Pierwsza osoba liczby mnogiej

  • szt.
  • 35,00 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

"Co się ze mną dzieje? Czuję się opętany. Bełkoczę do lustra. W środku nocy siedzę pod fortepianem. Czyjś głos, wychodzący z moich ust, odczytuje tablice drogowe".
Kiedy Cameron West wypowiedział te słowa, był trzydziestoparoletnim współwłaścicielem dobrze prosperującej firmy, szczęśliwym małżonkiem i ojcem kilkuletniego syna. "Głos" należał do Davy'ego, pierwszej z dwudziestu czterech odrębnych osobowości, które się ujawniły w ciągu kilku miesięcy i wspominały o makabrycznych przypadkach wykorzystywania seksualnego, o których West do tej pory nic nie wiedział. Ośmioletni Clay jąkał się i był zawsze spięty; dwunastoletnia Dusty, delikatna i życzliwa, nie mogła pogodzić się z faktem, że mieszka w ciele mężczyzny w średnim wieku; pogodny Bart wspierał wszystkich na duchu; Leif, nieprawdopodobnie energiczny i zdeterminowany, czasami zbyt mocno popychał Westa do działania. Było jeszcze dziewiętnaście innych osobowości - każda z własnymi cechami charakteru, manieryzmami i wspomnieniami.
W Pierwszej osobie liczby mnogiej West przejmująco relacjonuje swoje próby zrozumienia, jak funkcjonuje jego pokawałkowany umysł i zaleczenia głębokich ran na duszy. Opisuje też, jak rozpaczliwie trzymał się cienkiej nici łączącej go z żoną Rikki, synem Kyle'em i w miarę normalnym życiem.
Oprócz trzymającej w napięciu fabuły otrzymujemy również bezprecedensowy wgląd w fascynujące działanie psychiki człowieka z osobowością mnogą, widzimy, jak poszczególne alter ego współpracują ze sobą i z tymi "na zewnątrz". Pierwsza osoba liczby mnogiej to rozdzierająca, dowcipna i w sumie napawająca nadzieją opowieść, która każe się zadumać nad potęgą samoobronnych mechanizmów ludzkiego umysłu i trzymać kciuki za Westa, który walczy o uzyskanie kontroli nad swoim życiem.

"Dysocjacyjne zaburzenie tożsamości nareszcie zostało zdemistyfikowane! Z oszałamiającą szczerością autor prowadzi nas przez proces odkrywania zranionych części siebie, do których świadoma pamięć nie miała wcześniej dostępu. Jest to pożyteczna i szalenie poruszająca opowieść o godnym podziwu dążeniu autora do wyzdrowienia".

"Pierwsza osoba liczby mnogiej to szczera, odważna relacja, która demistyfikuje życie osób zmagających się z dysocjacyjnym zaburzeniem tożsamości".
Ellen Bass, autorka The Courage to Heal

"Pierwsza osoba liczby mnogiej to wybitne osiągnięcie, jak również znakomita książka. Cameron West z poruszającymi szczegółami i niezwykle klarownie pokazał wpływ dysocjacyjnego zaburzenia tożsamości na życie rodziny. Swoją wyjątkowość książka zawdzięcza także temu, że autor jest zarazem pacjentem i doktorem psychologii. Gorąco polecam tę książkę wszystkim chorym na DZT i zainteresowanym tym zaburzeniem".
Colin A. Ross, lek. med.

"Pierwsza osoba liczby mnogiej to niezwykle ważna książka, świadectwo odporności ludzkiej psychiki".
Marlene E. Hunter, lek. med., prezes Międzynarodowego Stowarzyszenia Badania Dysocjacji.

Cameron West uzyskał doktorat z psychologii w Saybrook Institute, gdzie napisał rozprawę na temat eksperiencjalnych aspektów dysocjacyjnego zaburzenia tożsamości. Mieszka z żoną i synem w okolicy San Francisco, gdzie obecnie pisze swoją drugą książkę, powieść.

Rok wydania: 2003
Stron: 328
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 20
Tłumacz: Tomasz Bieroń

Fragment tekstu:


Mojemu wspaniałemu synowi- żebyś się dowiedział

 


MOJA EKIPA
Soul to alter ego w nieokreślonym wieku, które pojawiło się we wczesnej fazie z zadaniem dodania mi nadziei, abym mógł przeżyć. Jego obecność nadal jest wyczuwalna, ale Soul rzadko wychodzi z ukrycia, nawet podczas terapii.

Sharky to prymitywne alter ego, które z początku nie umiało nawet mówić. Chrząkał, kiwał głową na boki i gryzł różne rzeczy, na przykład stoły, ubrania i rośliny. Jeden z pozostałych alter ego narysował go jako pozbawione kończyn stworzenie z wielką zębatą paszczą. Sharky nauczył się mówić i jeść rękami, a nawet nożem i widelcem. Rzadko wychodzi z ukrycia, ale lubi dzielić się z innymi smakołykami.

Davy ma cztery lata. Jest uroczy i smutny. Wyłonił się jako pierwszy, ale teraz rzadko wychodzi z ukrycia.

Anna i Trudi to czteroletnie bliźniaczki. Anna jest szczęśliwa, ma oczy łani i uśmiech tak szeroki, że szczęka mnie boli. Pamięta o doznanych krzywdach, ale nie gniewa się ani nie smuci. Uwielbia ciasteczka. Trudi jest ponura i zamyślona, typowe dziecko, które trzyma się na uboczu. Ona również pamięta, ale tylko ból, smutek i zgrozę. Anna dzieli się z nią ciasteczkami. Anna należy do podstawowej grupy alter ego, które najczęściej wychodzą z ukrycia.

Mozart ma sześć lat. Jest cichy, kruchy i ma trudności z oddychaniem. Rzadko wychodzi z ukrycia.

Clay ma osiem lat i często wychodzi z ukrycia. Przez długi czas potwornie się jąkał, był bardzo spięty i nie patrzył nikomu w oczy. Teraz jest już znacznie swobodniejszy. Po jąkaniu się prawie nie ma śladu i Clay uczy się nawiązywać kontakt wzrokowy. Ma szalik, który codziennie nosimy. Nigdzie się bez niego nie ruszamy. Clay również jest członkiem grupy podstawowej.

Switch ma osiem lat. Doznane krzywdy budziły w nim nieprawdopodobną wściekłość, ale był również bardzo przywiązany do jednego z krzywdzicieli, toteż kierował swoją wściekłość na mnie i niektórych innych. Switch wielokrotnie okaleczył moje ciało. Nie czuje już gniewu i został zaakceptowany przez wszystkich członków systemu. Switch ma teraz swoją odznakę szeryfa, którą lubi nosić. Należy do grupy podstawowej.

Wyatt to bystry dziesięciolatek, który często wychodzi z ukrycia i lubi rozmawiać z ludźmi, spacerując po obrzeżach rzeczywistości. Prawie cały czas jest w ruchu, zazwyczaj kołysze się, przechadza, liczy albo studiuje kształty i desenie. Wyatt lubi słowa i ma dar niezwykłego opisywania świata. Również należy do grupy podstawowej.

Tracy, Kit, Nicky, Lake, Toy i Casey to "chłopaki". Wszyscy pojawili się w pierwszych miesiącach, czyli za prezydentury Kennedy'ego, kiedy tylko mecze bejsbolowe i "Bonanza" były wyświetlane w kolorze. Z upływem czasu chłopaki stopiły się ze sobą nawzajem i zlały z tłem. Teraz nie ma już do nich dostępu.

Dusty to dwunastoletnia dziewczynka. Jest miła i serdeczna, często wychodzi z ukrycia, żeby zrobić zakupy spożywcze i ugotować coś. Dusty zajmuje się młodszymi, często czyta im bajki. Jest niezadowolona, że mieszka w ciele mężczyzny w średnim wieku. Dusty należy do grupy podstawowej.

Gail to nasz najnowszy nabytek, w pełni wykrystalizowany dopiero pod koniec okresu powstawania tej książki. Z początku była zamknięta w sobie, ale potem zbliżyła się do Dusty i większość czasu spędzają razem. Dusty nauczyła Gail piec chleb. Przypuszczalnie kiedyś się ze sobą zespolą. Gail także jest w grupie podstawowej.

Keith ma piętnaście lat. Jest cichy, nie narzuca się ze swoją obecnością i rzadko wychodzi z ukrycia.

Bart ma dwadzieścia osiem lat, jest łatwy w kontaktach i dowcipny. Początkowo jego rolą w systemie było zastraszanie wszystkich, żeby nie ujawnili swoich tajemnic. Teraz opiekuje się młodszymi i usiłuje stwarzać optymistyczną atmosferę. Razem z Perem przejmuje dowództwo w sytuacjach kryzysowych albo kiedy mój świat robi się zbyt mroczny. Żałuje, że nie jest bardziej wyrafinowany i pół żartem, pół serio nazywa mnie "jajogłowym", a czasem "wapniakiem".

Kyle wyłonił się niedługo po Barcie. Był w jego wieku, zaprzyjaźnił się z nim. Z upływem czasu coraz bardziej się do siebie zbliżali, aż w końcu doszło do fuzji.

Leif ma ponad trzydzieści lat, prze jak taran do obranego celu i jest niezwykle stanowczy. Uosabia działanie, skuteczność i sukces, będąc przy tym zupełnie wyprany z emocji i nie dbając o przyjemności. Leif zazwyczaj trzymał się tuż za mną, nie przejmował kontroli, ale nieubłaganie popychał mnie do działania. Teraz razem z Bartem i Perem pomaga mi funkcjonować, ale w ludzkim tempie, trochę weselej i spokojniej. Leif jest w grupie podstawowej.

Sky ma ponad trzydzieści lat. Pojawił się we wczesnej fazie, aby pomóc w uregulowaniu strumienia uczuć i wspomnień, bo i moim alter ego, i mnie groziło przeciążenie. W miarę jak członkowie systemu uczyli się współpracować i komunikować ze sobą, coraz rzadziej musieliśmy korzystać z usług Skya. Teraz już nigdy nie wychodzi z ukrycia.

Stroll ma około trzydziestu lat. Był giętkim jak wąż narzędziem seksualnym, istniejącym wyłącznie gwoli przyjemności kobiet, pojawiał się w chwilach, gdy jakaś moja rówieśniczka okazała mi choć trochę serdeczności. Chociaż nadal na to reaguje, jego rola uległa zmianie - obecnie Stroll wspiera na duchu młodszych alter ego. Wychodzi teraz z ukrycia tylko podczas terapii, a i wtedy nieczęsto.

Per to łagodna, uduchowiona istota. Jest poetą, artystą, łącznikiem z siłami równowagi i natury. Per to spokój i wytchnienie. Bierze nas czule w ramiona i zapewnia nam bezpieczeństwo. Per, członek grupy podstawowej, traktowany jest przez całą grupę jak ojciec.

 


PROLOG
Patrząc z okna pokoju na piętrze przez zasłonę mgły, widzę jakiś nieokreślony kształt pod latarnią. Mrużę oczy, kształt staje się wyraźniejszy i rozpoznaję sylwetkę człowieka. Podchodzę o krok, pochylam się do przodu, kładę dłonie na parapecie i przyciskam czoło do chłodnej szyby. "Kto to jest?"
Jest to szczupły brunet w podkoszulku i niebieskich dżinsach. Widzę, że coś robi, ale nie bardzo wiem co. Przecieram oczy i ponownie przyciskam twarz do szyby, żeby lepiej widzieć. Brunet pochyla się nad białą, wolno stojącą umywalką z lustrem z tyłu. Chyba trzyma w dłoni jakiś przedmiot - ostry. "Co on robi?"
Potem widzę, że prawe ramię ma zakrwawione. Krew ścieka z koniuszków palców do umywalki. Mężczyzna patrzy w lustro, a potem znowu na swoje ramię. Idę za jego spojrzeniem i widzę, że krew płynie z kilkunastocentymetrowego nacięcia na przedramieniu. Duże krople krwi skapują z końca krótkiego, stalowego ostrza noża. Brunet tnie jeszcze raz i świeża krew wypełnia ranę, ścieka po skórze i wpada do umywalki.
Nagle opanowuje mnie znajoma siła. Milcząca próżnia ciągnie moje lepkie "ja" przez okno i przez ulicę. Stoję teraz za mężczyzną z zakrwawionym ramieniem, patrzę, jak pochyla się nad umywalką. Dostrzega mnie w lustrze i ja, balon wypełniający się melasą, powoli rozdymam się i wypełniam jego ciało. Teraz jestem wewnątrz. Spuszczam wzrok na lewą dłoń, która trzyma zakrwawiony nóż, potem patrzę na rozprutą skórę tryskającą czerwienią. Oczy zaglądają do lustra i na wyspie mojej psychiki zdaję sobie sprawę, że moja twarz odwzajemnia spojrzenie, że to moja ręka trzyma nóż, że to moja krew skapuje do umywalki. O mój Boże! Światło potęguje się, kłuje mnie w oczy, moja twarz robi się gorąca i karmazynowa. Owad rzeczywistości wchodzi mi po karku do prawego ucha i przeciągle szepcze jedno słowo.
- Wiiitaaamyyy.
"O nie, tylko nie to. Kto mnie pociął? Kto? Kto to robi?"
- To Switch - mówi jakiś głos.
Patrzę w lustro w oczy, które nie należą do mnie. "Switch mnie pochlastał".
Widzę, jak moja lewa ręka kładzie nóż na skraju umywalki i mokra bańka smutku przepływa z tyłu mojej głowy do oczu, aby stać się łezką, która pęcznieje i w końcu spływa po lewym policzku. "Switch jest taki młody i taki pokancerowany".
Szarpie mną, gdy uzmysławiam sobie, że muszę posprzątać po tej jatce. Odkręcam zimną wodę i zaczynam usuwać krew. Zwitkami papieru toaletowego przemywam rozcięcie na prawym przedramieniu i szacuję uszkodzenia. Rana jest głęboka, sięga tkanki tłuszczowej i mięśnia, ale nie czuję bólu, tylko nieznaczne swędzenie. Nadal zmywam krew i kiedy już ledwo się sączy, ściągam do siebie brzegi rany, aby ocenić, czy powinienem pojechać na pogotowie, żeby założyli mi szwy, czy też wystarczy plaster. Puszczam skórę i rana otwiera się szeroko. "Cholera! Trzeba szyć".
Nie chcę iść na pogotowie. Znają mnie tam. Kręcę głową z niezadowoleniem. "Będzie wstyd". Muszę wymyślić jakąś bajeczkę. Może: "Zrywałem w kuchni linoleum i skaleczyłem się nożem". To wszystko bez sensu. Choćbym zaprezentował się bardzo przekonująco, i tak będą wiedzieli, że kłamię.
- Kurwa! - krzyczę i dźwięk mojego głosu zaskakuje mnie.
Nikt nie rani się przypadkowo ciągle w to samo miejsce. Nikt. Chryste, na moim prawym przedramieniu można by grać w kółko i krzyżyk. Wymienią spojrzenia z uniesionymi brwiami i rozważą, czy nie skierować mnie na obserwację, ale nie zrobią tego, bo genialnie udaję normalnego. Są lekarzami i pielęgniarkami pogotowia, nie psychiatrami. Nie znają się na osobowości mnogiej, a na chlastacza jestem zbyt opanowany. Nie pasuję do cech diagnostycznych. Zadbani mężczyźni w średnim wieku po prostu nie zjawiają się na podmiejskim pogotowiu z pokrajanym ramieniem, chyba że mieli jakiś wypadek. Puszczą mnie.
Zastanawiam się jednak, jak ukryję tę ranę przed Kyle'em. Wiem, że będę musiał zadzwonić do Rikki do pracy i powiedzieć jej, że znowu zostałem pocięty. Poprzednim razem weszła do domu tuż po fakcie, zanim zdążyłem zmyć całą krew. Mieliśmy iść na przyjęcie do sąsiadów. Roztrzęsiona wybuchła płaczem i warknęła: "Jedź na pogotowie!". Tym razem zadzwonię, żeby ją uprzedzić. Jestem jej to winien.
Bury smutek wzbiera mi w piersiach, gdy bandażuję ranę i płuczę umywalkę. W głowie słyszę zdezorientowane głosy. Wszyscy się zastanawiają, co jest grane. Po drodze na pogotowie myślę tylko o tym, żeby dobrze odegrać zaplanowaną scenę i nie zostać zdemaskowany. Później, wracając do domu, dopuszczam do siebie ten dziwny, lecz znajomy spokój, który mnie przenika, kiedy się potnę. Potem przyjdzie zmęczenie. Ale nie spadnie na mnie, tylko na Switcha.
- Jak przyjedziemy do domu, to wszyscy się położymy - mówię najbardziej stanowczym tonem, na jaki mnie stać.
Moje słowa brzmią dziwnie w pustym samochodzie. Gdy jestem z powrotem w domu, pozszywany i zabandażowany, spływa na mnie łagodna fala spokoju. Mimo to wiem - wiemy - że to nie był udany dzień.

 


TRZY LATA WCZEŚNIEJ

Część pierwsza
SMĘTNY HOTEL

Rozdział 1
Leżałem na białym dywanie w salonie i oglądałem autoportrety w pięknie wydanej książce zatytułowanej Rembrandt: The Human Form and Spirit (Rembrandt: ludzka forma i duch). Była to jedna z kilku wspaniałych książek o sztuce, które Rikki i ja daliśmy w prezencie mojemu tacie. Po jego śmierci w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat własność książek przeszła na nas i ucieszyłem się z tego, chociaż wolałbym, żeby nie wróciły do mnie tak szybko.
Oglądając autoportrety Rembrandta, zawsze czuję w środku rodzaj wyciszenia, prywatnego i jakby smutnego. Kojarzy mi się to z widokiem rzeki nocą i wiem, że zaglądam prosto w duszę człowieka. Patrząc na te obrazy, z jakiegoś powodu mam trochę większe poczucie bliskości z tatą, chociaż Rembrandt przypuszczalnie zna go lepiej, niż ja kiedykolwiek go znałem.
Było pod wieczór w środku października. Dni robiły się coraz krótsze i na zewnątrz z ust szła para. Liście na drzewach otaczających nasz mały dom z polnego kamienia, który stał na liczącym półtora hektara powierzchni wzgórzu, rudziały i wkrótce miały spaść, a to oznaczało dla nas utratę tego poczucia, które nas tutaj przyciągnęło: że jesteśmy otuleni bezpiecznym kokonem. Niedługo przez szkieletowate drzewa będziemy mogli zobaczyć dom najbliższego sąsiada w dole za drogą, jakieś dwieście metrów od nas. Jesień w Nowej Anglii.
Rikki stała koło białego laminowanego blatu w naszej małej, jasnej kuchni połączonej z salonem. Na blacie leżały wszystkie składniki i utensylia potrzebne do upieczenia domowej pizzy, mojego ulubionego dania obok domowych ravioli z pesto. Ciasto wyrosło i zostało wyłożone na perforowaną blachę do pizzy, na kuchence perkotał smaczny sos, a duży kawałek mozzarelli leżał obok tarki ze stali nierdzewnej z żółtym uchwytem. Czarne oliwki, pieczarki i błyszcząca czerwona papryka w kształcie dzwonu były już pokrojone, a teraz Rikki szatkowała cebulę dwudziestocentymetrowym nożem Henckelsa na zmaltretowanej okrągłej desce do krajania, którą dostaliśmy w prezencie ślubnym dwanaście lat wcześniej.
Nowe zamszowe mokasyny od L.L. Beana, które Rikki właśnie dała mi w prezencie na trzydzieste siódme urodziny - a właściwie nam, bo Rikki przyszła na świat w tym samym dniu co ja - stały na podłodze obok mnie, a pięcioletni Kyle leżał obok na brzuchu, w niebiesko-czerwonej pidżamie ze Spidermanem. Zrobił z moich mokasynów twierdzę dla swoich żołnierzyków i rozgorzała bitwa. Kyle ilustrował przebieg walk znakomitymi dialogami i efektami dźwiękowymi, które w pewnym momencie zrobiły się zbyt soczyste i Kyle napluł mi do ucha.
- Jezu, Kylie! - powiedziałem, skrzywiłem się z obrzydzeniem i ramieniem starłem z ucha plwocinę.
- Przepraszam, tato.
Spojrzeliśmy na siebie i wybuchliśmy śmiechem. Odłożyłem Rembrandta, przetoczyłem się w lewo i podparłem łokciem.
- Drobiazg. Kiedy byłeś malutki, miałeś może trzy miesiące, leżałem na plecach na podłodze, podnosiłem cię do góry i robiłem "Supermana"…
Rikki wycelowała we mnie nożem i skinęła głową, nie odrywając wzroku od deski do krajania.
- Aha, pamiętam - powiedziała z szerokim uśmiechem.
- No więc leżę na plecach, śpiewam "Superman", kołyszę cię, wołam "wziuuut" i nagle… trzymaj się mocno: narzygałeś mi do ucha!
Kyle parsknął śmiechem tak energicznie, że smark wypadł mu z nosa i zawisł na wardze.
- Szybko! - krzyknąłem. - Idź do mamy!
Zerwał się i potuptał do kuchni, dalej się śmiejąc i próbując wessać smarki z powrotem do nosa. Rikki odłożyła nóż, urwała kawałek papierowego ręczniczka, przyłożyła mu do twarzy i wysiąkał się.
- Prosto do ucha - rechoczę. - Gorące rzygi niemowlęcia prosto do ucha.
Rikki wyrzuciła ręczniczek do kosza na śmieci, umyła ręce, po czym zabrała się do krojenia następnej cebuli.
- Ubawi cię to, Kyle - powiedziała pochylona nad blatem. - Powiedz mu, tato.
Skinąłem głową, wiedząc od razu, co ma na myśli. Dzięki wspólnemu rodzicielstwu, dwunastu latom małżeństwa i tysiącom wspólnych doświadczeń rozumiemy się bez słów.
- Spodoba ci się to, Mały Człowieku - mówię ze śmiechem.
- Co, tatusiu? - spytał Kyle, który powrócił do mokasynowej wojny. - Co mi się spodoba?
- Byłeś jeszcze mniejszy niż wtedy, jak nahaftowałeś mi do ucha…
- Nahaftowałeś - zachichotał. - Zabawny jesteś, tatusiu.
- Ej! - marszczę brwi i palę wyimaginowane cygaro ŕ la Groucho Marx. - Jeszcze raz nazwiesz mnie zabawnym, to pożałujesz!
Rikki też zaczęła chichotać. Urywam i patrzę, jak się trzęsie i kroi warzywa. Uwielbiałem patrzeć, jak się śmieje. Uwielbiałem słuchać tego dźwięku. Taki swobodny śmiech. Taka dobra kobieta - dobra przyjaciółka. I niesamowicie seksowna. Nie mogłem się na nią napatrzeć. Trzydzieści siedem lat. Metr siedemdziesiąt wzrostu, szczupła. Długie, zgrabne nogi. Proste miodowe włosy tuż za ramiona i duże ciemnoniebieskie oczy. Wszyscy zakochiwali się w tych oczach.
Kyle szturchnął mnie palcem i powiedział:
- No mów, tato.
Wyrwałem się z rozmarzenia.
- Na czym stanąłem? A, tak. Miałeś wszystkiego może cztery tygodnie… - Spojrzałem pytająco na Rikki.
- Cztery tygodnie co do dnia - potwierdziła.
- Nagrywaliśmy coś na tej starej, zdezelowanej kamerze… Pamiętasz tę kamerę? - Znowu skinęła głową. - Wszystko wychodziło na niej zielone. Mama miała kamerę, my siedzieliśmy w salonie naszego domu w Nashville. Ty siedziałeś mi na kolanach, goły, a może w koszulce, nie pamiętam.
- W koszulce - wspomogła mnie Rikki.
- Czemu nie miał założonej pieluchy?
- Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Może wietrzyliśmy mu pupę?
- W każdym razie siedziałeś mi na kolanach, a mama nas nagrywała. I nagle "pffrrr", narobiłeś mi na nogę!
Rikki znowu nie wytrzymała, a Kyle padł na ziemię z histerycznym śmiechem, chwyciwszy się za brzuch.
- Uwiecznione na taśmie filmowej - mówię, kręcąc głową. - Po raz pierwszy moje dziecko na mnie narobiło.
- Nie ostatni - powiedziała Rikki, która wciąż się śmiała. Oczy zaszły jej łzami, ale cebulowymi. - To była niezwykła chwila - stwierdziła, wycierając oczy rękawem fartucha z cyranki.
Kyle posadził mi na głowie żołnierzyka, wystawił język, powiedział "pffrr" i znowu dostał spazmów.
- Tato, pobawmy się w pupę w kosmosie.
Zabawa w pupę w kosmosie polegała na tym, że ja kładłem się na plecach z podciągniętymi nogami, Kyle siadał mi okrakiem na brzuchu, ja łapałem go za pośladki i unosiłem do góry. Potem swoim piskliwym głosikiem oznajmiał (to był mój ulubiony fragment zabawy): "Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta, znowu przyszła pora na… pupę w kosmosie!". Zaraz po tych słowach zaczynałem nim trząść, unosiłem go jeszcze wyżej i wydawałem z siebie dźwięki imitujące start rakiety. Kiedy ramiona miałem już wyprostowane, krzyczałem: "Włącz dopalanie!". Wciskał wyimaginowany guzik na lewym kolanie, a ja robiłem jeszcze większy hałas, trząsłem nim jeszcze bardziej i unosiłem jeszcze wyżej. Po chwili kiwał się i zbaczał z kursu, a ja kaszlałem i prychałem jak silnik starego rzęcha. "O nie, spadamy! - wrzeszczałem, rzucając nim na wszystkie strony. - Patrz w dół!" Śmiał się jak nie wiem i kurczowo trzymał moich nadgarstków, a potem delikatnie kładłem go na podłodze i obaj zwijaliśmy się ze śmiechu. Po chwili wstawał i mówił: "Jeszcze raz, tato".
Nie bawiliśmy się w pupę w kosmosie od dawna - w każdym razie takie miałem odczucie. Nie udźwignąłbym dwudziestokilogramowego kloca, który się z niego zrobił - i serce mi pękało.
Powiedziałem Kyle'owi, żeby się na mnie nie gniewał, ale nie czuję się na siłach. Wzruszył ramionami i wrócił do zabawy. A ja do Rembrandta. Po niedługim czasie Rikki kazała nam szykować się do jedzenia.
Po kolacji musiałem się położyć. Jak zwykle nie czułem się dobrze. Miałem zapalenie zatok, którego objawy wyraźnie się nasilały po jedzeniu. Nie posprzątawszy po sobie ze stołu, podszedłem do kanapy w salonie i padłem na nią jak długi.
Rikki zaprowadziła Kyle'a do łazienki na górze, a ja leżałem wpatrzony w sufit, wykończony i wkurzony. Zauważyłem pajęczynę w rogu jednej z wbudowanych dębowych regałów na książki. Tkwiły w niej chrupkie zwłoki muchy, z której zostały już wyssane wszystkie soki. "Umieram". Otrząsnąłem się. "Chcę być przy tej kąpieli".
- Zaczekajcie na mnie! Idę z wami.
Stęknąłem, zwlekając się z sofy.
Rikki spojrzała na mnie ze szczytu schodów.
- Jesteś pewien?
- Aha.
Wstałem z jękiem. Nie chcąc tracić zbyt wiele energii na schylanie się, wyciągnąłem rękę po mokasyny, ale ich nie dosięgłem. Wziąłem głęboki wdech i ponowiłem próbę, tym razem ze skutkiem. Wytrząsnąłem z pantofli żołnierzyki, upuściłem pantofle na podłogę i wsunąłem w nie stopy. Potem podszedłem do schodów w kształcie litery L, chwyciłem się żelaznej poręczy i podciągnąłem do góry po dębowych stopniach.
Rikki i Kyle byli już w łazience i do wanny lała się woda. Rikki ścisnęła mnie delikatnie za ramię i spojrzała na mnie zatroskanym wzrokiem. Pocałowałem ją w policzek i zwróciłem się do Kyle'a.
- Mam pomysł.
- Jaki? - spytał.
- Chciałbyś się wykąpać w piance do golenia?
Wziąłem do ręki puszkę i wstrząsnąłem nią. Kyle zacisnął piąstki i wyrzucił ramiona do góry.
- Chcesz powiedzieć, że mogę sobie nastrzelać do wody?
- Jasne!
Kątem oka zerknąłem na Rikki. Uniosła do mnie brwi.
- Tylko żeby piana nie wyskoczyła z wanny, dobrze, kochanie? - powiedziała do Kyle'a.
- Nie martw się, nie wyskoczy.
Rikki sprawdziła temperaturę wody i zakręciła kurek.
- Rozbieraj się i wskakuj, Spidermanie. Przyniosę ci twoich kolegów.
Obiema rękami napryskał piany do wbudowanej wyflizowanej mydelniczki.
- Super! - powiedział.
Uśmiechnąłem się, podzielając pogląd, że to istotnie super dla paroletniego szkraba dostać do ręki puszkę pianki do golenia. Oparłem się o zbiornik spłuczki i patrzyłem na niego.
Rikki po chwili wróciła z przezroczystą miedniczką pełną rozmaitych wojowników. Kyle wybrał kilku lewą ręką, w prawej trzymając piankę do golenia, nie miał bowiem ochoty rozstawać się ze swoją nową ulubioną bronią. Podniósł do góry Shreddera, który z ząbkowanymi nożami na hełmie wyglądał jak gladiator, i zalał go taką ilością piany, że starczyłoby tego na dwadzieścia goleń. Zachichotał jak diabełek.
Rikki stanęła obok mnie i delikatnie masowała mi plecy prawą ręką. Łazienkę wypełnił ten syntetyczny limonkowy zapach pianki do golenia, który bardzo ponoć działa na kobiety.
Wieczór ustąpił miejsca nocy i świerszcze w naszym lesie zabrały się do roboty pod osłoną ciemności. Zgadywałem, że gdzieś w pobliżu ktoś dorzucił do ogniska kolejne polano. Przeniosłem wzrok z Kyle'a na duże lustro, które wisiało na przeciwległej ścianie, i patrzyłem na profil stojącej obok mnie Rikki. Była taka miękka i promienna.
Potem zobaczyłem własne odbicie. Ostre żółte światło zdecydowanie mi nie służyło. "Za dwa dni on znowu mnie potnie. Nie mam żadnych szans. Jestem trupem".
Godzinę później Spiderman spał smacznie w swoim łóżku. Pianka do golenia została spłukana ze ścian i podłogi łazienki. Rikki posprzątała ze stołu i umyła naczynia, zamknęła dom na dziesięć spustów, zmniejszyła ogrzewanie i położyła się do łóżka obok mnie.
Miała na sobie tylko za duży podkoszulek z jedwabnym parawanem okładki płyty Let It Be Beatlesów na przedzie. Na prawej piersi miała zdjęcie Paula, a na lewej Johna. George i Ringo znaleźli się pod spodem. John i Paul mieli fart. Rikki i ja leżeliśmy twarzami do siebie, trzymając się za ręce. Skórę miała ciepłą i kobiecą, pachniała jak miska świeżych owoców z mydełek Caswell-Massey, które kupiłem jej na nasze wspólne urodziny.
Wciągnąłem głęboko powietrze przez nos.
- Mmm, truskawka?
- Granat.
Przez kilka chwil leżeliśmy w milczeniu, patrząc sobie w oczy. Rikki odezwała się pierwsza.
- Wiem, że boisz się operacji. - Ścisnęła mnie za rękę. - Wszystko będzie dobrze, Cam. Przebrniemy przez to i poczujesz się lepiej.
Mówiła o nacięciu zatoki szczękowo-sitowej - mojej czwartej operacji zatok, trzeciej w ciągu czterech lat - która czekała mnie za dwa dni. Spojrzałem jej głęboko w oczy, ale nic nie powiedziałem.
- Od tak dawna chorujesz. Musi ci się wreszcie poprawić. - Przebiegła mi dłonią po włosach i pocałowała mnie. - Wszystko będzie dobrze. Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć.
- Te operacje szybko przestają skutkować. Nie wiem dlaczego. Wygląda na to, że jestem przeżarty chorobą do szpiku kości i nie da się tego zwalczyć. Mercer mi nie pomoże. Nie wytnie tego ze mnie. To sięga głębiej. Coś jest nie tak. Zawsze było nie tak. - Znowu przez jakąś chwilę spoglądaliśmy sobie w oczy bez słowa. - Jesteś dobrą przyjaciółką i genialną matką. - Rikki mocniej ścisnęła mnie za rękę; po jej policzku popłynęła łza i spadła na jasnoniebieską poszewkę poduszki. - Miałaś pecha, że wyszłaś za takiego wraka. - Rozkleiłem się i też zacząłem płakać. - Przepraszam cię, Rik.
Rikki przyciągnęła mnie do siebie i położyłem głowę na jej ramieniu. Głaskała mnie po włosach i razem płakaliśmy.
- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz - szepnęła.
Po cichu sądziłem jednak, że nie będzie.

 


Rozdział 2
Zaparkowałem mojego srebrzystoniebieskiego mercedesa 450 SLC na parkingu przed swoim biurem i z wielkim wysiłkiem wysiadłem. Mój brat Tom i ja byliśmy właścicielami firmy, która sprzedawała materiały reklamowe robione na zamówienie. Na tym ogromnym rynku panowała bardzo ostra konkurencja.
Negocjowałem kontrakt z Anson Laboratories, klientem, który wypuszczał na rynek nowy produkt farmaceutyczny. Opracowałem dla nich artykuł promocyjny - futurystyczną plastikową łyżeczkę dozującą, którą ich akwizytorzy mieli rozdawać lekarzom, pielęgniarkom i aptekarzom. Anson miał około trzech tysięcy akwizytorów i rozważał zakup ponad miliona łyżeczek. Gdyby udało się dobić targu, zarobilibyśmy ze dwieście tysięcy dolarów na czysto.
Przed pójściem na operację, która miała się odbyć następnego dnia, musiałem zamknąć kilka spraw związanych z kontraktem. Wymagało to jakiejś godziny skupienia, ale w tych dniach najprostsze rzeczy przychodziły mi z najwyższym trudem.
Zostawiłem za sobą jasne poranne słońce i wszedłem przez szklane drzwi do budynku biura. Zewsząd opadł mnie gwar zabieganych ludzi i spłynęło na mnie fluorescencyjne światło. Recepcjonistka i kobieta z działu obsługi klienta pracowali na komputerach, a Diana, moja asystentka, miała przyciśniętą do ucha słuchawkę telefonu i pochylała się nad faksem, trzymając oburącz wstęgę, którą wypluwała maszyna.
Diana była ładną kobietą pod trzydziestkę, z piegowatym nosem i prostymi kasztanowymi włosami obciętymi na pazia. Nałogowo biegała, a jej uroda i figura osy przyciągała spojrzenia wielu mężczyzn, którzy często gwizdali na jej widok. Odwróciła się ku mnie, uniosła brwi, uśmiechnęła się pogodnie, skinęła głową i wskazała na faks. Obdarzyłem ją mizernym uśmiechem, wystękałem ogólne "dzień dobry" i poszedłem prosto do swojego pokoju.
Zamknąłem drzwi, zdjąłem marynarkę i rzuciłem ją na kanapę wybitą rdzawoczerwoną skórą, o mało nie zrzucając przy tym markowego flakonu, który stał na stoliku do kawy. Wypuściłem powietrze i ciężko usiadłem na skórzanym fotelu z wysokim oparciem. Z drugiego pomieszczenia dobiegł mnie wyraźny głos Diany, która mówiła do telefonu:
- Właśnie odbieram, Harry. Cam dopiero co przyszedł. Zaraz mu zaniosę. Zaczeka pan czy mamy oddzwonić? Dobrze, na razie.
Z interkomu rozległ się głos Diany.
- Przyszedł faks od Harry'ego. Teraz Harry musiał odebrać telefon. Powiedziałam mu, że oddzwonisz.
Cztery sekundy później energicznym krokiem weszła do mojego biura, zamknęła za sobą drzwi, dała mi faks i usiadła na jednym z dwóch foteli dla klientów, z notatnikiem i piórem w gotowości.
Faks był kopią schematu łyżeczki dozującej narysowanego przez naszego grafika. Dwa ujęcia: od góry i z boku. U dołu strony był kosztorys dla łyżeczki sklejonej z dwóch części i nadruku w trzech kolorach, z cenami dla różnych ilości.
Nacisnąłem guzik interkomu Toma.
- Dzień dobry.
- To znowu ty.
- Mówię to samo, kiedy patrzę do lustra. Przyszedł faks od Hairballa. Jest u mnie Diana.
- Już idę.
Tom był ode mnie starszy, ale nie tylko to nas różniło - byliśmy odmienni niemal pod każdym względem. On był wysoki i rozrośnięty, jak mój ojciec, a ja byłem przeciętnego wzrostu i chudy. On miał niesamowitą pamięć, ja musiałem wszystko zapisywać. On potrafił czekać do ostatniej chwili, wierząc, że wszystko się jakoś ułoży, ja wolałem być przygotowany na każdą okoliczność i nikomu nie ufałem. Oprócz Rikki.
Po paru chwilach Tom wszedł i usiadł na drugim fotelu. Podałem mu faks.
- Powinieneś leżeć w łóżku - powiedział, nie podnosząc wzroku.
- Wychodzę, jak tylko wszystko zostanie dograne. - Wyjąłem ze środkowej szuflady kalkulator i wstukałem kilka liczb. - Mm, wygląda smakowicie.
Tom obnażył zęby w uśmiechu i skinął głową, nie odrywając wzroku od faksu.
- Przepysznie - powiedział.
Odłożyłem kalkulator i usiadłem maksymalnie wyprostowany. Diana chwyciła za pióro. Wziąłem głęboki wdech.
- Będzie potrzebna próbka przedprodukcyjna, za którą Anson nie zapłaci. Chcę, żeby Harry podzielił się z nami kosztami formy. Jego to przypuszczalnie wyniesie tylko dwa kawałki. Próbka powinna być gotowa w ciągu tygodnia.
- Każ mu przysłać je do mnie z dopiskiem "pilne", Diana - powiedział Tom. - Muszą być idealne.
- Handwerker będzie wszystkim wmawiał, że to był jego pomysł - stwierdziłem. - Sprawdzę jeszcze raz wszystkie liczby i zadzwonię do Handwerkera, a potem wy prześlecie mu faksem pełny kosztorys. To jest złoty interes, nieźle się obłowimy. Kiedy będzie po wszystkim, Dżyngis-chan będzie chciał wstąpić do naszego fanklubu.
Diana skończyła notować i podniosła wzrok.
- To wszystko - powiedziałem i usiadłem wygodniej. - Dzięki.
- Zanotowałam.
Diana wstała, wyszła z mojego biura i zamknęła za sobą drzwi.
- Sprytnie kombinujesz, zbóju - zaśmiał się Tom, kręcąc głową. - Dżyngis-chan… - Zatrzymał się w drzwiach i odwrócił do mnie. - Idź do domu.
- Za dziesięć minut - obiecałem, ścierając pot z czoła rękawem koszuli.
Podliczyłem ostateczną kwotę i zadzwoniłem do Handwerkera. Sprawiał wrażenie zadowolonego z ceny, chociaż wiedziałem, że będzie próbował ją obniżyć. Przypomniałem mu, że projekt jest moją własnością intelektualną, a on zapewnił mnie, że będzie się tego trzymał. Rozłączyliśmy się i kazałem Dianie przesłać mu faksem kosztorys. Moja rola była skończona. Mogłem iść do domu i paść na łóżko.
Po drodze do wyjścia wstąpiłem jeszcze do łazienki, żeby opryskać sobie twarz zimną wodą. Pochyliłem się nad umywalką, podparłem lewą ręką, a prawą chlapałem wodę na twarz. Z zamkniętymi oczami wymacałem papierowe ręczniczki, wytarłem się i wyrzuciłem zużyte ręczniczki do kubła na śmieci. Odszukałem okulary w drucianych oprawkach, które położyłem wcześniej na skraju umywalki, i nasunąłem na nos. Otworzyłem oczy i sprawdziłem swoje odbicie w lustrze. W tym momencie stało się coś dziwnego.
Nagle jakby przeskoczył przeze mnie prąd elektryczny i cały zadygotałem. Potem zacząłem mamrotać, jakbym próbował coś powiedzieć, ale nie miał kontroli nad mięśniami twarzy.
Przerażony spojrzałem znowu w lustro i zobaczyłem swoje odbicie rozczłonkowane, bezmyślne, bełkoczące. Usiłowałem rozszyfrować słowa, ale były nieczytelne. "Co się ze mną dzieje?!" Potem nastąpiło kolejne porażenie prądem i bełkot ustał. Osunąłem się na podłogę z łomoczącym sercem. Czułem na skórze dłoni chłód kafelków.
Po paru chwilach dźwignąłem się na nogi, ucieszony, że nikt nie wszedł do łazienki. "Jesteś ciężko chorym człowiekiem. Idź do domu".
Poczłapałem do biura, włożyłem marynarkę i wyszedłem, nie pożegnawszy się z nikim. Jakimś cudem nie spowodowałem wypadku po drodze do domu, zawlokłem się na piętro i leżałem bez przytomności do kolacji. Nie opowiedziałem Rikki o tym, co się stało.


Następnego dnia o dziewiątej rano poszedłem pod nóż. Rikki była przy mnie cały dzień i noc, trzymała mnie za rękę i karmiła mnie kawałkami lodu, niosąc ulgę mojemu rozpalonemu gardłu. Leżałem na łóżku szpitalnym z watą w nosie i pozszywanymi dziąsłami, czując się tak, jakby po mojej twarzy przejechał kombajn.
Doktor Mercer powiedział, że operacja zakończyła się powodzeniem, ale kilka dni po powrocie do domu dostałem ostrego zapalenia prawej zatoki szczękowej. Ciśnienie spowodowane zapaleniem doprowadziło do pęknięcia szwów nad prawymi górnymi zębami i zostałem z ziejącą dziurą.
Mój system odpornościowy był tak osłabiony na skutek wieloletniego zażywania antybiotyków, choroby i samej operacji, że walka z infekcją była jak próba zasłonięcia się parasolem przed huraganem. Chociaż od długiego czasu szedłem kamienistą ścieżką przewlekłej choroby, jeszcze nigdy nie kopnąłem kamienia do otchłani śmierci. Teraz czułem, że zsuwam się w przepaść, wczepiam się desperacko w luźne podłoże, szukam oparcia dla stopy, podczas gdy z ognistych ust przyzywającej mnie do siebie kostuchy bucha gęsty czarny dym.
Około tygodnia po powrocie do domu jak zwykle leżałem na wznak pod kołdrą, a zimna mgiełka, która dobywała się z buczącego nawilżacza, opływała moją twarz, żeby ułatwić mi oddychanie. Nie mogłem oddychać przez nos, a gardło miałem takie, jakby ktoś je wyszorował druciakiem. Kaseta wideo z powtórkami "MASH" nieustannie grała w tle, a ja gapiłem się w biały sufit. Moja głowa była jak granat bez zawleczki.
Zadzwonił telefon. Kyle był w szkole, a Rikki pojechała na zakupy. Byłem sam ze swoim cierpieniem i ekipą z "MASH". Palcem prawej ręki wcisnąłem "mute" na pilocie telewizora, a prawą podniosłem słuchawkę.
- Halo? - wysapałem.
- Cześć, stary, jak się czujesz? - spytał Tom wesołkowatym tonem człowieka, który wie, że rozmówca cierpi, i nie bardzo umie znaleźć właściwe słowa.
- Świetnie - zachrypiałem.
Wyszło z tego coś zbliżonego do "szpetnie". Miałem wrażenie, że założono mi na twarz piętnastokilogramową maskę najeżoną igłami.
- Przyszły wzory - powiedział Tom - i Handwerker jest nimi zachwycony. Dzisiaj zamykamy transakcję, ale uważam, że to ty powinieneś zrobić. Miałeś rację co do Handjoba. Ciężko go rozszyfrować. - Tom urwał na chwilę. - Przepraszam, że ci zawracam tym głowę, Cam, ale to twój kontrakt.
Westchnąłem głęboko, dalej wpatrzony w sufit. "Jejku, bracie".
- Słyszałeś mnie?
- Uhu - wymamrotałem.
- Czujesz się na siłach?
- Tak - skłamałem. - Zaczekaj.
Odłożyłem słuchawkę na bok i zgasiłem nawilżacz. Teraz zaczęły się schody. Jak sędziwy, zardzewiały dźwig, powoli podniosłem się do pozycji siedzącej i zestawiłem stopy na dywanik. Byłem rozpalony i kręciło mi się w głowie. Mój wzrok padł na otwartą szafę ubraniową Rikki i przez moment zastanawiałem się, co ona ma na sobie. Powoli i z bólem przekręciłem głowę w stronę telefonu i ponownie wziąłem do ręki słuchawkę. Była ciężka. Starając się mówić wyraźnie, co przychodziło mi z najwyższym trudem, spytałem:
- Na czym stanęliśmy?
Do zamknięcia transakcji brakowało jednej rozmowy telefonicznej. Właśnie w tej fazie wiele transakcji się wali.
- Dobrze - wystękałem. - Każ Dianie zadzwonić do Handwerkera i przekierować do mnie. Nie sądzę, żebym zapamiętał numer, a nie widzę nic do pisania.
Tom powiedział, że zaraz to zrobi, i rozłączył się. Odłożyłem słuchawkę i zobaczyłem, że koło aparatu leży blok kartek w żółtą linię i ołówek. "Skoncentruj się".
Telefon zadzwonił ponownie niecałą minutę później. Była to Diana. Zapowiedziała, że przekieruje rozmowę. Wystękałem jakieś "Mhm" i nagle nastąpiła bardzo dziwna zmiana. Moje ciało zatrzęsło się, jakby ciarki mnie przeszły, i w głowie natychmiast mi pojaśniało. Jakbym ja wciąż leżał w łóżku przygnieciony chorobą, a ktoś inny siedział ze słuchawką w ręku przytomny i skoncentrowany - jakbym nie był sam. Chwilę później usłyszałem w słuchawce wytworny głos Handwerkera.
- Louis Handwerker.
- Dennis dobry, Louis, tu Cameron West. Przepraszam, że tak dziwnie mówię. Usta jeszcze mi się nie całkiem zagoiły.
Zażartował, że to nie jest dobry pomysł iść na operację za każdym razem, gdy chcę sobie zrobić urlop. Udałem, że mnie to rozbawiło, i przeszedłem do interesów.
Dogadanie szczegółów zajęło mi może trzy minuty. Chciałem mu wcisnąć więcej łyżeczek dozujących, niż potrzebował. Stawiał opór, więc mu obiecałem, że zabiorę go później do Rosie's Kitchen na tamale i postawię mu Baby Ruth, co tak naprawdę znaczyło, że kupię mu i dostarczę do domu super-hiper bieżnię ruchomą, bo zasugerował między wierszami, że chciałby mieć coś takiego. W końcu stanęło na milionie dwustu tysiącach łyżeczek. Podał mi numer zlecenia zakupu i poprosił, żebym mu przefaksował umowę. Powiedział, żebym uważał na siebie, i pożegnaliśmy się. Sprawa załatwiona.
Zadzwoniłem do biura i przekazałem Tomowi, co uzgodniliśmy. Był zachwycony i powiedział, że zajmie się resztą. Nazwał Handwerkera "kanciarzem", powiedział mi, żebym się nie przemęczał, i zakończyliśmy rozmowę.
A potem moc, która na mnie spłynęła, równie szybko znikła. Pociłem się i dygotałem. Włączyłem nawilżacz i chłonąłem zimną mgiełkę. Położyłem się ze stęknięciem i podciągnąłem kołdrę pod brodę. Twarz mi pulsowała, a w głowie coś mi jarzyło i migotało jak kogut karetki pogotowia. Wcisnąłem "mute" i spojrzałem na ekran telewizora. Pułkownik Henry Blake z "MASH" krzyczał z zachwytu, bo właśnie się dowiedział, że odpływa z Korei - wraca do domu. Znałem ten odcinek i wiedziałem, że samolot lecący do Stanów z Henrym na pokładzie zostanie zestrzelony. Za tydzień pułkownik miał już nie żyć. Zastanawiałem się, czy mnie czekał ten sam los.