Migdał. Opowieść intymna

  • 83-7298-742-4
  • Autor: Nedjma
  • Dostępność: Brak
  • szt.
  • 23,90 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.

 

Pierwsza powieść erotyczna napisana przez kobietę arabską.
Oto wyjątkowe świadectwo, młodej, arabskiej kobiety, która ośmiela się złamać zakaz milczenia, aby opowiedzieć swoją historię, opowiedzieć o swoim spotkaniu z mężczyzną pełnym pasji, wyrafinowanym, który ukazuje jej miłość wszechstronną, pełną żaru i głęboko zmysłową.
Ta historia - piękna, poruszająca, czasami szorstka, to ewenement: po raz pierwszy kobieta, muzułmanka, mówi swobodnie o swoim życiu intymnym. To dlatego ta książka o pełnej radości i żaru rozkoszy, jest także aktem politycznym, walką o wolność słowa i ciała kobiet arabskich.
Arcydzieło erotyzmu, deklaracja miłości i wściekłości. Szok.
Autorka żyje w jednym z krajów Maghrebu. Ma około czterdziestu lat. Pisze pod pseudonimem "Nedjma".

Rok wydania: 2005
Stron: 184
Oprawa: broszura
Format: 125x195
Pakowanie: 20
Tłumacz: Iwona Banach

Fragment tekstu:

Prolog

Ta opowieść to przede wszystkim opowieść o duchowości i cielesności. Historia miłości nazwanej jej prawdziwym imieniem, często szorstkiej, takiej, która nie przejmuje się żadną moralnością, poza tą wypływającą z serca. W tej opowieści, gdzie mieszają się ze sobą modlitwa i nasienie, starałam się obalić mury, które oddzielają w dzisiejszych czasach to, co przynależne niebu, od tego, co ziemskie. Ciało i duszę, mistycyzm i erotyzm.
Tylko literatura posiada skuteczność "zabójczej broni". Dlatego jej użyłam. Wolna, szczera i radosna, z ambicją zwrócenia kobietom z mojej krwi prawa głosu, skonfiskowanego przez ich ojców, braci i mężów. Użyłam jej w hołdzie dawnej cywilizacji arabskiej, w której zmysłowość była widoczna nawet w architekturze, gdzie miłość pozbawiona była grzechu, gdzie dawać rozkosz i jej doznawać było obowiązkiem człowieka wierzącego.
Wznoszę te słowa jak kielich za zdrowie kobiet arabskich, dla których odzyskanie odebranego prawa głosu pozwoli przynajmniej w połowie uleczyć ich mężczyzn.

 

Jako odpowiedź szejkowi Nefzaoui

Ja, Badra bent Salah ben Hassan el-Fergani, urodzona w Imchouku pod znakiem Skorpiona, numer buta trzydzieści osiem, wkrótce dobiegająca pięćdziesięciu lat, oświadczam:
To nieważne, że czarne kobiety mają smakowite cipki i są posłuszne nad miarę; że Babilonki są najbardziej pożądane, a Damascenki najczulsze dla mężczyzn; że Arabki i mieszkanki Persji są najbardziej płodne i wierne; że Nubijki mają najokrąglejsze pośladki, najdelikatniejszą skórę, a ich pożądanie jest gorące jak jęzor ognia; że Turczynki mają zimne macice, chory temperament, serca zawzięte i pamiętliwe oraz błyskotliwą inteligencję; że Egipcjanki mają słodki język, okazują zabawną przyjaźń i kapryśną wierność.
Oświadczam, że nie obchodzą mnie ani barany, ani ryby, nie obchodzą mnie Arabowie i chrześcijanie, Wschód i Zachód, Kartagina i Rzym, obojętne mi są Henchir Tlemsani i ogrody Babilonu, Galilea i Ibn Battouta*, Naguib Mahfouz** i Albert Camus, nie obchodzi mnie ani Jerozolima, ani Sodoma, Kair ani Sankt Petersburg, święty Jan ani Judasz, obojętne mi są napletki i odbytnice, dziewice i kurewki, schizofrenicy i paranoicy, Ismahan i Abdelwahab, rzeka Harrath i Ocean Spokojny, nie obchodzi mnie ani Apollinaire, ani Moutannabi*, Nostradamus ani marabut Diop.
Bo ja, Badra, jestem pewna tylko jednej jedynej rzeczy na tym świecie - że mam najpiękniejszą cipkę. Najpiękniej zarysowaną, najbardziej nabrzmiałą, najgłębszą, najcieplejszą, najwilgotniejszą, najgłośniejszą, najbardziej pachnącą, śpiewającą, najbardziej łakomą na prącia, kiedy one wznoszą się jak harpuny.
Mogę to powiedzieć teraz, kiedy Driss już nie żyje, pochowany pod drzewami laurowymi na brzegu rzeki w Imchouku, mieście niedowiarków.


Jeszcze dziś zdarza mi się zapragnąć pocałunku. Nie takiego niezręcznego, ukradzionego w biegu pomiędzy jednymi a drugimi drzwiami gdzieś w korytarzu, ale danego i oddanego, długiego i spokojnego. Pocałunku w usta. Pocałunku w rękę. Skrawka odsłoniętej kostki u nogi, fragmentu skroni, powieki, jakiegoś zapachu, odrętwiałego szczęścia, wieczności.
Mam pięćdziesiąt lat i moje lata wkrótce się rozmnożą. Mimo uderzeń gorąca i napadów wściekłości związanych z menopauzą jestem radosna, a swoje jajniki uważam za kłamców. Nikt nie wie, że od trzech lat nie uprawiałam miłości, ale już nie jestem głodna.
Zostawiłam Tanger tym wszystkim, którzy czują się tam dobrze, niemieckim filmom porno łapanym przez satelitę po północy, chamom, którym śmierdzi spod pach, rzygającym tanim piwem po ciemnych uliczkach, gąskom, które kręcą tyłkami i rozchichotane dają się pakować stadami do kradzionych w Europie mercedesów. Idiotkom, które noszą zasłony na twarzach, bo nie potrafią dostosować się do swojego stulecia i żebrzą o raj po obniżonej cenie.
Kątem oka zerkam na młodego Safiego, robotnika sezonowego, który mnie podrywa, bezczelnie ulokowany na moim własnym traktorze. Ten analfabeta ma tylko trzydzieści lat i pewnie kiedy się do mnie zaleca, myśli o pieniądzach. Nie o moich, ale o pieniądzach, które Driss scedował na mnie aktem notarialnym z sierpnia 1992 roku. Od dwóch tygodni zastanawiam się, czy nie wyrzucić tego chłopaka za drzwi, bo obraża mnie, podejrzewając o starczą lubieżność i licząc na to, że z niej skorzysta, ale zmieniam zdanie za każdym razem, kiedy widzę jego córeczkę, która biegnie do niego z warkoczami kolorowymi od wplecionych w nie wstążek i całuje jego nieogolone policzki. Daję mu jeszcze tydzień, zanim strzelę mu w dupę ze śrutu, tak żeby utrzeć mu nosa.
Wiem, że jestem wyjątkową kochanką i że gdybym zechciała kupić sobie tego Safiego, opuściłby dla mnie żonę i dziecko. Ale ten wieśniak nie wie tego, co ja wiem. Dobrze kochać się można tylko z miłości, nigdy dla pieniędzy! Reszta to jedynie rutyna.
Kochać i żyć bez odwrotu. Kochać i nigdy nie spuszczać oczu. Kochać i przegrać. Zgodzić się, żeby kopulacja była "zamiast", kiedy serce spadło z chmur i nie było żadnej sieci, która by je uchroniła przed upadkiem w tej woltyżerce. Roztrzaskać się i żyć z roztrzaskanym sercem, rozsypanym na wszystkie strony świata. Bo głowa jest bezpieczna…
Być może to ten kozak Safi pchnął mnie do pisania. Chciałam zrozumieć swoją wściekłość i rozplątać motek swoich myśli, przeżyć jeszcze raz swoje życie, jeszcze raz się nim nacieszyć, zamiast fantazjować o jakimś innym. Zaczęłam gryzmolić w szkolnym zeszycie. Zapisywałam nazwy ulic i miast, wspomnienia, dawno zapomniane przepisy kulinarne.
Pewnego dnia napisałam:
"Klucz do kobiecej rozkoszy można znaleźć wszędzie. W twardniejących sutkach zmrożonych pożądaniem, rozgorączkowanych i chętnych. Trzeba im tylko śliny i pieszczot. Trzeba im gryzienia i głaskania. Piersi ożywają i chcą trysnąć mlekiem. Chcą, żeby je ssano, dotykano ich, brano w ręce, zamykano w nich i uwalniano. Ich duma ani ich czary nie mają granic. Topnieją w ustach, uciekają, twardnieją, koncentrują się na własnej rozkoszy. Pragną seksu. Kiedy tylko wyczują, że to jest to, stają się szczerze lubieżne. Pochłaniają penisy, stają się pewne siebie i zuchwałe.
Ich sutki czasami bierze się za łechtaczki, albo nawet za prącia. Czasem układają się w fałdkach wstydliwej odbytnicy, torując drogę do otworu, który tak bardzo pragnie jakiegoś przedmiotu lub istoty, że pochłania wszystko, co się da. Palec, sutek albo dobrze naoliwiony sztuczny członek. Klucz znajduje się w najbardziej zwyczajnych miejscach, tam, gdzie nikt ani myśli go szukać. Na szyi, w płatku ucha, w zgięciu owłosionej pachy, w szparze dzielącej pośladki, w palcach nóg, których trzeba skosztować, aby zrozumieć, co to znaczy kochać, a także po wewnętrznej stronie ud. Każda część ciała zdolna jest do szaleństwa. Do rozkoszy. Wszystko jęczy i wilgotnieje pod dotykiem ręki tego, kto potrafi pieścić. Pić. Jeść. Dawać".
Zaczerwieniłam się od tego, co napisałam, ale potem stwierdziłam, że to jest najprawdziwsza prawda. Więc co mi przeszkadza w dalszym pisaniu? Kury gdaczące na podwórzu, krowy, które się cielą i dają tłuste mleko, króliki, które taplają się w nierządzie i co miesiąc wydają na świat młode. Świat idzie bez przeszkód dalej. Ja też. Więc czego miałabym się wstydzić?
- Ty, typowa kobieta arabska - mówił Driss.
Ja, kobieta arabska, jestem w trzech czwartych Berberką i mam w dupie tych, którzy sądzą, że nadaję się tylko do wynoszenia nocników. Ja też oglądam telewizję i gdyby powiedziano mi dostatecznie wcześnie o fizyce kwantowej, mogłabym być takim Stephenem Hawkingiem. Dać koncert w Kolonii jak Keith Jarrett, którego właśnie odkryłam. Mogłabym zajmować się malarstwem i wystawiać w Metropolitan Museum w Nowym Jorku. Bo ja także jestem gwiezdnym pyłem.
- Ty, kobieta arabska…
Oczywiście, że jestem kobietą arabską, Driss. Któż lepiej niż kobieta arabska umiałby cię przyjąć w swojej macicy?
Kto mył ci nogi, kto cię karmił, cerował twoje burnusy, dał ci dzieci? Kto czatował na twój powrót po północy, zachlanego tanim winem i opowiadającego byle jakie kawały. Kto znosił twoje pośpieszne zaloty i przedwczesne wytryski? Kto czuwał nad tym, aby twoi synowie nie zostali zgwałceni, a córki nie utyły za załomem ulicy albo życia? Kto milczał? Kto zajmował się wilkiem i owcami? Kto dreptał w poszukiwaniu najlepszej z dróg? Kto przez dwanaście miesięcy nosił po tobie żałobę?
Kto się ze mną rozwiódł? Kto mnie poślubił, a potem odesłał tylko dlatego, żeby zachować głupią dumę i wielki spadek? Kto katował mnie po każdej przegranej wojnie? Kto mnie gwałcił? Kto poderżnął mi gardło?
Kto oprócz mnie, kobiety arabskiej, która dostała jak pięścią w twarz zniekształcony przez ciebie islam? Kto poza mną, kobietą Arabką, wie, że siedzisz po szyję w gównie i masz jeszcze zdziwioną minę, hipokryto?
Dlaczego więc miałabym nie mówić o miłości, o duszy, o dupie, choćby tylko po to, by odpowiedzieć na słowa twoich niesprawiedliwie zapomnianych przodków?
W pokoju guiblia* Driss poustawiał jedne na drugich skrzynie z książkami, bogato zdobione rękopisy, cenne obrazy mistrzów i wypchane wilki o nieobecnym spojrzeniu. Od jego śmierci raz na tydzień wchodzi tam jako jedyna młoda służąca Sallouha, wchodzi, aby zetrzeć z biurka kurz i napełnić świeżym atramentem kałamarz z chińskiej porcelany. Ja tam dotychczas prawie wcale nie wchodziłam, przedmioty, które zostawił Driss, doskonale znałam, ale nie były mi zupełnie potrzebne.
Kiedy zdecydowałam, że opiszę swoje życie, otworzyłam skrzynie z książkami w poszukiwaniu starych i wyjątkowo grubych arabskich woluminów, w których Driss znajdował swoje powiedzonka i mądrości. Wiedziałam, że w nich spotkam ludzi odważniejszych, inteligentniejszych i bardziej szalonych ode mnie.
Czytałam. Potem czytałam po raz kolejny. Jak tylko traciłam wątek, ruszałam w pola. Jestem mocno związana z ziemią. Tylko oddech zbóż i zapach zasiewu mogły rozplątać moje pogmatwane myśli.
Potem zwróciłam się ku starożytnym, zachwycona ich śmiałością, jaka nie ma równej sobie pośród ich spadkobierców w dwudziestym wieku, pozbawionych w większości i honoru, i humoru. To zresztą sprzedawczyki i tchórze. Robiłam przerwę za każdym razem, kiedy jakaś myśl uderzała mnie swoją trafnością albo kiedy jakieś zdanie dławiło mnie zbytnią dosadnością. Wyznaję, że wybuchałam śmiechem, tak jak i miałam napady wstydu. Zdecydowałam jednak, że tak właśnie będę pisać, ze swobodą, bez sztuczności, świadomie i drżąc z podniecenia.


Znalazłam się w Tangerze po ośmiu godzinach podróży i nie stało się to pod wpływem nagłego impulsu. Moje życie zmierzało wprost ku katastrofie, jak szalony kołowrót, i aby je ratować, mogłam tylko wskoczyć do tego pociągu, który codziennie opuszcza dworzec w Imchouku dokładnie z wybiciem godziny czwartej rano.
Przez pięć lat słyszałam, jak przyjeżdżał, gwizdał i odjeżdżał, ale brakowało mi odwagi, aby przejść przez ulicę i przeskoczyć barierkę dworca, żeby raz na zawsze skończyć z poniżeniem i pogardą.
Tamtej nocy nie mogłam zmrużyć oka, rozgorączkowana, z sercem na czatach. Odgłosy domu wypływały z ciszy wciąż takie same: kaszel i odpluwanie Hmeda, szczekanie dwóch kundli, które pilnowały podwórza, i ochrypły śpiew jakiegoś ogłupiałego koguta. Przed wezwaniem na modlitwę na fajr* byłam już na nogach, zamotana w haik** z bawełny, uprasowany dwa dni wcześniej u Arem, mojej sąsiadki krawcowej, która miała żelazko na węgiel.
Zabrałam swój tobołek ukryty w glinianym garnku na kaszę kuskus, poklepałam po pyskach psy, które podbiegły, aby mnie obwąchać, dwoma skokami przebiegłam ulicę i skarpę, potem wskoczyłam do pociągu, do ostatniego wagonu prawie zupełnie pogrążonego w ciemności.
To mój szwagier postarał się o bilet dla mnie, a moja siostra dostarczyła mi go, ukrywając w stosie placków baghrir*. Konduktor, który wszedł do przedziału, rzucił tylko okiem na bilet i skasował go ze spuszczonymi oczami, nie ośmielając się zbyt długo na mnie patrzeć.
Musiał mnie wziąć za nową żonę wujka Slimana, która zakrywa twarz w taki sposób, aby brano ją za mieszczankę. Jeśliby mnie rozpoznał, wyrzuciłby mnie z pociągu i zaalarmowałby rodzinę mojego męża, która z pewnością utopiłaby mnie w jakiejś studni.
Dziś wieczór ten sam konduktor, przepędzając muchy zlatujące się do szklanki jego zimnej, gorzkiej herbaty, opowie o mojej ucieczce swojemu przyjacielowi, nauczycielowi Issie.
Przedział pozostał zupełnie pusty aż do Zamy, gdzie pociąg znieruchomiał na stacji na dobry kwadrans. Do przedziału wsiadł tęgi mężczyzna z bendirem** u boku i dwiema kobietami. Kobiety były w niebieskich i czerwonych mélia***, obwieszone biżuterią i pokryte tatuażami. Zaczęły coś do siebie szeptać z ustami zakrytymi ajar****. Raz po raz wybuchały stłumionym śmiechem, a potem podniosły głosy, ośmielone tym, że w przedziale nie było obcych mężczyzn.
Muzykant wyjął z kieszeni swojej dżelaby butelkę. Wypił trzy szybkie łyki, nie odrywając od niej ust, pogłaskał z czułością swój bendir i zagrał melodię frywolną i trochę rubaszną, którą często śpiewali nomadowie podczas żniw.
Kobiety natychmiast zaczęły tańczyć, puszczając do mnie po łobuzersku oko. Za każdym poruszeniem bioder ocierały się frędzlami pasów w kolorze tęczy o tors mężczyzny. Moja posępna mina musiała je zdenerwować, bo przez dalszą część podróży po prostu mnie ignorowały.
Nie nudziłam się ani minuty aż do Medjela, gdzie trio wysiadło, hałaśliwe i już pijane, prawdopodobnie udając się na uroczystości ślubne jakiegoś bogacza.
Musiałam jeszcze dwie godziny jechać autobusem, żeby dotrzeć do Tangeru. Już z daleka widziałam skały wybrzeża, białe fasady domów oraz maszty statków cumujących przy nabrzeżu. Nie byłam głodna ani spragniona. Ja tylko się bałam. Trzeba to wyraźnie powiedzieć, bałam się siebie.
Był ponury, wietrzny wtorek. Wiał piaszczysty wiatr przynoszący migrenę i zgryzotę, taki, jaki może wiać tylko we wrześniu.
Miałam ze sobą trzydzieści dirhem, prawdziwy majątek, i mogłam swobodnie przywołać jedną z tych zielono-czarnych taksówek jeżdżących wzdłuż eleganckich ulic Tangeru, miasta o wyglądzie nieprzyjaznym, cokolwiek by o tym mówił mój starszy brat, kiedy wracał do wioski obładowany tkaninami dla mojego ojca. Zawsze podejrzewałam, że Habib trochę kłamie po to, aby wszystko upiększyć, tak jak robią to wszyscy z Imchouku, prześcigając się w opowiadaniu bajek o hulankach i prostytutkach. W księdze rachunków, jaką prowadzi Wszechwieczny, mężczyzna jest z pewnością zaksięgowany w pozycji fanfaron.
Nie wzięłam taksówki. Miałam adres ciotki Selmy, nagryzmolony na skrawku papieru w kratkę, skrawku wyrwanym z zeszytu małego Abdelhakima, tego samego, który wskoczył do mojego małżeńskiego łoża w moją noc poślubną, aby odczynić zły los i sprawić, żebym wydała na świat spadkobiercę tego śmierdziela, mojego męża.
Wysiadając z autobusu, zachwiałam się oślepiona słońcem i kłębami kurzu. Jakiś tragarz siedzący pod topolą popatrzył na mnie z bezmyślnym wyrazem twarzy, na głowie miał zatłuszczony fez, jego szalik poplamiony był przeżutym tytoniem. To właśnie jego zapytałam o drogę, pewna, że taki biedak nie będzie szukał zaczepki z kobietą, która ma zawoalowaną twarz, ani nie będzie jej niepokoił.
- Ulica Vérité, mówisz? Cóż, za bardzo nie wiem, kuzynko!
- Powiedziano mi, że to blisko Mouley Abdeslam.
- To niedaleko stąd. Pójdziesz bulwarem w górę, przejdziesz przez Grand Socco i wejdziesz do dzielnicy muzułmańskiej. Tam z pewnością ktoś ci pomoże odnaleźć tę ulicę.
To był człowiek ze wsi, człowiek tej samej rasy, brat, jego akcent, akcent człowieka urodzonego w maleńkiej wiosce, sprawił, że zrobiło mi się ciepło na sercu. Okazało się, że w Tangerze także mówiono dialektem zapadłych wiosek.
Oddaliłam się niepewnie, zrobiłam kilka kroków w kierunku, który wskazał mi tragarz, kiedy jakiś młody mężczyzna, w kombinezonie kierowcy i pięknym szalu, z zarozumiałą miną zagrodził mi drogę.
- Nie bój się. Słyszałem, jak pytasz o drogę tego tragarza Hasouna. Mieszkam w tej dzielnicy i mogę cię zaprowadzić pod adres, którego szukasz. Wiesz, Tanger to niebezpieczne miasto, i tak piękne kobiety jak ty nigdy nie chodzą tu same.
Zaskoczona i zbita z tropu jego zuchwalstwem nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Mając dwie trzecie twarzy zasłonięte chustą, oburzona, spiorunowałam go wzrokiem. Wybuchnął śmiechem.
- Nie patrz tak na mnie, bo zaraz padnę martwy! Przyjechałaś ze wsi. To widać jak dwa razy dwa cztery! Odprowadzę cię tylko. Nie mogę pozwolić, żeby ouliyya* spacerowała po Tangerze bez opieki. Nie musisz mi odpowiadać. Idź za mną, to wystarczy, i alik aman Allah, Bóg ma cię w swojej opiece.
Poszłam za nim, nie mając innego wyboru. Mówiłam sobie, że zawsze mogę zacząć krzyczeć, gdyby zrobił jakiś ruch, lub zaalarmować przechodniów, których mnóstwo było dookoła, albo zwrócić się do któregoś z policjantów z drogówki, wciśniętych w mundury ozdobione paskami z błyszczącej skóry. W głębi serca aż tak bardzo się nie bałam. Ośmielić się wsiąść do pociągu i uciec od męża - to było tak nieopisane zuchwalstwo, że wszystko inne wydawało mi się dziecinadą.
Rzucałam zalęknione spojrzenia w kierunku poprzedzającego mnie mężczyzny i dostrzegałam dumę bijącą z jego postawy. Wyraźnie był w tym samym wieku co ja i miał kołyszący się chód koguta bojowego. Nie odwrócił się ani razu, ale czułam, że jest świadom mojego spojrzenia, które - zafascynowane jego męskością - raz po raz spoczywało na jego szerokich ramionach.
Dziwne uczucie rozchodziło się w moich żyłach: przyjemność płynąca z przekroczenia bariery tego, co zakazane, w mieście, gdzie nie znałam nikogo i gdzie nikt mnie nie znał. Pomyślałam nawet w duchu, że wolność upaja bardziej niż wiosna.
Z trudem udawało mi się utrzymać spojrzenie na moim przewodniku, tak bardzo pochłaniały moją uwagę szerokie ulice i rosnące przy nich imponujące platany.
Wszędzie kawiarnie i mężczyźni w dżelabach, w europejskich garniturach, siedzący na tarasach. Nieustannie czułam, jak nogi mi drżą pod natarczywymi spojrzeniami, które unosiły moją chustę w kolorze świeżego masła, zarzuconą na ramiona na miejską modłę.
Tanger zadziwiał mnie swoimi budynkami, ale tutejsi mężczyźni wydali mi się pod każdym względem podobni do tych, których zostawiłam, brodzących w końskiej mierzwie i dzielących włos na czworo, tam w Imchouku.
Po dwudziestu minutach marszu mężczyzna skręcił w lewo, potem zagłębił się w kolejną uliczkę. Ta uliczka podobna była do ciemnego tunelu, który piął się bezustannie serpentyną w górę.
Nagle poczułam, że chce mi się pić, w tej ciemnej uliczce, którą wspinałam się za przewodnikiem nie znanym mi nawet z imienia.
Doszedłszy do dzielnicy muzułmańskiej, zatrzymał się. Znów było jasno i panowała całkowita cisza, którą przecinały dalekim echem wersety Koranu monotonnie recytowane przez chór dzieci.
- No i jesteśmy. No więc, którego domu szukasz? - zapytał mój przewodnik, nie odwracając się.
Wyciągnęłam do niego zgnieciony skrawek papieru, który ściskałam we wnętrzu dłoni. Długo mu się przyglądał, zanim wykrzyknął:
- To jest właśnie ten dom po twojej prawej stronie!
Czyżbym wreszcie dotarła do miejsca przeznaczenia? Nagle ogarnęły mnie wątpliwości. W bramie, którą wskazywał mój przewodnik, mogła być zasadzka, kryjówka, gdzie złoczyńcy mogli mnie napaść, zmusić do wzięcia narkotyków, wykorzystać, obciąć mi głowę i wrzucić do "bezdennej jaskini w klifie na wybrzeżu" albo do jednej z tych zatoczek, które "cuchną tak jak żaden tchórz z naszych okolic nie dałby rady cuchnąć", jak opowiadał mój brat Habib.
Mężczyzna odgadł mój niepokój.
- A oprócz tego adresu znasz jakieś nazwisko? Kogoś, kogo można by zawołać?
Pełna nadziei wyszeptałam:
- Ciotka Selma.
Pchnął ciężkie, nabijane gwoździami drzwi i zniknął w ciemnym driba*.
Usłyszałam, jak krzyczy na cały głos:
- Ya oumalli ed-dar, hej! Ludzie. Jest tam kto?
Okiennice jakiegoś okna zatrzeszczały nad moją głową, skrzypnęły jakieś drzwi, podniosły się nieznane i lekko przytłumione głosy.
- Jest tu jakaś ciotka Selma?
Szmer, szybkie kroki i moja ciotka pojawiła się jakby znikąd, zaniepokojona, obuta w różowe michmaq**, wycyzelowane niczym klejnoty.
Uderzyła się szerokim gestem w pierś.
- Ojejej! Co ty tutaj robisz?
W każdym razie była! To dla mnie było najważniejsze. Mój przewodnik wychynął zza jej pleców szczęśliwy i dumny, że udało mu się ją odnaleźć. Miałam ochotę się roześmiać.
- Co ci się stało? Ktoś umarł tam u was?
Odpowiedziałam oszołomiona i całkiem szczera:
- Ja umarłam!
Szybko doszła do siebie, zaintrygowana przyjrzała się mojemu przewodnikowi, podziękowała mu za jego uprzejmość.
Moja odpowiedź chyba rozbawiła mężczyznę, który poprawił nakrycie głowy, skrzyżował ręce za plecami i rzucił w kierunku gospodyni:
- Misja wykonana, Lalla*. Tylko jedna rada: z tymi jej oczami gazeli nie spuszczaj jej z oczu ani na krok.
Uśmiechnął się. Odszedł. Na chwilę zawrócił mi w głowie.


W chwili kiedy się zjawiłam, ciotka Selma była na popołudniowym przyjęciu kobiecym. Później dowiedziałam się, że wszystkie popołudnia w Tangerze były przeznaczone dla kobiet.
Spotykały się radosne wokół półmisków słodyczy w odświętnych, światowych ubraniach, popijały kawę i herbatę, pociągając hiszpańskie albo amerykańskie papierosy, opowiadając sobie sprośności, wymieniając się bardziej lub mniej prawdziwymi plotkami i zwierzając się sobie nawzajem na wpół szczerze.
Te ichouiyyates były całkiem poważnym rytuałem. Prawie tak samo poważnym jak frouhates, wieczory ślubów, obrzezania lub zaręczyn, pełne pompy i fałszu, na które należało przywdziewać najpiękniejsze toalety i nie wypadało wyglądać na biedną ani na znudzoną mężem.
Ciotka zaprowadziła mnie do chłodnego pokoju, zapaliła lampę naftową i przeprosiła, że musi mnie opuścić.
- Tam u sąsiadki z góry czekają na mnie. Rozumiesz, prawda?
Na stoliku postawiła szklankę i karafkę z wodą. Powiedziała, że postara się wkrótce wrócić. Wypiłam łapczywie kilka łyków wody wprost z karafki i natychmiast zasnęłam wyczerpana. Wizja mężczyzny w kombinezonie kierowcy kołysała mnie, zanim zapadłam w sen. Kiedy jednak już zasnęłam, pogrążyłam się w żółtoszarych koszmarach sennych, podobnych kolorem do nieba oczekującego na jesienną burzę.
Obudziłam się pośród nocy, głodna, z głową przygniecioną podłużną poduszką i z wełnianym kocem narzuconym na nogi. Kanapa była wąska i twarda, a odgłosy domu nieznane. W nogach leżał tobołek, do którego włożyłam świeży chleb i dwa jajka na twardo. Głód zawsze zwycięża nad strachem. Rzuciłam się na to skromne pożywienie z zamkniętymi oczami, w tym podłużnym pokoju, gdzie meble ścieliły ogromne, wrogie cienie na ściany i sufit, o wiele wyższe niż te, które widziałam w Imchouku.
Zasnęłam, nie pozwoliwszy sobie na żadne przemyślenia. Byłam w Tangerze. To nieważne, że miałam dwadzieścia lat i nic poza tym. Moja przeszłość była już za mną. Była za mną i oddalała się tak, jak oddalają się gradowe chmury, pośpieszne i naładowane poczuciem winy. Ale Imchouk był przy mnie i rozświetlał mnie swoim blaskiem.
W snach biegam nadal z bosymi nogami, przecinam w poprzek pola jęczmienia i lucerny, aby zostawić z tyłu inne dzieciaki, biegam z włosami ozdobionymi kwiatami polnych maków i ze szczerym śmiechem na ustach.
Imchouk jest zarazem zwyczajny i niezwyczajny. Tak płaski, jak to tylko możliwe, a zarazem pofałdowany bardziej niż groty Djebel Chafour, które z zachodniej strony wydają go na podmuchy wiatru niosącego czarny, spękany żwir pustyni. Obok, dwa kroki od tego pustynnego piekła, strzela w niebo niczym płomienie soczysta i pogańska zieleń, drwi sobie z piasku, który na nią czyha, osaczając ją ze wszech stron.
Domy są tam niskie i białe, o wąskich oknach w kolorze ochry, w środku wyrasta minaret, niedaleko od szynku "des Incompris", jedynego miejsca, w którym mężczyźni mogą bluźnić i kląć publicznie.
Łożysko rzeki Harrath dzieli Imchouk na dwie części, podobne do księżyca w dwóch różnych fazach. Kiedy byłam mała, chcąc zobaczyć, jak płynie, zdradziecka i szydercza, siadałam często pomiędzy wybujałymi drzewami laurowymi, które falowały, gorzkie i kłamliwe na obu brzegach rzeki.
Tak jak mężczyźni w Imchouku, rzeka Harrath lubi się popisywać i ma zdolność niszczenia wszystkiego, co spotka na swojej drodze. Jej połyskliwe wody z powodu jesiennych wylewów pokrywają się pianą i robią się błotniste, wiją się serpentyną przez miasto, zanim znikną w odległej dolinie.
- Ta rzeka jest nieprzyzwoita - grzmiała Taos, druga żona wujka Slimana.
Wówczas nie wiedziałam jeszcze, co znaczy przyzwoitość. Widziałam tylko koguty wskakujące na kury i ogiery wspinające się na młode klacze.
Później zrozumiałam, że potworność, jaką jest przyzwoitość, narzucana jest jedynie kobietom, aby zrobić z nich uszminkowane mumie o pustych oczach.
Ta nieprzyzwoitość łożyska rzeki brzmiała jak cichy zarzut, że Imchouk ma w sobie coś z lubieżności płodnej samicy. Lubieżności, która doprowadza pasterzy do szału. Rzucają się wówczas na cokolwiek, co przypomina kobiecy tyłek, na pochwę oślicy albo dziurę w zadku kozy.
Zawsze uwielbiałam rzekę Harrath. Może dlatego, że urodziłam się w roku, kiedy wylała najokropniej. Wystąpiła z brzegów, zalała domy i kramy, wlała się do wewnętrznych podwórzy domów i do składów zboża. To właśnie ciotka Selma opowiedziała mi o tym, piętnaście lat później, siedząc na podwórzu swojego domu porośniętego dzikim winem, które wujek Sliman wyłożył marmurowymi płytami, aby pokazać, jak bardzo kocha swoją żonę.
Jej piękny dekolt podobał się dziewczynce, którą wtedy byłam, bo moje piersi dopiero zaczynały się zaokrąglać pod lekką sukienką. Ciotka Selma opowiadała, a pomiędzy wybuchami śmiechu jednym celnym ciosem miedzianego tłuczka rozłupywała zielone migdały o chropowatej skorupie. Kochała lato za to, że obfitowało w owoce, które piętrzyły się w korytarzu w wielkich koszach z wikliny, przyniesione wprost z ogrodów przez dzierżawców.
- Tego roku przez dwadzieścia jeden dni byliśmy odcięci od świata - wspominała - a świat obchodziło to tyle, co uwalana ziemią dupa Bornii! I co tu gadać o miesiącu miodowym? Lepiej bym zrobiła, gdybym zaczekała u swojej matki, w bezpiecznym miejscu, aż przeszłyby te listopadowe ulewy! - śmiała się hałaśliwie. - Ale byłam głupia, a twój wujek był bardzo niecierpliwy. Wyobraź sobie, jak idiotycznie musiałam wyglądać, kiedy się zjawiłam w tej zapadłej dziurze w jedwabnym, długim do samej ziemi kaftanie i w szpilkach! Wiesz, że wieśniacy z najodleglejszych wsi przychodzili mnie oglądać jak jakiegoś dziwoląga? - Pociągnęła mnie za włosy, żeby się upewnić, że nie jestem lalką. - Ten kraj to jedna zacofana wiocha! Mówię ci! - dodała po chwili.
Podała mi garść białych migdałów, podsyciła ogień w koszu żarowym kilkoma ruchami wachlarza. Herbata pomrukiwała na ogniu, wkoło rozchodził się jej słodki, ciężki aromat.
- Ten nagły przybór rzeki sprawił, że ci bigoci, twoi kuzyni, dostali gorączki i halucynacji - ciągnęła dalej ciotka Selma. - Zezowaty Tijani i ten dupek Ammar ogłosili, że woda to dobra wróżba: użyźnia ziemię i oczyszcza nasze serca z grzechu. Grzech! Tylko to im na myśli! Jakbyśmy nie byli muzułmanami i jakbyśmy spędzali całe dnie na urąganiu Wszechmogącemu! Czy ci idioci uważają się za muftych* z Mekki tylko dlatego, że znają na pamięć trzy wersety z Koranu, o trupach, których jeszcze nie pogrzebano? Niech ospa podziurawi ich krostami! Co do innych zasrańców, to chodzili i opowiadali, że nadchodzi potop, aby nam obwieścić koniec świata. Pierdoły!
Dopóki Gog i Magog* mają się na baczności, dopóki ten podejrzany Antychryst nie zjawił się w Jerozolimie i dopóki Jezus, Syn Maryi, nie wrócił zrobić odrobiny porządku w tym kosmicznym burdelu, można spać spokojnie!
Pewnie, nasze okrucieństwa to policzek dla Boga, ale jakoś jeszcze się nie zdecydował wygnać nas z tego pięknego Edenu kopniakami w dupę! Bo ty, oczywiście, domyślasz się, że Eden jest tu, na ziemi? I że nie dostaniemy żadnego innego, równie pięknego nawet w najwyższych niebiosach? Niech Bóg nam wybaczy nasze okrucieństwa i głupotę.
O mało nie zsikałam się ze śmiechu, Lalla Selma była bowiem obrazowa w swoim sarkazmie i w swoich bluźnierstwach. Ona, której udało się odziedziczyć - zupełnie nie wiem, jakim cudem - wszechstronną wiedzę wujka, który był teologiem, nie miała sobie równych w nadawaniu każdemu jakiegoś przezwiska, z którego śmiano się w całej okolicy. Ona jedna umiała nawymyślać Bogu z szacunkiem, nigdy Go nie obrażając.
- Wiesz co? - dorzuciła ze zmarszczonymi brwiami i zamyślonym wzrokiem. - Nie wierzę w grzech. A ci, co się nim upajają, w dzień Sądu Ostatecznego będą mieli do pokazania świętym oczom Pana światów tylko sparszałe penisy jako jedyny i najobrzydliwszy grzech. Czy oni myślą, że obrzydlistwa, których dokonali za pomocą tego ochłapu mięcha, zrobią na Nim wrażenie? Ja ci mówię, te wszystkie kundle zgniją w piekle za to, że nie byli w stanie popełnić jakiegoś pięknego i szlachetnego grzechu godnego nieskończonej wielkości Boga Wszechmogącego!
Grzmiąc przeciw ludziom z Imchouku, ciotka Selma mówiła zawsze "oni". Nigdy "one". Jakby wybryki kobiet były tylko głupstwami rozśmieszającymi konstelacje gwiazd.
Poruszona zaryzykowałam pytanie, co to jest ten piękny, szlachetny grzech. Roześmiała się słonecznie jak lwica, odsuwająca łapą brązowego kociaka, którego karmi i któremu bez przerwy wylizuje łapy.
- To miłość, moje dziecko - mruknęła poważna i zamyślona. - To tylko miłość, ale ten grzech wart jest raju jako zadośćuczynienia.


Ciotka Selma, okazała kobieta o jasnych włosach, urodziła się w Tangerze. Pewnego pięknego dnia przybyła do Imchouku u boku wujka Slimana i po raz pierwszy zobaczyła przybór rzeki.
Nie zważając na nerwowe spojrzenia mojego ojca, który do wylewności nie był przyzwyczajony, bez ceregieli podniosła koszyk, który służył mi za kołyskę, i ucałowała to piękne dziecko, jakim podobno byłam.
Siedziałyśmy obie pod chroniącym od wiatru zadaszeniem pokrytym zieloną łuskowatą dachówką. Było tak, jakbyśmy były same na świecie, same poza czasem, poza Tangerem. Uśmiechała się jeszcze na wspomnienie dnia, kiedy prostoduszna i kompletnie nieprzystosowana przyjechała do Ichmouku, i na wspomnienie przyjęcia, jakie zgotował jej mój wyraźnie niezadowolony ojciec.
- Z powodu rzeki? - zapytałam.
- Ależ nie! Raczej z twojego powodu! Jeszcze jedna gęba do wyżywienia, a tu nadchodziły ciężkie czasy i do tego twoja matka po pięcioletniej przerwie zaszła w ciążę i wyglądało na to, że będzie rodzić jak królica.
Powiedziałam jej, że ojciec nigdy nie dał mi odczuć, że byłam dla niego ciężarem.
- Wiadomo!
- Wiadomo! Byłaś jego ulubienicą. Twój ojciec był czuły, ale musiał ukrywać swoją naturę pod chropowatą maską ciszy! Wiesz, nie zawsze łatwo być mężczyzną! Nie wolno ci płakać, nawet kiedy musisz pochować ojca, matkę, własne dziecko. Nie wolno ci powiedzieć "kocham" ani że się boisz, ani że złapałeś rzeżączkę. Nie dziw się więc, że nasi mężczyźni stają się potworami.
Wydaje mi się, że to był jedyny raz, kiedy ciotka Selma okazała odrobinę współczucia mężczyznom.
Tocząc kulki z okruszków ciasta sezamowego, które postawiła obok mojej filiżanki z kawą, ukradkiem przyglądałam się jej twarzy, bojąc się odkryć w niej rezerwę lub niechęć w stosunku do mojej osoby. Ale nie. Ciotka Selma nie wyglądała na zagniewaną, że wylądowałam u niej bez uprzedzenia.
Dała mi czas, abym powolutku doszła do siebie. Siedziała, paląc tylko papierosy i popijając herbatę, szklankę po szklance. Przywoływała wspomnienia z Imchouku tylko po to, abym otworzyła przed nią serce, zaryglowane na nienawiść i wściekłość.
Obawiając się, że zabraknie mi odwagi, aby poruszyć ten temat, ułożyła ręce na brzuchu i bawiąc się kciukami, zaatakowała:
- Dobra, teraz powiedz, po co tu przyjechałaś? Mam nadzieję, że nie podpaliłaś domu ani nie otrułaś swojej teściowej? Wolę ci to wyznać od razu. To małżeństwo nigdy za bardzo mi się nie podobało! Wiem, że trzeba się wydać, ustawić… ale nie za taką cenę!
Opuściłam głowę. Jeśli miałam być uczciwa wobec niej, musiałam opowiedzieć jej każdy detal. Ale to tak bardzo bolało, że chciałam wszystko wymazać z pamięci.