Na wschód od gór

  • szt.
  • 25,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Brak możliwości zakupu książki.

 

Jest październik 1997 roku, czas żniw w niecce rzeki Columbia w stanie Washington, regionie obfitującym w jabłka i gruszki. Niedawno owdowiały Ben Givens jest emerytowanym chirurgiem-kardiologiem, którego podziwiano za pewną rękę, precyzję i wytrwałość. Givens choruje na raka okrężnicy. Chociaż nie godzi się z klęską, postanowił uniknąć cierpienia zamiast stawić mu czoło. W towarzystwie dwóch psów myśliwskich rusza na ostatnie łowy na mityczny amerykański Zachód - krainę porośniętych bylicą pustyń, przepastnych kanionów, zakurzonych rancz i wielkich sadów. W swojej karierze medycznej Ben był przede wszystkim taktykiem, i tak też postanowił podejść do własnej śmierci. Nie wziął jednak pod uwagę siły pamięci - obietnicy złożonej podczas drugiej wojny światowej żonie Rachel, miłości jego życia. Nie wziął też pod uwagę tajemnicy życia. Podczas swojej podróży Ben spotyka dwoje młodych ludzi, którzy są ze sobą “na zawsze", włóczęgę, który niedbale daje Benowi radę mogącą zmniejszyć ból, weterynarza o dotyku, który mógłby poznać tylko chirurg serca, ranczera na drodze zniszczenia, wędrownego pracownika, który wystawia na próbę zdolność Bena do zrozumienia. Właśnie wtedy, gdy Ben Givens sądzi, że dotarł do punktu, skąd nie ma odwrotu, że nie ma już do stracenia nic, czego wcześniej by nie stracił, staje przed wyzwaniem, a jego tożsamość zostaje poddana próbie. Pełna ludzkich uczuć, namiętności i moralnej uczciwości, Na wschód od gór jest śmiałą i piękną powieścią o odkrywaniu siebie. Oprócz cieszącego się fenomenalną popularnością bestselleru Cedry wśród śniegów, David Guterson jest też autorem zbioru opowiadań The Country Ahead of Us, the Country Behind oraz Family Matters: Why Home Schooling Makes Sense. Za powieść Cedry wśród śniegów otrzymał nagrodę PEN/Faulkner, nagrodę Barnes & Noble Discover Great New Writers oraz ABBY. David Guterson mieszka w stanie Washington.

Rok wydania: 2003
Stron: 268
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 40
Tłumacz: Paweł Lipszyc

Fragment tekstu:

   Każdy z tysiąca owoców trzeba było dotknąć,
   Utulić w dłoni, położyć, nie pozwolić upaść.

              Robert Frost, Po zbiorze jabłek
Dla Robin na zawszei dla Henry'ego Shaina - on kochał góry

 


Rozdział pierwszy

Tej nocy, którą wyznaczył na swoją ostatnią wśród żywych, doktor Ben Givens nie śnił, ponieważ jego niespokojny sen nawiedzały zjawy strzegące portalu do świata snów niestrudzonym opowiadaniem o świecie jawy. Mówiły o jego zmarłej żonie, o córce, o cichych kanionach, gdzie polował na ptaki, o majestatycznych szczytach, na które kiedyś się wspinał, o świeżo zerwanych z drzew jabłkach i winnicach u podnóża Apeninów. Mówiły o rzędach jabłoni campanino w pobliżu Monte Della Torraccia, mówiły o drzewach wiśniowych na nadrzecznych zboczach i kwiatach grusz w majowym słońcu. Teraz o dachówki i okno nieustannie bębnił ulewny deszcz Seattle, jak gdyby chciał mu przypomnieć, że wspomnienia są złudzeniem; werble deszczu na skórze świata pozostawały w doskonałej harmonii z jego bezsennością. Doktor Givens otrząsnął się z własnej przeszłości, by skierować uwagę na miarową kadencję deszczu, ale nie przyszły do niego żadne sny, żadne wyzwolenie. Zmienił pozycję nóg - miał irytująco pełny pęcherz - i leżał tak, dręczony bezspornym faktem, że umierał - umierał na raka okrężnicy.
Na trzy godziny przed pojawieniem się pierwszego światła na wschodzie leżał w pełni rozbudzony, pokonany, zapalił lampkę, opuścił stopy na podłogę i poczuł, jak na jego lewy bok zwala się ból, który na jawie nie odstępował go ani na chwilę. Pomacał dłonią lewy bok, gdzie okrężnica obróciła się, a potem opadła ku miednicy; kiedy uciskał tam ciało, po całym brzuchu rozchodziło się nieprzyjemne uczucie. Ben Givens położył palce na brzuchu i zaczął uporczywy, delikatny masaż, który ostatnio stał się jego zwyczajem. Wziął z nocnego stolika okulary, nasadził na nos i ponownie ucisnął bok.
Miasto na zachodzie, gdzie spędził młodzieńcze lata, leżało na uboczu siekącego deszczu, prawie całkowicie przez deszcz zasłonięte. Na wschodzie deszcz tłukł o wzgórza, ale w wyższych partiach gór przechodził w śnieg, który padał cicho na lodowce, osypiska i skorodowane przez wiatr skarpy i nawisy skalne. Na wschód od ośnieżonych górskich szczytów rozciągało się prawie bezchmurne niebo; jeśli nie liczyć kilku ostatnich nieziemskich strzępków pary unoszących się pod chłodnymi punkcikami gwiazd, nic nie przesłaniało nieba. Październikowy księżyc oświetlał siano na polach, winnice, ziemię porośniętą szałwią i jabłkowe sady, a sucha ziemia trwała w ciszy. Na pochyłych, ciemnych brzegach rzeki Kolumbia, gdzie Ben Givens przyszedł na świat, jabłka zwisały ciężko z pachnących drzew, a strącone przez wiatr owoce gniły w nocy, pokrywając się bladym lukrem szronu.
Ben myślał o samotnych kanionach, o tym, że pojedzie dzisiaj na wschód, gdzie będzie wędrować w bladym, jesiennym świetle, z psami przeszukującymi tereny przed nim, a kuropatwa przyczai się, kiedy Ben wystawi psy. W końcu wstał niepewnie, jak zwykle rano, powlókł się do łazienki, wciąż rozmasowując bok, oparł się dłonią o ścianę nad sedesem i czekał z gorzkim, rozżalonym zniecierpliwieniem, aż mięśnie okolic miednicy przypomną sobie, jak się oddaje nocny mocz. Ben uświadomił sobie, że o zmierzchu - jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z jego planem - nie będzie go już na tym świecie.

Doktor Givens był emerytowanym kardiochirurgiem, który specjalizował się w bypassach. Inni lekarze podziwiali go za pewną rękę, precyzję, wytrwałość, zdolność koncentracji i wdzięk. Asystenci Givensa wiedzieli, że po wyizolowaniu serca - po wymazaniu wszystkiego, co ludzkie, z wyjątkiem wąziutkiego antyseptycznego okienka, przez które można było manipulować sercem drugiego człowieka - niewiele osób mogło dorównać doktorowi Givensowi pod względem zręczności.
Obecnie prowadził ustabilizowany tryb życia - powściągliwy, drobiazgowy człowiek. W wieku siedemdziesięciu trzech lat miał potężną klatkę piersiową, barczyste ramiona, chociaż mięśnie kończyn oklapły. Od wczesnej młodości wspinał się i wspinał po górach, i bez względu na porę roku przemierzał wiele mil. Każdej zimy wędrował po wyżynach i zjeżdżał na rakietach w samotne kaniony. W ciągu ostatnich dziewiętnastu miesięcy, po śmierci żony, wrócił do polowania jako jesiennej rozrywki - już jako nastolatek strzelał do ptaków w locie. To zajęcie pochłonęło Givensa bez reszty wkrótce po śmierci Rachel, po zaniechaniu praktyki, kiedy zaczął dysponować zbyt dużą ilością wolnego czasu.
Miał spłowiałą, pobrużdżoną twarz i oczy jak dwie ciemne tarcze. Szorstkie, siwe włosy zawsze wyglądały tak, jakby zmierzwił je wiatr. Chodził z pewną ostrożnością, wykrzywiając nogi, by przenieść ciężar ciała z podbicia stóp. Był tak wysoki, że bezwiednie pochylał głowę, przechodząc przez drzwi. W przeszłości pacjenci Givensa podziwiali jego dłonie: precyzyjne, duże i silne. Kiedy badał ich klatki piersiowe albo wsłuchiwał się w bicie serc, pacjentom udzielała się jego zawodowa pewność. Doktor Givens żarliwie wierzył w medycynę i niechętnie ustępował przed jej ograniczeniami. Z porażką nie godził się łatwo, a z sercowymi słabościami pacjentów walczył tak, jakby obrażały go osobiście. W ten sposób nabierał dystansu, a kiedy pacjenci umierali na stole operacyjnym, Givens nie musiał się borykać z nadmiernym ciężarem odpowiedzialności. Nie musiały go nawiedzać żadne upiory. Podstawowe pytania, z jakimi się mierzył, były natury taktycznej; czuł, że cała reszta to tajemnica, a tam jego władza nie sięgała.
Wszystko to nie znaczyło jednak, że doktor Givens nie miał w sobie czułości. Jego serce wahało się, kiedy otwierała się przed nim prawda o sercu drugiego człowieka, prawda nie do naprawienia. Podczas pracy ani na moment nie opuszczała go świadomość własnej boskiej mocy interwencji, a jednocześnie bezradności. Rozumiał śmiertelność ludzi, zawodność ich bijących serc, chociaż dopóki nie postawił diagnozy, kwestie te trzymały się od niego z daleka. Teraz jemu powiedziano - taka była mroczna logika tego świata - że ma przed sobą najwyżej kilka miesięcy życia. Podobnie jak wszyscy lekarze, Givens pojął prawdę takiego wyroku; dobrze znał siłę raka i bezlitosność jego działania. Zrozumiał, że nic nie jest w stanie powstrzymać śmierci, bez względu na nadzieję, na jaką sobie pozwalał, bez względu na złudzenia. Ben wiedział, jakie będą jego ostatnie miesiące, nieuniknione cierpienie, widział bezsensowną trajektorię jego życia ku bezsensownemu grobowi. Postanowił, że lepiej skończyć to teraz; lepiej uniknąć bólu, niż się z nim zmagać. Lepiej zakończyć życie szybko, czysto i pogodzić się z faktem, że nie uda się popsuć szyków chorobie.
Zgodnie z praktyką od śmierci żony, natychmiast po przebudzeniu Ben wyszedł wpuścić psy do domu. Obok budy rosły posadzone przez jego żonę letnie róże damasceńskie, których łodygi błyszczały w deszczu. Kiedy podszedł, by podnieść skobel bramy na wybieg, psy już nie spały. Stary Tristan wpatrywał się w Bena, który stał, o czwartej rano, z parasolem tuż nad głową, a dwulatek Rex skakał wysoko na siatkę, jak gdyby chciał przeleźć na drugą stronę. Kiedy Ben otworzył bramę, młody pies dał susa, objął pana w pasie, potem pognał w deszcz, skoczył bez celu i wrócił.
Psy były biało-brązowymi brytanami - maść Reksa wpadała raczej w brąz - o płowych nosach, spiczastych pyskach i głęboko osadzonych ślepiach. Oba psy miały masywne, silne tylne części ciała i nieco puszku na łapach. W dawnych czasach Tristan miał niespożytą energię; ścigał ptaki, kipiąc żarliwymi dobrymi intencjami. Teraz, w podeszłym wieku, stawał się coraz ostrożniejszy, z coraz większymi oporami zagłębiał się w ciernie i starał nie oddalać się od pana. Jego skłonność do wypadów uległa wyciszeniu.
Zwabiwszy psy do schronienia się przed deszczem, Ben nakarmił je w kuchni. Nalał sobie pół wysokiej szklanki soku z suszonych śliwek - jednym z objawów jego choroby było zatwardzenie - potem połknął dwie kapsułki sodu i nastawił wodę na herbatę. Ben miał zwyczaj czytania gazety przy śniadaniu, ale o tej porze roznosiciel z pewnością smacznie jeszcze spał. Ben wyjął grzankę, marmoladę pomarańczową, dwie torebki z herbatą cytrynową i słoik przecieru jabłkowego. Na stole postawił mały talerz, miskę i filiżankę ze spodkiem, położył nóż i łyżkę. Kiedy woda się zagotowała, napełnił termos, zaczepił torebkę z herbatą, żeby naciągnęła, i zajął się śniadaniem. Mimo pojedynku, jaki toczył z bezsennością, tego ranka Ben miał jasny umysł; czuł też spokojną, lecz silną potrzebę, by zaprowadzić domowy ład. Dzień miał swój harmonogram, którego miło było się trzymać, bez względu na wszystko.
Psy leżały spokojnie u stóp pana, kiedy jadł, i nie drgnęły, gdy odepchnął miskę, pomasował wrażliwy bok i sięgnął po herbatę cytrynową. Oba wstały w tym samym momencie co Ben i statecznym krokiem poszły za nim do sypialni, gdzie wyjął z szafy futerał i wysunął z niego strzelbę. Psy zastygły i spojrzały na pana z niepewnym zaciekawieniem.
Ben zajrzał w lufy, kliknął zamkiem i złamał strzelbę, żeby sprawdzić pod światło stan otworów. Winczester .21, z lufami zwężonymi u wylotu, na kuropatwy i przepiórki, należał kiedyś do ojca Bena. Spadek na celowniku wynosił półtora cala, co - jak się okazało - odpowiadało Benowi, ale odległość do spustu nie była całkiem wygodna, więc dodał dwa cale do kolby. Kiedy Ben miał osiem lat, ojciec zabrał go na polowanie na dzikie gołębie na skraju sadów jabłkowych. Gołębie przylatywały znad Kolumbii, żeby dziobać jabłka, śmigały i zbijały się w stada w bladym świetle świtu. Ojciec Bena nie poruszył kwestii moralnego aspektu polowania. Poprzestał na pokazaniu synowi, jak wybrać cel, jak położyć ptaka gładko i bez trudu. Matka Bena nie aprobowała polowania na ptaki i dała wyraz swemu niezadowoleniu. Przyznała, że potrzebowali pożywienia, ale przyjemność z zabijania małych ptaków zasługiwała na potępienie w oczach Boga. Tamtego dnia Ben zastrzelił trzy dzikie gołębie i patrzył, jak spadają po wystrzale czterystadziesiątki, którą ojciec wsunął mu w dłonie. Wnętrzności, pióra i główki ptaków Ben zakopał w ziemi. Gołębie mięso, posypane osoloną mąką, było drobne i ciemne na patelni. Ben jadł z niejasnym poczuciem żalu, matka przyglądała mu się od zlewu w milczeniu, a po posiłku podeszła i dotknęła jego policzka. Potem wróciła do zlewu i wyręczyła Bena w szorowaniu patelni.
Teraz w sypialni Ben zamknął winczestera. Oparł strzelbę o ramię, przesunął wzdłuż listwy, po czym z palcem na spuście oddał bezgłośny strzał w miejsce zbiegu dwóch ścian. Rex zadreptał po pokoju.
Potem Ben oparł kolbę strzelby o łóżko i wziął wyloty obu luf w usta, jakby zamierzał uprawiać z nimi seks oralny. W tej pozycji utwierdził się w przekonaniu, że spust znajdował się w jego zasięgu; wystarczyło tylko wyciągnąć rękę, a wtedy celownik wrzynał się w podniebienie. Ściskając strzelbę z pełnym oddaniem, obejmując ją, pozwalając, by metal dźgał go w usta, mógł odstrzelić sobie górną pokrywę czaszki bez żadnych logistycznych trudności. Wiedza, że to faktycznie było możliwe, że podobny czyn znajdował się w jego zasięgu, przepełniła doktora Givensa gruczołowym lękiem, który przetoczył się przez niego jak fala.
Ben odstawił strzelbę, po czym spakował się do drogi z taką samą rozumną metodycznością, jaka stanowiła główny rys jego profesjonalizmu - każdą rzecz ważył niezwykle długo, ale popełniał niewiele błędów. Spakował kamizelkę turystyczną, dwadzieścia pięć nabojów numer osiem, rękawiczki do strzelania, pas do strzelby, płócienną czapkę z przekrzywionym rondem i gwizdek na sznurku. Do plecaka włożył latarkę na głowę i paczkę baterii, mapy hrabstw Chelan i Douglas, wysokościomierz, kompas, aluminiowy kubek, trzy parafinowe startery, wodoszczelną taśmę klejącą, apteczkę, igłę z nitką, saperkę, składaną piłę, ponczo przeciwdeszczowe, trochę konopnego sznura, lornetkę, maść do ust, tubkę kremu z filtrem przeciwsłonecznym, okulary przeciwsłoneczne w futerale, zapalniczkę, odstraszacz owadów, pudełko tabletek do oczyszczania wody i torebkę na kanapki pełną papieru toaletowego.
W kuchni napełnił dwie butelki wodą, starannie zakręcił termos z herbatą, po czym postawił trzy pojemniki do góry dnem, żeby sprawdzić, czy nie przeciekają. Wytarł je do sucha, wytarł stół, zmył naczynia po śniadaniu. Wcześniej miał nadzieję, że przed wyjazdem się wypróżni - pierwsza godzina w samochodzie zatka mu kiszki na cały dzień - ale wiedział, że gdyby usiadł na sedesie i czekał, przedsięwzięcie nie zakończyłoby się powodzeniem. Taka próba sprawiłaby tylko, że zaczątki hemoroidów nabrzmiałyby i nasiliłoby się przykre uczucie w żołądku, które pojawiało się, kiedy nie mógł się wypróżnić. Benowi było przykro, że podczas najważniejszych spraw tego dnia będzie mu towarzyszyć poczucie trującego przepełnienia i ciężkie przypomnienie, że on sam stał się zakałą świata.
Przez większą część minionej nocy Ben przeglądał albumy z fotografiami, czytał korespondencję i trzymał w dłoniach kolczyki oraz medalioniki, które nosiła jego żona Rachel. W jednym z pudeł znalazł słoik z jej guzikami do szycia, laseczkę lawendy owiniętą wstążką, buty, paczuszkę nasion naparstnicy i blok w niespełna jednej czwartej wypełniony jej rysunkami drzew w ołówku. Rozpiął suwak torby z ubraniami w szafie, po czym, ulegając sentymentalności, zanurzył twarz w sukienkach, by odzyskać jej ulotny zapach. Podobne czynności zajęły mu cały wieczór. Na ostatnich stronach książek znalazł schludny podpis, złożony długopisem przez jego matkę, a w pudełku z cedrowego drewna - kieszonkowy zegarek ojca, który stracił szkiełko pięćdziesiąt lat temu. Po północy na spodzie pudełka Ben natrafił na dawno zapomniane zdjęcia, głównie swej córki Renee.
Były tam też fotografie samego Bena. Nie był przystojny, ale mocno zbudowany, wysoki, miał błękitne oczy po matce i długą szczękę po ojcu. Zdjęcia przedstawiały Bena w sadach jabłkowych, na szczytach gór, w mundurze, na przepustce w górach północnych Włoch.
Teraz był już ranek, ale Ben wciąż nie mógł się zebrać, by zgasić światło w kuchni i odejść. Wsłuchany w pomruk lodówki wspominał, jak Rachel stale komentowała smak rzeczy, które oboje jedli - jerozolimskich karczochów wykopywanych z ziemi czy jabłek u szczytu słodkiej dojrzałości. Przypomniał sobie także, jak siekała marchewkę, napierając na nóż poduszeczką kciuka. Ben otrząsnął się ze wspomnień, zgasił światło i przywołał psy z salonu. Czas opuścić to miejsce. Czas rozpocząć podróż.

Doktor Givens trzymał w garażu samochód marki International Scout, rocznik 1969, który pełnił rolę dodatku do jego sportowego życia. Był zupełnie nowy, kiedy kupił go dwadzieścia osiem lat temu, i chociaż od tamtego czasu kupował i sprzedawał inne samochody, nie potrafił rozstać się ze scoutem z przyczyn, do których niechętnie się przyznawał. Nie był człowiekiem, który zakochuje się w samochodach czy mówi o nich w czuły sposób, a mimo to ten konkretny pojazd darzył pewną wytrwałą sympatią. Scout był w niezłym stanie, choć zdradzał przyzwyczajenia stosowne do swego wieku, tiki i wahania mijającego czasu. Samochód miał napęd na cztery koła i ręcznie odkręcane dekle. Wiatrak chłodnicy huczał głucho, a przez okleinę w miejscu, gdzie drzwiczki stykały się z przednią szybą - w ładne dni można było opuszczać dach - wiatr gwizdał monotonnie. Bardziej denerwujący był fakt, że z czasem zaczął zawodzić mechanizm opuszczający szybę od strony kierowcy - przy dużej prędkości szyba terkotała, co wyprowadzało Bena z równowagi. W ciągu trzech lat dwukrotnie rozmontował drzwiczki i oderwał plastikową osłonę, by zająć się tym problemem. Bez skutku. Mechanizm funkcjonował według własnego widzimisię, a może po prostu pozostawał w zgodzie z całą resztą, która sypała się w szczegółach.
Ben położył strzelbę na tylnym siedzeniu, obok rzucił plecak i koc. Potem otworzył tylne drzwiczki i zaczął nakłaniać psy do wejścia; namawiał je do skoku wbrew woli. Ostatecznie musiał dźwignąć Tristana, bo pies nie miał dosyć miejsca na rozbieg.
Otworzył drzwi garażu na siekący deszcz, ale nagle przyszło mu do głowy, że nie upewnił się, czy pozostawił dom w należytym porządku - dom człowieka, który zamierzał wrócić ze zwyczajnego polowania na ptaki - dlatego wszedł do środka. Metodycznie przeszedł z pokoju do pokoju, aż nabrał pewności, że nic nie mogło dać asumptu do wszczęcia pośmiertnego dochodzenia. Posunął się nawet do tego, że zostawił na stole dwunastowoltowy przyrząd do skubania ptaków, który zamówił na ostatnie Boże Narodzenie, ale ani razu go nie użył. Z szafki wyjął pudełko z przepisami kucharskimi, z którego wysunął przepis na kuropatwę na grzance. Otwarte pudełko zostawił na blacie obok zlewu.
Ben zdał sobie sprawę, że ta strategia dawała mu szeroki wachlarz możliwości, więc nastawił wideo tak, by nagrało program Wielkie podróże kolejowe w telewizji publicznej, a na nocnym stoliku położył numer "Scientific American" - prezent gwiazdkowy od Renee. Żałował, że nie zachował kilku nie zapłaconych rachunków, które mógłby rozrzucić na komodzie w artystycznym nieładzie.
Poprzedniego wieczoru odwiedził rodzinę, zjadł kolację z Renee i Chrisem, swoim wnukiem. Na pozór miało wyglądać tak, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, ale w istocie była to część "końcówki". Powiedział, że jedzie w góry polować na kuropatwy w wierzbowych kanionach, nie miał na myśli żadnych konkretnych kanionów, zamierzał wrócić w czwartek wieczorem, chociaż gdyby polowanie się powiodło, wróciłby w piątek lub sobotę. To kłamstwo miało powstrzymać rodzinę od martwienia się do czasu, gdy on będzie martwy już od tygodnia - tak więc nikt nie będzie za nim tęsknił ani go szukał, kiedy on będzie cicho gnił w szałwii. Ben wyobrażał sobie alternatywę: jego rak wdziera się w życie rodziny jak plaga albo spowija ją jak lodowy całun właśnie wtedy, gdy zaczęli otrząsać się z żalu po śmierci Rachel. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowali, była wiadomość od Bena, że jest nieuleczalnie chory na raka okrężnicy.
Siedział przy stole Renee z widelcem w dłoni, podziwiając trwałą, spokojną urodę córki - w wieku pięćdziesięciu lat była szczupła, zupełnie siwa, starzała się we wzruszający, czuły sposób - i zwracając uwagę na przedramiona Chrisa, pokryte grubymi żyłami. Ben zapytał o swoją wnuczkę Emmę, która wyszła za mąż za człowieka z Wellington w Nowej Zelandii i rzadko pokazywała się w Seattle; spytał też o męża Renee, Johna, który pojechał w podróż służbową. Ben nakłaniał córkę, by mówiła o swojej pracy - pisała scenariusze do filmów dla dzieci i miała na koncie dwa cieszące się wielkim uznaniem - ale Renee jak zwykle zachowywała powściągliwość ze względu na wrodzoną skromność i wolała skierować rozmowę na Chrisa, który zaczął trzeci rok medycyny. Chris powiedział Benowi, że rozpoczął zajęcia kliniczne. Po raz pierwszy spotykał się z pacjentami, ale tylko po to, by zadawać pytania i praktykować diagnozowanie. Interesowało go to bardziej niż zajęcia w laboratorium.
- Co ze wspinaczką? - nieoczekiwanie zapytał Chris. - Nie ruszaliśmy się od sierpnia.
- No, nie wiem - odparł Ben.
- Co byś powiedział na szczyt Silver? - nalegał wnuk. - Wypad do przełęczy, żeby rozruszać kości. Jednodniowa wspinaczka na rozgrzewkę.
- Nie wiem, czy jeszcze się do tego nadaję. Nogi zaczynają mi dygotać.
Chris trzymał w dłoni kromkę chleba.
- O czym ty mówisz? - dopytywał. - Nadal jesteś najtwardszym kozłem w górach. Nie zaczynaj mówić w ten sposób.
- Nie jestem najtwardszym kozłem w górach. Ty nim jesteś, Chris.
- Szczyt Silver - powtórzył wnuk.
Wspinali się razem od piętnastu lat. Chris wszedł z Benem na pięćdziesiąt szczytów. Jedli lunch na szczytach, oparci wygodnie na łokciach, podziwiając panoramę gór. Chłopiec był silny i podchodził do wspinaczki z godną podziwu pogodą ducha. Ben lubił jego towarzystwo. Dawniej to on zabierał chłopaka w góry, ale ostatnio role się odwróciły.
- Zgoda, szczyt Silver - powiedział Ben. Właśnie to kłamstwo najbardziej mu doskwierało teraz, kiedy stał w sypialni i przygotowywał dalsze kłamstwa. - Wybierzemy się po moim powrocie.
Ben uznał, że nie spakował dość rzeczy, by stworzyć iluzję, na jakiej mu zależało. Skoro miał to być co najmniej sześciodniowy wypad myśliwski, od soboty do czwartku, z całą pewnością potrzebował więcej ubrań, spakował więc skarpety, koszule, długą bieliznę i znoszone płócienne spodnie. W łazience skompletował apteczkę, w której skład weszła maść na hemoroidy, buteleczka z aspiryną, drugie okulary i butelka pastylek glikonianu sodu na uśmierzenie nocnych skurczów nóg.
Prawda była taka, że po tym dniu polowania Ben zamierzał wypuścić psy w szałwię, powiesić się między drutami kolczastymi - jak gdyby próbował się przeczołgać - i strzelić sobie w tętnicę szyjną: strzelić sobie w szyję. Tylko jego lekarz, Bill Ward, domyśli się prawdy, ale nawet Bill nie będzie miał pewności, skoro wszystkie dowody będą wskazywały na coś przeciwnego. Zresztą nie będzie chciał nikogo zranić sugestią, że Ben popełnił samobójstwo. Ben wiedział, że zdaniem Billa takimi sprawami rządził pewien protokół, pewne zasady. Tylko dochodzenie koronera albo prośba agenta firmy ubezpieczeniowej mogły skłonić Billa Warda do zdradzenia tajemnicy raka Bena.
Ben przystanął w łazience, spojrzał w lustro i przypomniał sobie układ, jaki zawarł z Rachel w pociągu z Mantui do Bressanone - prochy ich obojga użyźnią kiedyś klomb różany: prochy Bena dla czerwonej róży, prochy Rachel dla białej. Z biegiem lat krzewy wzrosną i splotą się ze sobą. Takie było głupie pragnienie romantyków, sentymentalne ślubowanie młodych kochanków, jedna z tych rzeczy, jakiej pragną młodzi ludzie miotani niepokojem i namiętnością. Kiedy Ben i Rachel się zestarzeli, pomysł z różami zaczął ich śmieszyć, ale z niego nie zrezygnowali. Teraz myśląc o zmarłej żonie, Ben modlił się, żeby ich umowa mogła zostać zrealizowana. Zachował prochy żony w nadziei, że tak właśnie się stanie.
Możliwe jednak, że w cenę samobójstwa wliczone było to, że umowa z żoną nigdy nie dojdzie do skutku. Ben wyobrażał sobie, jak jego kości rozsypują się w proch wśród szałwii, roznoszone przez kojoty. Wyobrażał sobie też, że jego wygłodniałe psy będą się błąkać aż do śmierci. Miał nadzieję, że potrafią o siebie zadbać i znajdą innego myśliwego, ale mimo to czuł, że jest im winien coś więcej niż porzucenie pośród pustych kanionów. Zrozumiał też, że jego ostatni posiłek - pierś kuropatwy upieczona nad ogniskiem - nie pokrzepi nikogo prócz robaków i larw posilających się trupem.

Kiedy wrócił do samochodu, stwierdził, że Rex przeskoczył przez siedzenie i oparł przednie łapy na plecaku. Ben zaczął napierać na tylne łapy psa, usiłując zepchnąć go na tylne siedzenie, a kiedy Rex stawił opór, Ben chwycił go za gardło. Bez ogródek powiedział psu, co sądzi o jego zachowaniu, po czym przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik jak zwykle zgasł na chwilę i dopiero po kilku nadepnięciach pedału gazu przepustnica zaczęła pracować jak należy.
Przez chwilę siedział przed domem - konstrukcji skromnych rozmiarów w stylu Tudorów, w połowie drewnianej - gdzie zostawił włączoną automatyczną sekretarkę, ogrzewanie na trzynaście stopni i zegary oświetlenia w salonie i sypialni odpowiednio na godzinę siedemnastą i dwudziestą drugą. Deszcz siekł z taką siłą, że dom sprawiał wrażenie spowitego w całun, oblężonego i w pewnym sensie zmniejszonego. Ben poprosił sąsiada, żeby zabierał codzienną prasę i korespondencję, a we wtorek o ósmej rano postawił pojemnik na śmieci przy krawężniku. Zauważył z zadowoleniem, że zostawiał dom w jak najlepszym porządku. Wszystko starannie zaplanował, dopilnował najdrobniejszych szczegółów. Do samego końca zwracał uwagę na detale.
Ben ruszył z determinacją, nie oglądając się na dom, gdzie spędził czterdzieści trzy lata. Deszcz odbijał się od dachu samochodu, woda opadała długimi strugami w świetle latarni ulicznych i płynęła rwącymi potokami w rynsztokach. Widział zaledwie na kilka metrów przed sobą, nawet przy wycieraczkach pracujących pełną parą. Mijane ulice oglądane przez szybę wydawały się tylko w połowie realne, w połowie uformowane. Ben pochylił się do przodu, zmrużył oczy, włączył odmrażacz i poprawił ogrzewanie. Dochodziła szósta w sobotni poranek; na drodze nie było jeszcze nikogo. Żadnych podróżnych oprócz Bena.
Na autostradzie międzystanowej nalał sobie kubek herbaty cytrynowej, postawił go przed sobą nad tablicą rozdzielczą, że na przednią szybę poszybowała smużka pary, i oparł się w fotelu. W samochodzie unosił się silny psi zapach, ostry odór zwierzęcych przewodów pokarmowych, a z cuchnącej sierści parował deszcz. Kiedy przejeżdżał przez smagany wiatrem most pontonowy, na południu na Jeziorze Waszyngtona bielały grzbiety fal. Na północy rozciągała się czarna połać wody, natomiast na wschodzie, za wyspą Mercer, wznosiły się nie dokończone rampy zjazdów z autostrady, odziane w misterne betonowe skóry. Wiatr zrywał zmęczone liście olch i rzucał je na autostradę. Długi brzeg jeziora Sammamish, gdzie kiedyś ciągnęły się mokradła upstrzone baziami, teraz dusił się pod ciężarem posiadłości, których światła spowijały dolinę. W Issaquah paliło się jeszcze więcej świateł: neony Triple X Root Beer, stacja benzynowa Texaco, Dairy Queen, Boehm's Candies. W końcu Ben minął ostatnie przedmieścia i zaczął się wspinać na wzniesienie nad strumieniem Issaquah pod smaganymi deszczem drzewami.
Po prawej stronie przejechał z rykiem traktor, ochlapując przednią szybę Bena wodą, która trysnęła spod opon. Ben nie mógł dostrzec linii pasów na jezdni, a jego pole widzenia z przodu ograniczał deszcz, bielejący w światłach jak deszcz ze śniegiem i błyskający szybko niczym drobne iskierki elektryczne. Przejechała ciężarówka, po czym na szosie zapanował spokój, więc Ben upił łyk herbaty cytrynowej i pogrążył się w niespokojnych rozmyślaniach.
Rak wszedł w fazę przerzutów, przemieszczał się od błony śluzowej okrężnicy do węzłów limfatycznych w pobliżu guza, a stamtąd do wątroby. Ben codziennie zbierał się w sobie, by zaakceptować ten stan rzeczy, codziennie zaczynał od nowa. Wiedział, że jest nieuleczalnie chory. W czasach praktyki lekarskiej widział zbyt wiele, by mamić się, że sprawy wyglądają inaczej. Dokładnie wiedział, czego się spodziewać i czemu musi stawić czoło. Po odleżynach i pęknięciach kości, po infekcji bakteryjnej od cewnika, płyn zbierający się między organami wewnętrznymi trzeba będzie odprowadzać za pomocą sączka; po obfitych wymiotach, odwodnieniu, wycieńczeniu, spękanych wargach, karmieniu przez kroplówkę, krótkim oddechu, trudnościach w przełykaniu, zapaleniu płuc, gorączce, wyłysieniu i ostatnim wrażeniu, że się dusi, po tym jak schudnie do trzydziestu pięciu kilogramów i będzie wydawał ostatnie tchnienie w łóżku w hospicjum - dopiero wtedy Bill Ward poda mu śmiertelną dawkę morfiny. W ten sposób zakończy się jego życie, o ile Ben sam wcześniej nie położy mu kresu.
Dobrze znał kontrargumenty, ale te - jak teraz widział - wysuwali ludzie, którzy nie mieli żadnych doświadczeń ze śmiercią. Sam Ben mówił czasami o pocieszeniu, jakie daje stopniowe umieranie - o tym, jak błahostki tracą na znaczeniu w obliczu śmierci, natomiast żyłki w liściach drzew i wieczorne ukośne światło stają się najważniejsze. Mówił o tym, że wszystko staje się intensywniejsze, nasilone, skoncentrowane, ożywione, przekształcone, docenione. O tym, że miłość się pogłębia, a powszednie troski tracą na znaczeniu. O tym, że człowiek ma czas na podsumowanie, całe dni na medytację w poszukiwaniu boskiej równowagi ducha. Ale co Ben tak naprawdę wiedział o tych sprawach, kiedy kojące słowa na ich temat płynęły swobodnie z jego ust? Czy pojmował tajemnicę śmierci? Wiedział, że pewnych ponurych obszarów bólu nie można było przekroczyć bez chirurgicznego przecięcia nerwów w kręgosłupie. Istniały regiony tak straszliwego bólu, że wymazywał wszelkie argumenty. Chorzy na raka często woleli śmierć jako jedyne lekarstwo na cierpienie. Najczęściej tak właśnie było na końcu; możliwe, że Bena czekał taki sam los.
Ben nie uważał pragnienia uniknięcia bólu za tchórzostwo. W ciągu siedemdziesięciu trzech lat widział dość bólu, by zrozumieć jego obojętność wobec charakteru, temperamentu czy cnoty. W znoszeniu bólu nie było żadnej prawdziwej dzielności, a tylko lęk przed alternatywą dla bólu - kresem wszystkiego.
Biologia ciała, z którą stykał się każdego dnia, w najmniejszym stopniu nie odwiodła doktora Givensa od wiary w Boga. Wprost przeciwnie, widział, że ciało jest boskie, i wystarczająco często był świadkiem gaśnięcia jego procesów, by wiedzieć, że w chwili śmierci coś świętego opuszczało ciało.
Zdarzały się chwile - to przekonanie przychodziło i odchodziło - kiedy Ben myślał o bliskości własnego końca ze spokojnym, nieustraszonym dystansem. W grobie nie będzie czuł nic, stan śmierci nie będzie bolesny, był niczym, rodzajem snu. Tak więc problem nie tkwił w śmierci, ale w umieraniu, jeżeli więc dałoby się przejść próbę umierania - jak każdą straszną czy bolesną próbę - śmierć, druga strona, stałaby się znośna. W związku z tym wydawało się, że najlepsze, co można było zrobić, to usunąć ból i upiorność całego procesu przez wybranie inteligentnej formy samobójstwa. Była to droga dobrze przemyślana, racjonalna, po prostu najmniejsze zło. Najgorszą ze wszystkich złych ewentualności była obecna melancholia Bena oraz złudzenie, że kiedy będzie po wszystkim, doświadczy uczucia wiecznego żalu. Żal odczuwał już w tym niskim życiu, które musiał obecnie znosić. Przestał się czuć częścią świata. Wszystko cuchnęło grobem.

Na górze Tiger deszcz padał jeszcze mocniej, a po przekroczeniu rzeki Raging, Ben zwolnił do pięćdziesięciu mil na godzinę. Minął jezioro Echo, szczyt Rattlesnake, a w porannym mroku okoliczne wzgórza - na tyle, na ile dostrzegał je przez zasłonę deszczu - były nagim cieniem ciemniejszym niż niebo. Pierwsze słabe światło na wschodzie sprawiło, że szczyty wzgórz zarysowały się na tle nieba, a kiedy zjechał po długim zboczu do North Bend, ujrzał kontur góry Si. Ben wspinał się na nią trzydzieści sześć razy, głównie w celu przetestowania własnych sił i wytrzymałości przed trudniejszymi wspinaczkami. Ostre, czarne urwisko góry zdawało się wyrastać wprost ze świateł głównej ulicy North Bend, a wzniesienie na szczycie - nosiło nazwę Stogu Siana - rysowało się groźnie na tle nieba.
Autostrada zaczęła się wznosić ostro wzdłuż południowej odnogi rzeki Snoqualmie, przez wzgórza Harmon, Cedar Butte, pasmo Grouse i niższy szczyt Góry Waszyngtona. Tutaj samochody ciężarowe wyprzedzały się, a wiatr gwizdał przez okleinę szyb. Ben minął zjazd na McClellan Butte - inne wzniesienie, na które często się wspinał - oraz zjazd na Tinkham Road, gdzie w nasilającym się świetle dostrzegł parującą rzekę. Deszcz siekł płaskie brzegi i wtapiał się w nurt. Linie wysokiego napięcia przecinały wzgórza. W miarę jak poranne światło stawało się coraz intensywniejsze, ukazała się mgiełka zalegająca nisko w dolinach i pierwszy śnieg w żlebach. Benowi przyszło na myśl, by pójść za głosem serca i zmienić wszystko pod wpływem chwili - wspiąć się w deszczu na szczyt Silver, położyć się po prostu na grzbiecie Gór Kaskadowych i poczekać na nadejście końca. Ten plan miał w sobie pewną kojącą elegancję, a perspektywa poddania się senności towarzyszącej wychłodzeniu organizmu wcale nie była taka straszna. Było to raczej pozwolenie na odebranie życia niż odbieranie go. Człowiek po prostu przestawał żyć, to wszystko.
Góry przyzywały go. Mokre, zielone zbocza odsłaniały smagane wiatrem piargi i śnieżne połacie. Ben strząsnął z siebie góry i jechał dalej. Postanowił wjechać do krainy, która rozciągała się przed nim. Przyszedł na świat w kolebce jabłkowych sadów i do tego świata pragnął powrócić.
Za górą Humpback droga skręciła na północ i zaczęła się wznosić pod większym kątem. Na pasie najdalej po prawej konwój trzech wielkich wozów ciężarowych pokonywał wzniesienie z prędkością trzydziestu mil na godzinę. Ciemność prawie całkowicie ustąpiła miejsca słabemu szaremu światłu wczesnego ranka, a Ben widział na zboczach czerwone krzaczki jagód i klony. Wszystko lśniło, pływało w deszczu, potoki pędzące z pluskiem w dół głęboko wciętych wąwozów bielały od deszczu. Co pewien czas wydawało się, że nieważki scout unosi się na płyciźnie - woda pryskała spod kół, a Ben miał uczucie, jakby odrywał się od ziemi - po czym na powrót chwytał drogę. Miał teraz za sobą przednie światła samochodu, a na wprost, za przednią szybą, migotały tylne światła dwóch pojazdów. Ben zwolnił do czterdziestu mil i pochylił się sztywno do kierownicy. Deszcz, mokry chodnik, samochody ciężarowe po prawej, szyby wokół niego zaparowane przez psie oddechy - chwila była tak nabrzmiała niebezpieczeństwami, że kiedy Rex przeskoczył nagle przez siedzenie i znowu oparł przednie łapy na plecaku, w Benie zawrzał gniew. Ten pies musiał poznać swoje miejsce, podobnie jak wcześniej Tristan. Rex musiał zrozumieć, jak się sprawy miały.
Ben najpierw zaczął przemawiać prosząco, potem rozkazująco, wreszcie w jego głosie zabrzmiała cicha melodia łagodnej groźby. Kiedy nic się nie zmieniło - Rex nawet nie drgnął - Ben złapał go mocno za obrożę.
- Wracaj tam - wycedził przez zaciśnięte zęby, napiął mięśnie, żeby zepchnąć psa z plecaka, ale Rex tylko zawył i nie ruszył się z miejsca.
Ben zaparł się o kierownicę i spróbował zepchnąć psa z siedzenia. W półobrocie, z ręką z tyłu i dłonią zaciśniętą na gardle psa, nie zdążył poprawić kierunku jazdy ani zapanować nad scoutem, kiedy ten zaczął się ześlizgiwać w stronę linii środkowej. Puścił więc psa, rzucił się do przodu - samochód tańczył bezgłośnie jak w zwolnionym tempie - i chwycił kierownicę. Scout uderzył w betonową barierę rozdzielającą pasy, przeleciał przez wszystkie cztery pasy prowadzące na wschód, cudownym trafem prześlizgnął się między dwoma samochodami ciężarowymi, po czym zsunął się po zjeździe z autostrady i grzmotnął w małą jodłę.