Martwe dusze

  • szt.
  • 32,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Telefon od dawnego szkolnego kolegi wywołuje w inspektorze Johnie Rebusie wspomnienia i niemałe poczucie winy. Pragnąc pomóc Jamice i Brianowi w odnalezieniu syna, odkrywa on nagle, że ulice Edynburga pełne są zaginionych i zapomnianych...
Podczas akcji w edynburskim zoo Rebus dostrzega zwolnionego z więzienia pedofila, który z aparatem fotograficznym kręci się wśród dzieci. Nagłośnienie sprawy uaktywnia dość agresywną grupę obrońców moralności, co budzi w inspektorze mieszane uczucia i obciąża jego sumienie po raz kolejny.
Szalę goryczy przeważa jednak decyzja amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Z powodu prawnych niedociągnięć z więzienia wychodzi wielokrotny sadystyczny morderca, który wyraźnie ma ochotę kontynuować swą zbrodniczą grę, tym razem z Rebusem w roli pionka...

"Rankin zdziera pogodną maskę z Edynburga i obnaża jego prawdziwe oblicze".

"The Times"

Rok wydania: 2004
Stron: 518
Format: 125/183
Oprawa: broszura
Pakowanie: 12
Tłumacz: Lech Żołędziowski

Fragment tekstu:

Dedykuję mojemu wydawcy, Caroline Oakley, za jej wszystkie lata wyrzeczeń.

 

Świat jest pełen osób zaginionych, a ich liczba wciąż rośnie. Snują się one gdzieś w obszarach leżących pomiędzy tym, co wiemy sami o przebywaniu wśród żywych, a tym, co nam powiedziano o umieraniu. Snują się tam samotne i nierozpoznawalne, niczym ludzkie cienie.

Andrew O'Hagan, The Missing


Kiedyś przez pomyłkę wsiadłam do pociągu jadącego do Cardenden… Po dotarciu na miejsce wysiedliśmy z zamiarem poczekania na następny pociąg z powrotem do Edynburga. Byłam tak bardzo zmęczona, że gdyby Cardenden wyglądało choć odrobinę bardziej zachęcająco, myślę, że po prostu bym tam przenocowała. Jeśli byliście kiedykolwiek w Cardenden, to możecie sobie wyobrazić, jak musiało być ze mną źle.

Kate Atkinson, Behind the Scenes at the Museum

 


PROLOG

Z tej wysokości uśpione miasto wygląda jak zabawka, jak model, przy zbudowaniu którego puszczono wodze fantazji. Wulkaniczne wzniesienie mogłoby być grudą plasteliny, w którą na szczycie wetknięto zamczysko z postrzępionymi blankami z klocków. Pomarańczowe lampy uliczne to zgniecione strzępy celofanu po cukierkach, doczepione do patyczków od lizaków.
Na zatoce Forth blado świecą żaróweczki od kieszonkowych latarek i oświetlają modele statków rozrzucone na kawałku czarnej bibuły. W tym wszechświecie spiczaste wieże Starego Miasta zrobiono z zapałek, a połać parku Princess Street Gardens z kawałka zielonego filcu. Tekturowe pudełka z oknami i drzwiami skrupulatnie wymalowanymi kolorowymi kredkami mogłyby udawać kamienice, w których rynny i rury spustowe zrobione są z koktajlowych słomek. Jakimś małym ostrzem - może skalpelem - można by nawet te drzwi pootwierać. Tylko że zajrzenie do środka… Zaglądanie do środka zepsułoby cały efekt.
Zaglądanie do środka wszystko odmienia.
Wciska ręce głębiej w kieszenie. Wiatr szczypie go w uszy. Może sobie wyobrażać, że to oddech dziecka, jednak rzeczywistość jest nieubłagana.
Jestem ostatnim zimnym tchem, jaki poczujesz.
Robi krok do przodu i spogląda w dół w ciemną otchłań. Za plecami ma zbocze Arthur's Seat, przyczajone i ciche, jakby poruszone jego obecnością i szykujące się, by na niego skoczyć. Wmawia sobie, że to tylko papier-mâché. Wygładza dłońmi kawałki gazety i nie próbuje ich nawet czytać, a dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że gładzi tylko powietrze. Wycofuje dłonie i uśmiecha się w poczuciu winy. Gdzieś za sobą słyszy jakiś głos.
Bywało, że przychodził tu za dnia. Wiele lat temu z ukochaną trzymali się za ręce i spoglądali na miasto rozpościerające się u stóp niczym obietnica. Później, już z żoną i dzieckiem, stawał na szczycie, by zrobić pamiątkowe zdjęcie, i pilnował, by nikt zanadto nie zbliżał się do krawędzi. Jako ojciec i mąż z respektem przyglądał się szarościom składającym się na Edynburg, jednak dzięki obecności obok niego rodziny, czynił to bez poczucia lęku. Przesuwając powoli wzrok po panoramie, miał uczucie, że na wszystkie problemy potrafi znaleźć odpowiedź.
Stojąc teraz w ciemnościach już wie, że się mylił.
Teraz już wie, że życie to pułapka chwytająca w swe stalowe szczęki naiwnych, którzy myślą, że uda im się oszukać los i zwyciężyć. W oddali słychać syrenę policyjnego radiowozu, ale to nie po niego. Na niego u stóp urwiska Salisbury Crags czeka czarny powóz, którego bezgłowy woźnica zaczyna się już niecierpliwić, a konie dygocą i rżą. W drodze powrotnej ich chrapy pokryje piana.
W miejskim slangu Salisbury Crags nabrało nowego znaczenia. Teraz tak się mówi na skag, na heroinę. A "Morningside Speed" to teraz kokaina. Niuch koki właściwie dobrze by mu zrobił, choć i tak niczego by nie zmienił. Cały Arthur's Seat mógłby się zamienić w jedną wielką górę prochów, a i tak nie miałoby to już teraz żadnego znaczenia.
Z tyłu za nim pojawia się jakaś postać i zbliża się coraz bardziej. Robi półobrót w kierunku intruza, jednak od razu odwraca głowę, jakby bojąc się spojrzeć mu w twarz. Zaczyna szybko coś mówić:
- Wiem, że trudno będzie uwierzyć, ale właśnie…
Nie udaje mu się dokończyć zdania, bo nagle sfruwa ponad miasto. Poły marynarki łopocą wokół jego głowy i tłumią odgłos ostatniego, płynącego z głębi serca krzyku. Żołądek podchodzi mu do gardła i opróżnia się, a on jeszcze przez chwilę się zastanawia, czy tam na dole naprawdę ktoś na niego czeka.
I czuje, jak serce pęka mu od świadomości, że już nigdy nie ujrzy swojej córki, ani na tym, ani na żadnym innym świecie.

 


Część pierwsza
ZGUBIONO
Na każdym kroku popełniamy różnorakie świństwa i robimy to bez cienia złych intencji. I co chwilę stajemy się przyczyną czyjegoś nieszczęścia…

 

1

John Rebus udawał tylko, że przygląda się mangustom, więc gdy pojawił się mężczyzna, od razu wiedział, że to nie ten.
Już prawie od godziny starał się mruganiem powiek zwalczyć kaca, do żadnego większego wysiłku nie zdołał się bowiem zmusić. Przysiadał na ławkach i murkach i obcierał zroszone potem czoło, choć w Edynburgu wczesna wiosna to bliska krewna pełnej zimy. Przepocona koszula kleiła mu się do pleców i nieprzyjemnie ciągnęła przy każdej próbie wstawania. Piżmowiec popatrzył na niego niemal z politowaniem, przysłonięte zaś długimi rzęsami oko ogromnego białego nosorożca zdawało się pełne zrozumienia i współczucia. Zwierzę stało tak nieruchomo, że mogłoby udawać kamienny posąg w centrum handlowym, jednakże z jego samotności biło dziwne dostojeństwo.
Rebus też odczuwał samotność, ale dostojeństwem mógł jedynie konkurować z szympansami. Już od lat nie był w zoo - chyba ostatni raz, kiedy przyprowadził tu córkę, by jej pokazać goryla Palango. Sammy była wtedy tak mała, że bez żadnego wysiłku nosił ją cały czas "na barana".
Dziś nosił na sobie tylko ukryty nadajnik radiowy i kajdanki. Ciekaw był, czy bardzo rzuca się w oczy to, że porusza się ciągle w tak ograniczonym rejonie i że, nie zwracając uwagi na inne atrakcje rozrzucone po całym zboczu, co i raz staje przy kiosku, by kupić kolejną puszkę irn-bru. Obok przeszedł pochód pingwinów, jednak Rebus nieporuszenie trwał na swym posterunku. Dopiero gdy w pogoni za nowymi wrażeniami tłumek zwiedzających ruszył dalej, na wybieg wyjrzała pierwsza mangusta, stanęła na tylnych łapkach, wyprostowała swe wiotkie i rozedrgane ciało i rozejrzała się wokół, lustrując teren. Chwilę później z nory wychynęły dwie następne i z nosami przy ziemi zaczęły zataczać kręgi. Nie zwracały najmniejszej uwagi na nieruchomą postać siedzącą na niskim murku ograniczającym ich wybieg. Raz po raz przebiegały obok niego po tym samym kręgu ubitej ziemi i niespokojnie odskakiwały do tyłu jedynie w momencie, gdy wyciągał chustkę, żeby przetrzeć twarz. Czuł, jak mu w żyłach buzuje trucizna. Wcale nie wczorajszy alkohol, tylko podwójne espresso wypite z samego rana w dawnej budce policyjnej przy błoniach The Meadows, którą przerobiono na barek kawowy. Zatrzymał się tam w drodze do pracy i czekającej na niego wiadomości, że na dziś przypadło mu obstawianie zoo. Lustro w ubikacji komisariatu okazało się zupełnie pozbawione subtelności i poczucia dyplomacji.
Greenslade: Sunkissed You're Not, przechodzące w Jefferson Airplane: If You Feel Like China Breaking.
Ale zawsze mogło być gorzej, uznał Rebus, wracając myślą do głównego tematu dnia: "Kto truje zwierzęta w edynburskim zoo?" Bo prawda wyglądała tak, że ktoś to niewątpliwie robi. Ktoś okrutny i przebiegły, i, jak dotąd, umykający uwadze kamer i strażników. Policja dysponowała przybliżonym rysopisem sprawcy i od pewnego czasu prowadziła wyrywkowe kontrole toreb i kieszeni niektórych zwiedzających, ale wszystkim - może z wyjątkiem mediów - zależało tylko na jednym: żeby wreszcie wsadzić kogoś za kratki, i to najlepiej wraz z dowodem rzeczowym w postaci torby zatrutych kawałków pokarmu.
Jednak póki co, według oświadczenia dyrekcji ogrodu ironia losu polegała na tym, że zaistniała sytuacja przyczyniła się do wzrostu zainteresowania zoo i do zwiększenia sprzedaży biletów wstępu. Jak dotąd nie pojawił się jeszcze żaden naśladowca, jednak Rebusa nękało pytanie, kiedy…
Komunikat nadany przez głośniki poinformował o zbliżającej się porze karmienia lwów morskich. Rebus wcześniej przechodził obok ich basenu i pomyślał wtedy, że jak na rodzinę złożoną z trzech osobników, nie dysponują zbyt wielkim metrażem. Wybieg dla mangust otoczyła teraz gromadka dzieci, a one same gdzieś się schowały, co dało mu dziwaczne poczucie satysfakcji, że jemu jednak dotrzymywały towarzystwa.
Odszedł kawałek, choć niezbyt daleko, i zajął się rozwiązywaniem i zawiązywaniem sznurowadła, co stanowiło jego sposób na popędzanie czasu. Ogrody zoologiczne i podobne im przybytki nigdy go tak naprawdę nie interesowały. Jeszcze jako dziecko doświadczył licznych przypadków "Zaginionych podczas akcji" i "Poległych za sprawę", jakie dotknęły jego zwierzęcych ulubieńców. Jego ukochany żółw gdzieś się zawieruszył, mimo iż na skorupie miał wypisane nazwisko właściciela. Kilka jego papużek nie dożyło wieku dorosłego, a choroba zmogła też jego jedyną złotą rybkę (wygraną na loterii na jarmarku w Kirkcaldy). Mieszkając teraz w śródmiejskiej kamienicy, nie brał nawet pod uwagę możliwości trzymania w niej kota lub psa. Dosłownie raz jeden przymierzył się do jazdy konno, co skończyło się bolesnymi otarciami wewnętrznej strony ud i złożeniem sobie uroczystej przysięgi, że w przyszłości kontakt z tym szlachetnym zwierzęciem ograniczy tylko do kasy totalizatora.
Ale mangusty podobały mu się, i to z paru powodów. Miały fajnie brzmiącą nazwę, zabawne zwyczaje i zachowania oraz silnie rozwinięty instynkt samozachowawczy. Dzieci obsiadły murek i, majtając nogami w powietrzu, czekały, aż się pojawią. Rebus wyobraził sobie też odwrotną sytuację: klatki pełne dzieci radośnie popiskujących w podzięce za obdarzanie ich zainteresowaniem i kawalkada oglądających je zwierząt. Tyle że zwierzęta nie okazywałyby ludzkiej ciekawości. Nie robiłyby na nich wrażenia pokazy energii czy czułości i nie doceniałyby tego, że na ich użytek odgrywany jest jakiś spektakl, ani tego, że ktoś akurat obtarł sobie kolano. Zwierzęta nie założyłyby zoo, bo nie byłoby im ono do niczego potrzebne. Rebus był ciekaw, do czego jest ono potrzebne ludziom.
Cała koncepcja wydała mu się nagle idiotyczna. Oto ma wokół siebie ogromny kawał ziemi w atrakcyjnym miejscu Edynburga, służący jakimś nierzeczywistym celom… I właśnie w tym momencie zauważył obiektyw.
Zauważył go tylko dlatego, że tkwił w miejscu, gdzie powinna być twarz. Mężczyzna z aparatem stał jakieś dwadzieścia metrów niżej na trawiastym zboczu i ustawiał ostrość na imponującym teleobiektywie. Usta widoczne pod aparatem zaciśnięte były w pełną napięcia kreskę, lekko wyginającą się w miarę jak fotograf palcem wskazującym i kciukiem obracał pierścień na obiektywie. Miał na sobie czarną drelichową kurtkę, wymięte płócienne spodnie khaki i trampki. Wcześniej zdjął z głowy wypłowiałą niebieską bejsbolówkę i, na czas robienia zdjęcia, zawiesił ją sobie na wolnym palcu u dłoni. Włosy miał brązowe i mocno przerzedzone, czoło pokryte zmarszczkami. Odjął aparat od twarzy i po minie widać było, że od razu rozpoznał Rebusa.
Rebus pospiesznie odwrócił głowę i spojrzał w stronę fotografowanych obiektów. Mężczyzna fotografował dzieci przechylone przez murek otaczający wybieg dla mangust. Właściwie widać było tylko ich zelówki, fragmenty nóg, spódniczki dziewcząt i kawałki gołych pleców odsłonięte przez wyciągnięte do góry koszulki i sweterki.
Rebus też go rozpoznał. Dodatkowo pomogła mu w tym cała sytuacja. Nie widział go chyba od czterech lat, ale takich oczu tak łatwo się nie zapomina. Sinoczerwona barwa zapadniętych policzków jeszcze bardziej uwydatniała ślady po młodzieńczym trądziku. Przed czterema laty miał dłuższe włosy i przysłaniał sobie nimi nieforemne uszy. Gorączkowo szukając w pamięci nazwiska, Rebus sięgnął do kieszeni po radio. Fotograf zauważył ten ruch i podążył wzrokiem za spojrzeniem Rebusa, który właśnie odwracał głowę. Ich wzajemne rozpoznanie nastąpiło w tym samym momencie. Fotograf wykręcił teleobiektyw i schował go do torby zwisającej mu z ramienia. Potem założył osłonkę na otwór w aparacie i raźnym krokiem ruszył w dół zbocza. Rebus wyszarpnął radio z kieszeni.
- Oddala się w dół zbocza na zachód od domku klubowego. Czarna drelichowa kurtka, płócienne spodnie… - Rebus powtarzał opis, podążając za mężczyzną. Fotograf obejrzał się, spojrzał na Rebusa i przeszedł w lekki trucht, w którym przeszkadzała mu jednak ciężka torba ze sprzętem.
Radio w ręku Rebusa ożyło, informując, że policjanci udają się w podany rejon. Minęli restaurację i bar samoobsługowy, pary trzymające się za ręce i dzieci zmagające się z lodami, a także stadka pekari, wydr i pelikanów. Droga cały czas prowadziła w dół, co niezmiernie cieszyło Rebusa, zaś dość niezwykła ułomność mężczyzny - jedną nogę miał nieco krótszą - pozwalała mu nawet stopniowo go doganiać. W pewnym miejscu ścieżka się zwężała i tam tłumek zwiedzających był najgęstszy. Początkowo Rebus nie był pewien przyczyny, potem jednak usłyszał głośny plusk, a po nim okrzyki radości i brawa.
- Wybieg lwów morskich! - wrzasnął do mikrofonu.
Mężczyzna obejrzał się, dostrzegł radio przy ustach Rebusa, potem spojrzał przed siebie na gęstwinę głów i ramion zasłaniających widok na być może zbliżających się policjantów. Teraz w jego oczach widać już było strach, który zastąpił wcześniejszą zimną kalkulację. Poczuł, że traci kontrolę nad sytuacją. Mając za sobą Rebusa niemal na wyciągnięcie ręki, mężczyzna odepchnął dwóch widzów i wskoczył na niski kamienny murek. Za sadzawką znajdowało się skaliste wzniesienie, na którego szczycie pracownica ogrodu pochylała się nad dwoma czarnymi plastikowymi wiadrami. Rebus dostrzegł, że po drugiej stronie wybiegu prawie wcale nie ma widzów, skały bowiem skutecznie zasłaniały widok na lwy morskie. Domyślił się, że mężczyzna będzie chciał wyminąć tłum widzów, sunąc po murku, potem zeskoczy po drugiej stronie i znajdzie się blisko wyjścia z ogrodu. Rebus zaklął pod nosem, potem uniósł nogę i wgramolił się na murek.
W tłumie widzów rozległy się gwizdy, ale także okrzyki zachęty, a kilka kamer wideo skierowało się na dwóch mężczyzn balansujących niepewnie na spadzistym murku, chcąc zarejestrować ten niezwykły widok. Rebus spojrzał w stronę sadzawki, dostrzegł w niej gwałtowny ruch i usłyszał ostrzegawczy krzyk opiekunki w chwili, gdy na skałę u jej stóp wgramolił się nagle lew morski. Lśniące czarne cielsko pozostało tam tylko na kilka sekund, które opiekunka potrzebowała, by do rozwartej paszczy wrzucić kolejną rybę. Potem zwierzę okręciło się i z powrotem chlusnęło do wody. Nie sprawiało wrażenia ani zbyt potężnego, ani szczególnie groźnego, jednak jego pojawienie się wyraźnie poruszyło uciekiniera. Na moment zatrzymał się i spojrzał za siebie, a torba ze sprzętem zsunęła mu się z ramienia. Przewiesił ją sobie na szyję i już zdawało się, że chce zrezygnować, jednak raz jeszcze spojrzał na Rebusa i ponownie zmienił zamiar. Opiekunka sięgnęła po radiotelefon i powiadomiła ochronę. Ale mieszkańcy sadzawki też zaczynali już tracić cierpliwość i woda w pobliżu Rebusa nagle zakotłowała się i rozbryzgnęła. Spienione krople opadły mu na twarz, z głębi sadzawki wynurzyło się nagle coś potężnego, smoliście czarnego i zasłaniającego sobą słońce, i z głośnym łomotem zwaliło się na skały. Na widok samca, co najmniej czterolub pięciokrotnie większego od wcześniej widzianego malca, w tłumie widzów przetoczył się nerwowy szmer. Samiec wciągnął się na skały otaczające sadzawkę i głośno prychając, zaczął się rozglądać za pożywieniem. Kiedy otworzył paszczę i wydobył z siebie potężny ryk, fotograf gwałtownie drgnął, stracił równowagę i runął do wody wraz z torbą ze sprzętem.
Widać było, jak dwa kształty - matka i młode - suną pod powierzchnią wody w jego kierunku. Opiekunka wsadziła w usta gwizdek zawieszony na szyi i, jak sędzia odgwizdujący faul podczas niedzielnej kopaniny, przeraźliwie gwizdnęła. Samiec raz jeszcze obrzucił spojrzeniem Rebusa, po czym zsunął się do wody i wolno ruszył w kierunku przedmiotu zainteresowania jego połowicy.
- Na litość boską! - wrzasnął Rebus. - Wrzuć im ryby!
Dotarło to wreszcie do opiekunki, która kopnęła nogą wiadro i wysypała zawartość do wody. Przyciągnęło to uwagę całej trójki lwów, które zgodnie ruszyły w stronę pożywienia. Rebus skorzystał z okazji, zaczerpnął powietrza, zamknął oczy i skoczył do wody. Chwycił mężczyznę i zaczął go ciągnąć na skały. Dwóch spośród widzów wskoczyło do środka, by mu pomóc, chwilę później to samo zrobiło dwóch policjantów w cywilu. Rebusa piekły oczy. Powietrze było przesycone wonią surowych ryb.
- Niech pan wyłazi - powiedział ktoś, wyciągając do niego rękę. Rebus bezwolnie pozwolił się wyciągnąć, potem jednak zdarł torbę z szyi ociekającego wodą fotografa.
- Mamy cię - mruknął, następnie ukląkł na skale, poczuł ogarniające go dreszcze i zwymiotował do sadzawki.

 

2

Ranek następnego dnia Rebus rozpoczął od wspomnień.
Nie własnych, tylko swego szefa, które w postaci oprawionych w ramki fotografii zdobiły ciasne wnętrze jego gabinetu. Jak to zwykle bywa z czyimiś wspomnieniami, dla osób postronnych pozbawione były znaczenia. Rebusowi kojarzyły się trochę z eksponatami muzealnymi. Wiele spośród zdjęć ukazywało dzieci komisarza fotografowane w różnym wieku, potem pojawiały się zdjęcia wnuków. Rebus czuł, że szef sam tych zdjęć nie robił i że były to podarowane mu pamiątki, a on uznał za swój obowiązek, by je tu wyeksponować.
Wskazywało na to ich rozmieszczenie: zdjęcia stojące na biurku zwrócone twarzami na zewnątrz widoczne były dla każdego w gabinecie z wyjątkiem jego gospodarza. Podobnie było ze zdjęciami na parapecie okna i na stojącej w rogu szafce na akta. Rebus sprawdził swoją teorię, przysiadając na fotelu komisarza Watsona. Zdjęcia nie stały tam dla niego - były przeznaczone dla gości i miały ich utwierdzać w przekonaniu, że Watson to człowiek rodzinny i solidny, ktoś, komu powiodło się w życiu. Tyle że zamiast ocieplać i uczłowieczać wnętrze jego gabinetu, wprowadzały do niego muzealny chłód.
Ostatnio kolekcja powiększyła się o nowe zdjęcie. Było stare i trochę nieostre, jakby lekko rozmazane przez poruszenie aparatu. Krawędzie były postrzępione, a w dolnym rogu widniał nieczytelny podpis fotografa. Zdjęcie ukazywało scenę rodzinną: ojciec stał z ręką władczo opartą na ramieniu siedzącej żony, która trzymała na kolanach małe dziecko. Druga ręka ojca ściskała ramię ubranego w szkolny mundurek chłopca z przystrzyżonymi krótko włosami i błyszczącymi oczami. Czuło się napięcie towarzyszące pozowaniu i oczekiwanie chłopca, by móc wyzwolić się z żelaznego uścisku rodzica. Rebus podszedł ze zdjęciem do okna i przyjrzał się nadętej i uroczystej sztywności tej sceny. Sam zresztą też czuł się dość sztywno, mając na sobie swój najlepszy ciemny wełniany garnitur, białą koszulę i czarny krawat. Czarne były też skarpetki i buty, które z samego rana wypucował do połysku. Za oknem widać było nisko wiszące chmury, które w każdej chwili groziły deszczem. Pogoda w sam raz na pogrzeb.
Komisarz Watson wkroczył do gabinetu powolnym krokiem, będącym zaprzeczeniem jego prawdziwego temperamentu. Za plecami nazywano go Farmerem, jako że pochodził z północy i miał w swej posturze coś z byka rasy Aberdeen. Był w galowym mundurze i w jednej dłoni trzymał czapkę, a w drugiej białą kopertę A4. Obie położył na biurku.
Rebus odstawił zdjęcie na miejsce i obrócił je przodem do fotela Farmera.
- To pan, panie komisarzu? - zapytał, stukając w nadąsanego chłopca.
- Tak, ja.
- To dzielnie z pańskiej strony, że się pan nam pokazuje w krótkich spodenkach.
Ale Farmer nie był w nastroju do żartów. Rebus pomyślał, że nabrzmiałe na jego twarzy żyły mogą się brać z jednego z trzech powodów: wysiłku fizycznego, wypitego alkoholu lub buzującej w nim wściekłości. Nie sprawiał wrażenia zdyszanego, więc ten pierwszy odpadał. Kiedy Farmer zabierał się do whisky, efekt wypitego alkoholu nie ograniczał się tylko do jego policzków. Cała jego twarz tonęła wtedy w różowej poświacie, zdawała się kurczyć i nabierać lekko szelmowskiego wyglądu.
Zostawała więc wściekłość.
- Zabierajmy się do rzeczy - powiedział i spojrzał na zegarek. Obu im się spieszyło. Farmer otworzył kopertę i wytrząsnął z niej plik zdjęć. Rozłożył je na biurku i przesunął w stronę Rebusa. - Sam zobacz.
Rebus przyjrzał się. Zdjęcia pochodziły z aparatu Darrena Rougha. Farmer sięgnął do szuflady biurka i wyciągnął z niej kartonową teczkę, jednak Rebus nie przerywał oglądania. Zwierzęta w zoo, zarówno w klatkach, jak i na wybiegach. I na niektórych zdjęciach - nie na wszystkich, ale na wielu - dzieci. Fotografa wyraźnie interesowały dzieci rozmawiające między sobą, jedzące słodycze lub robiące miny do zwierząt. Rebus poczuł ulgę i spojrzał na Farmera, szukając także u niego potwierdzenia, jednak go nie znalazł.
- Według oświadczenia Rougha - rzekł Farmer, zerkając do akt - zdjęcia stanowią fragment większego cyklu.
- Nie mam co do tego wątpliwości.
- Zatytułowanego: "Dzień z życia edynburskiego zoo".
- Jasne.
Farmer odchrząknął.
- Rough zapisał się na wieczorowe kursy fotografii. Już to sprawdziłem i to prawda. Prawdą jest również to, że zadanym mu tematem jest zoo.
- Prawie na każdym zdjęciu są dzieci.
- Dokładnie na mniej niż połowie.
Rebus odsunął od siebie zdjęcia.
- Bądźmy poważni, panie komisarzu.
- John, minął już prawie rok od wypuszczenia Rougha na wolność i, jak dotąd, na niczym go nie przyłapaliśmy.
- Słyszałem, że wyjechał na południe.
- Ale potem wrócił.
- Jak mnie tylko zobaczył, od razu zaczął uciekać.
Tę uwagę Farmer zbył milczeniem.
- Niczego tu nie ma, John.
- Taki facet, jak Rough, nie wybiera się do zoo, żeby patrzeć na pszczółki i ptaszki, może mi pan wierzyć.
- Nawet nie on sam wybrał ten temat. Zadał mu go jego instruktor.
- W to wierzę. Ale gdyby mógł, to na pewno wolałby ogródek dla dzieci. - Rebus westchnął. - A co mówi jego adwokat? Rough był zawsze dobry w wynajdywaniu adwokatów.
- Pan Rough życzy sobie tylko, żebyśmy go zostawili w spokoju.
- W takim, w jakim on zostawiał dzieci?
Farmer odchylił się do tyłu.
- John, słyszałeś może kiedyś słowo "odpokutować"?
Rebus potrząsnął głową.
- Nie widzę zastosowania.
- A skąd wiesz?
- Słyszał pan kiedyś o lamparcie, który pozbył się swoich cętek?
Farmer znów spojrzał na zegarek.
- Wiem, że wy dwaj macie ze sobą na pieńku.
- Nie mnie dotyczyła wtedy jego skarga.
- Wiem. - Farmer kiwnął głową. - Jima Margoliesa.
Przez chwilę obaj milczeli, zatopieni we własnych myślach.
- Więc co, nic nie robimy? - przerwał milczenie Rebus. Myśl o pokucie plątała mu się gdzieś po głowie. Jego przyjaciel ksiądz często używał tego słowa. Mówił wtedy o pogodzeniu się człowieka z Bogiem poprzez życie i śmierć Chrystusa. Ale to niezbyt pasowało do Darrena Rougha. Przez chwilę myślał jeszcze, co takiego chciał odpokutować Jim Margolies, rzucając się z Salisbury Crags…
- Jego konto jest czyste. - Farmer schylił się do dolnej szuflady biurka i wyciągnął butelkę i dwie szklanki. Whisky, nawet malt. - Nie wiem jak ty, ale ja przed pogrzebem muszę sobie łyknąć.
Rebus kiwnął głową i patrzył, jak szef rozlewa płyn do szklanek. Cudowny dźwięk górskiej siklawy. Po galijsku Usquebaugh. Uisge: woda; beatha: życie. Woda życia. Słowo beatha kojarzy się też z błogosławieństwem. Każda kropla była dla Rebusa błogosławieństwem. Tyle że, jak mu to powtarzał lekarz, każda kropla to także kropla śmierci. Uniósł szklankę, powąchał i z uznaniem pokiwał głową.
- Odszedł jeszcze jeden przyzwoity człowiek - powiedział Farmer.
I nagle cały gabinet wypełnił się upiorami przeszłości, które zawirowały na krawędzi pola widzenia Rebusa, z duchem Jacka Mortona na czele. Jack, jego stary druh, od trzech miesięcy już nieżyjący. The Byrds: He Was A Friend Of Mine. Był jego przyjacielem, który nie dawał się pogrzebać.
Farmer podążył za wzrokiem Rebusa, jednak niczego nie zobaczył. Dopił resztę ze szklanki i odstawił butelkę.
- Lepiej mało, a często - rzekł. I jakby wypite whisky otworzyło między nimi jakieś nowe porozumienie, dodał: - Bywają różne sposoby, John.
- Sposoby na co, panie komisarzu?
Jack zdążył wtopić się w okienną szybę.
- Na zmaganie się z życiem. - Wypita whisky już się odbijała na twarzy Farmera, powodując, że przybierała trójkątny kształt. - Po tym, co się stało z Jimem Margoliesem… No cóż, paru z nas zaczęło głębiej się zastanawiać nad stresem związanym z pracą. - Zawiesił głos. - Za dużo błędów, John.
- Po prostu mam trochę gorszy okres, nic więcej.
- Gorszy okres bierze się z czegoś.
- Na przykład?
Farmer zostawił pytanie bez odpowiedzi. Domyślał się, że Rebus pewnie sam spróbuje sobie na nie odpowiedzieć. Jack Morton nie żyje; Sammy na wózku inwalidzkim.
I whisky w roli terapeuty, na którego mógł sobie pozwolić, przynajmniej w sensie finansowym.
- Dam sobie radę - odpowiedział w końcu tonem, który nawet jego samego nie przekonał.
- Samodzielnie?
- Tak chyba trzeba, nie?
Farmer wzruszył ramionami.
- A póki co, wszyscy mamy pogodzić się z twoimi błędami, tak?
Błędy. Na przykład takie, jak ściągnięcie policji na Darrena Rougha, który nie był człowiekiem, dla którego tam byli. I zostawienie trucicielowi swobodnego dostępu do mangust, dzięki czemu mógł im rzucić zatrute jabłko. Na szczęście przechodził tamtędy dozorca, zauważył jabłko i zdążył je podnieść, nim zrobiły to mangusty. Słyszał o zagrożeniu i przekazał owoc do laboratorium.
Okazało się nafaszerowane trutką na szczury.
Wina Rebusa.
- No już - powiedział Farmer, kolejny raz zerkając na zegarek. - Zbierajmy się.
I w ten sposób raz jeszcze nie doszło do wygłoszenia mowy przez Rebusa. Mowy o tym, że stracił wiarę w sens swego powołania i resztki optymizmu, co do sposobów - wręcz samej zasady - funkcjonowania policji. I o tym, że takie myśli go przerażają i powodują, że albo nie może spać, albo go męczą senne koszmary. I o upiorach, które go prześladują, nawet w biały dzień.
I o tym, że już nie chce być policjantem.


Natomiast Jim Margolies miał wszystko.
Dziesięć lat młodszy od Rebusa, miał przed sobą prostą i szybką drogę do kariery. Czekano tylko, by nauczył się jeszcze paru rzeczy, i wiadomo było z góry, że w skórze detektywa inspektora nie zagrzeje długo miejsca. Był inteligentny, elokwentny i dobrze zorientowany zarówno w zewnętrznej strategii policyjnej, jak i wewnętrznej polityce biurowej. Do tego przystojny i wysportowany, wciąż jeszcze grał w rugby w starej szkolnej drużynie w Boroughmuir. Pochodził z dobrej rodziny i miał koneksje z edynburskim establishmentem. Miał też uroczą i elegancką żonę oraz wybitnie urodziwą córeczkę. Lubiany przez kolegów, mimo jego godnej zazdrości liczby uzyskanych wyroków skazujących w proporcji do dokonanych zatrzymań. Cała rodzina żyła cicho i spokojnie w Grange i udzielała się w miejscowym kościele. Jednym słowem, pod każdym względem idealna podstawowa komórka społeczna.
Farmer zaczął o tym mówić cichym, ledwie słyszalnym głosem w drodze do kościoła, potem kontynuował podczas nabożeństwa i kończył swą tyradę, stojąc już nad grobem.
- Miał wszystko, John. I taki człowiek nagle idzie i robi coś takiego. Co powoduje, że ktoś… To znaczy pytam, co takiego nagle dzieje się w jego głowie? Przecież nawet starsi oficerowie patrzyli na niego z podziwem. Nawet starzy cyniczni łajdacy na chwilę przed emeryturą, którzy już wszystko w życiu widzieli, kogoś takiego jak Jim Margolies nie widzieli nigdy.
Farmer i Rebus - reprezentujący na pogrzebie ich komisariat - stali trochę z tyłu. Tłum przed nimi był liczny i zróżnicowany. Zjawiło się wielu wyższych oficerów policji, koledzy z drużyny rugby, grupa wiernych z jego parafii i sąsiedzi. Plus oczywiście liczna rodzina. A także stojąca teraz nad otwartym grobem wdowa, odziana w czerń i zachowująca pozory spokoju i opanowania. Na rękach trzymała córeczkę ubraną w białą koronkową sukienkę. Dziewczynka miała długie, gęste blond włosy poskręcane w loczki, lśniącą od łez buzię i machała rączką na pożegnanie w stronę drewnianej trumny. Ta biała sukienka i te blond włoski powodowały, że wyglądała jak aniołek. Może zresztą o to właśnie chodziło. W każdym razie zdecydowanie wyróżniała się z tłumu.
Zjawili się też rodzice Margoliesa. Ojciec, robiący wrażenie byłego wojskowego, stał wyprostowany jak struna i tylko obie dłonie wsparte o srebrną gałkę laski nieustannie mu dygotały. Matka z zapuchniętymi od płaczu oczami, krucha i wiotka, miała twarz przysłoniętą czarną woalką, spływającą na jej drżące usta. Straciła oboje swoich dzieci. Z opowieści Farmera wynikało, że siostra Jima też odebrała sobie życie, choć zdarzyło się to wiele lat temu. Cierpiała podobno na zaburzenia psychiczne i podcięła sobie żyły. Rebus raz jeszcze spojrzał na rodziców, którym przyszło przeżyć śmierć swoich dzieci. Jego myśli pobiegły raptem ku córce. Skąd można wiedzieć, jakie ona przeżywa lęki, takie, jakich nie da się nawet zauważyć?
Pozostali członkowie rodziny trzymali się blisko rodziców Jima, szukając u nich pocieszenia lub gotowi go im udzielić - Rebus nie był pewien, co bardziej.
- Sympatyczna rodzina - powiedział szeptem Farmer, a Rebus niemal wyczuł w jego głosie cień zazdrości. - Hannah wygrała konkurs.
Hannah, czyli córka. Rebus usłyszał także, że ma osiem lat. Jak ojciec miała niebieskie oczy i idealną cerę. Wdowa nosiła imię Katherine.
- Mój Boże, cóż to za strata.
Rebusowi przeszły przez myśl fotografie w gabinecie Farmera i to, jak ludzkie ścieżki krzyżują się i wzajemnie splatają, tworząc pajęczynę, w którą zaplątują się inni, dopasowując się lub kontrastując. Człowiek poznaje nowych przyjaciół, wżenia się w nową rodzinę i płodzi dzieci, które bawią się z dziećmi innych rodziców. Podejmuje pracę, poznaje kolegów, którzy stają się przyjaciółmi. Krok po kroku jego osobowość rozmywa się i traci indywidualność, a mimo to, ku zaskoczeniu, staje się silniejsza.
Tyle że nie zawsze tak jest. Mogą się pojawiać konflikty wynikające z pracy, jak i z rosnącego powoli przeświadczenia, że kiedyś tam, w przeszłości, podjęło się błędną decyzję. Rebus miał tego przykład we własnym życiu, kiedy postanowił dać pierwszeństwo pracy przed małżeństwem, i w ten sposób odepchnął od siebie żonę. Odchodząc, zabrała z sobą ich córkę. Uważał teraz, że podjął wtedy słuszną decyzję, tyle że oparł ją na błędnych założeniach. Powinien od początku stawić czoło swoim słabościom. Powoływanie się na pracę stanowiło jedynie wygodny pretekst, pozwalający mu się wycofać.
Ciekaw był, jak to wyglądało z Jimem Margoliesem, który rzucił się w ciemność ku śmierci. Ciekaw był, co przywiodło go do tej ostatniej dramatycznej decyzji. Wyglądało na to, że nikt nic nie wie. W ciągu lat pracy w policji Rebus zetknął się z wieloma samobójstwami - od niemal przypadkowych po takie, w których pomogły osoby trzecie, i z wszystkimi pośrednimi. Ale za każdym razem istniało jakieś wytłumaczenie, jakiś osiągnięty punkt krytyczny, jakieś głęboko zakorzenione przekonanie o poniesionej stracie czy porażce lub zbliżającej się katastrofie. Leaf Hound: Drowned My Life In Fear.
Ale jeśli idzie o Jima Margoliesa… Niczego takiego nie było. Jego czyn po prostu był bez sensu. Ani wdowa, ani rodzice, ani koledzy z pracy… nikt nie umiał podać choćby cienia uzasadnienia. Lekarze uznawali go za okaz zdrowia. W pracy i w domu nie miał żadnych problemów. Kochał żonę i uwielbiał córkę. Nie miał problemów materialnych.
A jednak jakiś problem musiał mieć.
Mój Boże, cóż to za strata.
I to dodatkowe okrucieństwo losu, że wszyscy czują nie tylko rozpacz, ale i niepewność, czy przypadkiem nie przyczynili się do tej tragedii.
Odebrać sobie życie, gdy to życie jest tak cenne.
Rebus popatrzył w kierunku kępy drzew i zobaczył stojącego wśród nich Jacka Mortona. Wyglądał tak młodo, jak w dniu, kiedy się poznali.
Grudki ziemi zaczęły spadać na wieko trumny, jak pukanie, które w ostatniej chwili próbuje obudzić śpiącego. Farmer ruszył od grobu z rękami założonymi na plecach.
- Do końca moich dni - powiedział cicho - nie zrozumiem tego.
- Nigdy nic nie wiadomo - odparł Rebus.

3

Stanął na wierzchołku Salisbury Crags. Wiał tak zimny porywisty wiatr, że musiał postawić sobie kołnierz u płaszcza. Z pogrzebu wrócił do domu, żeby się przebrać, i powinien był wrócić do pracy - St Leonard's było nawet stąd widać - ale coś kazało mu najpierw odbyć tę wycieczkę.
Kilku innych zawziętych turystów wdrapało się przed nim i po nim na Arthur's Seat, a ich jedyną nagrodą za wysiłek był piękny widok Edynburga i pieczenie uszu, które czuć będą jeszcze przez wiele godzin. Jego lęk wysokości nie pozwolił mu się zbliżyć do krawędzi urwiska, ale i tak widok był wspaniały. Można było odnieść wrażenie, jakby sam Pan Bóg walnął pięścią w Holyrood Park, rozpłaszczając go i jednocześnie zostawiając jeden sterczący fragment skały na pamiątkę początków miasta.
Jim Margolies skoczył właśnie stąd albo zwiał go nagły silny podmuch wiatru - tak brzmiała mniej prawdopodobna, ale łatwiejsza do przełknięcia wersja. Wdowa oświadczyła, iż jest przekonana, że on tam tylko "spacerował, po prostu tylko spacerował", po ciemku stracił równowagę i spadł. Jednak to też rodziło pytania, na które brak było odpowiedzi, bo co go nagle w środku nocy wyciągnęło z łóżka? Jeżeli miał jakieś kłopoty, to dlaczego musiał się z nimi zmagać akurat na szczycie Salisbury Crags, ładne parę kilometrów od domu? Mieszkał w Grange, w domu należącym niegdyś do rodziców żony. Tej nocy padało, a mimo to nie wziął samochodu. Ale czy człowieka pogrążonego w rozpaczy może martwić to, że zmoknie…?
Spoglądając w dół, Rebus wypatrzył ruiny starego browaru, gdzie teraz szykowano się do budowy nowej siedziby szkockiego parlamentu. Pierwszego od trzystu lat parlamentu, który stanie otoczony parkiem tematycznym. Bliżej widać było osiedle mieszkaniowe Greenfield - zwarty labirynt wysokich bloków mieszkalnych. Pomyślał, że to dziwne, iż urwisko skalne robi na ludziach większe wrażenie, niż precyzja wysokościowców wzniesionych ludzką ręką. Potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął złożony kawałek papieru. Ponownie przeczytał adres, znów spojrzał na Greenfield i stwierdził, że czeka go jeszcze jedna wycieczka.


Bloki mieszkalne z płaskimi dachami zbudowano na osiedlu Greenfield w połowie lat sześćdziesiątych i ich wiek dawał już znać o sobie. Spłowiałe elewacje pokryte były ciemnymi liszajami, a woda z rynien kapała wprost na spękane płyty chodnikowe. Zbutwiałe drewno ram okiennych pękało i kruszyło się. Ściana jednego z mieszkań na parterze z zabitymi dyktą oknami pokryta była bohomazami i napisami głoszącymi, że jego lokator to STARY ŚMIERDZIEL.
Na osiedlu nie zamieszkał nigdy żaden spec od planowania przestrzennego w radzie miejskiej, żaden szef wydziału komunalnego ani żaden architekt. Rada miejska ograniczyła się do zasiedlenia osiedla "trudnymi lokatorami", których poinformowała, że centralne ogrzewanie "jest już w trakcie budowy". Osiedle zbudowano na dnie obszernej niecki, nad którą wznosiło się potężne Salisbury Crags. Rebus raz jeszcze sprawdził adres. Kilkakrotnie w przeszłości odwiedzał Greenfield i wiedział, że nie jest to najgorsze osiedle w mieście, ale boryka się z problemami. Było wczesne popołudnie i na osiedlowych uliczkach panował spokój. Ktoś na samym środku jezdni porzucił rower z brakującym przednim kołem, kawałek dalej stały skierowane do siebie przodem dwa wózki sklepowe, jakby zatopione w towarzyskiej rozmowie. Pośród sześciu jedenastopiętrowych bloków stały też cztery równe rzędy parterowych domków jednorodzinnych, każdy z ogródkiem wielkości chusteczki do nosa i drewnianym płotkiem z przodu. Większość okien była przysłonięta zasłonami, a nad drzwiami widniały kasetki alarmów przeciwwłamaniowych.
Część wyasfaltowanego podwórka między blokami wydzielono na plac zabaw dla dzieci. Jakiś chłopiec ciągnął po nim kolegę na sankach, niemiłosiernie skrzypiąc płozami. Rebus wykrzyknął ku nim: "Cragside Court" i w odpowiedzi chłopiec na sankach machnął ręką w kierunku jednego z bloków. Rebus podszedł bliżej i zobaczył, że ktoś zamazał tabliczkę z nazwą bloku i z "Cragside" zrobiło się teraz "Crapsite"*. Okno na drugim piętrze raptownie się otworzyło.
- Możesz se pan odpuścić - rozległ się głos kobiecy. - I tak go nie ma.
Rebus zrobił krok do tyłu i zadarł głowę.
- A kogo ja niby szukam?
- Zgrywasz się pan?
- Nie. Nie wiedziałem tylko, że tu mieszkają jasnowidze. A to chodzi o pani męża czy narzeczonego?
Kobieta przez chwilę wpatrywała się w niego, potem widocznie doszła do wniosku, że niepotrzebnie się wyrwała, bo mruknęła: "nieważne", wycofała głowę i zamknęła okno.
Przy drzwiach wejściowych umieszczono przyciski domofonów, ale przy każdym był tylko numer mieszkania bez nazwiska. Pociągnął drzwi, które i tak okazały się otwarte. Przez dłuższą chwilę czekał na windę, potem pozwolił jej wwieść się powoli i z głośnym skrzypieniem na piąte piętro. Niczym nie osłonięta zewnętrzna galeryjka doprowadziła go do drzwi jednego z sześciu mieszkań, oznaczonego tabliczką 5/14 Cragside Court. Obok drzwi znajdowało się okno szczelnie zasłonięte czymś przypominającym stare niebieskie prześcieradło. Drzwi nosiły ślady licznych wgnieceń świadczących o próbach włamań albo o kopaniu w nie przez gości, jako że pozbawione były dzwonka lub kołatki. Brak też było wizytówki z nazwiskiem, choć to akurat było nieistotne. Rebus wiedział, kto tu mieszka.
Darren Rough.
Rebus nie znał tego adresu. Kiedy przed laty uczestniczył w śledztwie w sprawie Rougha, ten mieszkał w czynszówce na Buccleuch Street. Teraz po latach wrócił do Edynburga i Rebus chciał, by miał jasność, co go tu czeka. Nie mówiąc o tym, że chciał go też popytać o Jima Margoliesa…
Kłopot polegał na tym, że mieszkanie wyglądało na opustoszałe. Bez większego przekonania zastukał raz do drzwi i raz w okno. Kiedy nikt nie zareagował, pochylił się i zajrzał do środka przez szparę na listy. Okazało się, że była zatkana od środka. Albo Rough nie życzył sobie, by do niego zaglądano, albo zdarzały mu się niepożądane przesyłki. Rebus wyprostował się i oparł dłonie na poręczy balustrady. Tuż pod nim znajdował się plac zabaw dla dzieci. Dzieci: na takim osiedlu jak Greenfield musi być ich pełno. Odwrócił się i rozejrzał. Na ścianach ani na drzwiach nie było malunków czy napisów mówiących, że mieszka tu WSTRĘTNY ZBOK. Na placyku na dole sanki wzięły zbyt ostry zakręt i zrzuciły pasażera na asfalt. Gdzieś pod Rebusem z hałasem otworzyło się okno.
- Wszystko widziałam, Billy Horman. Specjalnie to zrobiłeś!
Rebus poznał po głosie, że to ta sama kobieta. Tym razem adresatem był chłopiec ciągnący sanki.
- Wcale że nie!
- Wcale że, kurwa, tak. Zamorduję cię. - I łagodniejszym tonem: - Nic ci nie jest, Jamie? Już ci coś mówiłam o zabawie z tym zasrańcem. Wracaj mi zaraz do domu.
Potłuczony chłopiec przeciągnął sobie dłoń pod nosem - co stanowiło najodważniejszy gest buntu, na jaki się odważył - i zerkając niepewnie na kolegę, ruszył w kierunku wejścia do bloku. Ich wymiana spojrzeń trwała nie dłużej niż dwie sekundy, ale wystarczyła na przekazanie komunikatu, że nadal są kumplami i że dorośli nic w tej sprawie nie zdziałają.
Rebus patrzył, jak chłopiec z sankami niechętnie się oddala, potem zszedł trzy piętra niżej. Znalezienie mieszkania kobiety nie nastręczało trudności. Już z trzydziestu metrów słychać było jej wrzaski. Ciekaw był, czy jest sklasyfikowana jako "trudny lokator", i pomyślał, że pewnie niewielu odważyłoby się przyjść do niej z pretensjami…
Drzwi wyglądały masywnie, zostały niedawno pomalowane na ciemnoniebieski kolor i wyposażone były w judasza. Firanka w oknie obok drzwi zafalowała i kobieta uchyliła ją, by sprawdzić, kto dzwoni. Otworzyła drzwi i w tym samym momencie wyprysnął z nich Jamie, ruszając pędem po galeryjce.
- Lecę tylko do sklepu, mamo!
- Wracaj tu, ale już!
Jamie udał, że nie słyszy, i zniknął za węgłem.
- Dajcie mi siłę, żebym mu mogła skręcić kark - mruknęła kobieta.
- Ale i tak go pani kocha, prawda?
Przyjrzała mu się.
- A pan tu czegoś szuka?
- Nie odpowiedziała mi pani na pytanie: chodziło o pani męża czy o narzeczonego?
Założyła ręce na piersiach.
- O starszego syna, jak już pan musisz wiedzieć.
- I myślała pani, że przyszedłem do niego?
- Jesteś pan z policji, nie?
Nie odpowiedział, a ona zachichotała.
- A co, powinienem go znać?
- Nazywa się Calumn Brady.
- Pani jest matką Cala? - Rebus pokiwał głową. Znał to nazwisko ze słyszenia i otaczającej go zbójeckiej sławy. O matce Cala też zresztą słyszał.
W domowych futrzanych kapciach mierzyła dobry metr siedemdziesiąt. Była masywnie zbudowana, miała grubokościste ramiona i nadgarstki oraz twarz, co do której już wiele lat temu musiała dojść do wniosku, że żaden makijaż jej nie pomoże. Gęste i grube włosy w kolorze platyny z brązowymi odrostami rozdzielone były przedziałkiem biegnącym przez środek głowy. Miała na sobie obowiązkowy połyskliwy niebieski dres ze srebrnym lampasem biegnącym wzdłuż nóg i ramion.
- To nie przyszedłeś pan po Cala? - spytała.
Rebus przecząco pokręcił głową.
- Chyba że od pani się dowiem, że coś narozrabiał.
- No, to po co żeś pan tu przyszedł?
- Zetknęła się pani kiedyś z jednym z sąsiadów, młodym człowiekiem nazwiskiem Darren Rough?
- A gdzie on mieszka? - Rebus nie odpowiedział. - Bo tu się ciągle ktoś wprowadza i wyprowadza. Opieka socjalna ich tu upycha na parę tygodni. Bóg jeden wie, co się potem z nimi dzieje. Albo się gdzieś sami gubią, albo ich przenoszą. - Pociągnęła nosem. - A jak on wygląda?
- Nieważne - powiedział Rebus.
Jamie wrócił na plac zabaw, jednak jego kumpla nigdzie już nie było widać, zaczął więc biegać w kółko, ciągnąc za sobą sanki. Rebus pomyślał, że pewnie mógłby tak biegać całymi dniami.
- Jamie nie poszedł dziś do szkoły? - zapytał.
- Nie twój zasrany interes - odparła pani Brady i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.

 

4

Po powrocie na komisariat St Leonard's, Rebus wyszukał w komputerze Calumna Brady'ego. W wieku siedemnastu lat Cal mógł się poszczycić bogatym dorobkiem przestępczym: napad rabunkowy, kradzieże sklepowe, pijackie burdy. Póki co, nie było dowodów, że Jamie idzie w jego ślady, za to matka, Vanessa Brady, znana jako Van, też miała już zatargi z prawem. Jej kłótnie z sąsiadami przeradzały się czasami w bójki, a także oskarżono ją o dostarczenie fałszywego alibi Calowi, kiedy ten odpowiadał za jeden ze swoich napadów. Komputer ani słowem nie wspominał o mężu. Pogwizdując pod nosem We Are Family, Rebus poszedł do oficera dyżurnego zapytać, kto jest teraz dzielnicowym w Greenfield.
- Tom Jackson - usłyszał - i nawet wiem gdzie jest, bo go widziałem nie dalej jak dwie minuty temu.
Znalazł Jacksona na parkingu za komisariatem, gdzie właśnie kończył palić papierosa. Rebus skorzystał z okazji i też zapalił. Poczęstował Toma następnym, ale ten przecząco pokręcił głową.
- Muszę się ograniczać, inspektorze - powiedział z uśmiechem.
Jackson miał dobrze po czterdziestce i odznaczał się potężną klatką piersiową, srebrzystą czupryną i takimiż wąsami. Miał ciemne oczy i wyraz powątpiewania na stałe goszczący na twarzy. Uważał ten wyraz za przydatny, bo wystarczyło patrzyć w milczeniu na podejrzanego, by ten po chwili, chcąc zaspokoić to powątpiewanie, zaczynał śpiewać dużo więcej, niż zamierzał.
- Słyszałem, że wciąż zajmujesz się Greenfield.
- Za wszystkie moje grzechy. - Jackson strząsnął popiół z papierosa, potem strzepnął kilka paprochów z munduru. - W styczniu mieli mnie przenieść.
- No i co?
- Mieszkańcy szukali kogoś na Świętego Mikołaja na imprezę gwiazdkową. Co roku urządzają coś w tamtejszym kościele. Głównie dla biednych dzieci. I znaleźli sobie frajera.
- No i co dalej?
- No i się zgodziłem. Niektóre z tych dzieciaków… Takie biedne małe łobuziaki. Omal się nie poryczałem. - Na wspomnienie o tym na chwilę zamilkł. - A potem zaczęli do mnie przychodzić i szeptać mi coś do ucha. - Uśmiechnął się. - Poczułem się jak w konfesjonale. Bo widzi pan, jedyne, co im przyszło do głowy, żeby wyrazić swoją wdzięczność, to przekazać mi parę donosików.
- Rozumiem, że na swoich sąsiadów. - Rebus uśmiechnął się.
- Dzięki temu moje wyniki nagle poszły w górę. A najgorzej, że w uznaniu moich zasług i sprytu postanowili mnie tam zostawić.
- Czyli stałeś się ofiarą własnego sukcesu. - Rebus zaciągnął się głęboko i zagapił na koniuszek papierosa. Potem wypuścił dym i potrząsnął głową. - Jezu, jak ja kocham palić.
- A ja nie. Siedzi człowiek, przesłuchuje jakiegoś smarkacza, wstawia mu gadkę o narkotykach, a cały czas myśli tylko o tym, żeby się sztachnąć. - Potrząsnął głową. - Bardzo bym chciał przestać.
- Próbowałeś plastrów?
- Nic z tego. Ciągle mi zjeżdżały z oczu.
Obaj się roześmiali.
- Więc co, w końcu się pan zdecyduje?
- Na co? Na plaster?
- Powiedzieć mi, co jest grane.
- Tak łatwo mnie przejrzeć?
- Może bardziej chodzi o moją wyostrzoną intuicję.
Rebus pstryknął popiół na wiatr.
- Byłem dziś w Greenfield. Znasz tam kogoś nazwiskiem Darren Rough?
- Nie przypominam sobie.
- Goniłem się z nim po zoo.
Jackson pokiwał głową i zdusił niedopałek.
- Słyszałem. To jakiś pedofil, tak?
- I mieszka w Cragside Court.
- Tego nie wiedziałem - powiedział Jackson, wpatrując się w Rebusa.
- Wygląda na to, że jego sąsiedzi też nie wiedzą.
- Bo jakby wiedzieli, to by go zatłukli.
- Więc może ktoś mógłby im szepnąć słówko…
- O rany, bo ja wiem? - zastanowił się Jackson, marszcząc brwi. - Oni naprawdę mogliby go załatwić.
- Myślę, że przesadzasz. Może najwyżej popędziliby mu kota i pozbyli się go z miasta.
Jackson wyprostował się.
- I właśnie na tym panu zależy?
- A tobie zależy, żeby mieć pedofila w rejonie?
Jackson przez chwilę milczał, potem wyciągnął paczkę papierosów i już miał do niej sięgnąć, kiedy spojrzał na zegarek: koniec przerwy na palenie.
- Pan pozwoli, że to przemyślę.
- Jasne, Tom. - Rebus pstryknął niedopałek na asfalt. - Natknąłem się na jedną z sąsiadek Rougha, niejaką Van Brady.
Jackson skrzywił się.
- Lepiej jej się nie narażać.
- A to w ogóle możliwe?
- Najlepiej obchodzić ją z daleka.


Rebus wrócił do biura i wykonał telefon do wydziału opieki. Po kilku nieudanych próbach udało mu się dotrzeć do kuratora Darrena Rougha, człowieka nazwiskiem Andy Davies.
- Uważa pan, że to było rozsądne posunięcie? - zapytał Rebus.
- Może zechce mnie pan oświecić, o czym pan mówi.
- O pedofilu, którego zakwaterowaliście w Greenfield, w miłym mieszkanku z widokiem na plac zabaw dziecięcych.
- A co on znów zrobił? - zapytał kurator zmęczonym tonem.
- Nic, do czego mógłbym się przyczepić. - Rebus zawiesił głos. - Jak dotąd. Dlatego dzwonię, nim nie jest za późno.
- Za późno na co?
- Żeby go stamtąd zabrać.
- Zabrać gdzie?
- Co by pan powiedział na Bass Rock*.
- Albo jeszcze lepiej do klatki w zoo, co?
Rebus wyprostował się na krześle.
- Skarżył się panu?
- Oczywiście, że się skarżył. Jestem jego kuratorem.
- Robił tam zdjęcia dzieciom.
- Wszystko wyjaśniliśmy komisarzowi Watsonowi.
Rebus rozejrzał się po biurze.
- Mnie to nie wystarcza, panie Davies.
- Zatem proponuję, inspektorze, żeby się pan zwrócił do swojego zwierzchnika. - Davies nie próbował nawet ukrywać poirytowania.
- Więc nie mogę liczyć na to, że go stamtąd wyprowadzicie?
- Zacznijmy od tego, że to wasi ludzie chcieli, żeby go tam umieścić.
Przez chwilę zapadło milczenie. Przerwał je Rebus.
- Co pan przed chwilą powiedział?
- Oświadczam, inspektorze, że nie mam już nic do dodania. Najlepiej niech się pan zwróci do swojego komisarza, dobrze?
Połączenie zostało przerwane. Rebus wykręcił numer Watsona, ale sekretarka poinformowała go, że komisarza nie ma. Rebus wetknął sobie długopis do ust i pomyślał, że mogliby wreszcie zacząć robić tworzywa z dodatkiem nikotyny.
To wasi ludzie chcieli, żeby go tam umieścić.
Śledcza Siobhan Clarke siedziała przy swoim biurku i rozmawiała przez telefon. Zauważył, że na tablicy ogłoszeń nad jej głową ktoś przypiął pocztówkę z wizerunkiem lwa morskiego. Podszedł bliżej i zobaczył, że do rozwartej paszczy zwierzęcia ktoś dorysował dymek z tekstem: "Dzięki, na kolację wystarczy mi Rebus".
- No, no - powiedział, zdejmując kartkę z tablicy.
Clarke skończyła rozmowę i odłożyła słuchawkę.
- Na mnie nie patrz - obruszyła się.
Rozejrzał się po biurze. Śledczy Grant Hood siedział zatopiony w lekturze tabloidu. Detektyw sierżant George Silvers z grymasem niezadowolenia na twarzy wpatrywał się w ekran monitora. W tym momencie do biura wkroczył detektyw inspektor Bill Pryde i Rebus już wiedział, kto jest winowajcą. Kręcone blond włosy, rudawy wąs i twarz stworzona do psikusów. Rebus pomachał pocztówką w jego kierunku i patrzył, jak na twarzy Pryde'a rozlewa się wyraz skrzywdzonej niewinności. Ruszył w jego kierunku i w tym momencie zadzwonił telefon.
- Na pewno do ciebie! - zawołał Pryde, cofając się.
Po drodze do telefonu Rebus wyrzucił widokówkę do kosza.
- Inspektor Rebus.
- O, cześć. Pewnie mi nie pamiętasz. - Krótki chichot w słuchawce. - Nasz stary szkolny greps.
Rebus przywykł do różnych kawałów, przysiadł więc na krawędzi biurka.
- A to dlaczego? - spytał, zastanawiając się jednocześnie, w jakie maliny daje się tym razem wpuścić.
- Bo tak się nazywam: Mee. - Rozmówca przeliterował swoje nazwisko. - Brian Mee.
Z pamięci Rebusa zaczęła wyłaniać się mglista twarz sprzed lat: usta z wystającymi zębami, piegi na nosie i policzkach, szczecina na głowie.
- Barney Mee? - spytał niepewnie.
Rozmówca znów zachichotał.
- Nigdy nie wiedziałem, skąd się wziął ten Barney.
To akurat Rebus pamiętał: od Barneya Rubble'a z filmu The Flintstones. Mógłby też dodać: "Bo była z ciebie wyjątkowo upierdliwa łajza". Nie powiedział ani jednego, ani drugiego i zapytał tylko, czym może mu służyć.
- No więc Janice i ja pomyśleliśmy… a właściwie to wymyśliła to moja mama. Ona znała twojego tatę. Oboje rodzice go znali, tylko że mój tata już odszedł. Wszyscy spotykali się na drinku w Goth.
- Wciąż jeszcze mieszkasz w Bowhill?
- Nigdy nie udało mi się stąd wyrwać. Ale pracuję w Glenrothes.
Obraz nabierał nieco wyrazistości. Niezły piłkarz, trochę taki zadziorny terier na boisku, rudobrązowe włosy. Wiecznie wlokący za sobą szkolną torbę, aż rozłaziły się w niej wszystkie szwy. Zawsze trzymał w ustach cukierek, który z trzaskiem rozgryzał. Wiszące u nosa smarki.
- Więc czym ci mogę służyć, Brian?
- Moja mama na to wpadła. Przypomniała sobie, że pracujesz w policji w Edynburgu, i pomyślała, że może będziesz mógł nam pomóc.
- W czym?
- Chodzi o naszego syna. Mojego i Janice. Ma na imię Damon.
- A cóż on takiego zrobił?
- Zniknął.
- Uciekł?
- Właściwie, to rozpłynął się w powietrzu. Był z kolegami w takim jednym klubie, rozumiesz, i…
- Próbowałeś zawiadomić policję? - zapytał machinalnie Rebus. - Znaczy mam na myśli posterunek w Fife.
- Tylko chodzi o to, że ten klub jest w Edynburgu. Tamtejsza policja oświadczyła, że sprawdzili klub, popytali, kogo trzeba, i to wszystko. Bo widzisz, Damon ma dziewiętnaście lat, więc mi powiedzieli, że ma prawo odejść, jeśli tak mu się spodoba.
- I niestety, mają rację, Brian. Ludzie wciąż znikają. A może chodzi o jakąś dziewczynę?
- Damon był zaręczony.
- To może się wystraszył?
- Helen to świetna dziewczyna. Nigdy ani razu się nie pokłócili.
- Zostawił jakąś wiadomość?
- Już żeśmy to wszystko przerobili z policją. Nie zostawił żadnej wiadomości i nie zabrał z sobą żadnych ubrań ani w ogóle niczego.
- Myślisz, że mogło mu się coś stać?
- Chcemy się tylko upewnić, że wszystko z nim w porządku… - Jego głos się nieco oddalił. - Moja mama zawsze dobrze wspomina twojego tatę. Całe miasto go pamięta.
I w nim też został na zawsze, dodał w myśli Rebus. Wziął do ręki długopis.
- Podaj mi trochę więcej szczegółów, Brian. Zobaczę, co da się zrobić.
Chwilę później Rebus podszedł do biurka Granta Hooda i wyciągnął z kosza przeczytaną gazetę. Przerzucił strony i dotarł do stopki redakcyjnej. Na samym dole widniał komunikat redakcji napisany wytłuszczonym drukiem: "Jeśli masz dla nas jakąś wiadomość, do redaktora dyżurnego możesz dzwonić o każdej porze dnia i nocy". Obok był numer telefonu i Rebus zapisał go sobie w notesie.