Mistyczna róża
- 83-7150-818-2
- Autor: Lawhead, Stephen
-
Dostępność:
Brak
- szt.
- 39,00 zł
Nakład wyczerpany. Nie ma możliwości zakupu książki.
Trzeci tom trylogii "Krucjaty celtyckie".
Pasjonujące zakończenie wysoko ocenionej trylogii, rozpoczętej tomami: Żelazna włócznia i Czarny krzyż, w której jest wszystko: miłość, zdrada, bohaterstwo, wielkie bitwy, duchowe poszukiwania, skarb i przygoda.
Wypełniona wydarzeniami historycznymi i wzbogacona wyobraźnią Mistyczna róża to opowieść Caitriony, dzielnej i pięknej panny, urodzonej pośród wichrowych wzgórz Szkocji. Kiedy Cait dowiaduje się, iż odnaleziona została Rosa Mystica, Święty Kielich Chrystusa, postanawia ją zdobyć zanim dostanie ją w swe ręce śmiertelny wróg jej ojca, Renaud de Bracineaux, pozbawiony wszelkich skrupułów dowódca Templariuszy.
Podobnie jak uczynili to przedtem jej ojciec i dziad, Cait udaje się na niebezpieczną pielgrzymkę, która zaprowadzi ją w góry północnej Hiszpanii, gdzie trwa wojna pomiędzy Maurami a wojskami Papieża. Tam dziewczyna osiągnie cel, wyznaczony jej przez Przeznaczenie: stawi czoło rycerzowi de Bracineaux i pozna tajemnicę Mistycznej Róży oraz jej budzącej grozę potęgi.
Rok wydania: 2003
Stron: 472
Oprawa: broszura
Format: 135/205
Pakowanie: 16
Tłumacz: Zbigniew T.Gieniewski
Fragment tekstu:
27 sierpnia 1916, Edynburg, Szkocja
Pewna moja młoda znajoma zobaczyła ducha. Wieść o tak banalnie melodramatycznym zdarzeniu nie wzbudziłaby zapewne nawet przelotnej mojej uwagi, gdyby nie dwie intrygujące okoliczności. Po pierwsze - ów duch pojawił się w biały dzień, i to akurat w wiejskim dworku, w którym ten właśnie koniec tygodnia spędzaliśmy z moją małżonką; po drugie - był to duch Pembertona.
Co uczyniło to niesamowite zdarzenie jeszcze bardziej frapującym, to fakt, iż widmo zmaterializowało się w pokoju, który bylibyśmy zajmowali, gdyby wcześniej tego samego dnia nie zdarzyło się mojej żonie paść ofiarą przeziębienia, co zmusiło nas do przedwczesnego wyjazdu; wróciliśmy do miasta, aby chora mogła spędzić noc w wygodzie, jaką zapewniała jej własna sypialnia. Tylko więc na skutek owej zdrowotnej przypadłości to nie my byliśmy świadkami tego zjawiska, lecz panna Eufemia, dwudziestoletnia córka państwa Gillespie, którzy mieli tam wypoczywać wraz z nami, a z którymi łączyła nas dość bliska znajomość.
Jeśli polegać na tym, jak nam rzecz całą opowiedziano, to panna Gillespie, zostawszy wyrwana z drzemki przez dziwny odgłos, ujrzała u stóp łóżka jakąś wysoką, chudą postać z kapeluszem w rękach, odzianą w ciemne szaty i przemoczoną do suchej nitki, jak gdyby - wedle jej własnych słów - "zaskoczyła go bez parasola jakaś gwałtowna ulewa". Młoda dama wydała na ten widok okrzyk przerażenia, zaczem widmo miało jakoby przedstawić się jej, przeprosić za swe wtargnięcie i natychmiast zniknąć, przy czym oblicze jego wyrażało niepomierne zaskoczenie i zakłopotanie.
Jakkolwiek to było, z wagi tego wydarzenia w pełni zdałem sobie sprawę dopiero w chwili, gdy dwa dni później dotarła do mnie wieść o śmierci Pembertona, która to wieść zbiegła się z wiadomością o zatopieniu "Lusitanii"; zdarzyło się to bowiem wczesnym popołudniem siódmego maja piętnastego roku, a więc mniej więcej w tym samym czasie, gdy panna Gillespie miała zobaczyć ducha.
Pojawienie się owego widmowego zjawiska zapewne wzbudziłoby o wiele większe zainteresowanie, gdyby go całkowicie nie przyćmiło zatonięcie "Lusitanii". Wszystkie gazety pełne były tchnących oburzeniem i jadem artykułów oraz komentarzy na temat tego najnowszego przejawu niemieckiego barbarzyństwa: oto luksusowy statek został bez ostrzeżenia storpedowany przez U-boota, czego skutkiem blisko tysiąc dwieście bogu ducha winnych istot znalazło śmierć w morskiej otchłani. "Edinburgh Evening Herald" na podstawie okrętowej listy pasażerów opublikował spis ofiar. Pośród tych, którzy weszli na pokład "Lusitanii", by popłynąć z Liverpoolu do Nowego Jorku, było kilkudziesięcioro Amerykanów; resztę stanowili pochodzący z kilku krajów Europejczycy. Było też na tej liście nazwisko Pembertona. Tak więc kiedy świat cały przejęty był wydarzeniem, które dowodziło, iż w trwającej w Europie wojnie dokonał się pewien straszliwy zwrot, ja pogrążyłem się w żałobie po bardzo drogim mi i bliskim przyjacielu.
Zastanawiałem się wprawdzie nad znaczeniem i wymową tej spirytualnej manifestacji, która miała miejsce w wiejskim dworku, lecz nie dane mi było poświęcić jej stosownie dogłębnej uwagi, gdyż wkrótce całkowicie ją pochłonął niebezpiecznie pogarszający się stan zdrowia mej małżonki. To, co tamtego dnia na wsi zdało się zwykłym przeziębieniem, stawało się z chwili na chwilę coraz groźniejszą chorobą, a gdy wreszcie lekarz stwierdził, że to influenza, było już za późno. Moja najdroższa towarzyszka życia, w której przez czterdzieści cztery lata znajdowałem stałe oparcie, po dwóch dniach zmarła.
Tak oto w przeciągu jednego tygodnia utraciłem dwie najważniejsze w moim życiu osoby. Byłem pogrążony w żałobie i załamany. Przedtem mogłem się byłem spodziewać, iż w przypadku utraty jednego, znajdę wsparcie w tym drugim; teraz nie miałem nikogo; oboje odeszli, pozostawiając mnie zdanym w życiowej walce wyłącznie na własne siły. To prawda, że były mi w tym niejaką pociechą dzieci; one wszelako zajęte były swymi własnymi sprawami, do których zaraz je odwołało codzienne życie, ja zatem musiałem się w cichości swej duszy sam borykać ze swym własnym losem.
Pochowawszy mą ukochaną Caitlin, spróbowałem na nowo podjąć pracę w mojej firmie, jednakowoż szybko sobie uświadomiłem, że nie mam co liczyć na to, iż nawet z głową zanurzywszy się w gąszcz prawniczych zawiłości, znajdę w tym zajęciu jakąś pociechę i ukojenie. Prawdę mówiąc, już od pewnego czasu praktykowanie tej profesji niewiele mi sprawiało przyjemności, wszakże teraz taką mnie ono zaczęło przepełniać nudą, iż zaledwie udawało mi się z jako taką uprzejmością traktować moich młodszych kolegów. Jeszcze tylko na tyle się zdobyłem, aby znosić tę torturę przez trzy miesiące, po czym wycofałem się z zawodu.
Przez cały ten czas rozmyślałem nad przyszłością naszego Bractwa. Co dnia spodziewałem się wezwania na spotkanie, lecz oczekiwanie to okazywało się płonne. W głębi duszy zacząłem zapewne godzić się z przekonaniem, iż śmierć naszego przywódcy oznaczała dla naszej tajnej organizacji wyrok śmierci (co skądinąd w ówczesnym żałosnym stanie mego ducha, przyznaję, zbytnio by mnie nie zaskoczyło ani nie zmartwiło); wszelako okazało się, że żarna naszego Zakonu mielą może nieśpiesznie, lecz rozproszkują nawet najdrobniejsze ziarenko.
Wyjątkowo niefortunne okoliczności śmierci Pembertona sprawiły, iż członkowie Wewnętrznego Kręgu nie mogli oficjalnie złożyć go z pełnionej przezeń przywódczej funkcji, jako że niemożliwe było spełnienie pewnych protokolarnych wymogów; dziś jestem tego świadom, ale wtedy nie zdawałem sobie jeszcze z tego sprawy.
Zarazem fakt, iż trwała wojna, zmusił Evansa - naszego Szacownego Zastępcę - do zachowywania ostrożnej i wyczekującej postawy; nie raz już bywało, że uznany za zaginionego pasażer zatopionego statku po jakimś czasie pojawiał się cały i zdrowy pośród żywych. Trzeba nam więc było czekać, aż nie będzie już co do tego żadnej wątpliwości, równocześnie przez cały czas przygotowując się do uczczenia śmierci naszego nieocenionego przywódcy we właściwy nam, szczególny sposób.
Co do mnie, to z konieczności stałem się człowiekiem bez zajęcia. Mając nieograniczoną ilość wolnego czasu, wypełniałem go samemu sobie narzucanymi drobnymi przedsięwzięciami i obowiązkami, jakie uznałem za konieczne lub satysfakcjonujące, lecz jednocześnie z narastającym niepokojem sprawdzałem zawartość mej codziennej poczty, wypatrując wezwania, które - czego byłem pewny - prędzej czy poźniej miałem otrzymać.
Tymczasem wiosna przeszła w lato. Dni stawały się coraz dłuższe. Wieści o toczącej się w Europie wojnie, którą gazety zwykły nazywać Wielką, były jedna po drugiej coraz posępniejsze. Przymuszałem się do czytania doniesień z jej przebiegu, choć przyprawiały mnie one o coraz większe przygnębienie; tym większe, iż moje własne życie coraz nieuchronniej nabierało barw żałości i rozpaczy. Naturalną było więc rzeczą, iż w takim będąc nastroju, wiele poświęcałem myśli wszystkim tragicznym wydarzeniom, do jakich doszło w ostatnim czasie. Coraz to popadałem w czarną melancholię, o którą przyprawiały mnie wspomnienia szczęśliwych czasów, spędzonych u boku małżonki, jak również ponure rozmyślania o okrucieństwie, z jakim traktuje człowieka czas, i o niezliczonych słabościach ludzkiej natury.
A jednak jakoś udało mi się uniknąć ostatecznego pogrążenia się w duchowym trzęsawisku. Wciąż powracałem myślą do owej próby skomunikowania się ze mną, którą Pemberton podjął w chwili, gdy, jak się okazało, przyszło mu stanąć na progu Wieczności. Aż nareszcie pojąłem istotę tego ewenementu. Otóż ów krótki wypoczynek na łonie natury, który miał się tak fatalnie odbić na moim życiu, zaplanowany był już od dłuższego czasu; stanowił on element uświetnienia ceremonii bierzmowania synka jednego z moich i - o czym wówczas nie wiedziałem - zarazem Pembertona znajomych, przeto starzec był o nim dobrze poinformowany. Co do mnie, to byłem zaskoczony, dowiedziawszy się o jego znajomości z tą zaprzyjaźnioną z nami rodziną, i nawet stało się to przedmiotem pewnych moich towarzyskich rozmów. Gdyby bowiem Caitlín się nie rozchorowała, to w chwili swego pojawienia się w owej sypialni Pemberton zastałby tam nas, a nie pannę Gillespie; tego właśnie jego zjawa się spodziewała.
Czemu jednak wybrał na to spotkanie mnie, a nie na przykład Genottiego, De Cardon Zaccarię lub Kutcha? Czemu nie Evansa, nasz Numer Drugi? Co akurat mnie chciał powiedzieć?
Tak mnie gnębiło to pytanie, iż pewnego dnia postanowiłem poprosić pannę Gillespie o spotkanie, pomyślawszy, że rozmowa z nią pozwoli mi znaleźć odpowiedź. Napisałem do niej, zaczem ustaliliśmy czas i miejsce spotkania: w Herbaciarni Kerwooda na Castle Street, zacisznym lokalu, zapewniającym naszej rozmowie stosowną dyskrecję.
Moja rozmówczyni okazała się jedną z tych nowoczesnych wyemancypowanych młodych kobiet, które ubierają się i zachowują nie wedle reguł, dyktowanych przez tradycję czy skromność, ale zgodnie z własnym poczuciem smaku. Stawiła się na spotkanie w jednym z owych modnych okryć - połyskliwych, acz nieco bezkształtnych, nader krótkich i zdobnych od góry do dołu w rządki fałd i wypustek - któremu akompaniował równie błyskotliwy, jaskrawożółty kapelusz tudzież tego samego koloru rękawiczki. Pewna siebie, gruntownie wykształcona i kompletnie nieświadoma realiów otaczającego ją świata, z dumą poinformowała mnie, że wkrótce zaczyna się szkolić na pielęgniarkę, aby w tym charakterze wnieść swój wkład do naszego wojennego wysiłku.
Nie trzeba mi było wiele czasu, by odkryć, że pod tym świadomie prowokacyjnym przebraniem kryje się całkiem dorzeczna, rozumna i zrównoważona osóbka, która bynajmniej nie zwykła ulegać przelotnym kaprysom i zachciankom. Panna Gillespie odznaczała się nadto nader subtelnym poczuciem humoru, o czym miałem się zaraz przekonać, jak tylko podano nam herbatę i przystąpiliśmy do rozmowy na temat, który stanowił powód naszego spotkania.
- Prawdę mówiąc, panie Murray, sama nie wiem, które z nas dwojga bardziej się wtedy przestraszyło. Szkoda, że nie mógł pan widzieć tego zaskoczenia, jakie pojawiło się w jego wzroku, kiedy mnie zobaczył. Biedaczek nie mógłby się chyba bardziej zdumieć niż jakaś ryba, którą raptem wyciągnięto z wody i zanim by się opamiętała, już leżałaby pośrodku londyńskiego straganu. Niemniej był to najlepiej wychowany duch, jakiego mógłby pan sobie wyobrazić.
- Och, to akurat mogę sobie wyobrazić z największą łatwością.
Przyjrzała mi się sponad krawędzi filiżanki.
- Wiem od tatusia, że był on pana znajomym.
- Owszem. Znałem go na tyle dobrze, bym mógł panią zapewnić, że kiedy sobie nagle uświadomił, iż znajduje się w kobiecej sypialni, to najprawdopodobniej doznał niejakiego wstrząsu.
Uśmiechnęła się i uśmiech ten rozjaśnił nie tylko jej okrągłą twarzyczkę, ale i całe to ponure sobotnie popołudnie, które przebiegało pod znakiem deszczu.
- Ja naprawdę nie chciałam go o ten wstrząs przyprawić. Kiedy jednak ocknęłam się z drzemki i zobaczyłam go u stóp łóżka, takiego wysokiego, złachanego i ociekającego wodą niczym dach po deszczu… Cóż, przykro mi, ale chyba strasznie na niego wrzasnęłam.
- Domyślam się, że była pani przerażona.
- W pierwszej chwili tak. Byłam przerażona. Ale tylko przez moment, dopóki nie uświadomiłam sobie, jak bardzo on sam czuje się zakłopotany.
- Zakłopotany?
- Właśnie - potwierdziła z namysłem. - To odpowiednie słowo. Odniosłam wrażenie, że jest kompletnie ogłupiony. Wie pan, jak to jest. Gdzieś się pan udaje w jakiejś sprawie, wszystkie pana myśli są nią zajęte i nagle… Boże, gdzie ja jestem?!
Zaśmiała się.
- Jeśli o mnie chodzi, to bez przerwy mi się to przydarza. I niech pan mi nie próbuje wmawiać, że sam nigdy nie doznał pan takiego uczucia.
- Jestem z tego wręcz znany - przyznałem, nagle uświadamiając sobie, jaką mi sprawia przyjemność przebywanie w towarzystwie osóbki tak żywego charakteru. - Zdarzyło mi się nawet kiedyś znaleźć w samym środku Muzeum Królewskiego, nie mając pojęcia, jak i dlaczego tam trafiłem.
- Otóż to. Dokładnie taki sam wyraz malował się wtedy na jego twarzy. Jak gdyby nie wiedział, gdzie jest ani jak się tam znalazł.
- Wie pani, że był on pasażerem okrętu, który zatopiła niemiecka torpeda?
- Powiedział mi o tym tatuś. - Ze smutkiem potrząsnęła głową i po chwili milczenia dorzuciła: - To wyjaśnia fakt, że cały ociekał wodą.
- Powiedział coś? Czy w ogóle wydał z siebie głos?
- Owszem. Przeprosił mnie za zakłócenie mi spokoju, przedstawił się i poprosił o wybaczenie, a potem… Życzył mi miłego dnia, a przynajmniej tak to zrozumiałam. Ale całkiem pewna tego nie jestem.
- Czemuż to?
- Bo widzi pan, w tej samej chwili zaczął znikać. Nie ot tak! - Tu pstryknęła palcami. - On się jakby rozpłynął. Jak jakaś chmura, która nachodzi na słońce i zmierzcha jasność dnia.
- Rozumiem. No cóż…
Patrzyłem na nią w zamyśleniu. Wdzięczny jej będąc za te szczegóły, ani trochę się przecież dzięki nim nie przybliżyłem do wyjaśnienia całej tej dręczącej mnie zagadki.
Na jej czole pojawiły się zmarszczki zastanowienia.
- Było w tym coś jeszcze.
- To znaczy…?
Tak byłem głodny choćby strzępka jakiejś pożytecznej informacji, że aż pochyliłem się ku niej ponad stolikiem.
- Dopiero teraz sobie o tym przypomniałam - powiedziała z namysłem, najwyraźniej szukając czegoś w pamięci. - Otóż w ostatniej chwili przed ostatecznym zniknięciem spojrzał na mnie i powiedział - jeśli dobrze sobie przypominam te słowa - coś w rodzaju: "Cierpienie znosimy w spokoju, atoli żałoba daje nam poczucie chwały".
Zaiste niejasne to było przesłanie. Nie tylko nie potrafiłem rozszyfrować jego sensu, ale jeszcze zdało mi się, że pośród wszystkich stwierdzeń, które usłyszałem z jego ust, to akurat pozbawione było jakiegokolwiek znaczenia i wagi.
- Proszę mi wybaczyć, panno Gillespie, ale czy jest pani pewna, że właśnie to powiedział?
Zaprzeczyła energicznym ruchem głowy.
- Bynajmniej, panie Murray. Ani trochę nie jestem tego pewna. Wypowiedział to ledwie słyszalnie i był już wtedy niemal niewidoczny. Niemniej tak właśnie zrozumiałam te jego słowa.
Zaczem spojrzała na mnie wyczekująco.
- Czy dla pana mają one jakieś konkretne znaczenie?
- Niestety, chyba nie - westchnąłem. - Być może jednak kiedyś zdołam je pojąć.
Po czym zajęliśmy się herbatą, a dokończywszy jej, pożegnaliśmy się.
- Wdzięczny pani jestem, moja droga, za poświęcenie swego czasu na rozmowę z ciekawskim staruszkiem - powiedziałem na odchodnym. - Proszę serdecznie pozdrowić ode mnie rodziców.
Deszcz ustał, odprowadziłem ją więc do rogu ulicy, gdzie rozeszliśmy się każde w swoją stronę. Ponieważ dzień stał się tymczasem pogodny i słoneczny, a nic mnie w owej chwili nie piliło, postanowiłem przejść się trochę po parku. Od prowadzącego doń małego skweru dzieliło mnie zaledwie parę kroków wzdłuż tej samej ulicy, wkrótce więc byłem już w środku, przekroczywszy żelazną bramę. W pobliżu kłębiła się grupka rozbrykanych dzieci, które z dźwięcznymi okrzykami bawiły się w berka przy akompaniamencie naszczekiwań towarzyszącego im teriera. Uwagę moją zwróciła także młoda matka, pchająca przed sobą duży wózek; co parę kroków zatrzymywała się, by dokładniej otulić swoje maleństwo kocykami, za każdym razem pieszczotliwym głosem do niego przemawiając.
Przez jakiś czas przechadzałem się nieśpiesznym krokiem po świeżo obmytych deszczem żwirowanych alejkach, sycąc się czystym powietrzem i popatrując na chmury, które wiatr rozwiewał i popychał na wschód, ku brzegom Morza Północnego. W pewnej chwili przysiadłem na ławce, po czym - zdawało mi się, że tylko na chwilkę - zdrzemnąłem się, by po przebudzeniu zobaczyć, iż słońce znowu się skryło, tym razem za pokrywą ciemniejszych i groźnie wyglądających chmur, które zgromadziły się na zachodzie, skąd zaczął wiać przejmująco chłodny wiatr. Przeniknęło mnie wrażenie, iż chmury te niosą w sobie grozę wojny; że przesyca je jakieś mroczne zło, które zdąża ku wschodowi, by jeszcze pogłębić już panującą tam ciemność. Polityczne grzęzawisko królewskich domów Europy nieodparcie wsysało coraz głębiej i głębiej rządy kolejnych państw, pogrążając je w swym zabójczym mule. Wojna, która w owej chwili rozprzestrzeniła się już na kilka frontów, nabierała coraz ostrzejszego charakteru, z dnia na dzień stając się brutalniejszą i bezwzględniejszą, a nadziei na jej koniec nie było.
Wspaniała jasność tego letniego popołudnia, pomyślałem sobie, jest poniekąd jak nasze ludzkie bytowanie na tej ziemi: krótkotrwałe i zewsząd otoczone ciemnością.
W takim to ponurym nastroju skierowałem swe kroki ku domowi. W chwili gdy doń dotarłem, pogoda stała się wręcz okropna: otwierając wejściowe drzwi, słyszałem już za plecami pierwsze krople deszczu, które rozpryskiwały się na chodniku.
Śpiesznie wszedłem do środka, kiedy wszakże odwróciłem się, by zamknąć za sobą drzwi, spostrzegłem leżącą na słomiance małą, cielistej barwy kopertę. Podniósłszy ją, ujrzałem moje nazwisko, wypisane na adresowej stronie czarnym atramentem, a gdy po otwarciu zobaczyłem zawarte w niej przesłanie - serce mocniej mi zabiło.
Było to tylko jedno słowo: Dzisiaj.
1
Gdy Patriarcha Konstantynopola wypowiedział tradycyjną formułę, pannę młodą wyniesiono z katedry na wielkim srebrnym łożu, zasłanym złotą materią. Usadowiona na tym migotliwie błyszczącym tle, dziewczynka zdawała się przerażona i nie wyglądała nawet na swoje trzynaście lat. Szło przed nią stu mnichów w czarnych szatach, śpiewając Glorię; za nimi kroczył godnie wyprostowany metropolita w wysokiej tiarze z czerwonej satyny, ozdobionej rubinami i kością słoniową. Kościelny dostojnik niósł przed sobą dużą srebrną szkatułę, w której znajdował się Święty Mandelion: niezmywalny obraz Chrystusa, będący jednym z największych skarbów Bizancjum.
Od szczytu złotej ślubnej korony aż po odziane w białe pończochy stopy osłonięta powiewną srebrzystą siateczką, drobna postać dziewczęcia odbijała blask dziesięciu tysięcy świec, oświetlających jej drogę pośród tłumnego zgromadzenia, przez które niosło na ramionach jej małżeńskie łoże ośmiu czarnych Etiopczyków w żółtych tunikach. Za panną młodą jechał na białym ogierze jej szlachetny nowo poślubiony małżonek, prowadząc na wodzy klacz maści szarej gołębicy; oba wierzchowce okryte były szkarłatnymi czaprakami, ozdobionymi na brzegach srebrzystym ornamentem, a do ich srebrnych uzd wpięte były białe strusie pióra.
Przypatrująca się temu z wysokiej galerii Caitríona aż zaniemówiła z wrażenia, jakie wywarł na niej przepych tego widowiska; nigdy jeszcze nie widziała czegoś, co by choć w połowie dorównywało takiej wspaniałości, i wiedziała, iż zapewne nigdy już niczego podobnego nie zobaczy. Wszystko, od złotych koron aż po purpurowe chmury kadzidlanych dymów, snujące się nad tłumem niczym niebiańska mgła, tchnęło takim bogactwem i potęgą, że niemal zatykało dech w piersiach.
Kiedy ślubna procesja przeszła pod górną galerią katedry Ayia Sophia, wszyscy widzowie rzucili się ku jej przeciwległej marmurowej balustradzie, by przechyliwszy się przez nią, ujrzeć, jak otwierają się ogromne, okute żelazem wrota wielkiej świątyni i cały pochód wkracza na dywan usypany z pęków róż. Niezliczone tłumy, które już od świtu zapełniały plac przed katedrą, wybuchnęły radosnym krzykiem na widok młodej monarszej pary, udającej się teraz w paradnej procesji przez miasto do Pałacu Trichonkosa, gdzie pośród marmurowych kolumn Perłowej Sali miała się odbyć oficjalna uczta weselna.
- No i co, moja duszko? - zapytał Duncan. - Jak ci się podobało?
- Wykazałeś się wielką odwagą, przyprowadzając mnie tutaj, tato - odparła Caitríona. - Zawsze cię zresztą za nią podziwiałam.
- Jeśli już czymś się wykazałem, to ojcowskim pobłażaniem dla twojej zachcianki. Czemu nazywasz to odwagą?
- Bo teraz - odparła na to z sardonicznym uśmiechem i błyskiem w oku - kiedy zobaczyłam, jak fetowana jest w dniu swego ślubu jakaś tam siostrzenica cesarza, za nic się nie zgodzę, by moje własne zamążpójście miało skromniejszą oprawę.
Duncan klasnął językiem o podniebienie i oświadczył:
- Gdybym uznał, że w ogóle jest możliwe, aby moja córka zdecydowała się kiedyś na rzecz tak pospolitą jak małżeństwo, to gotów byłbym złożyć przysięgę, iż w tej tu katedrze odbędzie się ślub nieporównanie pyszniejszy niż ten, którego właśnie byłaś świadkiem.
- Proszę bardzo! - zakpiła Caitríona. - Wystarczy, żebyś sprowadził tu króla i złote łoże, a bez chwili zwłoki spełnię twoje marzenie.
- Czy naprawdę zbyt wiele sobie roi kochający ojciec, pragnąc, by najdroższy skarb jego życia zaznał trochę szczęścia w małżeńskim związku?
- A przy okazji zapewnił ciągłość szlachetnej rodowej linii, nieprawdaż? - Na jej czole pojawiła się zmarszczka, która zapowiadała gniew. - Przyjrzyj mi się, tato, a potem powiedz: kto, będąc przy zdrowych zmysłach, zechciałby mnie pojąć za żonę?
- Znalazłby się tłum kandydatów, serce moje, gdybyś im tylko dała choćby cień szansy.
- Tato!
- Przyznaję, że są być może ładniejsze od ciebie panny - ciągnął Duncan łagodnym tonem. - Jednakże duchowe piękno dalece przewyższa uroki ciała.
- Pokaż mi mężczyznę, który zachwyca się samym pięknem duszy, a ja ci zaraz dowiodę, że to eunuch.
Duncan westchnął smętnie. Stanowczość, z jaką jego córka odrzucała samą możliwość zawarcia odpowiedniego dla niej związku, od dawna już doskwierała mu niczym cierń. Cait była przy tym przekonana, że to niedostatek urody trzyma od niej z daleka wszystkich atrakcyjnych kandydatów; on wszakże miał poważne powody, by podejrzewać, iż przyczyną owej wstrzemięźliwości był jej nadto cięty języczek. Dlaczego, na miłość boską, musiała być tak uparta i nieustępliwa? W głębi duszy znał jednak odpowiedź na to pytanie: ta właśnie cecha charakteru była dziedzicznym przekleństwem jego rodu.
- Biedny mój tatusiek! - droczyła się z nim Cait, ująwszy go pod ramię. - Udręczony przez niewdzięczną i niesforną córę, która od rana do wieczora bezlitośnie zatruwa mu życie. Czyż jego cierpienia dobiegną kiedyś kresu?
Odstąpiwszy od marmurowej balustrady, poszli w ślad za pozostałymi szlachetnymi widzami, którzy zaproszeni zostali na galerię. Wyszedłszy na zewnętrzny krużganek, znaleźli się w powolnie posuwającym się strumieniu ludzi, którzy kierowali się ku szerokim schodom, prowadzącym do głównej nawy katedry.
- Pocieszam się myślą - skonkludował filozoficznie Duncan tę wymianę zdań - że są na tym świecie gorsze rzeczy niż posiadanie córki, której się zdaje, że jest królem Caithness.
Caitríona zaśmiała się. Ten dźwięczny śmiech zawsze sprawiał przyjemność ojcu, który dosłuchiwał się w nim echa głosu jej matki. Niestety, tylko to po niej odziedziczyła; reszta była jej własna: zielone oczy, długie czarne włosy, wysoki wzrost i długie kończyny, jakimi odznaczali się także jej przodkowie - miała figurę, przy której tak zachwalane greckie piękności musiałyby się zdać kościste i zgoła niedożywione - oraz bujnie rozwinięte kobiece ciało, wyróżniające ją w towarzystwie skromniej się zwykle prezentujących przedstawicielek jej płci.
Duncan świadom był w gruncie rzeczy, iż niewielu mężczyzn mogło się z jego nieposkromioną córką równać siłą woli, stanowczością oraz umiejętnością chłodnego i bystrego zarazem myślenia, a jeszcze mniej było takich, którzy skłonni byliby się z nią pod tymi względami zmierzyć. Starożytna krew, która krążyła w jej żyłach, zbyt wiele zawierała w sobie celtyckiej dzikości, zbyt mało zaś szlachetnego wyrafinowania. Często słyszał, jak mówiono o niej, iż swobodniej posługuje się włócznią niż wrzecionem, ale… cóż w tym złego? Ważne, że gdy koło ciebie przechodziła, to owiewało cię tchnienie morskiego powietrza i aromat mgły, która po deszczu roztacza się nad wrzosowiskami; zarówno w jej włosach, jak i w nieokiełznanej, bujnej naturze czuło się orzeźwiający, porywisty wiatr, który przetacza się po okrytych wrzosem szkockich wzgórzach.
Również i sama Cait świadoma była tego, co ludzie o niej myślą. Uznała jednak, że skoro inne niewiasty lepiej się czują w kosztownych jedwabiach i atłasach niż w wysokich butach i w kraciastych szkockich nogawicach do konnej jazdy, i większe im daje zadowolenie wysiadywanie przed kominkiem z igłą i nicią niż polowanie z ogarami, to niech się tym cieszą. W każdym razie wszystkie te jej wątłe i skłonne do omdleń siostry w płci nikogo prócz siebie samych nie mogły winić za monotonię i nudę życia, jakie wiodły.
- Czy to tutaj brałeś ślub z Sydoni? - spytała teraz, nie odrywając wzroku od barwnej, połyskliwej mozaiki, która przedstawiała Świętą Rodzinę w purpurowych szatach i z aureolą nad każdą z głów.
- W tej katedrze? - Duncan zerknął na nią, aby się upewnić, czy przypadkiem sobie z niego nie pokpiwa, lecz dojrzał na jej twarzy szczerą ciekawość. - O, nie, moja duszko! Taki przepych znacznie przerastał nasze skromne środki.
Przez chwilę milczał, oddając się wspomnieniom.
- Poza tym, o ile dobrze pamiętam, to na ślub w katedrze trzeba było czekać aż dziesięć miesięcy, a chyba żadne z nas nie przeżyłoby tak długiej zwłoki. Spaliłby nas ogień płonącej w nas namiętności.
Cait udała, iż wyznanie to ją zaszokowało.
- Dziwi mnie doprawdy, że w ogóle pozwolono na małżeństwo tak nieskazitelnemu wzorowi wszelkich cnót jak ty, drogi tato. Jakim cudem udało ci się znaleźć kapłana, który się na to zgodził?
- Pobraliśmy się w kościele pod wezwaniem Chrystusa Pantokratora. Padraig wiedział o tym, ale on przecież wie wszystko i o wszystkim. To zresztą niedaleko stąd. Gdybyś chciała zobaczyć ten kościół, to wieczorem możemy tam pójść.
- Gdybym to ja chciała! - odparła Cait kpiącym tonem. - Nie udawaj, tato. Prawdziwym i jedynym celem tego ciągania za sobą posłusznej córeczki jest oprowadzenie jej po wszystkich śladach twojej wielkiej pielgrzymki.
Duncan ujął jej dłoń, spoczywającą na jego ramieniu, i złożył na niej pocałunek.
- Prawdziwy z ciebie skarb, moje ty słoneczko.
- Tak bym chciała, żeby Sydoni była tu z nami. I Padraig. Jestem pewna, że o niejednym bym się od nich dowiedziała.
- Och, to nie ulega wątpliwości! - przyznał Duncan z pewnym zamyśleniem w głosie; przypomniał mu się ów dzień sprzed ponad dwudziestu laty, kiedy to pobrali się z Sydoni w tym mieście, i wieczór, który uświetnił to wydarzenie.
Po paru chwilach, uścisnąwszy dłoń córki, dodał jeszcze:
- Tym bardziej powinniśmy się cieszyć z tego krótkiego pobytu w Konstantynopolu, że jesteśmy tu niejako i w ich obojga imieniu. Po powrocie usłyszymy, co oni mają na ten temat do powiedzenia.
Dotarli wreszcie wraz z tłumem do szczytu schodów i poczęli schodzić na dół, by następnie znaleźć się w gęstej ciżbie ludzi, którzy zapełnili wielki niczym sala tronowa westybul, witając odchodzącą właśnie od ołtarza monarszą rodzinę. Varangiańskim gwardzistom cesarza nie trzeba było rozkazów, by sprawnie wkroczyć w tłum i szybko utworzyć szpaler pomiędzy drzwiami kościoła a zamykającą katedralny dziedziniec bramą. Wszyscy stali ramię w ramię, trzymając przed sobą obramowane złotem tarcze; także ostrza ich włóczni były złote, lecz choć zdobiły je szkarłatne proporce, to ostre była tak samo jak żelazne. Kiedy już cały szpaler był gotowy, przeszli przezeń pozostali gwardziści, ostatecznie oczyszczając go z gapiów.
- Cesarz i cesarzowa! - zakrzyknęła Cait; pomimo dystansu, z jakim rzecz całą traktowała, wspaniałość imperialnego orszaku zrobiła na niej wrażenie.
- Podsuń się bliżej, serdeńko - zachęcił ją Duncan. - Ja tu na ciebie poczekam.
Uwolniła jego ramię i pośpieszyła za pochodem, by przepychając się przez ciżbę i wspinając się na palce, wypatrzyć ponad ramionami Varangian cesarza Manuela, cesarzową Irenę oraz ich córkę o uderzająco ziemistej cerze, którzy w otoczeniu świty opuszczali świątynię. Zaraz za nimi postępował Patriarcha z Arcybiskupem u boku, a następnie długa, potrójna kolumna niosących lampiony i śpiewających chórem kapłanów, których głosy rytmicznie falowały, to wznosząc się, to opadając.
Gdy tylko przeszła procesja duchownych, oba szeregi cesarskich gwardzistów postąpiły ku sobie o trzy kroki, wykonały zwrot i równym krokiem wymaszerowały z katedry. Za ich plecami natychmiast zrobił się tłok, ponieważ wszyscy chcieli zobaczyć, jak cesarz zgodnie z tradycją rzuca w tłum garści złotych monet. Porwana przez ten ludzki nurt Caitríona szybko wyniesiona została przed świątynię. Monarszy orszak kroczył przed siebie wraz z otaczającym go rozentuzjazmowanym tłumem; dziewczyna odwróciła się i poczęła się przebijać przez ciżbę, by dotrzeć do czekającego we wnętrzu świątyni ojca.
Wbiegała w luki, tworzące się pomiędzy chaotycznie prącymi do przodu, ciekawymi widoku ludźmi, czyniła uniki i skręcała to w prawo, to w lewo, lecz gdy wreszcie dotarła do westybulu, gdzie go zostawiła - Duncana tam już nie było. Rozejrzała się na wszystkie strony i nigdzie go nie wypatrzywszy, ponownie zwróciła się ku wyjściu, aliści w tym właśnie momencie dostrzegła jego sylwetkę w jednym z mrocznych zakątków kościoła; ojciec skrył się za jedną z gigantycznych porfirowych kolumn, aby zejść z drogi cisnącemu się do wyjścia tłumowi.
Cait przeciskała się przez prącą ku drzwiom ciżbę, próbując przedrzeć się do ojca. Kiedy się wreszcie trochę doń zbliżyła, uświadomiła sobie, że ojciec z kimś rozmawia; nie widziała z kim, gdyż zasłaniała go kolumna, lecz z wyrazu twarzy Duncana zrozumiała od razu, że nie jest to bynajmniej jakaś miła rozmowa: miał zmarszczone brwi i zaciśnięte szczęki; na jego obliczu malował się wyzywający wyraz, a we wzroku pojawił się ów szczególny płomień gniewu, który rzadko w ten sposób okazywał, kiedy już jednak został do tego sprowokowany, to sprawiał przerażające wrażenie.
Na dobrą sprawę aż w takim gniewie Cait widziała go tylko raz w życiu: kiedy jakaś banda Duńczyków samowolnie rozłożyła się obozem na plaży pod jego fortecą, w dodatku zarzynając i piekąc na rożnie trzy cielne krowy. Dowiedziawszy się o tym, Duncan zszedł na plażę i tak się z nimi rozprawił, że Duńczycy bez szemrania nie tylko go przeprosili, ale i zapłacili za krowy podwójną cenę, co zresztą Cait uznała za karę i tak zbyt łagodną. Tym razem z pewnością nie miał do czynienia z duńskimi maruderami, lecz jego szlachetne oblicze wyrażało takie samo jak wtedy najwyższe oburzenie i zagniewanie.
Ta dziwna i całkiem nieoczekiwana sytuacja wzbudziła w niej nagły niepokój. Poczuła na karku dobrze znany dreszcz, zwiastujący jakieś niebezpieczeństwo, a jej żołądek jak gdyby zacisnął się w pięść. Pochyliwszy głowę, wzmogła wysiłki i dalej przedzierała się przez ludzką gęstwę. Zbliżywszy się nieco, krzyknęła do ojca po imieniu. Usłyszał to wołanie i obrócił głowę w jej kierunku. W tej samej chwili twarz tamtego wychyliła się z cienia kolumny i Cait zobaczyła go wyraźnie: miał szpakowatą, dobrze przystrzyżoną brodę, która jaskrawo kontrastowała z całkiem siwymi włosami, długimi i w splątanych lokach spływającymi na wysoko sklepione czoło. Nad jego lewym okiem widniała długa i wąska blizna, której skutkiem brew była nieco ściągnięta, co nadawało jego twarzy wyraz pogardy; a że w dodatku wzrok jego w tym momencie płonął gniewem, emanowała z tego człowieka jakaś niemal okrutna bezwzględność, która przejęła Cait dreszczem zgrozy.
Nie zdążyła mu się przyjrzeć dokładniej, gdyż - jakby zobaczył, że się ku nim zbliża - znowu skrył się za kolumną; spostrzegła jeszcze tylko błysk bieli jego odsłoniętych zębów. Duncan na powrót obrócił się ku niemu, po czym podjęli przerwaną rozmowę.
Cait usunęła się z drogi jednej grupie rozkrzyczanych widzów, przepchnęła się przez drugą, by w końcu dotrzeć do ojca. Tamten już jednak odszedł; spojrzawszy w stronę, po której stał, dojrzała tylko jego znikające w tłumie plecy, okryte długim białym płaszczem, na którym widniał szkarłatny krzyż.
- Kto to był, tato? - spytała.
Duncan przez chwilę nie odpowiadał, patrząc w skupieniu prosto przed siebie, jak gdyby intensywnie zastanawiał się nad jej pytaniem. Zdało się jej, że chciał coś powiedzieć, lecz słowa ugrzęzły mu w krtani.
- Tato?
W jej głosie pojawiła się nuta niepokoju.
Duncan zwrócił się ku córce z wyraźnie wysilonym uśmiechem; jego twarz była szara jak popiół. Zachwiał się na nogach i żeby nie upaść, musiał wesprzeć się ręką o kolumnę. Cait odruchowo poskoczyła doń i podtrzymała go.
- Co się stało?
I nagle wzrok jej padł na drugą dłoń ojca, przyciśniętą do boku, tuż pod żebrami; spomiędzy palców ciekł strymyczek krwi.
- Tato!
- Cait…
Wprawdzie wypowiedział jej imię, lecz tonem takim, jak gdyby nie wiedział, co i do kogo mówi.
- On… On…
Dopiero teraz zobaczył cieknącą z rany krew.
- Och! Zmiłuj się, Boże! - jęknął i zadrżał cały; spostrzegła, iż szczęki zaciskają mu się z bólu. - Och…!
- Pomogę ci - powiedziała i śpiesznie wsunęła mu dłoń pod ramię, biorąc na siebie jego ciężar. - A teraz usiądź i staraj się odzyskać siły.
Po czym podniosła głowę i ile sił w płucach krzyknęła:
- Ratunku! Niech mi ktoś pomoże! Mój ojciec jest ranny!
Jednakże krzyk ten zagubił się w powszechnym hałasie i zamieszaniu, ci zaś, którzy przepychali się w pobliżu, jeśli go dosłyszeli, to nie zwrócili nań żadnej uwagi.
Pomogła ojcu przysiąść na tworzącym okrągły stopień kamiennym obrzeżu kolumny. Oparł się bezsilnie o purpurowy kamień.
- Nie ruszaj się - powiedziała. - Pobiegnę po pomoc.
Już była o krok od niego, lecz chwycił ją mocno za nadgarstek i przytrzymał.
- Nie, Cait - poprosił drżącym głosem. - Zostań.
- Tylko na chwilkę. Zaraz będę z powrotem.
- Nie ma na to czasu. Zostań ze mną.
- Błagam, ojcze! - nalegała. - Pozwól mi sprowadzić pomoc!
Uwolniła rękę z uścisku jego palców i znowu poczęła się oddalać.
- Nie, Caitríono! - powiedział głosem z wolna już odzyskującym normalne brzmienie. - Zaraz stanę przed obliczem tego jedynego, który zdolny jest mi pomóc. Zostań i pomódl się wraz ze mną.
Zawróciła więc i uklękła przy nim, podkładając mu rękę pod głowę i walcząc z ogarniającą ją paniką, która zaciskała jej serce i mąciła wzrok.
- Cait, posłuchaj. Bardzo cię kocham.
- Och, tatusiu, ja również cię kocham!
- Więc obiecaj mi, że nie będziesz starała się mnie pomścić - poprosił; po jego poszarzałej twarzy spływały krople zimnego potu. - Niech się to już tak zakończy.
- Nie rozumiem. Kim był ten człowiek? Dlaczego to zrobił?
- Obiecaj mi! - powtórzył Duncan z naleganiem, próbując z powrotem powstać. Kosztowało go to tyle bólu i wysiłku, że spazmatycznie się rozkaszlał. Z kącika ust zaczęła mu wypływać strużka krwi.
- Znam cię, Cait. Obiecaj, że nie będziesz próbowała mnie pomścić.
- Dobrze więc. Obiecuję. - Krajem swej satynowej pelerynki otarła krew z jego brody. - Ale proszę, żebyś z powrotem usiadł i trochę odpoczął.
Uspokojony jej obietnicą, Duncan ponownie oparł się plecami o chłodną kolumnę.
- Dobrze - westchnął. - To dobrze.
Cait przytuliła dłoń do jego policzka.
- Ale proszę cię, tato. Pozwól mi to wszystko zrozumieć.
Zamknął oczy.
- Módl się za mnie, Caitríono.
- Co dzień będę się za ciebie modlić. Ale muszę zrozumieć, co się stało.
- Renaud…
Znowu się rozkaszlał i znowu po jego wargach i brodzie pociekła krew; Cait raz jeszcze ją otarła.
W pierwszej chwili wypowiedziane przez ojca imię nie wywołało w niej żadnego odzewu, lecz zaraz wspomnienie wypłynęło z dna pamięci.
- Renaud de Bracineaux? Ten templariusz?
Wbiła wzrok w twarz ojca, jak gdyby próbując w niej wypatrzyć klucz do całej tej zagadki.
- Dlaczego to zrobił?
Duncan otworzył oczy i spróbował się uśmiechnąć.
- Biedna Aletea… Cieszę się, że jej tu nie ma. Nie jest tak silna jak ty…
Zakaszlał i szybko tracąc siły, zdawał się cały wiotczeć.
- Zaopiekuj się nią, Cait.
- Przyrzekam ci to, ojcze. Ale nie męcz się już mówieniem.
Przytuliła twarz do jego policzka i mocno objęła jego ramiona, jak gdyby chciała weń przelać swoje siły i powstrzymać śmierć. Podniósł dłoń i ująwszy ją za brodę, obrócił ku sobie jej twarz. Widziała, że jego wzrok mętnieje, i słyszała, iż głos zaczyna mu się łamać.
- Zabierz ze sobą moje serce…
Rozpaczliwie chwytał powietrze i widać było, że każde wypowiedziane słowo sprawia mu ból.
- Zabierz je do domu. Powiedz Padraigowi… żeby pochował je w kościele. On będzie wiedział, co zrobić.
Niezdolna mówić, Caitríona tylko skinęła głową.
- Sydoni - wydyszał Duncan. - Powiedz jej, że… ostatnią swoją myśl zwracam ku niej.
Jego głos nagle stał się łagodny i przybrał jakąś jedwabistą barwę.
- Powiedz jej, że… dziękuję Bogu za…
- Powiem jej, tato.
Spływające z jej policzków łzy ciekły strużkami na dłoń ojca. Podniósł tę dłoń do ust i ucałował je zakrwawionymi wargami; Caitríona zamknęła jego palce w uścisku swoich i przytuliła je do policzka.
- Drogie słoneczko moje - wyszeptał resztką sił. - Odchodzę.
Z głębokim westchnieniem, bezwładnie opadł plecami na kolumnę. Zdało się Caitríonie, że wraz z tym ostatnim oddechem dojrzała w jego oczach krótki rozbłysk światłości i dosłyszała z jego ust imię swej matki.
- Ach, Rhono…
I z tym imieniem, niedosłyszalnie wyszeptanym już z progu innego świata, opuścił ją na zawsze.