana, słabość ta, mimo wszystko, nie miała być dlań wyrokiem śmierci. Raistlin nie ufał zbytnio każdemu jego słowu - chociaż magowie odziani w białe szaty nie zwykli kłamać, nie znaczyło to jeszcze, że zawsze mówili prawdę. Sam Par-Salian uderzył w ton niezwykle tajemniczy i mglisty, gdy przyszło do wyjaśnienia Raistlinowi, co złego tak naprawdę mu się przytrafiło, co takiego miało miejsce podczas Próby, że pozostawiło go w tak wątłym i pożałowania godnym stanie.
Raistlinowi zdawało się, że całkiem wyraźnie pamięta Próbę, a przynajmniej większą jej część. Magiczne Próby miały na celu danie magowi szansy dowiedzenia się czegoś o sobie, a także określenie koloru jego szat, a co za tym idzie - magicznego bóstwa, któremu od tej pory zobowiązany był lojalnie służyć. Raistlin przystąpił do Próby odziany w biały strój, na znak szacunku dla swojego sponsora, Antimodesa. Wyszedł z niej w czerwieni, symbolizującej neutralność, a będącej kolorem bogini Lunitari. Raistlin nie wybrał bowiem drogi światła, nie poszedł także skrytymi w cieniu ścieżkami ciemności. Kroczył swoim własnym szlakiem, z własnego wyboru.
Raistlin przywołał w pamięci pojedynek z mrocznym elfem. Pamiętał - a straszne to wspomnienie - jak ten dźgnął go zatrutym ostrzem sztyletu. Przypomniał sobie jako żywo ból i świadomość ulatujących z niego sił. Przed oczyma stanął mu obraz samego siebie, umierającego, pamiętał, że zbliżającą się śmierć witał z radością. Wtedy właśnie Caramon przybył mu na pomoc. Uratował swojego bliźniaczego brata za pomocą jego własnego daru - magii. Raistlin zaś, w szale zawiści, zabił Caramona. Tyle tylko, że ofiara ta okazała się jedynie mirażem.
Caramon zobaczył zaś na własne oczy, jak Raistlin w okrutny sposób pozbawia go życia.
Par-Salian zgodził się, żeby Caramon był świadkiem tej, ostatniej już, części Próby. Ujrzał wówczas wijącą się i skręcającą w duszy brata ciemność. Caramon, na zdrowy rozsądek, powinien był zapałać do niego nienawiścią za czyn, którego ten się dopuścił. Raistlin pragnął, by tak się stało. Nienawiść Caramona byłaby łatwiejsza do zniesienia niż jego współczucie.
Jednakowoż Caramon nie znienawidził Raistlina. Caramon "rozumiał"; tak przynajmniej utrzymywał.
- Jakże chciałbym i ja to zrozumieć - powiedział gorzkim głosem do siebie Raistlin.
Pamiętał Próbę, wspomnienia te były jednakże mgliste; części brakowało. Kiedy cofał się do niej pamięcią, miał poczucie, jakby oglądał malowidło, które ktoś naumyślnie zniszczył. Widział postaci, lecz ich twarze pozostawały dlań plamami, niby zamazane czarnym tuszem. Na domiar wszystkiego, od czasu zakończenia Próby prześladowało go najdziwniejsze z przeczuć - że ktoś stale za nim podąża. Bywało, że niemalże czuł dłoń, jak dotyka jego ramienia, chłód czyjegoś oddechu na karku. Raistlin miał wrażenie, że gdyby tylko zdołał odwrócić się odpowiednio szybko, udałoby mu się uchwycić wzrokiem tego, kto się za nim czaił. Przyłapał się kilkakrotnie na tym, że w nagłym odruchu rzucał głową na boki i oglądał się za siebie. Nigdy jednak nikogo tam nie było. Nikogo prócz Caramona, który przyglądał się bratu smutnym i pełnym niepokoju wzrokiem.
Raistlin westchnął i zamknął drogę kolejnym pytaniom, męczyły go bowiem bez powodu, wiodąc donikąd. Wrócił do książki, historii spisanej przez skrybę z armii Humy, a wspominającej tu i ówdzie o Magiusie i jego niesamowitej lasce. Magius - jeden z największych magów, jakich kiedykolwiek świat oglądał, druh legendarnego Rycerza Humy - stał u jego boku w bitwie przeciwko Królowej Ciemności i jej złowrogim smokom.
Magius uwięził w lasce wiele uroków, ale o żadnym nie zostawił choćby wzmianki - co było typowe dla magów, szczególnie zaś wtedy, gdy artefakt stanowił przedmiot o wyjątkowo potężnej mocy, a także, gdy obawiali się, że mógłby wpaść w niepowołane ręce. Zwyczajem było, że to sam mistrz przekazywał artefakt i całą o nim wiedzę zaufanemu adeptowi, który z kolei wręczał go swojemu następcy. Nieszczęśliwym zrządzeniem losu Magius zmarł, zanim zdążył znaleźć takiego następcę. Ktokolwiek więc znajdował się w posiadaniu laski, sam musiał rozwiązać zagadkę jej mocy.
Po kilku dniach lektury Raistlin wiedział już, że laska mogła sprawić, by jej właściciel unosił się w powietrzu, lekko niczym puch ulatujący z kwiatów ostu, ponadto zaś, jeśli użyć jej jako broni - magicznie potęgowała siłę ciosu, tak że nawet ktoś słabowity jak Raistlin, zdolny był wyrządzić wrogowi ciężką krzywdę. Użyteczne były to możliwości, owszem, Raistlin jednak był niemal pewien, że laska potrafi zdecydowanie więcej. Czytanie szło mu mozolnie, historia była bowiem spisana swoistą mieszaniną języków: solamnijskiego, którego nauczył się swego czasu od przyjaciela, Sturma Brightblade'a, Wspólnego oraz gwary właściwej żołnierzom i najemnikom. Raistlin nierzadko całą godzinę szukał sensu jednej tylko stronicy. Przeczytał raz jeszcze ustęp, który - jak mniemał - był ważny, lecz którego znaczenia nie udało mu się dotychczas rozszyfrować.
Wiedzieliśmy, iż czarne smoczysko znajdowało się gdzieś w pobliżu, jako że słyszeć się dało syk skał, śmiertelnym jadem plugawego żmija rozpuszczanych. Słyszeliśmy także chrzęst skrzydeł jego i szponów drapanie, gdy wspinał się po ścianach Wieży, chcąc nas dopaść. Nic jednakowoż dostrzec nie mogliśmy, smok bowiem urok jakowyś zły rzucił, tak że zgasło słońce, a wszystko spowił gęsty mrok, jak samo serce potwora. Zamierzał on napaść nas w tej ciemności i zgładzić, nie pozostawiając szansy na obronę.
Huma zawołał o pochodnię, lecz w tym ciężkim, zatrutym śmiercionośnymi oparami smoczego oddechu powietrzu nie udało się skrzesać płomienia. Baliśmy się, że oto przyszedł nasz koniec i zginiemy wszyscy w tych bluźnierczych ciemnościach. Naraz zjawił się Magius ze światłem w ręku! Jakim dokonało się to sposobem, nie wiem, kryształ jego laski zdołał jednak rozproszyć ciemności i oczom naszym ukazała się przerażająca bestia. Mieliśmy już cel dla naszych strzał, na rozkaz Humy rozpoczęliśmy atak…
Na kilku następnych stronicach znajdował się szczegółowy opis zabicia smoka. Raistlin przerzucił je z niecierpliwością, jako że nie sądził, by informacje te mogły być mu kiedykolwiek przydatne. Żaden smok nie był widziany na Krynnie od czasów Humy, ba - są i tacy, którzy twierdzą, że nawet wówczas były jedynie legendą. Tacy, według których Huma wykorzystał tę legendę li tylko, by głosić własną potęgę, że zrobił to na pokaz, że był jedynie samochwalczym kłamcą.
Spytałem towarzysza, jak to się stało, że laska Magiusa zajaśniała tak błogosławionym blaskiem. Odpowiedział, a stał był podówczas w pobliżu maga, że ów nie wyrzekł więcej niż jedno tylko słowo rozkazu. Spytałem zrazu o to słowo, gdyż uznałem, że może okazać się ważne dla nas wszystkich. Utrzymywał, że brzmiało ono "szark", co jest określeniem potwornej ryby, która pędzi żywot w morzach, a człeka na dwoje może rozgryźć, jeśli wierzyć opowieściom marynarzy. Zdaje się, że nie miał racji, jednej bowiem nocy, kiedy Magius zostawił swą laskę opartą w kącie, wypowiedziałem to słowo, alem żadnego światła nie wskrzesił. Mogę jedynie podejrzewać, że nie z naszej jest ono mowy, może z elfiej, o Magiusie mówiono bowiem, że zadawał się z tym ludem.
- Szark! - prychnął Raistlin. - W elfim języku! Głupiec.
Słowo musiało mieć magiczny rodowód, to jasne. Swego czasu w Wieży Raistlin spędził daremne godziny, próbując każdego zwrotu tajemnej mowy, jaki tylko mu się nasunął, każdego słowa, którego brzmienie choć trochę przypominało owo "szark". W obecnej chwili młody mag miał nie większe szanse na sprawienie, by laska zajaśniała krystalicznym blaskiem… niż ten dawno już pogrzebany i zapomniany woj.
Z dołu dobiegł go śmiech. Raistlin rozpoznawał grzmiący rechot Caramona na tle przenikliwych kobiecych głosów. Słychać było, że brat znalazł sobie przyjemne zajęcie i nie będzie skory ładować się na górę i przeszkadzać mu w pracy.
Raistlin spojrzał na laskę.
- Elem shardish - wyrzekł, co znaczyć miało: "Z mojego rozkazu" i było standardową frazą uwalniającą magię w wielu artefaktach.
Najwyraźniej jednak nie w tym. Kryształ, solidnie osadzony w replice złotych smoczych szponów, pozostał ciemny.
Zmarszczywszy czoło, Raistlin zerknął na następne wynotowane zdanie. Było to kolejne zwykłe zaklęcie - Sharcum per edistus - a oznaczało z grubsza: "Czyń, jak ci każę". Ono również nie odniosło oczekiwanego skutku. Kryształ zamigotał co prawda, lecz było to jedynie odbicie promieni słonecznych. Raistlin próbował dalej - od omus sharpuk derli, inaczej "niech się dzieje moja wola", aż po shirkit muan, "bądź mi posłuszny".
Wreszcie stracił cierpliwość.
- Uh, Lunitari's idish, shirak, damen du!
Kryształ rozżarzył się lśniącym, promieniejącym blaskiem.
Raistlin wpatrywał się weń zdumiony i starał się przywołać w pamięci ostatnie zdanie, dokładne słowa. Drżącą ręką, spoglądając to na cudowne magiczne światło, to znów w swoje papiery, zanotował: Uh, Lunitari's idish, shirak, damen du!, w przekładzie - Och, na Lunitari, światło, niech cię szlag!
I to była odpowiedź.
Raistlin poczuł, jak ze wstydu oblewa go żar, i dziękował z całego serca, że nie wspomniał, a miał taki zamiar, nikomu, w szczególności zaś Antimodesowi, o swoich rozterkach.
- Ale ze mnie głupiec - powiedział do siebie. - Z prostych spraw robić takie problemy! Szark - Szirak - Światło. Tak brzmi rozkaz. A więc, by je zagasić - Dulak. Ciemność.
Magiczny blask kryształu zamigotał i zgasł.
Raistlin triumfująco rozpakował swoje przybory do pisania - małe pióro z przyciętej gęsiej lotki i zapieczętowaną buteleczkę atramentu. Ledwie zabrał się do spisywania owej historii w swoim dzienniku, kiedy poczuł nagle, jak jego gardło zaciska się i nabrzmiewa, sprawiając tym samym, że nie mógł zaczerpnąć tchu. Upuścił pióro, rozlewając atrament na kartkach pamiętnika, a potem zachłystując się i kaszląc, walczył o powietrze. Kiedy spazm po jakimś czasie odpuścił, Raistlin był wyczerpany. Sił nie starczyło mu nawet na to, by podnieść gęsie pióro. Rozżalony z wielkim wysiłkiem zdołał doczołgać się do posłania, gdzie legł z ulgą, by przeczekać słabość i zawroty głowy.
Na dole znowu buchnęło śmiechem. Caramon był widocznie w szczególnej formie. Raistlin słyszał dobiegające z oddali korytarza odgłosy dwóch par kroków i głos Antimodesa:
- Mam mapę w swojej izbie, przyjacielu. Gdybyś tylko zechciał być tak łaskaw i wskazał mi położenie tej goblińskiej armii. To za twoją fatygę…
Raistlin leżał na łóżku, walcząc o oddech, podczas gdy wokół niego życie toczyło się swoim torem. Słońce wędrowało po niebie, cienie rzucane przez okienne ramy prześlizgiwały się po suficie. Raistlin obserwował je i marzył o kubku herbaty, którą był wypił, a która teraz mogłaby ulżyć mu w bólu; denerwował się, że Caramon nie zaszedł jeszcze do niego, by sprawdzić, czy mu czegoś nie potrzeba.
Caramon przyszedł później tego popołudnia. Usiłując bezgłośnie wślizgnąć się do izby, wyrżnął głową w belkę, skutkiem czego obudził Raistlina z jego pierwszego od wielu dni spokojnego snu; za to przewinienie brat zasypał go gorzkimi wymówkami, po czym kazał mu się wynosić z pokoju.
Dziesięć mil w ciągu jednego dnia. Setki mil jeszcze, zanim dotrą do celu.
Czekała ich długa podróż.