Anemony

  • szt.
  • Cena katalogowa: 29,90 zł
  • Rabat: -14,95 zł (50 %)
  • 14,95 zł

Uwaga! Książka przeceniona ze względu na lekkie rysy na okładce.

 

W ciągu jednej doby przeżyć całe swoje życie.
Odurzyć umysł wspomnieniami i stwierdzić, że jedynie dla miłości, przez miłość i w niej żyć warto.
Bohaterka Anemonów, Natasza, jest czterdziestoletnią kobietą, której życie to oślepiający kolaż miłości, nienawiści, smutku, wybaczenia i wreszcie ukojenia. Pełna inwencji, utalentowana, nieprzeciętnie obdarowana przez los urodą i emanująca wdziękiem, traci po kolei wszystko. Taniec, teatr, malarstwo, rodzinę, dom, zdrowie. Dlaczego wygrywają kobiety nikłe, szare, pozostające głęboko w jej cieniu a mężczyźni, kochający ją obsesyjnie, uciekają z jej życia. Czy powrót do rodzinnego domu pozwoli jej zebrać siły, by zmierzyć się z przeznaczeniem?
Czytając Anemony wierzysz w tę historię, bo życie niestety często rozczarowuje. Dlatego tak bardzo chcesz by Nataszy się udało. Właśnie jej. By zrozumiała, że nie na darmo ta cała walka, bo choć miłość nie zawsze przychodzi to czasami wystarcza - jak powiedziała Emily Dickinson: "sam mozół jej szukania".

"Żywy puls narracji, dramatyzm fabuły, bezsprzeczny autentyzm postaci i ich losów, stylistyczna dojrzałość Autorki - wszystko to sprawiło, że z przyjemnością i zainteresowaniem odnalazłem to wszystko w prozie Elżbiety Wojnarowskiej".
Ireneusz Kania, krytyk literacki

"Powieść Elżbiety Wojnarowskiej jest napisana z pasją. Ma kilka poziomów wtajemniczenia. Świetnie się ja czyta. Nad całością tekstu unoszą się ontologiczne pytania: "Czy można uciec od przeznaczenia". "Czy człowiek może przełamać swój los".
Ireneusz Engler, reżyser filmowy

"Ta książka tak emocjonalnie przeżyta, napisana pięknym językiem, może zafrapować czytelnika dziwnością opowieści i filmowym wręcz rytmem zmieniających się obrazów".
Józef Baran, pisarz

Rok wydania: 2004
Stron: 328
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 16

Fragment tekstu:

I

Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, miała zaledwie osiemnaście lat. Pracowałem w teatrze jako muzyk. Ona była kelnerką w jakimś barze. Uciekła z domu. Tak mi powiedziano. Nie wnikałem, czemu nikogo to nie zainteresowało. Usiłowała zostać tancerką. I starała się to zrealizować. Ja miałem jej w tym dopomóc. Tak to sobie wymyśliła.
- Teodor… Teodor… - powtarzała w dziwnym skupieniu, kiedy przedstawiono nas sobie.
Jakby nie mogła zapamiętać mojego imienia.
- Natasza - podała mi w końcu rękę.
To mnie drażniło i intrygowało jednocześnie. Takie niepokojąco ambiwalentne uczucia w stosunku do niej miały mi towarzyszyć już zawsze. Przez całe nasze wspólne wędrowanie. Dokąd… i po co… zupełnie tego nie wiedziałem. Nie chciałem się zastanawiać. Nad niczym. To był mój wielki błąd.
W ten sposób zostałem jej akompaniatorem. Byłem starszy od niej zaledwie parę lat, ale nieprzyjemne wrażenie, że jestem dla niej za stary, okazało się zaskakująco prawdziwe i trafne. Cały byłem stary i zmęczony. Myśleniem, czuciem, reagowaniem. Zmuszaniem się do emocji. Przy niej, właściwie nademocjonalnej, czułem się pusty w środku. Wyprany. Może od zawsze byłem taki, tylko dopiero wtedy uświadomiłem to sobie. To wprawiało mnie w złość. I w zakłopotanie. Wpędziło w nagłe, nieprzewidziane kompleksy. Choć nie był to powód naszego rozstania. W każdym razie nie jedyny. Przez cały czas zastanawiam się teraz, dlaczego do tego doszło. Czy tylko tak mogła się skończyć nasza historia. Moja i Nataszy. Z pewnością jednak - nie była to historia miłosna.
Po tym pierwszym przedstawieniu nas sobie, spotkałem się z Nataszą parę razy. Nie wiem dlaczego. Miała w sobie coś, co przyciągało mnie do niej. Samotność. Większą niż moja. Cały czas nosiła ją w sobie. Miała to wypisane na twarzy. Nie była ładna tą tuzinkową, łatwą do określenia urodą. Niezwykłe były - jej włosy i sposób poruszania się. Które przykuwały uwagę natychmiast, gdy tylko i gdziekolwiek się pojawiła. I nawet nie włosy - o szczególnym kolorze i połysku - nie do określenia, i nie do podrobienia… Ale - płynność jej ciała…
Niektórzy uważali ją za piękność. Inni przeciwnie. Jak ja. Jej trudna do sprecyzowania w jakichkolwiek kategoriach uroda właściwie odpychała mnie. Skłaniała raczej do uznania ją za, co najwyżej, inną niż wszystkie dziewczyny, jakie spotyka się na ulicy czy okładkach. Gdyż niewątpliwie trudno było przejść obok niej obojętnie. Bo ona szła… tańcząc. Miała wrodzony dar lekkiego kroku. To rzucało się w oczy. Z nas dwojga, na nią pierwszą zwracano uwagę. Przyznam, że byłem o to zazdrosny. Jednak tę zazdrość od samego początku ukryłem w sobie bardzo głęboko. Może spotykałem się z Nataszą, żeby ją upokorzyć? Pokazać, że wcale nie jest taka fantastyczna, jak niektórzy uważają? To bardzo prawdopodobna hipoteza. Z pewnością jednak była to tylko część prawdy.
Żegnała się ze mną zawsze, jakby to było nasze ostatnie spotkanie. Przyznam, że podtrzymywałem w niej bezlitosne przekonanie o takiej możliwości. Często przyłapywałem się na tym, że to delikatnie zarysowane okrucieństwo w stosunku do jej osoby bawiło mnie. Czym dla Nataszy była ta nieustająca niepewność, nie interesowało mnie zupełnie. Jednocześnie ta subtelna gra wywoływała we mnie nieznane dotąd pokłady czułości. Nie, z pewnością nie zamierzałem jej skrzywdzić. Przeciwnie. Stopniowo przełamywała mój opór swoją łagodnością. Oswajała mnie i mój lęk przed nią. Tą swoją nieprawdopodobną samotnością, której przyczyn nie usiłowałem dociekać. Tak jak ja sam nie życzyłem sobie, żeby ona wypytywała mnie o cokolwiek.
Odchodziła zawsze z wysiłkiem. Jakby każdy krok sprawiał jej przykrość i trudność. Nie mogłem pojąć, co tak bezgranicznie zatrzymuje ją przy mnie.
Kiedy wsiadała do tramwaju twarz jej powoli zaczynała się kurczyć.
Miałem nieprzyjemne wrażenie, że zniknie, nim tramwaj ruszy, chciałem biec, zatrzymać, nie ją, lecz ten intensywny proces starzenia.
To było jak zły sen, stawała się taka drobna, niezauważalna, zagubiona w kosmicznej siatce twarzy skupionych za drzwiami tramwaju, nie mogłem temu zapobiec, nie umiałem jej pomóc.
Tak intensywne doznanie było tragiczne, ale nie docierało do mnie jeszcze z taką mocą, jak powinno, jak ona sama. Choć sam już coraz silniej oczekiwałem każdego spotkania z nią. Pamiętam jej niespokojny krok. Szła szybko, prawie biegła, powietrze stało czerwone, tego roku jesień intensywnie wiosenna zwiodła wszystkich, także nas. Siadałem celowo bardziej w głębi, aby zza szyb kawiarenki nie mogła mnie dostrzec. Była tak nieprawdopodobnie młoda. Miała już osiemnaście, ale wyglądała na dużo mniej. Niezwykle, eterycznie dziewczęca. Nierealna. Jakby mi się przyśniła. Nigdy nie byłem pewny, czy istnieje naprawdę. Nawet teraz, a może szczególnie teraz, gdy ją straciłem. Porzuciłem. A raczej - gdy uciekłem od niej jak tchórzliwy pies. Może po prostu wolałbym, żeby to był sen. Żeby to wszystko się nie wydarzyło. Udręczony wiecznym niespełnieniem, zmarnowałem - ją, siebie. Całe nasze życie. Małżeństwo. Wszystko. Sam nie wiem, jak to możliwe. Ale stało się. Od piekła nie ma odwrotu. Ani ucieczki. Doskonale wiem. Nigdy naprawdę nie ucieknę. Od niej. Od siebie. To właśnie jest mój dramat. Nasz dramat.
Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy miała wyskubane brwi, nadawało to jej twarzy żałosny ptasi wyraz, oczy zatrzymywały się na czymś bez związku, bezradnie, miałem ochotę uderzyć ją, nie wyzwalała litości, lecz irytację.
Nie miałem pojęcia, jak bardzo się myliłem. Była zupełnie kimś innym, jej bezbronność okazała się totalnym fałszem, absolutnym kamuflażem. Nie miałem wtedy pojęcia - jak bardzo jest silna. I - że zostanie moją żoną. Jak to możliwe, że mogłem tak bardzo pokochać. Ja? Właśnie ją? Z całego mojego życia, ten fakt do dziś absolutnie mnie zdumiewa. Że nie potrafię żyć bez tej kobiety. Ja - niezdolny do żadnych głębszych uczuć… Co rozbudziła we mnie? Czym? Na to pytanie wciąż usiłuję znaleźć odpowiedź.
Gdy tak biegła wtedy do mnie - rozpryskując wokoło liście i kawałki słońca jak pogruchotane szkło - pełna niepokoju, jej brwi już zarastały ciemną, miękką falą, oczy nabrały innego wyrazu, tej powagi, której tak nie znosiłem, jednocześnie - ufności i rosnącego pragnienia.
Wciąż jeszcze nie widziała mnie za szybą, włosy miała nieco nazbyt puszyste, nie układały się dobrze na wietrze. Przytrzymywała rękę nad nimi, aby lepiej skupić wzrok, jej popłoch i lęk przynosiły mi ulgę.
Czy podobała mi się kiedykolwiek? Nie zastanawiałem się nad tym.
Wtedy, pochylałem się nagle bardziej do przodu, moje uniesione końce palców wykonywały dziwny, magnetyczny pląs, w geście pozdrowienia. I stawał się cud.
W jej oczach zaczynało świecić. Śmiała się całą sobą, jej radość wprost zdumiewała mnie. Możliwe, że przychodziłem tu tylko po to. Nie, żeby ją zobaczyć, lecz żeby ona znów zobaczyła mnie!
Nigdy u nikogo nie widziałem więcej takiego wybuchu. Moje serce zaczynało dudnić. To było jak dźwięki ogromnych dzwonów.
Nie wiem, czy kochałem ją. Może jeszcze nie wtedy. Ale ten dźwięk był prawdziwy. Wypływał ze mnie, czułem, że chcę go słyszeć przez całe życie. To było jak osaczenie. Nie umiałem się bronić, nie chciałem. Głębia, która nie przerażała, a pociągała, niechęć do uwarunkowań instynktu samozachowawczego.
Zdecydowałem patrzeć i patrzeć przez wieczność całą, jak biegnie ku mnie, pełna radości, tęsknoty, nie mająca żadnej gwarancji, że pochwycę ją w ramiona. Byłem jak satyr lubieżnie wykorzystujący dziewczynkę, tę jedyną, wybraną, z innymi nie miałoby to sensu.
Tylko Natasza potrafiła rozhuśtać te nieprawdopodobne dzwony. I tylko ją mogłem nimi dręczyć.
Zastanawiam się teraz, jaki to mogło mieć wpływ na ciebie, Niki, na twoją samobójczą decyzję.
"Nie wiem, tato - odpowiedziałbyś. - A… dzwony?"
"Ustały. Ty zresztą przekonałeś się, jak trudno przyjąć klęskę. Wiesz to lepiej ode mnie. Nie wina tak mnie zabija, tylko to poczucie klęski".
Minęło zaledwie dwa dni. Dokładnie półtorej doby. Odkąd Natasza wyjechała z domu, a ja ją znienawidziłem tak bardzo, że musiałem ją opuścić. Czy najważniejsze zdarzenia, zmieniające cały sens osiemnastu lat czyjegoś życia, mogą wydarzyć się w ciągu półtorej doby? Widocznie tak. Nawet jeśli tylko nieświadomie zmierzało się do takiego właśnie finału. Czy nadal jest moją żoną? Nie chcę tego wiedzieć. Ani tego, czy wróciła. I co się wydarzyło. Opanowała mnie, na powrót - zazdrość. Ta kiedyś ukryta, dawno zapomniana. Przenicowała na wylot. Nie będę więcej konkurował z Adamem. Już nigdy. I nigdy więcej nie zobaczę Nataszy. Ani naszej córki. Przebacz mi, Boże, jeżeli jesteś. Przebacz, Misiu, córeczko. Przebacz, Niki, gdzieś tam, w innym wymiarze. Od Ciebie, Nataszo, nie oczekuję przebaczenia. Wolę, żebyś mnie nienawidziła. Tak będzie lepiej dla Ciebie i dla mnie. Łatwiej.

Lato. Koniec sierpnia 1990.
Dwa dni, poprzedzające decyzję Teodora o odejściu ode mnie, zaczęły się zwyczajnie. Nigdy nie podejrzewałabym, że będą tak brzemienne w skutki. Że tyle się wydarzy. Rzeczy tak niespodziewanych…
Rano jak zwykle udałam się do pracy. Lubiłam swoją pracę w agencji reklamowej.
Ogromne pomieszczenie, jak hala produkcyjna, podzielono do wysokości ramion na wąskie, nieprzezroczyste boksy. Wyżej były przezroczyste ścianki pleksi, do wysokości głowy.
Żadnej intymności. Zbiorowa halucynacja. Praca. Tylko praca. Do zatracenia. Ale właśnie o to mi chodziło. Żeby się zagubić. W tłoku. W hałasie. Bezpardonowym. Bezpruderyjnym. Nie podsłuchiwałam. Po prostu się słyszało. Nie słuchając.
W każdym boksie biurko z komputerem i telefonem, obrotowe krzesło. W każdym boksie - jeden pracownik. Razem około dziesięciu. Przeważnie młodzi ludzie, tuż po studiach. Determinacja. Zero przypadkowości. Głośne rozmowy, nie tylko telefoniczne. Nie tylko służbowe. Bezwstydnie prywatne. Jakby nikt nie słuchał. Nic nie słyszał. Choć każdy głos, nawet szept docierał. Do każdego. Czy ktoś chciał, czy nie. Zbiorowy ekshibicjonizm.
Ja, w eleganckim kostiumie. Wszyscy młodzi, w dżinsach. Ja, trzydzieści sześć. Ale nieważne, że jestem od nich starsza. Nie tylko wiek ma tutaj znaczenie. Piją kawę lub herbatę, spacerując między boksami. Pracuję zawsze skupiona. W szumie. Gwarze. Maksymalnie skupiona. Jakby właśnie brak warunków mi sprzyjał.
Cisza zapadła momentalnie - gdy wszedł szef. Natychmiast umilkły rozmowy. Każdy przepisowo umieszcza się w swoim boksie. Pracuje. Podpatrując, dokąd kieruje się szef. Z duszą na ramieniu, kogo sprawdzi.
Tym razem nikogo. Wszedł od razu do mojego boksu. Przyniesione papiery położył na moim biurku.
Podniosłam ku niemu twarz. Uśmiechnął się z aprobatą.
- Świetnie, pani Nataszo! Projekty bezbłędne! Doskonałe rysunki. Może już pani rozpisywać, na zespół. Wdrażamy plan od jutra. Z tego zrobimy reklamówkę telewizyjną, z tego plakaty, a to pójdzie na billboard. Gratuluję!
Wyszedł tak szybko, jak wszedł. Jego zniknięcie wywołało entuzjastyczny ruch. Wpadli do mojego boksu, przejęci.
- Będzie premia!
- Jasne, wy się bawicie, a ona tyra! - ktoś zażartował, ale wyczułam poza słowami także nutkę ironii i sarkazmu, w stosunku do ogólnej wesołości.
- Ktoś musi tyrać, żeby spać mógł ktoś! - ktoś inny próbował odpowiedzieć żartem na żart.
Natychmiast podchwycono ton:
- Raczej symulować robotę!
- Co wy byście zrobili bez Nataszy?
- Umarlibyśmy z nudów i z głodu.
Prześmiewcy, tylko pozorni. Wygłupiali się, śledząc jednak czujnie wyraz mojej twarzy. Przyłączę się do ogólnej wesołości, czy nie? Nie ośmieliliby się mnie zranić. Nie o to im szło. Przeciwnie. Ich żywiołowo wyrażana radość była formą przyznania się do uzależnienia od moich umiejętności koncepcyjnych.
Uśmiechnęłam się do nich. Byli rozbrajający. Kochałam ich zapał, entuzjazm. Podałam im bez słowa papiery przyniesione przez szefa.
Stanowiliśmy udany zespół. Ja wymyślałam, oni wykonywali. Lubiłam ich. A oni mnie. Dzieliliśmy się zyskiem po równo. Uczciwie. Choć należało mi się więcej. Wolałam ich przychylność. Byli tacy młodzi. I tacy nieskażeni. Nie pracowałam tu dla pieniędzy, choć dawały mi samodzielność. Pracowałam tu, bo nie czułam się samotna. Ani przez chwilę. Pozwalali mi milczeć. Słuchać. Myśleć do woli. Nie przeszkadzali. Do bólu prawdziwi. Nie udawali niczego. Nawet tego, że poradzą sobie beze mnie. Bo nie poradziliby sobie. W każdym razie nie tak. Ufali mi. I wiedzieli, że nie zawiodę ich zaufania. Nadziei, które we mnie pokładali. Znałam ich bolączki, słabości, kłopoty. Wszystkie prywatne i domowe sprawy. Ze słyszenia. Z tego, co przenikało do mnie z sąsiednich boksów. Oni nie wiedzieli o mnie nic. I tak było dobrze.
- Na cześć naszego Mózgu, hip, hip…
- Raczej na cześć wyrobnika!
- Który ratuje nasze skołatane kieszenie!
- Dość tego obijania! - zakomenderowałam w końcu. - Słyszeliście, co macie z tym zrobić? Odmaszerować!
Akurat! Dopiero teraz zrobiło się naprawdę wesoło.
Wtedy na moim biurku rozdzwonił się telefon. Podniosłam słuchawkę.
- Natasza Borzęcka. Słucham.
- Są już wyniki. Możesz przyjechać? - usłyszałam w słuchawce. Mój lekarz. I choć spodziewałam się wiadomości, było w jego głosie coś, co mnie zmroziło. Jakaś suchość dźwięku. Jakby docierał do mnie zza oceanu.
- Nie masz optymistycznego tonu - powiedziałam z wysiłkiem.
Chyba zbladłam, bo zebrani zaczęli dyskretnie wycofywać się z mojego boksu.
- Przyjedź. Czekam - ponaglił.
- Muszę się… przygotować. Nie mogę tak od razu.
- Więc za godzinę. W moim gabinecie.
Odłożyłam słuchawkę, parzyła mnie.
W sali zrobiło się pusto. Zgasło neonowe światło. Jakby natychmiast zapadła noc. I nastała przenikliwa cisza… Aż zabolało.
Przetarłam oczy.
Wydało mi się, że na chwilę zasnęłam. Przez tę chwilę byłam zupełnie gdzie indziej. Jakbym właśnie wróciła z dalekich mgławic. Odbywszy w jednej sekundzie podróż liczącą miliony lat świetlnych. Tam i z powrotem. Nie miałam pojęcia, gdzie byłam i skąd wróciłam.
- Muszę wyjść - rzuciłam głośno, wychodząc z boksu. Starałam się, by głos brzmiał naturalnie. - Mam nadzieję, że nic się tu nie zawali beze mnie? - próbowałam zażartować, jak oni przed chwilą, wejść z powrotem w poprzednią sytuację. W jeszcze pobrzmiewający we mnie ich entuzjazm.
- Masz to jak w banku! Miłego lunchu! - usłyszałam w odpowiedzi.
Dokładnie to chciałam usłyszeć.
- Nie wiem, kiedy wrócę… Gdyby szef pytał… - zaczęłam niepewnie, bo nigdy ich o nic nie prosiłam.
- Nie ma sprawy. Pojechałaś do telewizji na rekonesans - uwolnili mnie od skrupułów.
Uśmiechnęłam się z wysiłkiem.
Wsiadłam do auta jeszcze spokojna. Pozornie. Coś we mnie pękło dopiero, gdy włączyłam silnik.
Jechałam Trampkiem. Krzyczałam.
Nie mając pojęcia, że krzyczę. Że jadę. Starym gruchotem Nikiego. Wciąż krzyczałam.
Bez słów. Ze strachu. Żeby nie umrzeć ze strachu. Bo już nie umiałam się bać. Siły skończyły się dawno. Razem ze śmiercią Nikiego.
Krzyczałam. Ale nie słyszałam żadnego dźwięku. Niczego. Nawet tego, że trąbią na mnie. Widziałam jak przez mgłę, że trąbią, z powykrzywianymi ze złości twarzami. Nie rozumiałam. Dlaczego trąbią. Czego ode mnie chcą. Dlaczego nic nie słyszę. I czemu tak straszliwie bolą mnie usta i płuca z wysiłku. Jakby w moich płucach wyrosła trawa. Zagłuszająca wszystko.
"Spokój! Tylko spokojnie!" - kołatało mi bez przerwy w głowie.
Usiłowałam zaparkować. Huknęłam w barierkę, aż przekręciło mnie w bok.
Trochę otrzeźwiałam. Usłyszałam własny głos i przestraszyłam się, tak był ochrypły.
- Boże, co ja wyprawiam? - Wysiadłam z trabanta i zatoczyłam się jak pijana. - Przecież to nic nie znaczy. Nie musi nic oznaczać! Nie mogę się tak bać!
Dopiero teraz zorientowałam się, że stoję przed wejściem do pracowni. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób tu dojechałam. Wciąż miałam w oczach mgłę.
Postanowiłam wejść na górę. Ochłonąć.
Czułam, że nie mam innego wyjścia. Żadnego wyboru. Tylko to mogło przywrócić mi równowagę. Malowanie.
Obrazy leżały bezładnie pod ścianą. Dawno tu nie byłam. Odczułam gwałtowną potrzebę zanurzenia pędzli w farbach. Poczułam w nozdrzach zapach oleju lnianego i terpentyny. Rękami odgarnęłam kurz z blejtramów. Jak mogłam o nich zapomnieć, na tak długo? Jak wytrzymałam bez nich tyle czasu, i nic? Zupełnie nic? Nie miałam żadnego pomysłu. Nie wiedziałam, co chcę malować. Ale to w tej chwili nie było ważne. Najważniejszym było samo przygotowanie. Zajęcie myśli, rąk, woli. Wyłączenie świadomości. I podświadomości. Chwila przerwy. Ciszy. Przed tym, co miało się wkrótce zdarzyć. Co już się zdarzyło. Przed wyrokiem, który muszę usłyszeć, a który zapadł. Od którego nie było odwrotu. Mogłam wyć. Ze strachu. Z rozpaczy. Z niezgody. Wolałam malować. Udawać, że maluję. Zmęczyć się malowaniem. Aby stępić strach. I reakcję strachu na słowa, które już przygotowują dla mnie w szpitalu.

Ile pracowałam? Godzinę? Dwie? Sto lat? Całe wieki?
Poderwał mnie nagły trzask drzwi.
- Cześć, mamo… Jezu, ale tu duszno! Czy ty nigdy nie wietrzysz pracowni?
Ktoś szarpie okiennicami, otwiera z hukiem. Do wnętrza wpada wilgotne powietrze pełne słońca i kurzu. Mrużę oczy od nadmiaru światła. Nie zauważyłam, kiedy weszła do pracowni. Błogosławię ucieczkę od rzeczywistości, która się udała. Nie protestuję, gdy Misia szarogęsi się tutaj i panoszy. Ona i tak nie posłucha.
Misia - moja córka - wpadając, zawsze robi taki rumor. Wokół niej się pali, pożar za pożarem. Przerywam pracę, ona potrafi nie liczyć się z nikim i niczym. Zupełnie jak jej ojciec, a mój mąż - Teodor. Po prostu jest i wszyscy muszą się do tego stosować. Mimo to lubię ją. Jej szaleństwo jest szczególne, wynika z temperamentu i młodości, nie z wyrachowania, jak u Teodora. Ma teraz siedemnaście. Tyle, ile Niki wtedy… To znaczy - ile miał Niki, rok temu. Niki zginął rok temu… Nie mogę uwierzyć… To już rok? Aż rok? Jak ja to mogłam przeżyć? I nie zwariować? Czy można przeżyć coś takiego, jak śmierć dziecka? Które samo sobie tę śmierć zadało? Rok… najstraszniejszy rok mojego życia. Próba przystosowania się do pustki. Po Nikim. Jakby cokolwiek mogło tę pustkę zapełnić…
Zabolało. Strasznie. Lepiej nie myśleć. Nie o tym. Nie o Nikim.
Pamiętam wszystko. Każdy szczegół.
Odkładam wolno pędzle. Czyszczę je starannie. Misia nienawidzi tej mojej pedanterii, jednak robię to rozmyślnie, jeszcze zatrzymuję w sobie przez moment tę chwilę, kiedy jej nie było, próbuję zapamiętać nastrój, koloryt, całą tę namiętność, którą usiłowałam przelać na płótno, zanim wpadła tu, czyniąc spustoszenie we mnie, wokół siebie.
Jeszcze na nią nie patrzę, jeszcze tkwię zamknięta w tamtych nastrojach, zmyśleniach. Wyciszona. Dzisiaj nienaturalnie. Chaotyczna. Nadekspresyjna. Nie tak, jak zwykle. Żadnego liryzmu. Podtekstu. Komentarza…
Złości się, puka palcem w stelaż, niecierpliwa, bezwzględna, okręca się na palcach. Jeszcze trochę, a przewróci obraz.
Odwracam się do niej, uśmiecham. Powoli wracam na ziemię. Nareszcie jestem znów sobą. Oddycham z ulgą. Nic się nie stało. Nic. To tylko nerwy. Moja schorowana wyobraźnia. Zmęczenie. Usłyszałam w słuchawce zbyt wiele. To z pewnością będzie głupstwo. Nic strasznego. Żaden wyrok. Co mi przyszło do głowy? Niepotrzebnie tak mnie przetrąciło. Na szczęście już po wszystkim. Uspokoiłam się. Mogę rozmawiać z Misią. Mogę pojechać po wyniki… Jak gdyby nigdy nic.
Wciąż nadąsana wyrzuca z siebie z furią całą burzę nagromadzoną w sobie od rana, istny fajerwerk słów, gestów, mimiki, opowieści niesłychanych, o czym ona tak opowiada? Nie zauważa, że ze mną coś nie tak. Zbyt zaabsorbowana własną gestykulacją. Jak zawsze dziwię się jej ożywieniu, skoncentrowana usilnie na wyrazie jej ust, nie wyłapuję zdań, tylko emocje. Robi to dla mnie, zagaduje niepokój.
- Wyobrażasz sobie? - pyta wreszcie.
- Nie - przyznaję ze skruchą.
Macha ręką.
- No tak, znowu nie słuchałaś.
Nie będzie powtarzać. Nie po to tu przyszła. I tak jest nam obu obojętne, co opowiada. Przychodzi tu "nakontemplować się", jak to określa. Nie wiem, co ma na myśli. Sądzę, że za każdym razem coś innego. Ona też nie bardzo ma zamiar precyzować, co przez to rozumie, albo nie zamierza się zbytnio nad tym zastanawiać. Cała Misia. Myślenie zawsze odkłada "na potem", co ma, przyznaję, swoje dobre strony. Gdybym ja tak potrafiła… Może jest bardziej dojrzała ode mnie? Tak z siebie? Dojrzałość ma wrodzoną, jak noworodek instynkt ssania, ja do dojrzałości musiałam dorastać, i wciąż nie czuję się pewnie.
Przygląda mi się, czy raczej moim obrazom, tak niejednoznacznie, że trudno się połapać. Nigdy nie wiedziałam, o co jej naprawdę chodzi. Paćka palcem po świeżym obrysie, usiłując zmienić kolor, nawet nie pyta mnie o zdanie. Po prostu przerabia, poprawia, robiła to od zawsze, nawet jako mała dziewczynka, gdy przesiadywała tu u mnie na kolanach. Kładłam farbę, a ona nie proszona, wtrącała się w moją koncepcję, ciapiąc paluchem, zmieniała wszystko, co jej się nie podobało. Zawsze z tym samym marsem na czole, doskonale imitującym skupione zamyślenie, bolesną rozwagę.
Mogła sobie zmieniać. I tak nie było dobrze. Po zmianach też nie lepiej, udaję zadowolenie, niech myśli, że ma w tym swój udział.
Współautorstwo dodawało jej splendoru, znaczenia. Mówiła: "dzisiaj namalowałyśmy…" , i przeciągała się, prawie zmęczona, prawie autentycznie ukontentowana, perfidnie metodyczna. Stoi niecierpliwa, w swojej ogranej przez lata pozie, z wyciągniętym palcem. Udaje.
Tak naprawdę malowanie jej nie pociąga, nie podoba jej się ani jeden obraz z leżących po kątach. Na rzadkie moje wernisaże przybywała z nietajoną niechęcią i nieodłączną gumą do żucia. Ignorując w ten sposób fakt, iż nikt nie dostrzega w niej artystki. Nonszalancka, arogancka, pełna wyćwiczonej wcześniej buty. Mała, zabawna Misia.
Jakże ją kocham. Wie o tym i wykorzystuje to bezczelnie, z wdziękiem. Nie nadużywając. Zawsze wycofana w odpowiednim momencie. Nie tak, jak jej ojciec, który nie poprzestanie, zanim nie doprowadzi mnie do złości.
Widziała wiele takich scen w jego wykonaniu. Brutalne. Nie, ona tego nigdy nie zrobi. Zbyt uczciwa, by dopuścić do psychicznej destrukcji.
Jej pożary są ognistą bajką, która grzeje w zimne dni. Tak bardzo podobna do Teo, i tak całkowicie inna!
- Zobacz, mamo, teraz.
W jej głosie tyle żebrania o przyjaźń. Jakże mogłabym się na nią gniewać?
- Naprawdę zepsułam?
Imitowane naiwnie zmartwienie. Widząc moją aprobatę, znowu ciapnęła palcem, podałam jej pędzel, odsunęła go zniechęcona.
- Nie mam dziś fartu - oznajmia tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Znów zapadła się w siebie, nawet nie spytałam, po co przyszła, to przecież nie ma znaczenia. Ona musi tu być od czasu do czasu, żeby "załapać", to jej kolejne określenie. Jestem jej wtedy tak bliska, jak z pewnością nigdy w domu. W pracowni jesteśmy tylko my dwie. Same dla siebie. W domu - jest jeszcze ojciec. W domu, przy Teo, już nie jest taka pewna siebie albo udziela się jej moje zagubienie, nie jest bezpieczna, nikt z nas nie czuł się tam bezpieczny. To pole bitwy, bitwy absurdalnej, w której są sami przegrani.
- Nie, to moja wina - zaprzeczam zniechęcona. - Niepotrzebnie tu przyjechałam. Nie powinnam więcej malować. To na nic.
Zła wrzucam pędzel do słoja.
- Nie odwiozę cię, Misiu. Muszę jeszcze wstąpić do szpitala po wyniki.
Spoglądam na zegarek, dochodzi trzecia.
- Wszystko dobrze? - zaniepokojona nie na żarty.
- Jasne - uspokajam. - Spotkamy się w domu. Pa.

Teodor - mąż. Teodor - ojciec. Sam odczuwam w głosie kpinę, gdy to mówię. Jak długo jestem już poza domem? Naprawdę dziś w nocy chyłkiem opuściłem żonę? I córkę? Wydaje się, że wyszedłem chwilę temu. Że wciąż jeszcze jestem na schodach. Wystarczy odwrócić się i po prostu wejść z powrotem. Przez te same drzwi, które nie zdążyły się dobrze zamknąć. I które czekają bezsensownie. Nie wierzą. Nie mogą uwierzyć… W to, co widziały. W szczęk kluczy zimny i ostateczny. W taki sam mój wzrok. Uciekający razem ze mną.
Dlaczego nie potrafię zasnąć? Czy już nigdy nie będę spokojnie spał? W ogóle spał? Bezsenność przeraża mnie. Czas jest okrutnym sybarytą. Nam pozostawia niewiele. Najgorsze są wczesne godziny nadranne, kiedy tak trudno doczekać brzasku, zlanego potem, umęczonego w skołatanej pościeli. Nie ból rozrywa ci czaszkę, lecz wspomnienia. Stają rzędem, czasem wszystkie naraz. I tak bez końca. Dokąd to wszystko, i po co? Noc bez wytchnienia, bez ciebie. Gdzie jesteś, Nataszo - przecież nadal jesteś moją żoną - czemu nie ma cię przy mnie. Czemu nie było cię przy nim, przy naszym synu, Nikim, miał dopiero siedemnaście lat. Zawsze będzie miał siedemnaście. Potrzebował ciebie, nie mnie.
Tak, nie mogłem mu darować, nie mogłem wybaczyć, że to ciebie kochał całym swoim zbolałym sercem. Że dopiero po tym, co zrobił ze sobą, zaczął przychodzić do mnie każdej nocy, w jego sercu rana. Pokazuje mi ją, wciąż i wciąż na nowo, muszę patrzeć jak wypływa z niego krew, której nie potrafię zatamować, bo jej strumień nie jest prostym powtórzeniem naszych ziemskich znaczeń, zawiera sens inny, z którym trudno się uporać.
Nataszo, chciałem, abyś mnie opuściła, byś porzuciła nasz dom, odeszła, gdziekolwiek, prosto przed siebie, żebyś znikła tak, jak się pojawiłaś w moim życiu. Nie wiem, czy zrobiłaś to, czy nie. Nie chcę wiedzieć. Ugrzęzłem. W zazdrości. W zawiści. Jak mogłem do tego dopuścić. Co stało się z twoją radością. Nic już we mnie nie brzmi. Głos mego serca umilkł, wraz z Nikim. Jestem tak strasznie samotny, taki wydrążony w środku. Karykaturalna dynia tocząca się na oślep.
Pamiętasz, Nataszo, swój pokój za barem? Twoje pierwsze schronienie po ucieczce z domu Wiktora? Po twoim tańcu wyszedłem z kościoła jak ogłuszony. Włóczyłem się po mieście bez celu. Ale wiedziałem jedno. Istnieje przeznaczenie. I nie ma od niego ucieczki. Moim przeznaczeniem było przyjść do ciebie. Do twojego pokoju za barem. Jeszcze tego wieczoru, po twoim tańcu, od którego uciekłem. Miałaś nietęgą minę, kiedy zobaczyłaś mnie w drzwiach. Bałaś się, że więcej mnie nie zobaczysz. Nie powiedziałem: "Witaj, Nataszo". Nie powiedziałem nic. O nic nie pytałaś. Bałem się pytań. Było dla mnie oczywiste, że czekałaś. Od samego początku widziałem to w twoich oczach. Wszedłem bez słowa, widziałem, jak przyglądasz mi się. Byłem cichy, dręczony problemami, do których nie miałaś dostępu. Piłem łapczywie gorącą herbatę, którą podałaś mi w jedynym kubku, jaki posiadałaś. Rozglądałem się dookoła bez minoderii czy zażenowania, bez cienia ciekawości, jakbym całe życie spędził w podobnej menażerii. Zresztą nie spodziewałem się zobaczyć tu czegoś innego. Wciąż nic nie mówiłem, i zauważyłem, że nie czekasz na moje słowa. Jakbyś zaczynała się już przyzwyczajać do mojego ustawicznego milczenia. Nie przyszedłem tam dla ciebie, wiedzieliśmy o tym oboje, absolutnie na pewno. Przyszedłem - do ciebie. Świadomość ta uderzyła mi do głowy z prędkością światła, sprawiła ból. Nagle stałem się od kogoś uzależniony. Wbrew własnej woli. Ucieszyło cię to. Że pomocy szukam właśnie u ciebie. Powinowactwo dusz, któremu dzisiaj tak gwałtownie się przeciwstawiłem, teraz zdawało się mnie ratować. Byłem wdzięczny, że mam gdzie przyjść. I bardzo samotny, może nawet bardziej niż ty, choć wydawało mi się, że bardziej samotnym niż ja, już być nie można.
Powiesz : "Teo, stary draniu, teraz jęczysz, a to twoja wina".
Fakt, nic nie zrobiłem, nie zrobiłem niczego, co mogłoby zatrzymać twój śmiech, i śmiech Nikiego. Dlaczego nie pozwalałem ci tańczyć. Dlaczego już nie chciałaś tańczyć dla mnie, Nataszo?
Oddałbym duszę za twój taniec. Straszny jest brak ciebie. Nie kochałem cię, nie umiałem. Zgubiłem twoją obecność, twoje słowa, kiedy? Nie pamiętam. Wszystko przeciekło przez palce. Jak Niki.
Nie da się tego odmienić. Złośliwy czas podskakuje na pogorzelisku, czas, potłuczona perła. I nie ma na to usprawiedliwienia.

A więc jadę. Do szpitala. Po wyniki. Udaję spokój. Nie ma co się oszukiwać - udaję. Nataszo, udajesz! Sama przed sobą. Jakby udawanie było panaceum na jakiekolwiek bolączki. A co dopiero na przerażenie, które skowyczy we mnie jak pies. Mój wewnętrzny, prywatny pies, który boi się śmierci. Mój warczący wściekle - pies domowy - Teodor… Teodor?
Dlaczego w takiej chwili myślę o Teodorze? Czy dlatego, że to ja będę musiała mu powiedzieć? Powtórzyć słowa, które sama za chwilę usłyszę? Szafot czy amnestia? Nie wiem… Nie wiem!
Wolałabym nie wiedzieć. Gdyby można było decydować o tym. Co się chce usłyszeć. Podobno prawda jest lepsza… Do niedawna sama tak uważałam. Rok walki z rakiem zachwiał moją wolą. Moją wytrzymałością. Obawiam się, że nie będę w stanie wytrzymać kolejnego razu. Kolejnej prawdy. Jeśli taka właśnie jest, jakiej się obawiam. Boże, jak możesz tak bawić się w kotka i myszkę. Nie żal ci? Naprawdę ci nie żal? Tych, których skazujesz? Żeby czasem ułaskawić… Co tym razem chowasz dla mnie w zanadrzu?
Teodor. Jeden z dwóch mężczyzn mojego życia. Mąż. Kochany i niekochany. Uwielbiany i znienawidzony. Ile razy życzyłam mu tego, co najgorsze? Ile razy wybaczałam, zaciskając zęby? Nie chcąc wybaczać? Ile spraw nie wybaczyłam nigdy? Albo tylko pozornie?
Łatwo jest nienawidzić. Jeszcze łatwiej nie wybaczyć. Można wtedy winić. Oskarżać. Od tego robi się lżej. Łatwiej dźwigać. I łatwiej odejść. Wszystko jest prostsze.
Drugim, a raczej tym pierwszym, był Adam. Mój brat-nie brat. Nienawidziłam go, gdy uciekłam od niego. A raczej przez niego. Uciekłam z domu - z nienawiści. Inaczej nigdy bym stamtąd nie uciekła.
Byłam zdumiona, gdy poznałam potem Teodora. Tak bardzo przypominał Adama. Aż się zachłysnęłam ze zdumienia. Nie, nie byli podobni do siebie fizycznie. Wręcz przeciwnie. Skrajnie przeciwstawni sobie w każdym szczególe. Mimo to, stanowili dziwne wzajemne kopie, jakieś nieprawdopodobne lustrzane odbicie, jak podobieństwo dłoni lewej i prawej. Ale o charakterystycznych tylko dla siebie odmiennych liniach papilarnych. Bo ta jedność stanowiła jednocześnie ich bezwzględną różnicę. Całkowitą rozdzielność. Nie do pogodzenia. To, co ich łączyło, wynikało z najgłębszych pokładów ich osobowości. Podobnie myśleli, mówili podobnym językiem. Używali podobnych sformułowań. Podobnie wartościowali. I obaj byli w jakimś nie do końca określonym sensie podobni do mnie. Jakbyśmy naprawdę we trójkę byli rodzeństwem. Taki potrójny, kazirodczy związek dusz. Istot rozumiejących się bez słów. Nie wiem, czy takie bezwarunkowe porozumienie zachodziłoby również między Teodorem a Adamem, ale na pewno zachodziło między mną a każdym z nich z osobna. Jeżeli jednak a = b i b = c, to a = c. Można było więc przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że Adam i Teodor stanowiliby wspólnotę duchową także ze sobą. Nawet byłam ciekawa takiego eksperymentu. Przedstawić ich sobie… Poznajcie się, to mój mąż, to były ukochany… Cóż, zawsze bardzo pociąga to, co niemożliwe. Także mnie. Może przede wszystkim mnie… Teodor nigdy nie spotka się z Adamem. Adam nie pozna Teodora. Pewne rzeczy są po prostu niewykonalne. Same z siebie - nie do zrealizowania. I lepiej, żeby pozostało tak, jak jest. Zanim skoczą sobie do gardeł. Albo się pozabijają. Bez żadnego konkretnego powodu. A raczej z tego powodu, że poznają swoją nikczemną jedność. I jednocześnie nieprzystawalność. Takie odkrycie niechcianego bliźniactwa zwykle prowadzi do agresji, zwłaszcza gdy chodzi o kobietę. Musieliby zabić siebie albo wzajemną zazdrość. A ja musiałabym wybierać. Między nimi. Od samego początku byłoby wiadome, którego z nich wybiorę. I nie byłby to Teodor. A on nigdy w życiu by się z tym nie pogodził. Z moim wyborem. Z takim upokorzeniem. Z taką przegraną. Wolałby śmierć.
Pierwszy raz zobaczyłam Teodora na koncercie. Osiemnaście lat temu. Z końcem 1971 roku. Miałam wtedy osiemnaście lat. Teraz mam trzydzieści sześć. 18 + 18… Dziwne, czuję, jakby zamknął się teraz jakiś etap w moim życiu… Nie wierzę w magię liczb, ale jednak… Może naprawdę coś w tym jest.
Teo, parę lat starszy, wyglądał poważnie. Grał, jakby nie widział nic dookoła. W ogóle nie patrzył. Tak jakoś skupiony w sobie, tylko na sobie. Taki - wsobny. Zerknęłam ukradkiem na boki, wstrzymując oddech, nie wywierał na innych słuchaczach aż takiego wrażenia. Jednak ten jego nieruchomy, utkwiony nie wiadomo gdzie wzrok, intrygował mnie. Niepokoił. Oczy miał zwrócone trochę przed siebie, może trochę w bok, niewidzące ginęły pomiędzy twarzami ludzi. Gra i śpiew to było wszystko, czemu oddawał się teraz bez reszty, w bezwstydnej ekstazie. Ponurej, zaciętej.
Poczułam wstyd, jak gdybym widziała obnażonego ekshibicjonistę, nieświadomego, że zatracił granice między realnością a światem umownym.
Czarny zarost, niestaranny, nie był to zwykły image ekscentrycznego muzyka, raczej przypadkowy, nieprzemyślany, z marszu. Niewątpliwie oryginał, choć trudno go nazwać fascynującym.
Śpiewał i grał. Wszystko.