Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater

  • szt.
  • 19,90 zł
  • Niedostępny

Kurt Vonnegut jest mistrzem współczesnej literatury amerykańskiej. Jego czarny humor, satyryczna wena i niezrównana wyobraźnia po raz pierwszy zwróciły uwagę amerykańskich czytelników w Syrenach z Tytana w roku 1959, a pozycję "prawdziwego artysty" potwierdziła Kocia kołyska w roku 1963.
Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater to perełka komizmu. Eliot Rosewater, miłośnik alkoholu, a zarazem prezes niezwykle bogatej Fundacji Rosewatera, postanawia przygotować wspaniały eksperyment dotyczący natury ludzkiej… z niewielką pomocą pisarza Kilgore'a Trouta. Otrzymujemy groteskowy, ale przerażająco dokładny obraz chciwości, hipokryzji i szaleństwa, które nas otaczają. Ta śmieszna i gorzka powieść o milionerze to obraz szalonej Ameryki lat sześćdziesiątych.

"Powieść Niech pana Bóg błogosławi, panie Rosewater jest olśniewająco zabawną satyrą na prawie wszystko!"
Conrad Aiken

Rok wydania: 2005
Stron: 188
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 20
Tłumacz: Lech Jęczmyk

Fragment tekstu:

"Druga wojna światowa skończyła się - i oto stałem na Times Square w samo południe z odznaką Purpurowego Serca na piersi".
Eliot Rosewater prezes Fundacji Rosewatera

 


1

Jest to opowieść o ludziach, ale jej głównym bohaterem jest pewna suma pieniędzy, tak jak pewna ilość miodu może być głównym bohaterem opowieści o pszczołach.
Suma ta wynosiła 87 472 033 dolary i 61 centów w dniu pierwszego czerwca 1964 roku, aby wybrać jakąś datę. Tego dnia zwrócił na nią swoje łagodne oczy młody kombinator nazwiskiem Norman Mushari. Procenty od tej sumy dawały 3 500 000 dolarów rocznie, czyli prawie 10 000 dolarów dziennie, także w niedziele.
Suma ta stała się podstawą fundacji dobroczynno-kulturalnej w roku 1947, kiedy Norman Mushari miał zaledwie sześć lat. Do tego czasu stanowiła ona czternasty co do wielkości majątek rodzinny w Ameryce, majątek Rosewaterów. Została nazwana fundacją, aby nie mogli się do niej dobrać poborcy podatkowi oraz inni drapieżcy nie noszący nazwiska Rosewater. Statut Fundacji Rosewatera, który był barokowym majstersztykiem, stanowił, iż prezesura Fundacji ma być dziedziczna, podobnie jak korona brytyjska. Miała do końca świata przechodzić na najbliższych i najstarszych wiekiem krewnych założyciela Fundacji, senatora Listera Amesa Rosewatera z Indiany.
Potomkowie prezesa mieli zostawać członkami zarządu Fundacji z chwilą osiągnięcia wieku dwudziestu jeden lat.
Wszyscy członkowie zarządu pełnili swoje funkcje dożywotnio, jeżeli nie zostali przez sąd ubezwłasnowolnieni. Mieli prawo wynagradzać się za swoje wysiłki najhojniej jak tylko chcieli, wyłącznie jednak z dochodów Fundacji, bez naruszania kapitału.


Zgodnie z wymogami prawa, statut zabraniał potomkom senatora mieszania się do zarządzania kapitałem Fundacji. O kapitał troszczyła się Korporacja, która powstała jednocześnie z Fundacją. Nazywała się dość otwarcie Korporacją Rosewatera. Jak prawie wszystkie korporacje, zajmowała się roztropnym powiększaniem zysków i sporządzaniem bilansów. Jej pracownicy mieli bardzo dobre płace, w związku z czym byli przemyślni, weseli i energiczni. Główne ich zajęcie polegało na spekulowaniu akcjami i kuponami innych korporacji. Poza tym zajmowali się jeszcze zarządzaniem wytwórnią pił, kręgielnią, motelem, bankiem, browarem, rozległymi gospodarstwami rolnymi w okręgu Rosewater, w stanie Indiana, oraz kilkoma kopalniami węgla w północnym Kentucky.
Korporacja Rosewatera zajmowała dwa piętra pod numerem pięćsetnym na Piątej Avenue w Nowym Jorku i utrzymywała małe oddziały w Londynie, Tokio, Buenos Aires oraz w okręgu Rosewater. Nikt z zarządu Fundacji Rosewatera nie miał prawa rozkazywać Korporacji, co ma robić z kapitałem. I odwrotnie, Korporacja nie miała prawa mówić Fundacji, co ma robić z obfitymi zyskami, które Korporacja wypracowała.


Młody Norman Mushari dowiedział się o tym wszystkim, kiedy skończywszy z pierwszą lokatą wydział prawa w Cornell, zaczął pracować w waszyngtońskiej firmie prawniczej, która powołała do życia zarówno Fundację, jak i Korporację w firmie McAllister, Robjent, Reed i McGee. Był on z pochodzenia Libańczykiem, synem brooklyńskiego sprzedawcy dywanów. Miał metr sześćdziesiąt wzrostu i ogromny tyłek, który obnażony świecił.
Był najmłodszym, najniższym i niewątpliwie najmniej anglosaskim spośród męskich pracowników firmy. Skierowano go do pracy pod kierownictwem najbardziej sędziwego ze współwłaścicieli, Thurmonda McAllistera, uroczego siedemdziesięciosześcioletniego błazna. Nie zatrudniono by go, gdyby pozostali współwłaściciele nie uznali, że transakcjom McAllistera przydałoby się nieco więcej bezwzględności.
Nikt nigdy nie był z Musharim na lunchu. Pożywiał się samotnie w tanich barach samoobsługowych i snuł plany opanowania Fundacji Rosewatera. Nie znał Rosewaterów osobiście. Jego namiętności rozpalił wyłącznie fakt, iż fortuna Rosewaterów była największą sumą pieniędzy należącą do jednego właściciela spośród tych, które powierzono firmie McAllister, Robjent, Reed i McGee. Pamiętał, co jego ulubiony profesor Leonard Leech powiedział mu kiedyś na temat robienia kariery w zawodzie prawnika. Leech powiedział, że tak jak dobry lotnik powinien zawsze rozglądać się za miejscem do lądowania, tak prawnik powinien mieć oko na sytuacje, kiedy duże sumy pieniędzy zmieniają właściciela.
- W każdej wielkiej transakcji - mówił Leech - następuje magiczna chwila, kiedy jeden człowiek już wypuścił pieniądze z ręki, a ten drugi, który ma je otrzymać, jeszcze ich nie przyjął. Czujny prawnik wykorzystuje ten moment, wchodząc w posiadanie skarbu na magiczny ułamek sekundy i zagarniając coś dla siebie, zanim go przekaże dalej. Jeżeli ten, kto ma otrzymać majątek, jest nieprzyzwyczajony do bogactwa, ma kompleks niższości i bliżej nieokreślone poczucie winy, co zdarza się większości ludzi, wówczas prawnik może zagarnąć choćby i połowę forsy, a mimo to usłyszeć bełkotliwe podziękowania odbiorcy.
Im dłużej Mushari wertował poufne archiwa firmy dotyczące Fundacji Rosewatera, tym większe odczuwał podniecenie. Szczególnie rozpaliła jego wyobraźnię część statutu wymagająca natychmiastowego odwołania każdego członka zarządu, który zostanie uznany za niepoczytalnego. W biurze stale szeptano o tym, że sam pierwszy prezes Fundacji, syn senatora, Eliot Rosewater, jest pomylony. Wypowiedzi te miały charakter nieco żartobliwy, ale Mushari wiedział, że w sądzie to nie jest żadnym argumentem. Koledzy Mushariego nazywali Eliota różnie: Szaleniec, Święty, Złotousty, Jan Chrzciciel i temu podobnie.
- Za wszelką cenę - mruczał do siebie Mushari - musimy postawić tego osobnika przed sędzią.
Sądząc ze wszystkich relacji, następny w kolejności kandydat na prezesa Fundacji, kuzyn ze stanu Rhode Island, ustępował Eliotowi pod każdym względem. Kiedy nadejdzie magiczna chwila, Mushari byłby jego przedstawicielem.
Mushari, któremu słoń na ucho nadepnął, nie wiedział, że on też ma w biurze przezwisko. Było ono zawarte w melodii, którą pogwizdywano na jego widok. Piosenka miała tytuł Idzie łasica.


Eliot Rosewater został prezesem Fundacji w roku 1947. Kiedy siedemnaście lat później Mushari zaczął się nim interesować, Eliot miał czterdzieści sześć lat. Mushari, który wyobrażał sobie, że jest dzielnym, małym Dawidem, szykującym się do powalenia Goliata, był dokładnie o połowę młodszy. I wyglądało na to, że sam Bóg pragnie zwycięstwa małego Dawida, gdyż stale przybywało poufnych dokumentów dowodzących, iż Eliot ma niewątpliwego kota.
W tajnym archiwum w skarbcu firmy znajdowała się na przykład koperta z trzema pieczęciami, która miała być w stanie nienaruszonym wręczona temu, kto przejmowałby fundację w razie śmierci Eliota.
Koperta zawierała list Eliota następującej treści:

Kochany Kuzynie lub kimkolwiek jesteś!
Gratuluję Ci wielkiego szczęścia. Baw się dobrze. Może rozszerzy Twoje horyzonty świadomość, kto pomnażał Twoje niewiarygodne bogactwo i zarządzał nim przed Tobą.
Podobnie jak wiele słynnych amerykańskich fortun, bogactwo Rosewaterów zapoczątkował pozbawiony poczucia humoru, cierpiący na zatwardzenie protestancki kmiotek, który podczas wojny secesyjnej został spekulantem i łapówkarzem. Tym kmiotkiem był Noah Rosewater, mój pradziadek, urodzony w okręgu Rosewater, w stanie Indiana.
Noah i jego brat George odziedziczyli po swoim ojcu pionierze sześćset akrów ziemi uprawnej, ciemnej i tłustej jak tort czekoladowy oraz mały tartak bliski bankructwa. Przyszła wojna.
George zebrał kompanię strzelców i odmaszerował na jej czele.
Noah wynajął wioskowego przygłupka, aby poszedł zamiast niego do wojska, tartak przystosował do produkcji szabel i bagnetów, a gospodarstwo przestawił na hodowlę świń. Abraham Lincoln oświadczył, że nie ma ceny, której nie warto by zapłacić za przywrócenie jedności, więc Noah żądał za swoje wyroby cen proporcjonalnych do rozmiarów tragedii narodowej. Dokonał też pewnego odkrycia: zastrzeżenia rządu do ceny albo jakości jego produktów można było rozproszyć za pomocą śmiesznie małych łapówek.
Noah poślubił Cleotę Herrick, najbrzydszą kobietę w stanie Indiana, ponieważ posiadała czterysta tysięcy dolarów. Dzięki tym pieniądzom rozbudował fabrykę i kupił nowe farmy, wszystkie w okręgu Rosewater. Stał się największym hodowcą świń na Północy. I aby nie dać się wyzyskiwać odbiorcom mięsa, wykupił większą część udziałów rzeźni w Indianapolis. Aby nie dać się wyzyskiwać dostawcom stali, wykupił większą część udziałów stalowni w Pittsburghu. Aby nie dać się wyzyskiwać dostawcom węgla, wykupił pakiety akcji gwarantujące kontrolę nad kilkoma kopalniami. Aby nie dać się wyzyskiwać lichwiarzom, założył bank.
Ten paranoiczny lęk przed wyzyskiem sprawił, że coraz więcej miał do czynienia z papierami wartościowymi, akcjami i kuponami, a coraz mniej z bronią sieczną i wieprzowiną. Drobne eksperymenty z papierami bezwartościowymi przekonały go, że papiery takie można bez większego trudu sprzedawać. Chociaż więc nadal przekupywał osobistości rządowe za przekazywanie mu własności i bogactw naturalnych narodu, to główną jego pasją stało się puszczanie w obieg rozwodnionych akcji.
Kiedy Stany Zjednoczone Ameryki, które miały być krainą powszechnej szczęśliwości, liczyły sobie niecałe sto lat, Noah Rosewater i kilku jemu podobnych wykazali szaleństwo ojców założycieli republiki w jednym względzie: otóż ci świeżo opłakani przodkowie nie ustanowili w krainie szczęśliwości prawa ograniczającego bogactwo poszczególnych obywateli. Przeoczenie to zrodziło się ze słabości do ludzi kochających się w zbytkach oraz z przekonania, iż kontynent jest tak rozległy i bogaty, ludność zaś tak nieliczna i przedsiębiorcza, że żaden złodziej, choćby nie wiadomo jak szybko kradł, nie potrafi nikomu naprawdę dokuczyć.
Noah i jeszcze paru takich jak on zorientowali się, że kontynent jest jednak ograniczony i że można przekonać sprzedajnych urzędników, zwłaszcza z ciał ustawodawczych, aby rozrzucali wielkie kawały kontynentu na rozgrabienie, i to w taki sposób, aby spadały tam, gdzie stoi Noah i jemu podobni.
Tak doszło do tego, że w rękach garstki zachłannych obywateli znalazło się wszystko, co w Ameryce warte było posiadania. I tak stworzono barbarzyński, idiotyczny, całkowicie niewłaściwy, niepotrzebny i pozbawiony humoru amerykański system klasowy. Uczciwych, pracowitych, spokojnych obywateli nazywano wyzyskiwaczami, kiedy domagali się, aby im płacono przyzwoite pensje. Widzieli oni, że wszelkie honory są odtąd zarezerwowane dla tych, którzy znaleźli sposoby zgarniania olbrzymich pieniędzy za popełnianie zbrodni nieprzewidzianych kodeksem. I tak amerykański ideał przewrócił się brzuchem do góry, zzieleniał, wypłynął na brudną powierzchnię nieograniczonej chciwości, napełnił się gazem i pękł z hukiem w samo południe.
E pluribus unum - trudno było znaleźć bardziej ironiczną dewizę na banknoty tej zbankrutowanej utopii, w której garstka groteskowo bogatych Amerykanów cieszy się bogactwem, przywilejami i luksusami, jakich odmówiono większości. W świetle historii tworzonej przez Noahów Rosewaterów znacznie bardziej pouczająca byłaby dewiza: "Zagarniaj więcej, niż ci potrzeba, bo inaczej nie dostaniesz nic".
I Noah zrodził Samuela, który poślubił Geraldinę Ames Rockefeller. Samuel jeszcze bardziej niż jego ojciec zajmował się polityką, służył niezmordowanie Partii Republikańskiej jako "twórca królów", sprawiając, że partia obsadzała stanowiska ludźmi, którzy tańczyli jak marionertki, trajkotali płynnie po babilońsku i rozkazywali policji strzelać do tłumów, ilekroć zachodziła obawa, że jakiś biedny człowiek może napomknąć, iż on i Rosewater są równi wobec prawa.
I Samuel kupił gazety, i kaznodziejów takoż. Kazał im głosić prostą prawdę: - Każdy, kto myśli, że Stany Zjednoczone Ameryki mają być rajem dla wszystkich, jest świńskim, leniwym, cholernym głupcem - a oni robili to dobrze. Samuel głosił wszem wobec, że żaden robotnik fabryczny w Ameryce nie jest wart więcej niż osiemdziesiąt centów dziennie. A jednocześnie potrafił się cieszyć, że okazyjnie kupił za sto tysięcy dolarów albo za więcej obraz jakiegoś Włocha, który od trzystu lat był nieboszczykiem. Dla przypieczętowania tej zniewagi rozdawał te obrazy muzeom, aby zapewnić pokarm duchowy ubogim. Muzea były nieczynne w niedziele.
I Samuel zrodził Listera Amesa Rosewatera, który poślubił Eunice Eliot Morgan. Jest coś, co można powiedzieć na korzyść Listera i Eunice: w przeciwieństwie do Noaha i Cleoty oraz Samuela i Geraldiny umieli śmiać się naprawdę szczerze. Jako ciekawostkę można podać, że Eunice zdobyła szachowe mistrzostwo Stanów Zjednoczonych w konkurencji pań w roku 1927 i powtórnie w 1933.
Napisała również powieść historyczną o kobiecie gladiatorce pod tytułem Ramba z Macedonu, która była bestsellerem w roku 1936. Eunice zginęła w roku 1937 w wypadku na morzu w Cotuit, w stanie Massachusetts. Była mądrą i pogodną kobietą, szczerze przejmującą się losem biedaków. Była moją matką.
Jej mąż Lister nigdy nie prowadził interesów. Od chwili, gdy przyszedł na świat, do czasu, kiedy piszę te słowa, pozostawił obracanie swoimi pieniędzmi prawnikom i bankom. Spędził prawie całe życie od pełnoletności w Kongresie Stanów Zjednoczonych, gdzie prawił o moralności początkowo jako reprezentant z okręgu, którego sercem jest okręg Rosewater, a następnie jako senator z Indiany. Twierdzenie, iż jest lub kiedykolwiek był kimś w skali stanu, byłoby wierutnym politycznym łgarstwem. I Lister zrodził Eliota.
Lister zastanawiał się nad skutkami i implikacjami swojej odziedziczonej fortuny nie częściej, niż większość ludzi zastanawia się nad dużym palcem lewej nogi. Bogactwo nigdy go nie cieszyło, nie martwiło i nie pociągało. Przekazując dziewięćdziesiąt pięć procent swoich pieniędzy Fundacji, którą ty obecnie przejmujesz, nawet nie mrugnął okiem.
I Eliot poślubił Sylvię DuVrais Zetterling, paryską piękność, która go potem znienawidziła. Jej matka była opiekunką malarzy. Jej ojciec był największym współ- czesnym wiolonczelistą. Jej dziadkowie ze strony matki nazywali się Rothschild i DuPont.
I Eliot został pijakiem, utopijnym marzycielem, prorokiem dla ubogich i zagubionym głupcem.
I nie zrodził nikogo.
Bon voyage, drogi Kuzynie czy kimkolwiek jesteś. Bądź hojny. Bądź dobry. Możesz spokojnie machnąć ręką na Naukę i Sztukę; one jeszcze nigdy nikomu nie pomogły. Bądź szczerym i troskliwym przyjacielem ubogich.

List był podpisany:
ŚP. Eliot Rosewater

Z sercem walącym jak dzwon alarmowy Norman Mushari wynajął duży sejf i umieścił w nim list. Pierwszy niezbity dowód rzeczowy miał niedługo pozostać w samotności.
Mushari wrócił do swego pokoiku i zastanowił się nad faktem, że Sylvia rozwodzi się z Eliotem, stary McAllister zaś reprezentuje pozwanego. Mieszkała w Paryżu i Mushari napisał do niej, sugerując, iż w przyjacielskich, kulturalnych rozwodach przyjęte jest zwracać sobie listy. Poprosił, aby przysłała mu wszystkie listy od Eliota, które zachowała.
Odwrotną pocztą otrzymał pięćdziesiąt trzy takie listy.

 

 

2

Eliot Rosewater urodził się w roku 1918 w Waszyngtonie. Podobnie jak jego ojciec, który utrzymywał, że jest reprezentantem stanu Indiana, Eliot był wychowywany, kształcony i zabawiany na Wschodnim Wybrzeżu i w Europie. Rodzina odwiedzała tak zwany "dom" w okręgu Rosewater raz do roku na krótko, tyle tylko, aby podtrzymać kłamstwo, że to jest dom rodzinny.
Eliot uczył się nieszczególnie, najpierw w Loomis, a potem na Uniwersytecie Harvarda. Został doskonałym żeglarzem dzięki latom w Cotuit, na Cape Cod, oraz miernym narciarzem dzięki zimowym feriom w Szwajcarii.
Przerwał studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Harvarda ósmego grudnia 1941 roku i zgłosił się ochotniczo do piechoty w Armii Stanów Zjednoczonych. Wyróżnił się w wielu bitwach. Awansował do stopnia kapitana, dowodził kompanią. Pod koniec wojny w Europie ujawniło się u niego coś, co określono jako przemęczenie frontowe. Umieszczono go w paryskim szpitalu, gdzie oczarował i zdobył Sylvię.
Po wojnie Eliot wrócił ze swoją urzekającą żoną na uczelnię i ukończył prawo. Specjalizował się w prawie międzynarodowym, marząc o tym, że przyda się na coś w ONZ. Uzyskał doktorat w tej dziedzinie i jednocześnie przekazano mu prezesurę Fundacji Rosewatera. Zgodnie ze statutem, jego obowiązki mogły być tak ulotne lub tak poważne, jak sam je sobie określi.
Eliot postanowił potraktować Fundację poważnie. Kupił dom w Nowym Jorku z fontanną w holu. Wstawił do garażu bentleya i jaguara. Wynajął lokal biurowy w Empire State Building. Kazał go pomalować na kolor cytrynowy, brązowopomarańczowy i ostrygowobiały. Oświadczył, iż tu będzie ośrodek wszystkich tych pięknych, dobrych i uczonych rzeczy, których miał nadzieję dokonać.
Pił dużo, ale nikt się tym nie przejmował, gdyż żadna ilość alkoholu nie zwalała go z nóg.


W latach 1947 do 1953 Fundacja Rosewatera wydatkowała czternaście milionów dolarów. Donacje Eliota obejmowały pełny wachlarz filantropijnych możliwości: od kliniki świadomego macierzyństwa w Detroit do El Greca dla muzeum w Tampie na Florydzie. Dolary Rosewatera zwalczały raka i choroby umysłowe, przesądy rasowe, brutalność policji i niezliczone inne plagi, zachęcały profesorów do poszukiwania prawdy i kupowały piękno bez względu na cenę.
Ironią było, że jeden z tematów naukowych finansowanych przez Eliota dotyczył alkoholizmu w San Diego. Kiedy przedłożono mu sprawozdanie, był tak pijany, że nie mógł go odczytać. Sylvia musiała przyjść do biura, aby go odprowadzić do domu. Przynajmniej sto osób widziało, jak usiłowała przeprowadzić go przez chodnik do czekającej taksówki, podczas gdy Eliot deklamował wierszyk, który układał przez całe przedpołudnie:

Wiele, wiele dobrych rzeczy kupiłem!
Wiele, wiele złych rzeczy zwalczyłem!


Eliot skruszony nie pił przez dwa dni po tym incydencie, a potem zniknął na tydzień. Wdarł się między innymi na zjazd pisarzy fantastycznonaukowych w Milford, w stanie Pensylwania. Norman Mushari dowiedział się o tym epizodzie z raportu prywatnego detektywa znajdującego się w archiwach firmy McAllister, Robjent, Reed i McGee. Stary McAllister wynajął detektywa do śledzenia kroków Eliota, aby wiedzieć, czy nie robi on czegoś, co mogłoby później sprawić Fundacji kłopoty prawne.
Raport cytował słowo w słowo przemówienie Eliota do pisarzy. Całe spotkanie, włącznie z monologiem pijanego Eliota, zostało nagrane na taśmę.
- Kocham was, wy sucze syny - powiedział Eliot w Milford. - I was teraz tylko czytam. Tylko wy mówicie o tych naprawdę straszliwych zmianach, jakie zachodzą w świecie, tylko wy jesteście tak szaleni, by wiedzieć, że życie jest podróżą kosmiczną, i to wcale nie krótką, ale taką, która trwać będzie miliardy lat. Tylko wy macie dość odwagi, aby naprawdę troszczyć się o przyszłość, tylko wy naprawdę zauważacie, co robią z nami maszyny, co robią z nami wojny, co robią z nami miasta, co robią z nami wielkie i proste idee, co robią z nami kolosalne nieporozumienia, błędy, wypadki i katastrofy. Tylko wy jesteście tak głupi, aby zadręczać się czasem i przestrzenią bez końca, tajemnicami, które nigdy nie zostaną rozwiązane, a także tym, że właśnie teraz decydujemy, czy miliardletnia podróż kosmiczna zaprowadzi nas do nieba czy do piekła.


Eliot przyznał później, że autorzy fantastycznonaukowi znają się na pisaniu jak kura na pieprzu, ale oświadczył, że jest to bez znaczenia. Powiedział, że i tak są poetami, gdyż wykazują większą wrażliwość na ważne przemiany niż wszyscy ci, którzy piszą lepiej od nich.
- Do diabła z utalentowanymi miniwypierdkami, którzy subtelnie opisują jeden mały fragment czyjegoś jednego życia, podczas gdy gra idzie o całe galaktyki, eony i tryliony jeszcze nie narodzonych dusz.


- Chciałbym, aby był tutaj Kilgore Trout - powiedział Eliot - abym mógł uścisnąć jego dłoń i powiedzieć mu, że jest największym współczesnym pisarzem. Dowiedziałem się przed chwilą, że nie przyjechał, ponieważ nie mógł sobie pozwolić na opuszczenie pracy! I jakąż to pracę dało to społeczeństwo największemu ze swoich proroków? - Eliotowi słowa uwięzły w gardle i przez kilka chwil nie mógł się zmusić do wypowiedzenia, czym się trudni Trout. - Zrobiono go magazynierem w ośrodku realizacji premiowych bonów handlowych w Hyannis!
Była to prawda. Trout, autor osiemdziesięciu siedmiu pocket-booków, był człowiekiem bardzo biednym i zupełnie nieznanym poza gronem miłośników fantastyki. Miał sześćdziesiąt sześć lat, kiedy Eliot mówił o nim tak ciepło.
- Za dziesięć tysięcy lat - prorokował Eliot w pijackiej wenie - nazwiska naszych generałów i prezydentów pójdą w niepamięć i jedynym bohaterem naszych czasów, który nie zostanie zapomniany, będzie autor 2BRO2B.
Był to tytuł książki Trouta, tytuł, który po zbadaniu okazał się słynnym: To be or not to be Hamleta.


Mushari pilnie wyruszył na poszukiwanie egzemplarza książki, aby włączyć ją do akt Eliota. Żaden szanujący się księgarz nie słyszał nawet nazwiska Trouta. Mushari po raz ostatni spróbował szczęścia w norze handlarza pornografią. Tam, wśród najgorszych świństw, znalazł potargane egzemplarze wszystkich co do jednej książek Trouta. Za 2BRO2B, która powinna kosztować dwadzieścia pięć centów, zapłacił pięć dolarów, czyli tyle samo co za Kamasutrę Vitsayany.
Mushari, przeglądając Kamasutrę, zakazany do niedawna wschodni podręcznik sztuki i techniki miłości, znalazł następujący ustęp:
"Jeżeli mężczyzna przygotuje rodzaj galaretki z soku owoców cassia fistula oraz eugenie jambolina, zmieszanego z proszkiem ziół soma, veronia anthelminica, eclipta prostata i lohopa-juihirka, a następnie posmaruje tą miksturą yoni kobiety, z którą ma odbyć stosunek, to natychmiast przestanie ją kochać".
Mushari nie widział w tym nic śmiesznego. Mushari do tego stopnia przejął się wypranym z wszelkiego poczucia humoru duchem prawa, że nic go już nie śmieszyło.
Był także na tyle głupi, by sobie wyobrazić, że książki Trouta muszą być niezwykle świńskie, skoro sprzedaje się je za tak wysoką cenę takim podejrzanym osobnikom i w takim miejscu. Nie rozumiał, że to, co łączy Trouta z pornografią, to nie jest seks, a nieosiągalne marzenie o świecie, w którym wszystkie pragnienia zostaną zrealizowane.


Tak więc Mushari czuł się oszukany, gdy przedzierając się przez jarmarczną literaturę, zamiast seksu znajdował automatyzację. Ulubionym chwytem Trouta było opisywanie absolutnie odrażającego społeczeństwa, nie różniącego się zbytnio od tego, w którym żył on sam, po to, by potem, pod koniec, zasugerować sposoby jego poprawy. W 2BRO2B przedstawił hipotetyczną Amerykę, w której prawie całą pracę wykonywały maszyny, i aby znaleźć jakiekolwiek zajęcie, należało mieć co najmniej trzy doktoraty. Występował też poważny problem przeludnienia.
Opanowano wszystkie poważniejsze choroby, a co za tym idzie, śmierć była dobrowolna i rząd, aby zachęcić ochotników, pobudował Salony Etycznego Samobójstwa o purpurowych dachach na każdym większym skrzyżowaniu, tuż obok lokali Howarda Johnsona, które miały dachy koloru pomarańczowego. Salony oferowały piękne hostessy, superwygodne fotele, przyciszoną muzykę i czternaście rodzajów bezbolesnej śmierci. Salony samobójcze cieszyły się powodzeniem, ponieważ bardzo wielu ludzi czuło się głupio i bezużytecznie i ponieważ samobójstwo uważano za dowód postawy społecznej i patriotycznej. Samobójcy otrzymywali też za darmo ostatni posiłek u Howarda Johnsona.
I tak dalej. Trout miał wspaniałą wyobraźnię.
Jeden z bohaterów książki pyta hostessę śmierci, czy pójdzie do nieba, a ona mu odpowiada, że oczywiście tak. Wtedy on pyta, czy zobaczy Boga, a ona odpowiada:
- Oczywiście, kochanie.
A on na to:
- Mam nadzieję. Bo chcę Go spytać o coś, na co nie znalazłem odpowiedzi tutaj.
- Co to za pytanie? - zainteresowała się hostessa, przywiązując go do fotela.
- Po co, u licha, są ludzie?


Eliot powiedział w Milford pisarzom, że przydałaby się im lepsza znajomość spraw seksu, ekonomii i stylu, ale możliwe, iż ludzie zajmujący się naprawdę wielkimi sprawami nie mają czasu na takie drobiazgi.
Przyszło mu też do głowy, że nigdy nie napisano naprawdę dobrej powieści fantastycznonaukowej o pieniądzach.
- Pomyślcie tylko o dziwacznych drogach, jakimi krążą pieniądze na Ziemi! - powiedział. - Nie trzeba lecieć na planetę Tralfamadorię w antymaterialnej galaktyce 508G, aby znaleźć niesamowite istoty wyposażone w nieprawdopodobne moce. Spójrzcie na potęgę ziemskiego milionera! Spójrzcie na mnie. Urodziłem się goły tak samo jak wy, ale, na Boga, przyjaciele i bliźni moi, mogę wydawać tysiące dolarów dziennie!
Przerwał i dla zademonstrowania swoich nieprzeciętnych zdolności magicznych nabazgrał czek na dwieście dolarów dla każdego z obecnych na sali.
- Oto macie fantazję - powiedział - która stanie się rzeczywistością, kiedy jutro pójdziecie do banku. To szaleństwo, że mogę zrobić coś takiego, choć pieniądze są tak ważne. - Stracił na moment równowagę, odzyskał ją i omal nie zasnął na stojąco. Z największym trudem otworzył oczy. - Wam to zostawiam, przyjaciele i bliźni moi, a zwłaszcza nieśmiertelnemu Kilgore'owi Troutowi: zastanówcie się nad głupotą obecnego systemu pieniężnego i wymyślcie coś lepszego.


Eliot chwiejnym krokiem opuścił Milford i autostopem dojechał do Swarthmore, w stanie Pensylwania. Tam wszedł do małego baru i ogłosił, że stawia każdemu, kto okaże odznakę Ochotniczej Straży Pożarnej. Wlał się na płaczliwie i twierdził, iż głęboko go wzrusza pomysł stworzenia zamieszkanej planety z atmosferą, która bardzo chętnie łączy się w sposób gwałtowny prawie ze wszystkim, co drogie jej mieszkańcom. Miał na myśli Ziemię i tlen.
- Kiedy się nad tym zastanowić, chłopcy - mówił złamanym głosem - to jest to rzecz, która najbardziej nas łączy, może poza grawitacją. My nieliczni, wybrani szczęśliwcy, jesteśmy braćmi związanymi wielką sprawą ochrony naszego pożywienia, domów, odzieży i naszych bliskich przed łączeniem się z tlenem. Powiadam wam, chłopcy, że należałem do Ochotniczej Straży Pożarnej i należałbym do niej i dzisiaj, gdyby coś tak ludzkiego, tak humanitarnego, istniało w Nowym Jorku.
To była lipa z tym, że Eliot był strażakiem. Jeżeli miał z tym coś wspólnego, to tylko w dzieciństwie podczas corocznych wizyt w Rosewater, w rodzinnym gnieździe. Zausznicy spośród władz miejskich, aby się przypochlebić Rosewaterom, zrobili Eliota maskotką oddziału Ochotniczej Straży Pożarnej. Nigdy nie gasił pożaru.
- Powiadam wam, chłopcy - kontynuował - że jeżeli pewnego dnia wylądują tu rosyjskie barki desantowe i nie będzie sposobu, żeby je zatrzymać, to wszystkie te nadęte bubki, które dzięki lizusostwu obsadziły wszystkie lepsze stołki w tym kraju, wyjdą powitać zwycięzców z wódką i kawiorem, zgłaszając się do każdej roboty, jaką im Rosjanie dadzą. A wiecie, kto pójdzie do lasu z kordelasami i strzelbami, kto będzie walczyć choćby i sto lat, na Boga? Ludzie z ochotniczych straży pożarnych.
Eliota zamknięto w Swarthmore pod zarzutem pijaństwa i naruszenia porządku publicznego. Kiedy się rano ocknął, policja zatelefonowała do jego żony. Przeprosił ją i chyłkiem wrócił do domu.


Ale za miesiąc znów go poniosło i jednego dnia pił ze strażakiem w Clover Lick w Wirginii Zachodniej, a następnego w Nowym Egipcie, w stanie New Jersey. W czasie tej wyprawy zamienił się z kimś na ubrania i przehandlował swój garnitur za czterysta dolarów na dwurzędówkę z tenisu model 1939 z ramionami jak Gibraltar, klapami jak skrzydła archanioła Gabriela i zaszytymi kantami na spodniach.
- Chyba oszalałeś - mówił mu strażak z Nowego Egiptu.
- Nie chcę być podobny do siebie - odpowiedział Eliot. - Chcę być podobny do was. Na Boga, wy jesteście solą Ziemi. Wy, ludzie w takich ubraniach, jesteście tym, co zdrowe w Ameryce. Wy jesteście sercem amerykańskiej piechoty.
Stopniowo Eliot pozamieniał całą swoją garderobę, z wyjątkiem fraka, smokingu i jednego garnituru z szarej flaneli. Jego olbrzymia szafa zmieniła się w przygnębiające muzeum dresów, kombinezonów, kurtek polowych, kurtek ŕ la Eisenhower, podkoszulków i tak dalej. Gdy Sylvia chciała to spalić, Eliot powiedział jej:
- Spal lepiej mój frak, mój smoking i mój szary flanelowy garnitur.


Eliot był już wtedy człowiekiem wyraźnie chorym, ale nikt nie wypychał go na leczenie i nikt jeszcze nie był urzeczony zyskami, jakie można osiągnąć, udowadniając jego niepoczytalność. Mały Norman Mushari miał w owych niespokojnych czasach dopiero dwanaście lat, sklejał plastykowe modele samolotów, onanizował się oraz wyklejał swój pokój zdjęciami senatora Joe McCarthy'ego i Roya Cohna. Eliot Rosewater jeszcze dla niego nie istniał.
Sylvia, wychowana wśród bogatych i czarujących dziwaków, zbyt była Europejką, aby go zamknąć, senator zaś pochłonięty był najważniejszą rozgrywką polityczną swojego życia, skupiając republikańskie siły reakcji zdezorientowane wyborem Dwighta Davida Eisenhowera. Kiedy mu donoszono o dziwacznym trybie życia syna, oświadczał, że nie ma powodów do obaw, gdyż chłopiec otrzymał dobre wychowanie.
- Ma nerw, ma kręgosłup - mówił senator. - Eksperymentuje sobie, ale ustatkuje się natychmiast, gdy tylko poczuje, że do tego dojrzał. W naszej rodzinie nigdy nie było i nigdy nie będzie chronicznych alkoholików ani chronicznych wariatów.
Po tych słowach udał się do senatu, aby wygłosić swoje dość słynne przemówienie o złotym wieku Rzymu, w którym powiedział między innymi:

Chciałbym powiedzieć o imperatorze Oktawianie, znanym później jako Cezar August. Ten wielki humanista, gdyż był on humanistą w najgłębszym tego słowa znaczeniu, przejął władzę nad imperium rzymskim w okresie degeneracji, zadziwiająco przypominającym nasze własne czasy. Nierząd, rozwody, alkoholizm, liberalizm, homoseksualizm, pornografia, sztuczne poronienia, sprzedajność, morderstwa, zorganizowany szantaż, przestępczość nieletnich, tchórzostwo, bezbożnictwo, zdzierstwo, potwarze i złodziejstwo były niezwykle modne. Ówczesny Rzym, podobnie jak dzisiejsza Ameryka, był rajem dla gangsterów, zboczeńców i leniwych robotników. I podobnie jak w Ameryce, siły porządku i prawa były otwarcie atakowane przez tłumy, dzieci odmawiały posłuszeństwa, nie okazując żadnego szacunku dla rodziców i ojczyzny, a uczciwa kobieta nie mogła bezpiecznie wyjść na ulicę nawet w biały dzień! I wszędzie panoszyli się chytrzy, przewrotni, szafujący łapówkami cudzoziemcy, a uczciwi farmerzy, ostoja rzymskiej armii, dusza i serce Rzymu, siedzieli w kieszeni wielkomiejskich bankierów.
Co można było zrobić? Głupkowaci liberałowie, jakich i teraz nie brak, mówili to, co zawsze mówią liberałowie, kiedy doprowadzą wielki naród do stanu bezprawia, rozpasania i wynarodowienia: "Sprawy nigdy nie wyglądały lepiej! Spójrzcie, ile swobody! Spójrzcie, jaka równość! Spójrzcie, jak znikła hipokryzja seksualna! Ludzie byli jak sparaliżowani, kiedy myśleli o gwałcie lub nierządzie. Teraz mogą robić jedno i drugie z radością!"
A co mieli do powiedzenia w tych szczęśliwych czasach ci okropni, niegodziwi, ponurzy konserwatyści? Po pierwsze, niewielu z nich pozostało. Wymierali, wyśmiewani, ze starości. Ich dzieci zwróciły się przeciwko nim, podszczuwane przez liberałów, przez dostawców syntetycznego słońca i sztucznego księżyca, przez demagogicznych politycznych striptizerów, przez ludzi, którzy kochali wszystkich łącznie z barbarzyńcami, przez ludzi, którzy tak bardzo kochali barbarzyńców, że chcieli otworzyć wszystkie bramy, rozbroić wszystkich żołnierzy i wpuścić barbarzyńców do miasta!
Taki był Rzym, do którego wrócił Cezar August po zwycięstwie nad tą parą maniaków seksualnych, Antoniuszem i Kleopatrą, w wielkiej bitwie morskiej pod Akcjum. I nie sądźcie, że muszę odtwarzać to, co myślał, patrząc na Rzym, którym miał rządzić. Niech każdy z nas zastanowi się przez chwilę w milczeniu, co by zrobił z naszymi dzisiejszymi problemami.

Zapanowała rzeczywiście chwila ciszy, może trzydzieści sekund, które niektórym wydały się wiekami.

I jakież metody zastosował Cezar August, aby przywrócić porządek w tym domu rozpusty? Zrobił to, czego - jak nam tak często powtarzają - nie powinniśmy pod żadnym pozorem robić, co - jak nam mówią - nigdy nie da wyników: uczynił moralność prawem i wymusił te rzekomo nierealne prawa przy pomocy policji okrutnej i pozbawionej puczucia humoru. Rzymianin, który zachowywał się jak bydlę, naruszał prawo. Słyszycie? Naruszał prawo! I Rzymianie złapani na tym, że zachowywali się jak bydlęta, byli wieszani za kciuki, wrzucani do studni i do lwich klatek oraz poddawani innym eksperymentom, które miały ich przekonać, że powinni się poprawić. Czy to coś pomogło? Oczywiście, że pomogło! Bydlęta cudem gdzieś znikły! I jak nazywamy okres, który nastąpił po tych czasach niewyobrażalnego ucisku?
Ni mniej, ni więcej, przyjaciele i bliźni, tylko "Złotym Wiekiem Rzymu".


Czy proponuję, abyśmy skorzystali z tego krwawego przykładu? Oczywiście. Nie ma dnia, żebym nie mówił w ten czy inny sposób: "Zmuśmy Amerykanów, aby byli tak dobrzy, jak być powinni". Czy jestem za tym, żeby rzucić kombinatorów ze związków zawodowych na pożarcie lwom? No więc, aby dać odczuć dreszcz rozkoszy tym, którym sprawia przyjemność wyobrażanie sobie, że jestem pokryty przedpotopową łuską, powiadam: "Tak. Absolutnie. Dziś po południu, jeżeli to tylko możliwe". Aby rozczarować moich krytyków, dodam, że żartowałem. Nie bawi mnie bynajmniej wizja okrutnych i niezwykłych represji. Fascynuje mnie natomiast fakt, że marchewka przed nosem i kij z tyłu wprawiają osła w ruch i że to odkrycie epoki kosmicznej może mieć pewne zastosowanie w świecie istot ludzkich.

I tak dalej. Senator powiedział, że marchew i kij zostały wbudowane w system wolnej konkurencji, stworzony przez Ojców Założycieli, ale filantropi, którzy przyzwyczaili ludzi, że o nic nie trzeba walczyć, zniekształcili logikę systemu nie do poznania.

Reasumując - powiedział - widzę przed nami dwie możliwości. Możemy moralność uczynić prawem i egzekwować tę moralność brutalnie albo możemy wrócić do prawdziwego systemu wolnej konkurencji, który ma wbudowaną sprawiedliwość Cezara Augusta typu "toń albo pływaj". Jestem zdecydowanie za tą drugą możliwością. Musimy być twardzi, gdyż musimy znowu stać się krajem pływaków, w którym problem nie umiejących pływać zostaje rozwiązany automatycznie. Mówiłem o innych ciężkich czasach, w historii starożytnej. W razie gdybyście zapomnieli ich nazwę, odświeżę waszą pamięć: Złoty Wiek Rzymu, przyjaciele i bliźni moi, Złoty Wiek Rzymu.