Miecz w burzy

  • szt.
  • 39,00 zł
  • Niedostępny

Pierwsza - osadzona w nowym świecie - powieść twórcy sagi Drenajów.
W głębi porośniętych zielonym lasem gór krainy Rigante leży osada Trzy Strugi, której mieszkańcy oddają cześć bogom powietrza i wody oraz duchom ziemi. Wśród nich żyje chłopiec, którego czeka świetlana przyszłość. To Connavar, Miecz Demona, zrodzony w burzy, która zabrała mu ojca. Człowiek o znamionach wielkości ma zawsze wrogów, a w kronikach zapisano przepowiednie, iż pewnego dnia Kamienne Armie nadejdą zza wody... i runą na kraj jak lawina. Do głosu dochodzą także przedziwne siły, dobra i zła - od generała Ducha i złowrogiego Morrigu, po Las, Którego magia sięga korzeniami czasów przed pojawieniem się człowieka.

Rok wydania: 2003
Stron: 468
Oprawa: broszura
Format: 115/183
Pakowanie: 20
Tłumacz: Zbigniew A. Królicki

Fragment tekstu:

Miecz w burzy dedykuję z uwielbieniem Stelli Graham, składając serdeczne podziękowania za osiemnaście lat niezmiennej i wspaniałej przyjaźni.

 

Podziękowania

Dziękuję moim wydawcom: Lizie Reeves i Broo Doherty, a także Alanowi Fisherowi, Val Gemmell, Mary Sanderson, Billowi Woodfordowi, Tony'emu Fenelonowi oraz Jan Dunlop za pobudzanie mojej wyobraźni. Ponadto dziękuję personelowi Deep Pan Pizza w Crumbles, Eastbourne, za ich uprzejmość, gościnność i "normalną amerykańską" z dodatkowym bekonem i papryczką.

 

Prolog

Kiedy widziałem go po raz ostatni, byłem dzieckiem: chudym jasnowłosym chłopcem, mieszkającym na wyżynach. Wydarzyło się to po południu, w dniu moich jedenastych urodzin. Dzień wcześniej umarła podczas porodu moja siostra, a dziecko razem z nią. Mój owdowiały ojciec był niepocieszony, więc wcześnie wyszedłem z domu, pozostawiając go pogrążonego w żalu. Ja również byłem zgnębiony, lecz jak u większości dzieci ten smutek był podszyty lekką urazą. Ara umarła i zepsuła mi urodziny. Do dziś skręcam się ze wstydu na to wspomnienie.
Przez cały ranek wędrowałem przez las, bawiąc się. Udawałem wojownika. Byłem bohaterem tropiącym wrogów. Byłem najniebezpieczniejszym szermierzem z nich wszystkich. Byłem królem Demoniczne Ostrze.
Widziałem go kiedyś, gdy z kilkoma swymi towarzyszami zajechał na naszą farmę na odludziu. Po prostu przejeżdżali tamtędy i ojciec dał im wody oraz trochę chleba. Król zsiadł z konia i podziękował ojcu, a potem stali, rozmawiając o letniej suszy i wywołanych przez nią problemach. Miałem wtedy chyba nie więcej niż pięć lat i zapamiętałem tylko to, że był wysoki i miał dziwne oczy. Jedno było piwne, a drugie zielone jak szmaragd. Ojciec powiedział mu, że piorun zabił nam byka. Trzy dni później przyjechał do nas jeździec wiodący pięknego byka o wielkich rogach, którego podarował nam król. Od tej pory mój ojciec był gorącym zwolennikiem władcy.
W moje jedenaste urodziny zobaczyłem go ponownie. Zmęczony zabawą, udałem się do domu kuzyna w Stromej Dolinie, jakieś trzy mile od naszej farmy. Nakarmił mnie i pozwolił sobie pomóc przy rąbaniu drewna. Podtaczałem bierwiona i kładłem je na pieńku. On uderzał toporem, rozrąbując je na kawałki. Kiedy skończyliśmy, pozbieraliśmy polana i poukładaliśmy je na stercie pod północną ścianą domu.
Byłem zmęczony i chętnie zostałbym tam na noc, ale wiedziałem, że ojciec martwiłby się o mnie, tak więc godzinę przed zachodem słońca ruszyłem do domu. Wspiąłem się na wzgórza Balg i wszedłem w las. Po drodze przechodziłem opodal Kamiennego Kręgu. Ojciec mówił, że został ułożony przez olbrzymów w dawnych czasach, natomiast ciotka twierdziła, że te głazy to olbrzymy, zaklęte w kamień przez Taranis. Nie wiem, która wersja jest prawdziwa, lecz Krąg to wspaniałe miejsce. Stoi tam osiemnaście ogromnych głazów, każdy wysoki na ponad dwadzieścia stóp. Z twardego, złocistego kamienia, zupełnie niepodobnego do szarego granitu gór Druagh.
Nie zamierzałem przechodzić przez Krąg, gdyż musiałbym bardzo nadłożyć drogi. Jednak idąc między drzewami, ujrzałem stado wilków. Przystanąłem i wziąłem do ręki kamień. Wilki rzadko atakują ludzi. Trzymają się od nas z daleka. Nie mam im tego za złe. Polujemy na nie i zabijamy je przy każdej okazji. Przywódca stada stał zupełnie nieruchomo, spoglądając na mnie żółtymi ślepiami. Przeszedł mnie dreszcz i nagle zrozumiałem, że ten basior wcale się nie boi.
Przez chwilę wytrzymałem jego spojrzenie. Skoczył ku mnie. Upuściłem kamień, odwróciłem się i uciekłem. Wiedziałem, że wilki pędzą za mną, więc biegłem, ile sił w nogach, przeskakując przez leżące pnie i przedzierając się przez paprocie. Wpadłem w panikę i straciłem głowę. Wtem znalazłem się tuż przy skraju drzew otaczających polankę Kamiennego Kręgu. Dalsza ucieczka oznaczałaby śmierć. Uświadomiwszy to sobie, zdołałem opanować strach i zebrać myśli.
Tuż przed sobą ujrzałem niską gałąź. Podskoczyłem, chwyciłem ją i podciągnąłem się w górę. Pierwszy z wilków był już tuż za mną. On też podskoczył, złapał zębami mój mokasyn i zerwał mi go z nogi. Wspiąłem się trochę wyżej, a wilki bezszelestnie zebrały się pod drzewem.
Teraz już bezpieczny, rozzłościłem się - na siebie i na wilki. Odłamałem suchy konar i cisnąłem nim w prześladowców. Wilki odskoczyły i zaczęły krążyć wokół drzewa.
Wtedy usłyszałem jeźdźców. Wilki rozbiegły się i umknęły z powrotem w las. Już miałem zawołać do nadjeżdżających ludzi, ale coś mnie powstrzymało. Nie wiem co. Raczej nie strach, może po prostu wyczułem niebezpieczeństwo. W każdym razie przycisnąłem się do grubego konaru i patrzyłem jak wjeżdżają w Kamienny Krąg. Było ich dziewięciu. Wszyscy mieli miecze i sztylety. Ich szaty były kosztowne, a wierzchowce równie rosłe jak te, na jakich jeździli królewscy żołnierze z regimentu Żelaznych Wilków. Zsiedli i wyprowadzili konie z Kręgu, po czym uwiązali je w pobliżu.
- Sądzisz, że przyjedzie? - zapytał jeden z jeźdźców. Dobrze go zapamiętałem: wysoki i barczysty, z jasnymi warkoczykami wystającymi spod hełmu z oksydowanego żelaza.
- Przyjedzie - odparł drugi. - Chce pokoju.
Dołączył do towarzyszy, którzy usiedli kołem wewnątrz Kamiennego Kręgu. Postanowiłem nie pokazywać się i czekałem w ukryciu. Rozmawiali ściszonymi głosami i usłyszałem tylko kilka słów.
Słońce zachodziło, więc postanowiłem ruszyć do domu, ryzykując ponowne spotkanie z wilkami. Wtedy zobaczyłem jeźdźca na białym ogierze. Natychmiast go poznałem.
Był to król Demoniczne Ostrze.
Nie potrafię opisać, jak bardzo byłem podekscytowany. Ten człowiek już wówczas był legendą. Jego broda lśniła rudawo w gasnącym blasku dnia. Miał na sobie uskrzydlony hełm z jasnego srebra, napierśnik z wygrawerowanym jelonkiem w jeżynach, będącym herbem jego rodu, oraz ten słynny, pozszywany z łatek płaszcz. U jego boku wisiał legendarny miecz Seidhów ze złotą rękojeścią. Król wjechał w Krąg i siedząc na koniu, spoglądał na mężczyzn. Ci sprawiali wrażenie spiętych, niemal przestraszonych. Wstali, kiedy zsiadł z konia.
Już chciałem zejść z drzewa, choćby po to, żeby znaleźć się bliżej tej legendarnej postaci, on jednak dobył miecza i wbił go w ziemię przed sobą.
Pierwszy przemówił mężczyzna z jasnymi włosami splecionymi w warkoczyki.
- Chodź tu i przyłącz się do nas, Connavarze. Porozmawiajmy o pokoju.
Demoniczne Ostrze przez chwilę stał w milczeniu, oparłszy silne dłonie na gałce rękojeści miecza, a wiatr wydymał mu płaszcz.
- Nie zaprosiliście mnie tutaj, żeby rozmawiać - rzekł głośno i wyraźnie. - Zaprosiliście mnie tu, żeby mnie zabić. Chodźcie więc, zdrajcy. Jestem tu. I jestem sam.
Powoli dobyli mieczy. Wyczuwałem ich strach.
Potem, gdy słońce utonęło w morzu ognia, zaatakowali.

 

 

Rozdział pierwszy

Tamtej nocy, gdy rodził się wielki człowiek, z dalekiej północy nadciągała gwałtowna burza, lecz na razie gęste czarne chmury kryły się jeszcze za skalnymi, ośnieżonymi szczytami gór Druagh. Wokół chaty było cicho, bezwietrznie i duszno. Na niebie lśniły jasne gwiazdy Caer Gwydion, a księżyc w pełni świecił jak latarnia nad plemiennymi ziemiami Rigante.
W oświetlonej blaskiem lampy chacie panowała cisza. Varaconn, łagodnooki łowca koni, klęczał przy łożu żony, trzymając ją za rękę. Meria, na moment zapominając o bólu, uśmiechnęła się do niego.
- Nie martw się - szepnęła. - Vorna mówi, że to będzie silny chłopiec.
Jasnowłosy młodzieniec spojrzał na drugi koniec małej, okrągłej izby, gdzie przy żelaznym kotlarzu siedziała znachorka. Właśnie otwierała trzy gliniane słoje i odmierzała szczypty czarnego proszku. Varaconn zadrżał.
- Czas na imię jego duszy - oznajmiła Vorna, nie przerywając pracy.
Varaconn niechętnie puścił dłoń żony. Nie lubił tej chudej jak szczapa wiedźmy, ale nikt za nią nie przepadał. Trudno lubić kogoś, kto budzi lęk, a czarnowłosa Vorna była niesamowitą postacią o jasnoniebieskich, paciorkowatych i nieruchomych oczkach. "Jak to możliwe - zastanawiał się Varaconn - że taka stara sekutnica, nie mająca żadnych własnych doświadczeń w sprawach seksu i rodzenia dzieci, jest taką zręczną akuszerką?"
Vorna wstała, odwróciła się i przeszyła go złowrogim spojrzeniem.
- Nie czas zastanawiać się nad pytaniami zrodzonymi z głupoty - powiedziała.
Varaconn drgnął. Czyżby zadał to pytanie na głos? Z pewnością nie.
- Imię duszy - ponagliła Vorna. - Idź już.
Jeszcze raz ująwszy dłoń żony, podniósł ją do ust. Meria uśmiechnęła się, a potem kolejny skurcz bólu wykrzywił jej twarz. Varaconn wycofał się do drzwi.
- Wszystko będzie dobrze - powiedziała mu Vorna.
Varaconn narzucił na swe szczupłe ramiona płaszcz w niebiesko-zieloną szachownicę i wyszedł z chaty.
Noc była ciepła i parna, a mimo to - przynajmniej przez moment - wydawała się chłodna i wypełniła mu płuca świeżym powietrzem. Na zewnątrz zapach górskich traw i sosen był jeszcze silniejszy, zmieszany z delikatną wonią lonicery. Oswoiwszy się z ciepłem letniej nocy, Varaconn zdjął płaszcz i położył go na ławce otaczającej pień starej wierzby.
Czas na imię duszy, powiedziała Vorna.
W tym momencie, samotny pod gwiazdami, Varaconn po raz pierwszy w swym dziewiętnastoletnim życiu poczuł się dorosły. Właśnie miał znaleźć imię duszy dla swego syna.
Syna!
Serce pęczniało mu z dumy na samą myśl.
Idąc starym kozim szlakiem, Varaconn wszedł na zielone zbocza Caer Druagh, Starszej Góry, po czym zaczął piąć się w górę. Podążając wysoko nad doliną, rozmyślał o wielu sprawach. Wspominał ojca i zastanawiał się, o czym on myślał, kiedy przed dziewiętnastu laty wspinał się tym zboczem. O czym marzył dla swego syna? Ojciec umarł w wyniku ran odniesionych w walce z Pannonami, kiedy Varaconn miał sześć lat. Jego matka rok później przepłynęła przez Ciemną Wodę. We wspomnieniach Varaconna pozostała jako chuda jak szkielet kobieta o podkrążonych oczach, wykasłująca krew i flegmę.
Osieroconego Varaconna wychowywał popędliwy wuj, który nigdy się nie ożenił i stronił od ludzi. Ten zacny staruszek bardzo starał się być dobrym ojcem dla chłopca, lecz - oprócz wielu pożytecznych rzeczy - nauczył go także unikać towarzystwa ludzi. W rezultacie Varaconn nigdy nie miał przyjaciół i z trudem nawiązywał kontakty. Ani lubiany, ani nie lubiany przez innych młodych Rigante, wiódłby zupełnie bezbarwne życie, gdyby nie dwie rzeczy: przyjaźń z Ruathainem, Pierwszym Wojownikiem, oraz małżeństwo z piękną Merią.
Varaconn przystanął i spojrzał w dół, na osadę Trzech Strumieni. Większość domostw była pogrążona w mroku, gdyż dochodziła północ, a Rigante było wiejską społecznością, której członkowie wstawali o świcie. Mimo to w niektórych oknach paliły się światła. Banouin Cudzoziemiec zapewne sprawdza swe rachunki i przygotowuje następną wyprawę na wybrzeże, a Cassia, ziemna panna, zabawia gościa, pokazując jakiemuś młodzieńcowi przyjemności ciała i nocy.
Varaconn poszedł dalej.
Jego małżeństwo z Merią dla wielu było zaskoczeniem, gdyż jej ojciec podejmował z tuzin młodzieńców proszących o jej rękę. Nawet Ruathaina. Meria odrzuciła wszystkich zalotników. Varaconn nie był jednym z nich. Był skromnym człowiekiem i uważał, że ta panna przewyższa go pod każdym względem.
Aż pewnego dnia, kiedy oswajał klacz w zagrodzie na górskiej hali, sama do niego przyszła. Ten dzień na zawsze miał zachować w swych najpiękniejszych wspomnieniach. Meria oparła się o ogrodzenie, patrząc jak Varaconn krąży po zagrodzie. Z początku nie zdawał sobie sprawy z jej obecności, tak usilnie starał się nawiązać kontakt z klaczą. Kochał konie i od dziecka spędzał wiele czasu, obserwując je. Zauważył, że stadom zawsze przewodziły klacze, które karały niesforne źrebaki, odganiając je od stada. Samotny koń zaczynał się bać, gdyż łatwo mógł paść ofiarą drapieżników. Po pewnym czasie klacz pozwalała takiemu winowajcy wrócić do stada. Ukarany w ten sposób źrebak był już później posłuszny. Varaconn w podobny sposób układał wierzchowce. Zamykał konia samego w okrągłej zagrodzie, a potem, strzelając z bata, zmuszał go do biegu. Instynkt kazał zwierzęciu uciekać przed niebezpieczeństwem i dopiero z bezpiecznej odległości sprawdzać przyczynę hałasu. Varaconn przez jakiś czas popędzał zwierzę, a potem, nie wiedząc, że Meria go obserwuje, przestał strzelać z bata i odwrócił się. Klacz podeszła do niego ze spuszczonym łbem. Varaconn szedł dalej, powoli zmieniając kierunek. Klacz podążała za nim krok w krok. Idąc, łagodnie przemawiał do niej, aż w końcu odwrócił się, poklepał po łbie i pogłaskał po szyi.
- Łatwiej przychodzi ci rozmowa z końmi niż z kobietami - zauważyła Meria.
Varaconn poczerwieniał.
- Nie jestem… mówcą - wykrztusił.
Usiłując ignorować dziewczynę, nadal zajmował się klaczą i nim minęła godzina, powoli jechał na jej grzbiecie. Od czasu do czasu zerkał na Merię. Nie odeszła. W końcu zsiadł z konia, nabrał tchu i podszedł do niej. Nieśmiały i zamknięty w sobie, nie spojrzał jej w oczy. Mimo to zobaczył dość, by w jego sercu wezbrała jakaś dziwna tęsknota. Dziewczyna miała na sobie długą zieloną suknię, obszytą złotą nicią i spiętą szerokim pasem. Długie czarne włosy, oprócz jednego splecionego w warkoczyk kosmyka, miała rozpuszczone na ramiona, a stopy bose.
- Chcesz kupić konia? - zapytał.
- Może. Dlaczego ta klacz nagle zaczęła cię słuchać? - zapytała.
- Była przestraszona. Zmusiłem ją do ucieczki przed nieznanym jej niebezpieczeństwem. Czy widziałaś jak otwierała pysk?
- Tak, wyglądała na bardzo rozgniewaną.
- To nie był gniew. Tak zachowują się młode konie. Klacz zareagowała jak źrebię. W ten sposób mówiła mi: "Potrzebuję pomocy. Proszę, bądź moim przywódcą". Wtedy przestałem strzelać z bata i spokojnie odwróciłem się. A ona podeszła do mnie i dołączyła do mojego stada.
- A więc teraz jesteś jej ogierem?
- Raczej klaczą. Ogiery walczą, ale to klacze przewodzą stadom.
- Ruathain mówi, że jesteś wielkim wojownikiem i dobrym człowiekiem.
Zaskoczyła go i zerknął na nią, sprawdzając, czy z niego nie drwi. Miała zielone oczy. Duże. I takie piękne. Nie zielenią traw czy letnich liści, lecz jasnozielone niczym drogocenne kamienie. Tylko nie tak zimne…
- Teraz gapisz się na mnie - skarciła go.
Varaconn zamrugał i z poczuciem winy odwrócił wzrok. Dziewczyna odezwała się ponownie.
- Ruathain mówił, że stałeś u jego boku w bitwie z Pannonami, powstrzymując ich szarżę.
- Jest zbyt uprzejmy. Wie, że za bardzo się bałem, aby uciec - wyznał. - Ruathain był jak skała, jedyna ostoja w tym wzburzonym morzu. Nigdy nie znałem nikogo takiego jak on. Było okropne zamieszanie: ludzkie krzyki, szczęk mieczy. Wszystko działo się tak szybko… Jednak Ruathain był spokojny. Był jak bóg. Trudno było sobie wyobrazić, że coś mogłoby mu się stać.
Wyglądała na rozgniewaną, chociaż nie wiedział dlaczego.
- Tak, tak, tak - powiedziała. - Każdy wie, że Ruathain to bohater. Chciał mnie poślubić. Powiedziałam nie.
- Dlaczego powiedziałaś nie? To wspaniały człowiek.
- Czy naprawdę jesteś taki głupi, Varaconnie? - zapytała, a potem odwróciła się i odeszła.
Zupełnie zbity z tropu poszedł z tym problemem do Ruathaina. Potężny, jasnowłosy młody wojownik właśnie był w górach. Razem z trzema swoimi pasterzami stawiali kamienny mur zamykający wylot parowu na północnym końcu doliny.
- Każdej zimy - rzekł Ruathain, kładąc na miejsce spory głaz - kilka moich zwierząt ginie w tej przeklętej szczelinie. Dość tego.
Varaconn zsiadł z konia i przez kilka godzin pomagał im. Potem, kiedy zrobili sobie przerwę na odpoczynek, Ruathain wziął go pod rękę i zaprowadził nad pobliski strumień.
- Nie przejechałeś taki kawał drogi, żeby pomagać stawiać mur. Co ci chodzi po głowie, przyjacielu? - Nie czekając na odpowiedź, zdjął koszulę, spodnie i buty, po czym wszedł do strumienia. - Na Taranis, ale zimna! - zawołał.
Woda, mająca tu nie więcej niż kilka cali głębokości, omywała białe otoczaki. Ruathain położył się na nich, pozwalając by obmywała mu ciało.
- Człowieku, co za ochłoda! - zawołał, obracając się na brzuch.
Varaconn usiadł nad strumieniem i obserwował przyjaciela. Pomimo potężnej muskulatury, szerokiej płaskiej twarzy i obwisłych wąsów, Ruathain miał w sobie coś cudownie dziecinnego, a mianowicie niespożytą zdolność czerpania radości ze wszystkiego, co robił. Teraz obmył twarz, mokrymi palcami przygładził włosy, a potem wstał i podszedł do brzegu. Uśmiechnął się do Varaconna.
- Powinieneś przyłączyć się do mnie.
- Potrzebuję twojej rady, Ru.
- Masz jakieś kłopoty?
- Nie sądzę. Po prostu nie wiem, co robić.
Opowiedział mu o wizycie Merii. Mówiąc, zobaczył, że młody wojownik spoważniał, a potem posmutniał. Varaconn w duchu przeklął swoją głupotę. Ruathain prosił Merię o rękę. Widocznie też ją kochał!
- Przepraszam, Ru. Jestem idiotą - rzekł. - Wybacz, że zawracałem ci głowę.
Ruathain uśmiechnął się z przymusem.
- Tak, jesteś idiotą, ale także moim przyjacielem. Ona najwidoczniej mnie nie chce, lecz sądzę, że zakochała się w tobie. Idź zobaczyć się z jej ojcem.
- Dlaczego miałaby mnie kochać?
- Niech mnie licho, jeśli wiem - odparł ze smutkiem Ruathain. - Kobiety są dla mnie zagadką. Kiedy byliśmy dziećmi, wciąż za nami chodziła. Pamiętasz? Rzucaliśmy w nią patykami i krzyczeliśmy, żeby sobie poszła.
- Ja nie rzucałem - mruknął Varaconn.
- Może dlatego to ciebie kocha. Teraz jedź i zrób się przystojny. Cefir nie ścierpiałby niechlujnego zalotnika. Najlepszy płaszcz i spodnie.
- Nie potrafię tego zrobić - powiedział Varaconn.
Jednak potrafił. Ślub miał miejsce trzy tygodnie później, w pierwszy dzień lata, podczas święta Beltine. Potem nastąpił najpiękniejszy rok jego życia. Meria była dla niego źródłem nieustannej radości i Varaconn ledwie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Przez wiosnę oraz lato złapał i oswoił sześćdziesiąt dwa kuce. Szesnaście z nich było pięknymi zwierzętami i większość z nich sprzedał jako wierzchowce szlachcicom Długiego Lairda. Zysk był spory i Varaconn postanowił kupić żelazny miecz, taki sam jak ten pożyczony, który teraz nosił.
Dotknął rękojeści, czerpiąc z niej siłę. Mimo to strach powrócił.
Nazajutrz Rigante mieli pomaszerować przeciwko morskim rabusiom, którzy rozbili obóz za rzeką Seidh. Varaconn nienawidził przemocy i nie umiał posługiwać się mieczem lub lancą. Powiedział Merii prawdę. Kiedy Pannonowie zaatakowali, stał jak skamieniały obok potężnego Ruathaina. Owszem, walczył, z wywołaną przerażeniem furią machając mieczem, aż Pannonowie uciekli. Ruathain zranił trzech i zabił jednego.
Varaconn modlił się o to, żeby już nigdy nie brać udziału w bitwie. Lęk zmienił się w przerażenie pięć dni temu, kiedy zabił kruka. Jechał na półdzikim kucu, galopując po wzgórzach. Gdy minął szczyt kolejnego, z wysokiej trawy poderwał się kruk. Przestraszony koń stanął dęba, młócąc przednimi nogami. Kruk upadł na trawę - martwy. Varaconn był przerażony. Geasa przy jego narodzinach przepowiadała, że umrze w ciągu tygodnia od chwili, gdy zabije takiego ptaka.
Zwierzył się ze swych obaw Ruathainowi.
- Kruka zabił koń - stwierdził przyjaciel. - Nie złamałeś swojej geasa. Nie przejmuj się. Trzymaj się mnie, kuzynie, a przeżyjesz bitwę.
Jednak Varaconn nie dał się pocieszyć.
- To ja jechałem na kucu. Ja nim kierowałem.
Varaconn był tak przejęty, że w końcu Ruathain wyjął swój miecz, żelazny i pięknie kuty.
- Weź go - oświadczył. - Druid rzucił nań cztery wielkie zaklęcia. Ten, kto będzie trzymał go w bitwie, na pewno nie zginie.
Varaconn wiedział, że powinien odmówić. Ta broń była bezcenna. Większość wojowników nosiła miecze z brązu, lecz Ruathain dwa lata wcześniej podążył ze swoim bydłem na wybrzeże i wrócił do Rigante z żelaznym ostrzem. Młodzieńcy z całego plemienia cisnęli się do niego podczas święta Samain i błagali, żeby pozwolił im go dotknąć. Varaconn poczerwieniał ze wstydu, ale wyciągnął rękę i przyjął broń, być może skazując w ten sposób przyjaciela na śmierć. Nie potrafił spojrzeć mu w oczy.
- Vorna mówi, że będziesz miał syna - rzekł Ruathain.
- Tak, syna - potwierdził Varaconn, rad ze zmiany tematu.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu i czuł się coraz bardziej zawstydzony. W końcu zważył w ręku miecz i podał go wojownikowi.
- Nie mogę go przyjąć - powiedział.
- E tam, człowieku, oczywiście, że możesz. Ja nie umrę jutro. Nie złamałem mojej geasa. Weź ten miecz i oddaj mi go po bitwie.
- To dla mnie ogromna pociecha - przyznał Varaconn.
Milczeli jeszcze chwilę, a potem przestraszony młodzieniec znów się odezwał.
- Wiem, że kochasz Merię - rzekł, nie patrząc na przyjaciela. - Widzę to za każdym razem, kiedy na nią patrzysz. I nigdy nie pojmowałem, dlaczego wybrała mnie, a nie ciebie. Nawet teraz tego nie rozumiem. Proszę cię jednak, jako mojego najlepszego przyjaciela, żebyś zaopiekował się nią, jeśli ja… zginę.
Ruathain uścisnął jego ramię.
- Teraz ty mnie posłuchaj. Niech te słowa wryją ci się w pamięć. Nie pozwolę ci zginąć. Trzymaj się blisko mnie, kuzynie. Będę cię osłaniał, kiedy zacznie się bitwa. Nic więcej nie musisz robić. Trzymaj się blisko mnie.
Samotny na górskim zboczu, Varaconn zacisnął palce na rękojeści żelaznego miecza Ruathaina. Dotykając owiniętego rzemieniem uchwytu, znowu zapomniał o obawach, usiadł na kamieniu i pomodlił się o jakiś znak, który pozwoliłby mu wybrać dobre imię duszy dla syna. Wśród Rigante chłopiec będzie nosił imię Connavar: Conn, syn Vara.
Pod tym imieniem powinien zasłynąć wśród swego ludu. Natomiast imię duszy zwiąże go z ziemią i obdarzy magią nocy.
Varaconn modlił się, by zobaczyć orła. "Orzeł w Blasku Księżyca - to byłoby dobre imię" - pomyślał. Spojrzał w niebo, lecz nie dostrzegł żadnego orła. Znów się pomodlił. Usłyszał grom przetaczający się daleko na północy i zobaczył chmury zasnuwające gwiazdy. Błyskawica przecięła niebo prawie nad jego głową, oświetlając stok. Zerwał się silny wiatr. Varaconn wstał z głazu, zamierzając poszukać schronienia. Miecz obijał mu się o nogę.
Żelazny miecz!
Bojąc się uderzenia pioruna, Varaconn wyrwał broń z pochwy i odrzucił od siebie. Trzystopowy miecz zawirował w powietrzu, po czym wbił się w ziemię i utkwił w niej, drżąc.
W tej samej chwili ponownie błysnęło, piorun uderzył w miecz i strzaskał go na kawałki.
Potem lunął deszcz.
Varaconn bezradnie siedział na głazie, patrząc na kawałki czarnego żelaza. Potem wstał i rozpoczął żmudną drogę powrotną do swej chaty.
Zbliżając się do niej, usłyszał piskliwe krzyki swego nowo narodzonego syna, przedzierające się przez świst wiatru.
Drzwi chaty otwarły się i wyszła z nich Vorna, czarownica i akuszerka, żeby go powitać.
- Masz dla niego imię - powiedziała.
To nie było pytanie. Apatycznie skinął głową.
- Powiedz je głośno - rozkazała.
- Będzie zwał się Connavar, Miecz w Burzy.

 


Rozdział drugi


Ruathain wracał z południowych ziem Rigante, kiedy dostrzegł chłopców bawiących się na szczycie wzgórza górującego nad kuźnią. Ściągnął wodze swego kasztanka i zsiadł, by przez chwilę spomiędzy drzew obserwować chłopców. Bawili się w berka i słyszał ich radosne głosy. Ruathain uśmiechnął się. To były miłe dźwięki. Szczególnie cieszyło go to, że dziesięcioletni Connavar bawił się razem z innymi. Przynajmniej w ten sposób nie wpakuje się w żadne tarapaty, do czego niestety miał wrodzony talent.
Ruathain chciał jak najszybciej znaleźć się w domu, gdyż miał za sobą długą drogę z targowiska na południu, a ostatnie dziesięć mil jechał przez cały czas pod górę. Jego koń był zmęczony i ciężko dyszał. Wojownik poklepał go po pysku.
- Odetchnij, chłopie. Po powrocie dopilnuję, żebyś dostał najlepszego obroku.
Z tego miejsca widział swój dom, znajdujący się znacznie poniżej miejsca, gdzie bawili się chłopcy. Budynek stał u zbiegu trzech strumieni, od których pochodziła nazwa osady. Był to dobry dom, starannie zbudowany z sezonowanego drewna i pokryty grubą strzechą. Chłodny w lecie, z szerokimi oknami wpuszczającymi wietrzyk, a ciepły w zimie, kiedy zamykano okiennice i palono na palenisku. W zagrodzie za domem poruszały się maleńkie postacie. Ruathain uśmiechnął się. Meria osiodłała kucyka i oprowadzała go po zagrodzie, a ich najmłodszy synek kurczowo trzymał się łęku siodła. Bendegit Bran miał dopiero trzy lata, ale niczego się nie bał i nieustannie dostarczał swemu ojcu powodów do dumy. Stojący obok Ruathaina kuc parsknął i trącił go łbem w pierś.
- W porządku, chłopcze. Już jedziemy - rzekł Ruathain. Właśnie miał dosiąść konia, gdy usłyszał początek gwałtownej sprzeczki między bawiącymi się na wzgórzu chłopcami.
Zanim do nich dobiegł, trwała już zażarta bójka. Govannanowi krew leciała ciurkiem z nosa. Dziewięcioletni syn Ruathaina, Braefar, leżał na trawie, na pół ogłuszony, a przybrany syn, Connavar, spadł jak wicher na pozostałych trzech, tłukąc ich pięściami, głową i wściekle kopiąc. Potężnym ciosem w ucho powalił kolejnego przeciwnika, rzucił się na niego i rąbnął go pięścią w nos.
Ruathain podbiegł do Connavara, złapał go za kołnierz zielonej tuniki i poderwał w górę. Dziesięcioletni chłopiec wykręcił się w powietrzu i piąstką uderzył go w twarz. Ruathain puścił chłopca i silnym ciosem w ucho zwalił go z nóg.
- Dość tego! - ryknął. Na wzgórzu zapadła głucha cisza. - Co tu się dzieje, na Taranis?
Żaden z chłopców się nie odezwał i nie patrzył mu w oczy.
- To była tylko zabawa - wymamrotał w końcu Govannan, któremu krew kapała na tunikę. - Pójdę już do domu.
Po czym razem z czterema swoimi przyjaciółmi zaczął schodzić ze wzgórza. Connavar siedział na trawie, masując skroń. Braefar usiłował wstać, ale znów upadł. Ojciec podszedł do niego i przyklęknął na trawie.
- Co ci jest? - zapytał syna.
Braefar odparł z wymuszonym uśmiechem, blady jak płótno:
- Nic mi nie jest, ojcze. Tylko trochę mnie mdli. Nadziałem się na kolano Govannana. Teraz widzę gwiazdy w biały dzień.
- Ciekawie to ująłeś - zauważył Ruathain i rozwichrzył mu jasną czuprynę. - Poleż tu chwilę, aż przestanie ci się kręcić w głowie. - Wstał i podszedł do siedzącego Connavara. - To był dobry cios - rzekł, dotykając swojej szczęki. - Jeszcze go czuję.
Zazwyczaj udawało mu się obrócić wszystko w żart. Gniew Connavara zwykle był krótkotrwały. Słysząc żartobliwe słowa, uspokajał się i na jego twarzy pojawiał się łobuzerski uśmiech. W ten sposób można było rozwiązać każdy problem. Tym razem jednak chłopiec się nie uśmiechnął. Spojrzał Ruathainowi w twarz i wojownik po raz pierwszy stropił się, widząc wyraz dziwnych oczu Conna. Jedno z nich było zielone, a drugie piwne i w promieniach słońca wydawało się złociste.
Ruathain pojął, że to poważna sprawa. Usiadł i popatrzył na wyrazistą, szeroką twarz chłopca. Ten miał siniaka na prawym policzku i rozciętą dolną wargę.
- O co poszło? - spytał wojownik.
Connavar milczał chwilę, po czym przygładził dłonią złoto-rude włosy.
- Powiedział, że mój ojciec był tchórzem. Mówił, że on uciekł.
Spojrzenie dziwnych oczu przywarło do twarzy Ruathaina, uważnie sprawdzając jego reakcję. Ruathain od wielu lat obawiał się tego pytania, a mimo to teraz, kiedy zostało zadane, podupadł na duchu.
- Twój ojciec był moim przyjacielem, Conn. Walczył u mego boku w dwóch bitwach. Byłem dumny, mając w nim przyjaciela. Rozumiesz? Nie przyjaźniłbym się z tchórzem.
- A więc nie uciekł?
Zielono-złote oczy przywarły do twarzy Ruathaina. Ten westchnął.
- On złamał swoją geasa. Zabił kruka. To było zaraz po twoich narodzinach. Wieczorem przed bitwą. Varaconn bardzo chciał zobaczyć jak dorastasz, wychowywać cię. Myśl o śmierci przygnębiała go. Przytłaczała go, jak góra.
Zamilkł, wracając myślami do tamtego okropnego dnia przed dziesięcioma laty, kiedy plemiona zjednoczyły się, żeby odeprzeć morskich rabusiów. Osiem tysięcy zdeterminowanych górali stawiło czoło dwunastu tysiącom dzikich najeźdźców. Była to krwawa bitwa i żadna z walczących stron nie zamierzała cofnąć się ani o krok. W kulminacyjnym momencie rozszalała się straszliwa burza i pioruny ciskały wojowników w powietrze, paląc ich na węgiel.
Ruathain zaczerpnął tchu.
- Posłuchaj mnie, Conn. Varaconn był moim bratem po mieczu. Wtedy przez cały dzień stał przy mnie, osłaniając mnie tak samo, jak ja jego. Tylko to się liczy.
- Czy uciekł? - zapytał chłopiec.
Wyraz jego twarzy błagał o niewinne, pocieszające kłamstwo. A Ruathain nie mógł spełnić tej niemej prośby. Honor był dla niego wszystkim. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że młodzi są skłonni do wydawania kategorycznych sądów, spowodowanych brakiem doświadczenia. Człowiek jest dla nich bohaterem lub tchórzem. Nie dostrzegają całej gamy pośrednich odcieni. Podjął ostatnią próbę uspokojenia Connavara.
- Słuchaj, rabusie zostali pobici, ale podjęli jeszcze jedną próbę ataku. Było już prawie ciemno. Zwyciężaliśmy. Mimo to o mało nie zdołali się przebić. Pięciu z nich rzuciło się na twojego ojca i na mnie. Wtedy zginął. Na tym zakończmy. Ja straciłem przyjaciela. Ty ojca.
Conn jednak nie dał się zbić z tropu.
- Gdzie został raniony? - spytał.
- Przywiązujesz wagę do nieistotnych szczegółów, Conn. Był porządnym, dzielnym i szlachetnym człowiekiem. Tylko na chwilę… wpadł w panikę. Nie osądzaj go zbyt surowo. Kiedy bitwa się skończyła, usiadłem przy nim. W ostatnich słowach mówił o tobie i twojej matce. Tak bardzo chciał zobaczyć, jak dorastasz. I byłby z ciebie dumny, bo jesteś krzepkim chłopcem.
- Żaden wróg nie zobaczy moich pleców - rzekł Connavar. - Ja nie będę uciekał.
- Nie bądź głupi! - warknął Ruathain. - Mnie też zdarzało się uciekać. Dobry wojownik wie, kiedy stanąć i walczyć, a kiedy wycofać się i zaczekać na inną okazję. To żaden powód do wstydu.
- Żaden powód - powtórzył Connavar. - A kto cię osłaniał, kiedy mój ojciec uciekł?
Ruathain nie odpowiedział. Connavar wstał.
- Dokąd idziesz? - zapytał wojownik.
- Poszukam Govannana. Muszę go przeprosić.
- Nie masz za co go przepraszać.
Connavar pokręcił głową.
- Miał rację. Mój ojciec był tchórzem.
Chłopiec odszedł. Ruathain zaklął pod nosem. Braefar podszedł do ojca.
- Czy on wciąż jest zły? - zapytał.
- Zły i zraniony - przytaknął Ruathain.
- Myślę, że dałby radę im wszystkim. Wcale nie potrzebował mojej pomocy.
- Owszem, jest silny - powiedział mu ojciec. - Jak się czujesz, Skrzydło? - spytał, używając skróconego imienia jego duszy: Skrzydło nad Wodą.
- Lepiej. Govannan ma twarde kolana. - Braefar uśmiechnął się. - Warto było zobaczyć ten cios, jakim powalił go Conn. On nie boi się nikogo i niczego.
"Nieprawda - pomyślał ze smutkiem Ruathain. - Boi się być taki, jak jego ojciec". Popatrzył na błękitne niebo.
- Mówiłem ci, żebyś trzymał się blisko mnie - rzekł ze smutkiem.
- Co powiedziałeś, ojcze?
- Rozmawiałem ze starym przyjacielem. Chodź, wracajmy do domu.
Podniósł Braefara, posadził go na kucu i sprowadził zwierzę na dół. "Mogłem skłamać - rozmyślał. - Powiedzieć, że jego ojciec nie uciekł. Jednak widziało to co najmniej dwudziestu mężczyzn z Trzech Strumieni. Kiedyś prawda musiała wyjść na jaw". Oczywiście Meria będzie wściekła. Ze wszystkich sił starała się chronić Conna i kochała go bardziej niż pozostałych synów, których miała z Ruathainem.
"A na pewno bardziej niż mnie!"
Ta nieprzyjemna myśl trafiła go prosto w serce, jak zatruta strzała wypuszczona z zasadzki.
Pobrali się zaledwie cztery miesiące po bitwie. Nie wyszła za niego z miłości. Wiedział o tym. Uczyniła to, ponieważ uważała, że Connavar będzie potrzebował ojca, który nauczy go wszystkiego, co powinien wiedzieć Rigante. Ruathain był przekonany, że Meria z czasem pokocha go, jeśli będzie traktował ją z czułością i współczuciem. Czasem nawet wydawało mu się, że darzyła go szczerym uczuciem. Chociaż jednak bardzo się starał, zawsze pozostawał między nimi dystans, którego nie potrafił pokonać.
Pewnego wieczoru, podczas święta Samain, kiedy Conn miał dopiero roczek, Ruathain rozmawiał o tym problemie ze swoją matką, Pallae. Jego ojciec nie żył od dwóch lat. Ruathain siedział pod rozłożystymi konarami Najstarszego Drzewa, a Pallae obok niego. Wszędzie wokół mieszkańcy osady pili, jedli i tańczyli. Ruathain też był lekko podchmielony. Nie poruszyłby tego tematu, gdyby był trzeźwy. Jego matka, wysoka i pełna godności kobieta, która pomimo siwych włosów zachowała eteryczną urodę, wysłuchała go w milczeniu.
- Czy kiedykolwiek uraziłeś ją w jakiś sposób? - spytała go.
- Nigdy!
- Na pewno, Ru? Jesteś namiętnym mężczyzną, tak jak twój ojciec. Czy obsiewałeś jakieś inne pole prócz własnego?
- Nie, przysięgam. Zawsze byłem jej wierny.
- Uderzyłeś ją kiedyś?
- Nie, nigdy nawet nie podniosłem na nią głosu.
- A zatem nie zdołam ci pomóc, mój synu. Mogę ci tylko powiedzieć, że ona ma o coś żal do ciebie. Musisz mieć nadzieję, że z czasem gniew jej minie. Spodziewam się, że tak się stanie, kiedy urodzi ci syna.
- A jeśli nie?
- Czy ona cię szanuje?
- Oczywiście. Wie - jak każdy - że nie zrobiłbym niczego podłego.
- A ty ją kochasz?
- Bardziej niż potrafię powiedzieć.
- A więc oprzyj wasz związek na tym szacunku. Tylko tyle możesz zrobić.
Ponownie rozmawiali o tym dopiero sześć lat później, kiedy Pallae leżała na łożu śmierci. Siedząc w milczeniu przy niej i trzymając ją za rękę, Ruathain miał nadzieję, że matka spokojnie umrze we śnie. Rak wysuszył jej ciało, a ból sprawiał, że wiła się i krzyczała. Zioła Vorny z początku zmniejszały cierpienia, ale potem nawet najsilniejsze wywary przestały działać. Chociaż udręczona i coraz słabsza, Pallae nie oddawała ducha. W ostatnich dniach w malignie czasem nie poznawała Ruathaina i rozmawiała z nim, jakby był jej mężem. Jednak tamtego wieczoru otworzyła oczy i obdarzyła go słabym uśmiechem.
- Nie czuję bólu - szepnęła. - Co za ulga.
Ruathain pogłaskał jej dłoń.
- Jesteś zmęczony, synu - powiedziała. - Powinieneś pójść do domu i odpocząć.
- Zrobię to. Niedługo.
- Jak stoją sprawy między tobą a Merią?
- Tak samo. Wystarczy, że ja ją kocham.
- To nigdy nie wystarcza, Ru - odpowiedziała mu ze smutkiem. - Chciałam dla ciebie czegoś więcej. - Przez chwilę leżała w milczeniu, oddychając z trudem. Potem uśmiechnęła się. - Czy Connavar jest grzeczny?
Pokręcił głową.
- Ten chłopak to straszny urwis.
- Ma dopiero siedem lat, Ru. I ma dobre serce. Nie bądź dla niego zbyt surowy.
Zachichotał.
- Zbyt surowy? Usiłowałem przemówić mu do rozumu. Siedzi i słucha, a potem idzie i znów pakuje się w kłopoty. Próbowałem bić go pasem, ale to nie daje żadnego rezultatu. Bez skargi przyjął karę, a nazajutrz rano ukradł piekarzowi ciastko, a wieczorem podłożył mi do łóżka żywą żabę. - Nagle parsknął śmiechem. - Meria położyła się pierwsza. Przysięgam, że poderwała się pod sam sufit, jak przestraszony łabędź.
- A więc kochasz go?
- Tak. W zeszłym tygodniu Conn podsłuchał, jak mówiłem Merii o wilku krążącym w pobliskim lesie. Ukradł mój najlepszy sztylet i znikł. Ma siedem lat, a znalazłem go w końcu w lesie. Miał na głowie blaszany garnek zamiast hełmu i czekał na wilka. Odważny! A kiedy się uśmiechnie, można wybaczyć mu wszystko.
Lampa przy łóżku zgasła i w sypialni zapadła ciemność. Ruathain zaklął. Wyszedł do dużego pokoju zdjął wiszącą na haku latarnię. Natychmiast wrócił do chorej, lecz kiedy oświetlił jej twarz, zobaczył, że matka już odeszła.


Meria zdjęła Brana z kucyka i przytuliła malca.
- Podobało ci się, mój mały? - zapytała.
- Jeszcze, mamo - powiedział, wyciągając rączki do siwka.
- Później - obiecała. - Patrz, tam jest Caval - powiedziała, wskazując na czarnego mastyfa, leżącego w cieniu.
Udało jej się odwrócić uwagę Brana, który zaczął się wyrywać. Meria postawiła go na ziemi i chłopiec podbiegł do suki. Objął rączkami jej kark i przytulił się do niej. Polizała jego twarz. Zachichotał. Po niebie przemknął czarny cień i wielka wrona niezgrabnie wylądowała na krytym strzechą dachu. Ptaszysko przechyliło łeb na bok, paciorkowatymi oczkami spoglądając na wysoką, smukłą, odzianą w zieloną suknię Merię.
Z domu wyszła inna kobieta.
- Twój mąż wraca do domu - powiedziała kuzynka Merii, Pelain.
Meria spojrzała w górę i zobaczyła wysoką sylwetkę Ruathaina, który wiódł kuca po zboczu. W siodle siedział młody Braefar. Z jakiegoś powodu, którego nigdy później nie potrafiła sobie przypomnieć, Meria była coraz bardziej rozgniewana.
- Tak, wraca - odparła cicho.
Pelain obrzuciła ją przenikliwym spojrzeniem.
- Nawet nie wiesz, jakie masz szczęście - oznajmiła. - On cię kocha.
Meria usiłowała ją ignorować, ale nie było to łatwe. Jeśli Pelain uczepiła się jakiegoś tematu, trzymała się go równie uparcie jak mastyf.
- Wiedziałabyś, o czym mówię, gdybyś miała za męża Borgę - ciągnęła z krzywym uśmiechem Pelain. - On szybciej kończy niż zaczyna. I czasem zdąży tylko zapytać: "Czy tobie też było cudownie?" Na szczęście zasypia, zanim usłyszy odpowiedź.
Meria uśmiechnęła się.
- Nie powinnaś tak mówić. Borga to dobry człowiek.
- Gdyby robił chleb równie szybko, jak się kocha, to wykarmilibyśmy wszystkie plemiona mieszkające na brzegu morza - odparła Pelain. Przeniosła spojrzenie na nadchodzącego wojownika. - Założyłabym się o moje wiano, że on nie przemyka jak wiatr przez sypialnię.
Meria poczerwieniała.
- Nie, nie przemyka - przyznała i natychmiast tego pożałowała.
- Zatem powinnaś bardziej go cenić - zauważyła Pelain. - Ja z pewnością bym go ceniła.
Gniew powrócił.
- No to powinnaś za niego wyjść - warknęła Meria.
- Zrobiłabym to, gdyby mnie poprosił - odparła Pelain bez cienia urazy w głosie. - Dwóch silnych synów i żadnych martwych dzieci. To krzepki mężczyzna.
W ciągu ostatnich pięciu lat Pelain straciła czworo dzieci. Żadne nie przeżyło dłużej niż pięć dni. W przypływie czułości i współczucia Meria zapomniała o gniewie.
- Wciąż jesteś młoda - zwróciła się do kuzynki. - Masz jeszcze czas.
Pelain potrząsnęła głową.
- Vorna mówi, że nie będę już miała dzieci.
Ruathain otworzył bramę zagrody, wprowadził konia do środka i zestawił syna na ziemię. Braefar chwycił wodze i odprowadził kuca. Wojownik pocałował Merię w policzek, po czym zwrócił się do Pelain.
- Jeśli przyszłaś mnie tu obgadywać - rzekł - to przerzucę cię przez ramię i zaniosę z powrotem do domu twego męża.
- Bardzo proszę - odparła - ponieważ nie ma go tam, natomiast stoi tam szerokie łoże, które czeka na prawdziwego mężczyznę.
Ruathain przez moment stał, zaszokowany. Potem roześmiał się.
- Na niebiosa, stałaś się występną kobietą!
Nawet zwykle wygadana Pelain była zaskoczona swoją wypowiedzią.
- Występna czy nie, wiem kiedy trzeba odejść - dokończyła kulawo, po czym odeszła.
Ruathain ujął dłoń żony i złożył na niej pocałunek. Nad jego głową zakrakała wrona, podskakując na dachu. Ruathain zerknął na ptaka. Nie przepadał za ścierwojadami, ale wiedział, że też są potrzebne i zazwyczaj nie zwracał na nie uwagi. Jednak to ptaszysko działało mu na nerwy.
- Uzyskałeś dobrą cenę na jarmarku? - spytała Meria.
- Niezłą. Nic poza tym. Norvii również przyprowadzili swoje bydło. Miałem szczęście, że sprzedałem pierwszego dnia. Na trzeci ceny znacznie spadły. Czy chłopcy byli grzeczni?
To pytanie znów obudziło jej gniew. Dlaczego jego nieobecność miałaby spowodować jakąś zmianę w ich zachowaniu? Czy uważa ją za jakąś głupią dziewkę, która nie potrafi poskromić rozbrykanych dzieci?
Ignorując pytanie, powiedziała:
- Właśnie upiekłam ciasto. Na pewno jesteś głodny.
- Głodny widoku twojego i chłopców - odparł.
Odpowiedziała nikłym uśmiechem i ruszyła w kierunku drzwi. Miał już pójść za nią, kiedy zza domu wyszedł Connavar. Meria posłała mu szeroki uśmiech i natychmiast poprawił jej się humor, jakby słońce wyszło zza chmur.
- Gdzie byłeś, mój miły chłopcze? - zapytała.
- Czy ciasto już się upiekło, mamo? - odparł.
Podeszła bliżej, zerkając na siniak na policzku oraz rozciętą wargę.
- Co robiłeś? Chyba nie biłeś się znowu, Conn?
- To była tylko zabawa, mamo - rzekł, wymykając się z jej objęć. - Poza tym opowiedziałem już o wszystkim Wielkoludowi.
Pomknął do domu. Meria zaatakowała Ruathaina.
- O czym on mówił? Co takiego ci powiedział?
- Wdał się w bójkę z Govannanem i kilkoma innymi chłopcami. To nieważne.
- Dla mnie ważne, mężu. O co się pobili?
Ruathain wzruszył ramionami.
- Chłopcy często się biją. Tak już jest. Równie szybko się godzą.
Młody Braefar niepostrzeżenie wyszedł ze stajni
- Govannan powiedział, że ojciec Conna był tchórzem, który uciekł - wtrącił chłopiec. - A Conn złamał mu za to nos. Powinnaś to słyszeć, mamo. Kość pękła z głośnym trzaskiem.
- Do domu! - krzyknął Ruathain.
Zaskoczony, gdyż ojciec rzadko podnosił głos, Braefar cofnął się i uciekł do domu. Meria podeszła do męża.
- I co mu powiedziałeś? - szepnęła.
Wrona nad nimi znowu zaczęła chrapliwie wrzeszczeć.
- Powiedziałem mu prawdę. A co miałem zrobić?
- Tak, to musiało sprawić ci przyjemność - syknęła, a jej zielone oczy zapłonęły gniewem. - Chciałbyś, żeby gardził swoim ojcem, prawda?
- Nie mogłabyś bardziej się mylić, kobieto. Zasmuca mnie, że możesz tak myśleć.
- Zasmuca cię? A dlaczego? Przecież to ty pozwoliłeś, by jego ojciec zginął. Tylko po to, aby zdobyć jego żonę.
Pożałowała tych słów zaledwie je wypowiedziała. Przez te dziesięć lat, jakie byli razem, nigdy mu tego nie mówiła. W ciszy rozległ się łopot skrzydeł i wrona odleciała na północ, w kierunku lasu.
Ruathain stał nieruchomo, z twarzą nie zdradzającą żadnych uczuć, patrząc żonie w oczy.
- Tak uważasz? - zapytał ze straszliwym spokojem.
Duma kazała jej potwierdzić.
- Tak uważam - odpowiedziała.
Nagły chłód w jego spojrzeniu przeraził ją, lecz Ruathain tylko powiedział ze smutkiem w głosie:
- Dwudziestu ludzi widziało, jak zginął. Żaden z nich nie powiedziałby czegoś takiego o mnie. Ponieważ to po prostu nie jest prawdą. Osłaniałem go cały dzień. Potem próbował uciec. Tak było. - I dodał twardym głosem: - Jednak kobieta poślubiająca człowieka, który jej zdaniem przyczynił się do śmierci jej męża, jest nie lepsza od zarażonej dziwki. Z taką nie chcę mieć nic wspólnego. Ani teraz, ani nigdy.
Potem ominął ją i wszedł do domu. Tej nocy, kiedy pogaszono świece i lampy, Meria została sama w wielkim łożu.
Ruathain wziął koc i poszedł spać do stodoły.
Następnego ranka wezwał cieśli i robotników, którzy zaczęli stawiać nowy dom na końcu Długiej Łąki. Trzy tygodnie później przeprowadził się tam.
Ta separacja zdziwiła mieszkańców Trzech Strumieni. Czyż on nie był najprzystojniejszy z mężczyzn, bogaty i dzielny? Czy nie był dobrym ojcem i żywicielem? Czy ona nie miała szczęścia, kiedy znalazła mężczyznę, który wziął młodą wdowę z dzieckiem? Wszyscy wiedzieli, że ją kochał i traktował jej syna jak własnego. Dlaczego więc się wyprowadził? - zastanawiano się powszechnie.
Wiedźma Vorna mogłaby im to wyjaśnić, gdyż zbierała zioła na górskiej hali i widziała wielką wronę krążącą nad chatą. Jednak nic nie mówiła. Ludzie nie powinni wtrącać się do spraw bogów. Szczególnie bogów śmierci i nieszczęścia, takich jak Morrigu.
Opatuliwszy się opończą, odeszła w las Drzewa Życzeń.


Jeśli separacja małżonków wywołała zdumienie wśród społeczności Trzech Strumieni, to na dzieci Ruathaina wywarła wręcz druzgocący wpływ. Dziesięcioletni Braefar przez kilka tygodni był niepocieszony, uważając się za sprawcę tego nieszczęścia. Connavar również miał poczucie winy, wiedząc, że to jego bójka z Govannanem była bezpośrednią przyczyną kłótni. Bendegit Bran również popłakiwał, chociaż był za mały, aby zrozumieć wszystkie jej konsekwencje. Wiedział tylko, że teraz znacznie rzadziej widuje ojca i nie mógł pojąć dlaczego.
Sama Meria nie rozmawiała z nimi o tym. Usiłowała zapewnić dzieciom tyle samo miłości, opieki i troski co dawniej, ale często bywała roztargniona i wielokrotnie widywali ją siedzącą przy oknie. Spoglądała na góry i miała łzy w oczach.
Connavar, w typowy dla siebie sposób, usiłował wziąć się z tym problemem za bary. Miesiąc po kłótni poszedł pewnego wieczoru do domu ojczyma i zapukał do drzwi. Ruathain siedział przy wygasłym kominku, w izbie rozjaśnianej blaskiem tylko jednej lampy. Ostrzył na osełce swój myśliwski nóż.
- Co tu robisz, chłopcze? - zapytał.
- Przyszedłem zobaczyć się z tobą - odparł.
- Widziałeś mnie dzisiaj na hali. Pomagałeś mi znakować bydło.
- Chciałem zobaczyć się z tobą sam na sam. Dlaczego mieszkasz tutaj? Czy to przeze mnie? A może przez Skrzydło? Jeśli tak, to przepraszam.
- To nie ma nic wspólnego z wami, Conn. Po prostu… tak już jest.
- Czy to przez to, co powiedziała ci mama?
Ruathain łagodnie podniósł rękę, ucinając dalszą rozmowę.
- Conn, nie zamierzam o tym rozmawiać. To sprawa między matką a mną. Jednakże, obojętnie jak stoją sprawy między nami, wiedz jedno: ona i ja wciąż kochamy ciebie, Skrzydło i Brana. I zawsze będziemy was kochać. Teraz wracaj do domu i do łóżka.
- Wszyscy jesteśmy nieszczęśliwi - rzekł Conn, podejmując jeszcze jedną próbę.
Ruathain kiwnął głową.
- Tak, wszyscy.
- Nie możemy znów być szczęśliwi?
- Ty będziesz, Conn.
- A co z tobą? Chcę, żebyś był szczęśliwy.
Ruathain wstał z krzesła i podszedł do chłopca. Podniósł go w górę i ucałował w policzek.
- Ty sprawiasz, że jestem szczęśliwy, mój synu. Teraz już idź. - Otworzył drzwi i postawił Conna na progu. - Będę patrzył, jak biegniesz do domu, na wypadek gdyby Seidhowie polowali właśnie na małych chłopców.
- Nie złapią mnie - odparł i pobiegł po łące.


W ciągu następnych miesięcy Ruathain i Meria rzadko ze sobą rozmawiali, nie licząc tych chwil, kiedy wojownik przychodził w odwiedziny do Brana. A i wtedy ich rozmowa była chłodna, rzeczowa i uprzejma.
Connavar nie mógł tego zrozumieć, chociaż słyszał z kuchni tamtą pamiętną kłótnię między Ruathainem a Merią. Przecież to tylko słowa, osądził. Słowa to tylko puste dźwięki. Przecież nie mogły wyrządzić takiej szkody.
Po roku od chwili separacji rodziców w końcu odważył się porozmawiać o tym z postronną osobą. Zaprzyjaźnił się z cudzoziemcem, Banouinem. Ciemnowłosy kupiec o oliwkowej skórze przybył do krainy Rigante przed dwunastoma laty, wiodąc kawalkadę jucznych kuców z barwnymi materiałami, haftowanymi koszulami, przyprawami oraz solą. Jego towary były niedrogie i dobrej jakości. Spędził trzy miesiące między Rigante, kupując mosiężne i srebrne ozdoby od snycerza Gariaphy oraz pięknie wyprawione skóry czarno-białych krów Długiego Lairda. Te skóry, jak mówił, będą cieszyły się powodzeniem w jego odległej krainie Turgony. Kiedy przybył rok później, zapłacił za budowę domu, po czym spędził w nim zimę i wiosnę, co od tego czasu robił każdego roku. Podczas swego trzeciego pobytu zaczął nosić samodziałowe spodnie i długą niebieską tunikę Północnych Rigante. Nikt nie poczuł się urażony, gdyż Banouin był miłym człowiekiem i wszyscy wiedzieli, że nosi ten strój na znak szacunku.
Ze swej strony Banouin również polubił nieznośnego Connavara o dziwnych oczach. Poznali się pewnego wieczoru przed trzema laty, kiedy Conn wdrapał się przez okno do stajenki, w której Banouin przechowywał swe towary. Niezauważony przez ośmiolatka, kupiec widział jak chłopiec skrada się przez wysoką trawę, po czym wspina się na mur i wchodzi przez okno. Wymagało to nie lada odwagi, ponieważ - za zgodą rady wioski - Banouin zawsze mówił dzieciom, że jest czarodziejem i zamieni każdego młodego złodziejaszka w żabę. Powszechnie wierzono w tę opowieść i dlatego dzieciarnia z Trzech Strumieni wolała trzymać się z daleka od domu Banouina.
Zaintrygowany kupiec po cichu wszedł do magazynu i zobaczył, że Conn grzebie w jukach ułożonych pod przeciwległą ścianą. Banouin czekał w cieniu. W końcu Conn znalazł pakunek z orężem i wyjął sztylet z brązu, z rzeźbioną srebrną rękojeścią, zrobiony przez Gariaphę. Tnąc powietrze, chłopiec zaczął toczyć pozorowaną walkę z cieniem, wirując i podskakując, jakby był otoczony przez wrogów.
W końcu przestał, a potem podszedł do okna i pomachał ostrzem nad głową. Ten ostatni gest zaskoczył Banouina tak samo jak to, co chłopiec zrobił później. Zamiast wyślizgnąć się przez okno i uciec ze sztyletem, Conn wrócił i schował broń z powrotem do juków.
- Dlaczego go nie ukradłeś? - zapytał Banouin.
Jego głos odbił się głośnym echem od krokwi. Chłopiec odwrócił się na pięcie, zaciskając pięści. Kupiec wyszedł z cienia i usiadł na długiej drewnianej skrzyni. Conn podbiegł z powrotem do pakunku, chwycił sztylet i czekał.
- Chcesz ze mną walczyć? - spytał Banouin.
- Nie zamienisz mnie w żabę, Cudzoziemcze - rzekł chłopiec.
- Zrobiłbym to, gdybyś próbował uciec z moim nożem. Skoro jednak nie przyszedłeś tu kraść, to po co?
Conn wzruszył ramionami.
- To był zakład. Czy tam, skąd pochodzisz, zakładacie się?
- Tak - odparł Banouin. - Kiedyś założyłem się z przyjacielem, że wdrapię się bez liny na skałę. Miała sześćdziesiąt stóp.
- I zrobiłeś to?
- Prawie. Spadłem i złamałem nogę. Od tego czasu unikałem głupich zakładów.
W tym momencie spory szczur wyskoczył zza pakunków. Banouin wyjął coś z rękawa. Machnął prawą ręką. Ostrze błysnęło w powietrzu i przybiło szczura do ściany. Conn przyjrzał mu się i dostrzegł sterczący z ciała zwierzęcia mały nóż do rzucania.
- Szczury roznoszą choroby - zauważył Banouin. - O czym to mówiliśmy?
- O głupich zakładach - przypomniał chłopiec.
- Ach tak. Odłóż ten sztylet, wyjmij mój nóż i przyjdź do mego domu. Tam porozmawiamy, jeśli nadal się nie boisz, dobrze?
- Przyjdę - obiecał Conn.
Banouin wątpił w to, ale wrócił do domu. Po chwili pojawił się Conn, niosąc oczyszczony z krwi nóż do rzucania. Usiedli i rozmawiali przez godzinę. Z początku Conn czuł się nieswojo, ale wkrótce zaczął zasypywać gospodarza pytaniami. Czy mógłby nauczyć się tak rzucać nożem? Czy Banouin nauczy go tego? Skąd przybył Cudzoziemiec? Jak wyglądają ziemie na południu? Od tego dnia zaczęła się ich przyjaźń, którą obaj sobie cenili.
Często wieczorami siadywali na ganku przed domem Banouina i rozmawiali o szerokim świecie, tajemniczym i kuszącym dla młodego Rigante. Banouin wiele podróżował i często pływał na statkach, które przemierzały ocean ku leżącym za wodą krajom. Conn jeszcze nigdy nie widział statku. Taki rodzaj podróżowania wydawał mu się niezwykle niebezpieczny i podniecający. Ponadto ze zdziwieniem dowiedział się, że ludzie za wodą mówią różnymi językami. Kiedy Banouin powiedział mu to, w pierwszej chwili chłopiec wziął jego słowa za żart, a gdy Cudzoziemiec przemówił w swojej mowie, zabrzmiało to jak bełkot i Conn roześmiał się. Jednak w ciągu roku nauczył się wielu zwrotów w języku Banouina.
- Szybko się uczysz i masz talent do języków - zauważył pewnego dnia kupiec, po krótkiej rozmowie po turgońsku. - Większość ludzi z waszego plemienia ma trudności z opanowaniem naszej mowy.
- To świetna zabawa - odparł Conn.
- Nauka powinna być dobrą zabawą - powiedział Banouin. - Tak samo jak życie. Bogowie wiedzą, że trwa tak krótko. - Czarnymi oczami bacznie spojrzał na Conna. - Nie śmiejesz się tak często jak dawniej - zagadnął. - Co się stało?
Connavar nie miał zamiaru opowiadać o prywatnych sprawach swoich rodziców, lecz nagle doszły do głosu wszystkie obawy i troski wywołane ich separacją. Opowiedział Banouinowi całą tę okropną historię. Kiedy skończył, trochę się zmieszał.
- Nie powinienem o tym mówić - mruknął.
- Nieprawda - zaprzeczył łagodnie kupiec. - To jedna z zalet tego, że ma się przyjaciół. Możesz odsłonić przed nimi duszę, a oni nie będą cię za to winić. I nikomu nie powtórzą tego, co powiedziałeś.
Conn poczuł ulgę.
- Czy możesz zrozumieć, dlaczego się rozeszli? Przecież się kochają. To były tylko słowa. Nic więcej.
- Słowa ranią bardziej niż żelazo - rzekł Banouin. - Wszystko, co robimy, i wszystko, czym jesteśmy, rodzi się ze słów. Nasze poglądy zostają nam wpojone przez ojców i matki, albo przez doświadczonych przyjaciół. Religię i mity - które czasem są jednym i tym samym - utrzymują przy życiu raczej słowa niż czyny. W zeszłym roku z powodu kilku słów złamałeś nos Govannanowi. Czy już się pogodziliście?
- Nie.
- Sam widzisz. Z powodu słów.
- Matka obwinia Wielkoluda o śmierć Varaconna. To nieprawda. Varaconn zginął, ponieważ był tchórzem i uciekał. Nieprawdziwe zarzuty nie powinny przecież ranić?
- Może nie powinny, ale rzadko tak bywa - odparł Banouin. - Nie sądzę, by dla Ruathaina miało znaczenie to, że ona się myli. Chodzi o to, że ona uwierzyła w taką wersję zdarzeń. To dumny mężczyzna. I ma wszelkie powody do dumy, gdyż jest porządnym, dzielnym i uczciwym człowiekiem. Zależy mu na tym, aby inni dostrzegali te jego zalety. Ponieważ takie przymioty są rzadkie i trudno osiągalne. Niełatwo być człowiekiem honoru. Na świecie roi się od spryciarzy i cwaniaków, którzy nie wiedzą co to honor i lojalność. Oszukują, kradną i niezmiennie, przynajmniej w oczach innych ludzi, odnoszą sukces. Uczciwość wymaga wielkiego wysiłku i nieustannej odwagi. Bardzo trudno jest pozostać porządnym człowiekiem. Ruathain jest takim człowiekiem. To, że jego żona mogła podejrzewać go o taki podły czyn, było dla niego bardzo ciężkim ciosem.
Conn podupadł na duchu.
- Zatem sądzisz, że oni już nigdy nie będą razem?
- Nie będę cię okłamywał, Connavarze. Musiałby nastąpić cud. Twoja matka też ma swoją dumę. A on porównał ją do zarażonej dziwki. Nie wybaczy mu tej zniewagi.
- Nie wziął sobie innej żony - przypomniał chłopiec. - I nie odprawił jej w obliczu rady wioski.
- Tak, to rodzi iskrę nadziei - przyznał Banouin. - Jednak tylko iskrę.
- Ja nigdy nie okłamię kogoś, kogo kocham - zapowiedział z przekonaniem Connavar.
- A więc będziesz niezwykłym i głupim człowiekiem - odparł kupiec.
- Uważasz prawdomówność za głupotę?
- Twoja matka powiedziała to, co uważała za prawdę. Sądzisz, że to było mądre?
- Nie - przyznał chłopiec. - To nie było mądre. Wszystko tak się poplątało.
- Życie często bywa skomplikowane, kiedy ma się jedenaście lat. - Banouin uśmiechnął się. - Z wiekiem staje się jeszcze bardziej skomplikowane.
- Czy mogę coś zrobić, żeby znów się zeszli?
Banouin pokręcił głową.
- Zupełnie nic, chłopcze. Sami muszą rozwiązać ten problem.