Oczekiwanie

  • 83-7298-180-9
  • Autor: Jin, Ha
  • Dostępność: Brak
  • szt.
  • 29,00 zł
  • Niedostępny

Nakład wyczerpany. Brak możliwości zakupu książki.

 

Lin Kong żyje w dwóch światach i boryka się ze sprzecznymi oczekiwaniami dwóch zupełnie odmiennych kobiet, egzystując w znajdującym się w ciągłym stanie napięcie społeczeństwie, zorganizowanym tak, by mogło zarządzać jego ruchami i dławić impulsy, które płyną z głębi jego serca. Od ponad siedemnastu lat ten oddany pracy, ambitny lekarz kocha wykształconą, inteligentną, nowoczesną kobietę - Manna Wu. Lecz w tradycyjnym świecie jego rodzinnej wioski mieszka żona, wybrana dlań przez rodzinę, gdy był małym chłopcem - prosta, poruszająco lojalna kobieta, którą on odwiedza raz po raz, prosząc o rozwód. W kulturze, w której nadal władają pradawne więzy tradycji i rodziny, a odkrycie cudzołóstwa przez Partię może zrujnować życie, mijające lata jeszcze zwiększają napięcie trawiące Lina z powodu namiętnej miłości. Jego żona za każdym razem przystaje na rozwód, by później się wycofać. Teraz ma być inaczej… Niezwykła historia miłosna; zrozumienie, jakie autor ma dla ludzkiego serca i ludzkiej kondycji, przekracz granice między państwami i ograniczenia czasu.

Rok wydania: 2003
Stron: 310
Oprawa: broszura
Format: 125x183mm
Pakowanie: 36
Tłumacz: Klaudia Michalak- Palarz

Fragment tekstu:

Dla Lishyosobno i razem

 


P R O L O G

Każdego lata Lin Kong powracał do Wioski Gęsi, żeby się rozwieść ze swoją żoną Shuyu. Wiele razy wspólnie stawiali się w budynku sądu w miasteczku Wujia, ale ona zawsze zmieniała zdanie w ostatniej chwili, gdy sędzia pytał, czy zgodzi się na rozwód. Rok w rok jechali do miasteczka Wujia i przyjeżdżali z powrotem z tym samym aktem ślubu, który urząd stanu cywilnego wystawił im przed dwudziestu laty.
Tego lata Lin Kong wrócił z nowym pismem, zalecającym rozwód. Wydano mu je w szpitalu wojskowym w mieście Muji, gdzie służył jako lekarz. Planował raz jeszcze zabrać żonę do sądu i zakończyć to małżeństwo. Przed wyjazdem do domu obiecał Mannie Wu, przyjaciółce, którą miał w szpitalu, że tym razem naprawdę się postara, by Shuyu dotrzymała słowa, kiedy zgodzi się na rozwód.
Jako oficer miał w roku dwanaście dni urlopu. Ponieważ dojazd do domu zajmował cały dzień - w dwóch miastach trzeba było się przesiadać między pociągami i autobusami - na wsi mógł zostać tylko przez dziesięć dni, a ostatni dzień rezerwował na drogę powrotną. Zanim wziął bieżący urlop, myślał, że gdy znajdzie się w domu, będzie miał dość czasu, by przeprowadzić swój plan, ale minął już cały tydzień, on zaś jeszcze nawet słowem nie wspomniał żonie o rozwodzie. Za każdym razem, gdy już miał poruszyć ten temat, odkładał to na następny dzień.
Ich dom z wysuszonej na słońcu cegły był taki sam jak dwadzieścia lat wcześniej - cztery duże izby pod krytym strzechą dachem i trzy kwadratowe okna od południa, z ramami pomalowanymi na kolor błękitnego nieba. Lin stał na podwórku, przed frontową ścianą, i przewracał na drugą stronę tuzin pokrytych pleśnią książek, które zostawił na stosie drewna na opał, by słońce je osuszyło. Jasne, pomyślał, Shuyu nie wie, jak zadbać o książki. Może powinienem je dać moim bratankom. Te książki już mi się na nic nie przydadzą.
Wokół niego dumnie kroczyły kurczaki i człapały gęsi. Kilka małych kurcząt przechodziło w tę i z powrotem przez wąskie szczeliny w parkanie otaczającym nieduży warzywnik. W ogrodzie tyczkowa fasola i długie ogórki wisiały na kratownicy, bakłażany wyginały się jak bawole rogi, a główki sałaty rosły tak bujnie, że zakrywały bruzdy. Oprócz drobiu jego żona trzymała dwie świnie i dojną kozę. Maciora chrząkała z chlewika przylegającego do zachodniego krańca warzywnego ogródka. Przy ścianie chlewu sterta gnoju czekała na wywiezienie na ich rodzinną działkę. Tam, w dołku, w wysokiej temperaturze, gnój przez dwa miesiące miał się zmieniać w kompost, zanim zostanie rozrzucony na polu. Powietrze cuchnęło gorzelnianymi wytłoczynami, zmieszanymi z wonią karmy dla świń. Lin nie lubił tego kwaśnego odoru - to była jedyna niedogodność, jaka mu tutaj przeszkadzała. Z kuchni, w której gotowała Shuyu, dobiegało pokasływanie miechów. Korony brzozy i wiązu rzucały z południa cień na dachówki i słomę na dachach domów sąsiadów. Od czasu do czasu przy jednym z tych budynków szczekał pies.
Przewróciwszy wszystkie książki, Lin odszedł od frontowego muru, wysokiego na trzy stopy i zwieńczonego kolczastymi gałęźmi jujuby. W jednej ręce trzymał słownik rosyjski z pozaginanymi kartkami, z którego korzystał w szkole średniej. Nie mając nic do roboty, usiadł na żarnach, wertując starą książkę. Wciąż pamiętał nieco rosyjskiego słownictwa i nawet spróbował w myśli ułożyć kilka krótkich zdań z niektórymi wyrazami. Nie umiał jednak dokładnie przypomnieć sobie gramatycznych zasad odmiany przez przypadki, więc zrezygnował i położył książkę na kolanach. Strony lekko zatrzepotały, gdy wiatr zawiał w tę stronę. Lin podniósł wzrok, by przyjrzeć się wieśniakom okopującym kartofle na dalekim polu, tak rozległym, że w środku wbito czerwoną flagę, zaznaczając miejsce, gdzie mogli zrobić sobie przerwę. Lin był zafascynowany tym widokiem, chociaż niewiele wiedział o pracy na roli. Kiedy miał szesnaście lat, opuścił wieś, by uczyć się w szkole średniej w miasteczku Wujia.
Na drodze ukazał się bawoli zaprzęg, kolebiący się podczas jazdy i wysoko wyładowany snopkami prosa. Ciągnęła go jałówka lekko utykająca na tylną nogę. Lin dostrzegł na szczycie ładunku swoją córkę Hua i jeszcze jedną dziewczynę. Obie były na wpół zakopane w puchatych snopkach. Dziewczyny śpiewały i śmiały się. Woźnica, stary mężczyzna w niebieskiej czapce z serży, trzymał fajkę między zębami i strzelał z krótkiego bata nad zadem dyszlowego wołka. Dwa koła w żelaznych obręczach skrzypiały rytmicznie na wyboistej drodze.
Gdy wóz zatrzymał się przy wejściowej bramie, Hua rzuciła na ziemię wypchany jutowy worek i zeskoczyła.
- Dzięki, wujku Yang - zawołała do woźnicy. Machając pulchnej dziewczynie na szczycie sterty, krzyknęła: - Do zobaczenia wieczorem. - Potem strzepnęła z koszuli i spodni źdźbła słomy.
Stary mężczyzna i pucołowata dziewczyna przyglądali się Linowi, uśmiechając się do niego bez słowa. Lin mgliście przypominał sobie woźnicę, ale nie potrafił powiedzieć, do której rodziny należy ta dziewczyna. Zwrócił uwagę, że nie pozdrowili go w taki sposób, w jaki wieśniacy witali się między sobą. Mężczyzna nie zawołał:
- Jak ci idzie, kolego?
A dziewczyna nie powiedziała:
- Jak się miewasz, wujku?
Pomyślał, że może to z powodu wojskowego munduru, jaki miał na sobie.
- Co jest w tym worku? - zapytał córkę, podnosząc się z żaren.
- Liście morwy - odparła.
- Dla jedwabników?
- Tak. - Hua najwyraźniej unikała rozmowy z nim. W szopie za domem hodowała jedwabniki w trzech dużych, wiklinowych koszach.
- Ciężkie? - spytał.
- Nie.
- Można pomóc? - Zanim weszła, Lin miał nadzieję, że powie do niego parę słów.
- Nie, sama mogę zanieść.
Obiema rękami zarzuciła sobie wielki wór na plecy. Jej okrągłe oczy przez chwilę wpatrywały się w jego twarz. Potem odeszła swobodnym krokiem. Zauważył na jej ramionach opaleniznę oraz białe plamy w miejscach, gdzie zeszła skóra. Hua była taka wysoka i silna - widać, że jest dobrą robotnicą.
Znowu zaniepokoiło go jej spojrzenie. Nie był pewien, czy przyczyną tych dąsów nie jest to, iż usiłował rozwieść się z jej matką. Czuł, że to mało prawdopodobne, bo w tym roku jeszcze nie poruszył tego tematu. Martwił się, że ostatnio taki dystans oddziela go od córki. Jako mała dziewczynka była do niego bardzo przywiązana. Często bawili się razem, gdy przyjeżdżał do domu. Dorastając, Hua stała się małomówna i zaczęła go traktować z rezerwą. Teraz rzadko wypowiadała w jego stronę coś więcej niż konieczne słowa, a w najlepszym wypadku posyłała mu wątły uśmiech. Zastanawiał się, czy ona naprawdę go nienawidzi. Już jest dorosła, za parę lat założy własną rodzinę i nie będzie potrzebowała takiego starego człowieka jak Lin.
W rzeczywistości Lin wyglądał, jak na swoje lata, całkiem młodo. Zbliżał się do pięćdziesiątki, ale nie sprawiał wrażenia człowieka w średnim wieku. Mimo munduru przypominał raczej urzędnika niż oficera. Jego blada twarz, z okularami w czarnych oprawkach na nosie, była gładka i przystojna. W przeciwieństwie do niego jego żona Shuyu była niską, zwiędłą kobietą i wyglądała na znacznie starszą niż w rzeczywistości. Odzież zawsze na niej wisiała, bo chude ramiona i nogi nie były w stanie jej wypełnić. W dodatku Shuyu miała skrępowane stopy i czasami nosiła czarne owijacze. Ciemne włosy ściągała z tyłu głowy w skromny kok, który nadawał jej twarzy wymizerowany wygląd. Jej usta były zapadnięte, chociaż ciemne oczy, przypominające dwie kijanki, nie wyglądały najgorzej. Małżonkowie nie pasowali do siebie pod żadnym względem.
Po kolacji Lin zapytał żonę:
- Shuyu, czy możemy porozmawiać o rozwodzie? - Hua właśnie wyszła, żeby się pouczyć z koleżankami. Przygotowywała się do egzaminów wstępnych do szkoły handlowej w Harbinie.
- Dobrze - spokojnie odparła żona.
- Możemy jutro jechać do miasta?
- W porządku.
- Ty zawsze mówisz: w porządku, ale później zmieniasz zdanie. Możesz tym razem dotrzymać słowa?
Zamilkła. Nigdy się nie pokłócili, ona zaś zgadzała się ze wszystkim, co mówił.
- Shuyu - ciągnął - wiesz, że potrzebuję domu przy wojsku. Ciężko mi tam żyć samemu. Nie jestem już młody.
Przytaknęła bez słowa.
- Czy tym razem powiesz sędziemu: tak? - spytał.
- W porządku.
W pokoju znowu zapadła cisza. Wrócił do czytania lokalnej gazety, "Koncepcji Wiejskich", a tymczasem czubki jego palców bezgłośnie bębniły w blat stołu.
Shuyu szyła żakiet dla ich córki, wycinając kawałek czarnego sztruksu za pomocą nożyczek i kawałka kredy. Dwa żółte mole krążyły wokół dwudziestopięciowatowej żarówki, zwisającej z wyklejonego papierem sufitu. Na pobielonej ścianie cień sznura lampy przecinał obraz gołego, tłustego niemowlaka w czerwonym śliniaku, dosiadającego dorodnego karpia wśród skłębionej wody. Na przykrytym matą, ogrzewanym ceglanym łóżku leżały dwie złożone kołdry i trzy ciemne poduszki, niby wielkie bochny chleba. Ze stawu na południowym krańcu wsi dobiegał odgłos rechoczących żab, a przez zasłonięte okno wsączało się granie cykad.
Dwadzieścia jeden lat wcześniej, w 1962 roku, Lin był studentem wojskowej szkoły medycznej w mieście Shenyang. Pewnego dnia, latem, otrzymał od ojca list, w którym przeczytał, że jego matka jest bardzo chora, a dom popadł w zaniedbanie, ponieważ staruszek przez większość czasu musi pracować na polach komuny. Ojciec chciał, by Lin wkrótce się ożenił, żeby młoda żona mogła zająć się jego matką. Z synowskiego obowiązku Lin zgodził się, aby rodzice znaleźli mu żonę.
Po miesiącu debat ze starym swatem przystali na najstarszą córkę rodziny Liu, niedawno przybyłej do Wioski Gęsi z powiatu Lokou. Ponieważ Lin był studentem wyższej uczelni, a wkrótce miał zostać lekarzem i oficerem, rodzice Shuyu nie prosili o żaden dar pieniężny i byli zadowoleni, że ją poślubi. Rodzice Lina wysłali mu czarno-białą fotografię Shuyu, on zaś zgodził się na zaręczyny, uznawszy, że to przyjemna, normalna dziewczyna. Miała dwadzieścia sześć lat - o rok mniej od niego.
Ale kiedy tej zimy wrócił do domu i zobaczył swoją narzeczoną we własnej osobie, był przerażony - wyglądała tak staro, jakby była po czterdziestce, twarz miała pomarszczoną, a ręce zniszczone. Na dodatek jej stopy miały tylko cztery cale długości. To były Nowe Chiny - kto mógłby się zachwycać młodą kobietą ze skrępowanymi stopami? Lin próbował przemówić rodzicom do rozsądku, by wyplątać się z tych zaręczyn, lecz oni pozostawali niewzruszeni i powiedzieli mu, że jest niemądry. Jak mogliby zerwać zaręczyny, nie mając żadnego dowodu, iż Shuyu nie będzie się nadawać na żonę? Gdyby to zrobili, cała wieś odwróciłaby się od nich.
- Czy uroda wykarmi rodzinę? - ponuro zapytał ojciec.
- Mój synu - przemówiła z łoża boleści matka - ładna twarz zblaknie za parę lat. To charakter przetrwa. Shuyu będzie dla ciebie dobrą pomocnicą.
- Skąd wiesz? - spytał Lin.
- Czuję to w sercu.
Ojciec powiedział:
- Gdzie znajdziesz taką życzliwą dziewczynę?
- Proszę - błagała matka. - Umrę szczęśliwa, jeżeli będę wiedzieć, że zgodziłeś się z nią ożenić.
Lin ustąpił więc rodzicom. Jednak mimo że uznał w Shuyu swoją oblubienicę, uważał, iż absolutnie nie można jej pokazać poza rodzinną wsią. Właśnie dlatego po tym, jak pobrali się następnego lata, ani razu nie pozwolił, by go odwiedziła w wojskowym szpitalu. Co więcej, pozostawał z nią w separacji przez siedemnaście lat, od narodzenia ich jedynego dziecka. Zawsze, gdy był w domu, sypiał sam, w swoim pokoju. Nie kochał jej, choć nie mógł też powiedzieć, że jej nie lubi. Właściwie traktował ją, jakby była kimś w rodzaju kuzynki.
Dziś jego rodzice od dawna nie żyli, a córka, Hua, skończyła szkołę średnią. Czuł, że nie jest już niezbędny rodzinie i przyszedł czas, by zająć się własnym życiem. Na dobre czy na złe, powinien się wyswobodzić z tego pozbawionego miłości małżeństwa.

Nazajutrz wcześnie rano para złapała traktor jadący do miasteczka Wujia, żeby przywieźć silnik elektryczny do nowego młyna w wiosce. Razem z nimi w przyczepie siedział Bensheng, młodszy brat Shuyu, księgowy brygady produkcyjnej, który dowiedział się, że jadą do sądu rozwodowego. Od ponad dziesięciu lat Bensheng co roku jeździł z nimi do sądu, choć w sali rozpraw milczał. Od samego początku Lin był przekonany, że to z powodu Benshenga Shuyu w ostatniej chwili zmieniała zdanie. A jednak dwaj mężczyźni, opierający się o ścianki przyczepy, nie okazywali sobie żadnej wrogości. W ciszy palili papierosy Lina marki Chwała.
Miasteczko Wujia leżało osiemnaście mil na zachód od Wioski Gęsi. Zebrano już plony z pól po obu stronach drogi, snopki pszenicy i prosa leżały w stertach jak tysiące małych grobów. Na polu członkowie spółdzielni załadowywali kilka konnych zaprzęgów, zęby wideł połyskiwały w słońcu. Traktor minął łąkę, na której pasł się tuzin mlecznych krów i brykało parę cieląt. Na północy rozciągała się rzeka Songhua, szeroka jak jezioro. Brązowawy parowiec pełzł po jej powierzchni na wschód, zostawiając za sobą pasma czarnego dymu. Para pelikanów frunęła za wodą, kołysząc się na horyzoncie.
Traktor wolno posuwał się po zrytej koleinami drodze. W połowie tych osiemnastu mil Lin zaczął odczuwać ból pleców, który nie dokuczał mu w minionych latach. Starzeję się, powiedział sobie. Ta sprawa nie powinna się ciągnąć w nieskończoność. Muszę zebrać siły przed sędzią i tym razem to załatwić.
Droga przy wjeździe do stolicy okręgu była zablokowana przez kolumnę konnych zaprzęgów, przewożących cegły, a traktor musiał jechać za nimi w tempie marszu. Bensheng i traktorzysta, przezywany Ważką, zniecierpliwili się i nie mogli się powstrzymać od przeklinania raz po raz. Do centrum miasta dotarli dopiero w pół godziny później. Był to dzień targowy, więc przekupnie zajmowali chodniki ulicy Centralnej. Sprzedawali drób, jarzyny, owoce, jaja, żywe ryby, prosięta, odzież. Wszędzie stały wiklinowe kosze, klatki na kurczaki, słoje z olejem, miski i wiadra z rybami. Łysy mężczyzna dmuchał w jeden z mosiężnych gwizdków, jakie miał na sprzedaż, świst zaś rozdzierał powietrze i ranił ludzkie uszy. Kilka młodych dziewczyn przy straganach z arbuzami paliło papierosy, które same skręciły, a jednocześnie nawoływało klientów i machało wachlarzami z gęsich piór, żeby odpędzić muchy.
Traktorzysta wysadził pasażerów przed czarnym ceglanym budynkiem sądu, stojącym u zachodniego krańca ulicy Centralnej, naprzeciw Księgarni Nowych Chin. Potem odjechał, by odebrać silnik z warsztatu.
Na wsi rozwody zdarzały się rzadko. W ciągu roku do sądu trafiało około dwunastu spraw, a tylko dwie czy trzy kończyły się rozwodem. W większości przypadków sąd próbował pomóc parze w rozwiązaniu małżeńskich problemów i na nowo połączyć małżonków.
Sędzia był pulchnym mężczyzną koło pięćdziesiątki, w policyjnym mundurze. Na widok Lina i Shuyu skrzywił się i zapytał:
- Znowu? - Potrząsnął głową, po czym kiwnął na młodą policjantkę z tyłu sali, by przyszła robić notatki.
Kiedy wszyscy usiedli, Lin podszedł do sędziego i wręczył mu list polecający.
Aby formalności stało się zadość, sędzia poprosił go, żeby przedstawił sądowi swoją sprawę. Nie wstając z miejsca, Lin powiedział:
- Nie było między nami miłości, więc występujemy o rozwód. Proszę, towarzyszu sędzio, nie bierz mnie za człowieka bez serca. Moja żona i ja od siedemnastu lat żyjemy w separacji. Zawsze byłem dla niej dobry i…
- Najpierw to wyjaśnijmy - przerwał mu sędzia. - Twierdzisz, że występujecie o rozwód, ale list polecający wymienia tylko twoje imię. Czy twoja żona też występuje o rozwód?
- Nie, przepraszam. Sam o niego występuję.
Sędzia znał sprawę i wiedział, że Lin jest w mieście Muji związany z inną kobietą, więc nie zaprzątał sobie głowy dalszym wypytywaniem go. Obrócił się w stronę Shuyu i zapytał, czy słowa męża są prawdziwe.
Pokiwała głową.
- Tak - powiedziała prawie niesłyszalnie.
- Nie spaliście ze sobą od siedemnastu lat? - dociekał sędzia.
Potrząsnęła głową.
- Tak czy nie?
- Nie.
- Zgodzisz się na rozwód?
Nie odpowiedziała. Wbijała wzrok w szerokie deski podłogi, tu i ówdzie wypaczone. Lin wpatrywał się w nią. No już, powiedz tak, myślał.
Przez jakąś minutę nie wydała żadnego dźwięku. Tymczasem sędzia cierpliwie czekał, machając wielkim wachlarzem, na którym tygrys z paszczą jak krwawa misa wyciągał szyję i wył. Zwrócił się do Shuyu:
- Dobrze się zastanów. Nie spiesz się z decyzją.
Jej brat podniósł rękę. Sędzia pozwolił mu mówić.
Bensheng wstał i rzekł:
- Sędzio Sun, moja siostra to niepiśmienna gospodyni i nie umie się jasno wyrazić, ale ja wiem, co ona czuje.
- To nam powiedz.
- To nie w porządku, żeby Lin Kong robił jej coś takiego. Mieszkała z Kongami ponad dwadzieścia lat, służąc im jak głupie zwierzę pociągowe. Troszczyła się o jego chorą matkę, póki starowina nie umarła. Potem zachorował jego ojciec, a ona przez trzy lata tak dobrze zajmowała się staruszkiem, że ani razu nie miał jednej odleżyny. Kiedy zmarł ojciec Lina, sama wychowywała jego córkę i pracowała w domu i obejściu niczym wdowa, chociaż jej mąż nadal żył. Ciężkie miała życie, wszyscy na wsi to widzieli i potwierdzą. Ale przez wszystkie te lata Lin Kong utrzymywał inną kobietę, kochankę, w mieście Muji. To nie jest w porządku. On nie może traktować ludzkiej istoty, swojej żony, jakby była płaszczem: jak ją zużył, to wyrzuca. - Bensheng usiadł z twarzą zaczerwienioną i trochę nadętą. Wyglądał, jakby miał się rozpłakać.
Jego słowa zawstydziły Lina. Nie sprzeczał się, widząc, jak jego żona ociera łzy. Zachował milczenie.
Sędzia machnięciem ręki złożył wachlarz z tygrysem i klasnął nim o drugą dłoń. Potem uderzył pięścią w biurko. Kurz pofrunął do góry, parę żółtawych kłaczków zawisło w promieniu słonecznego światła. Celując palcem w twarz Lina, powiedział:
- Towarzyszu Lin Kong, jesteś rewolucyjnym oficerem i powinieneś być wzorem dla nas, cywilów. Jakim zaś stałeś się przykładem? Mężczyzną, który nie troszczy się o swoją rodzinę i kocha nowe, a starym gardzi, niestałym w sercu i niewiernym w słowach i czynach. Żona służyła twojej rodzinie jak osioł w kieracie. Po tych wszystkich latach młócka się skończyła, ty zaś chcesz się jej pozbyć. To jest niemoralne i haniebne, zupełnie nie do przyjęcia. Powiedz mi, czy ty masz sumienie? Czy zasługujesz na swój zielony mundur i czerwoną gwiazdę na czapce?
- Ja… ja starałem się zadbać o moją rodzinę. Dawałem jej co miesiąc czterdzieści juanów. Nie można mówić, że ja…
- Sąd odrzuca twoją prośbę. Sprawa zostaje oddalona.
Zanim Lin zdążył zaprotestować, niski sędzia wstał i pomaszerował do bocznego holu, gdzie była ubikacja. Jego grube uda kołysały się, a podłoga skrzypiała mu pod stopami. Na biurku pozostała jego czapka. Policjantka zlustrowała tył sędziego, na jej wargach zaś zaigrał niewyraźny uśmiech.
Było południe. Na zewnątrz paliło słońce. Wielu ludzi wyszło z jarmarku, więc na ulicy panował teraz mniejszy tłok. Z oddali leniwie pobrzękiwały dzwonki przy uprzęży. Na chodniku grupa uczennic tańczyła i skakała przez gumę, śpiewając dziecięcą piosenkę. Tu i ówdzie woda stała w kałużach na wybrukowanej ulicy, bielejącej w skwarnym słonecznym blasku. Kiedy Lin zauważył młodą kobietę, sprzedającą wstążki do warkoczy, zatrzymał się, żeby kupić parę dla Hua. Nie był jednak pewien, jaki kolor lubi córka. Shuyu powiedziała mu:
- Różowe. - Za dwie jedwabne wstążki zapłacił pół juana.
Razem poszli na róg, do Domu Wschodzącego Słońca, małej restauracji, w której serwowano głównie mączne potrawy. Usiedli przy stole koło okna. Stary dębowy blat wyglądał na zatłuszczony, jego środek znaczyło kilka szarawych kółek. Biedronka pełzła po obrzeżu szklanego słoja, w którym stała wiązka pałeczek, a jej skrzydła to ostrożnie pocierały o siebie nawzajem, to znów obracały się niczym miniaturowe łopatki wirnika. Kelnerka podeszła i powitała ich przyjaźnie, jakby ich znała, mówiąc:
- Co chcielibyście dzisiaj na obiad? Mamy makaron, placki z wołowiną, naleśniki z porem, cukrowe bułki i smażone patyczki z ciasta.
Lin zamówił talerz zimnych plasterków z wieprzowej wątroby i serca, gotowanych w anyżowym bulionie, oraz cztery miski makaronu, z których dwie były dla szwagra. Shuyu i on mieli zjeść po jednej misce.
Od razu dostali podroby, a potem parujący makaron, polany gęstym sosem, przyrządzonym z mielonej wieprzowiny, zielonej fasolki, cebulki, kolendry i roztrzepanego jajka. Mieszając makaron pałeczkami, Shuyu prysnęła sobie kropelką sosu na lewy nadgarstek. Podniosła rękę i zlizała z niej sos do czysta.
Jedli bez słowa. Lin, z odrętwieniem w sercu, nie miał ochoty się odzywać. Próbował nienawidzić swojego szwagra, gdy opuszczali budynek sądu, ale nie umiał się zdobyć na żadne intensywne uczucie.
Skończywszy pierwszą miskę makaronu, Bensheng przerwał milczenie, mówiąc do Lina:
- Starszy bracie, nie bierz sobie do serca tego, co powiedziałem w sądzie. Shuyu to moja siostra i musiałem tak zrobić. - Jego wąskie oczy połyskiwały, kiedy przeżuwał kawałek wieprzowego serca.
- Rozumiem - rzekł Lin.
- Więc bez urazy?
- Tak.
- Wciąż jesteśmy jedną rodziną?
- Tak.
Shuyu uśmiechnęła się i energicznie wciągnęła makaron. Lin potrząsnął głową i ciężko westchnął.
Traktorzysta Ważka obiecał czekać na nich na skrzyżowaniu przy poczcie, ale kiedy przyszli tam po obiedzie, nie było ani śladu traktora. Najwyraźniej pojechał do domu, więc musieli iść milę do przystanku autobusowego przed Zieloną Gospodą. Bensheng przeklinał Ważkę przez całą drogę.

Manna Wu kochała Lin Konga od wielu lat, wciąż czekając, aż rozwiedzie się z żoną, żeby mogli się pobrać. Każdego lata jeździł do domu i próbował przeprowadzić rozwód, lecz nigdy mu się to nie udało. W tym roku Manna także nie spodziewała się przełomu. Zgodnie z obowiązującymi w szpitalu wojskowymi regulacjami, wprowadzonymi przez komisarza Wanga zimą 1958 roku, oficer mógł zakończyć małżeństwo bez zgody żony dopiero po osiemnastoletniej separacji. Następnego lata komisarz zmarł na zapalenie wątroby, ale w szpitalu od dwudziestu pięciu lat ściśle przestrzegano tej reguły.
W 1983 roku Lin i jego żona byli w separacji już od siedemnastu lat, więc, ze zgodą czy bez zgody Shuyu, Lin spodziewał się przeprowadzić rozwód w następnym roku. Właśnie dlatego Manna była pewna, że tym razem nie będzie się specjalnie wysilał. Wiedziała, jak pracuje jego umysł - zawsze wybierał łatwiejszą ścieżkę.
Dzień po powrocie ze wsi Lin poszedł do hotelu pracowniczego Manny i powiedział jej o odmowie sądu. Odparła bez emocji:
- Wiedziałam, że to się nie uda, jeszcze zanim wyjechałeś.
Klasnął dłońmi w kolano i rzekł:
- Nie denerwuj się tak. Naprawdę robiłem, co mogłem.
- Wcale się nie denerwuję.
- Słuchaj, w przyszłym roku się z nią rozwiodę, czy się zgodzi czy nie. Poczekajmy po prostu jeszcze rok, dobrze?
- Jeszcze rok? - W jej głosie zabrzmiały piskliwe tony. - Ile ty masz lat?
Milczał chwilę, podpierając ręką brodę. Potem powiedział:
- W końcu czekaliśmy tyle czasu. Jeszcze tylko rok.
Uniosła twarz, wpatrując się w niego.
- Popatrz na mnie, Lin. Czy ja się nie zmieniam w starą kobietę?
- Nie, nie jesteś stara, kochanie. Nie bądź taką zrzędą.
To prawda, nie była stara, przekroczyła dopiero czterdziestkę. Na jej twarzy pojawiło się parę zmarszczek, lecz oczy, chociaż nieco za szeroko rozstawione, wciąż były błyszczące i pełne życia. Miała trochę siwych włosów, ale i zgrabną figurę, była wysoka i szczupła. Widząc ją z tyłu, nietrudno było ją wziąć za trzydziestolatkę.
Otworzyły się drzwi i współlokatorka Manny, siostra Hsu, weszła, nucąc popularną piosenkę Na Wyspie Słońca. Widząc Lina, siedzącego na brzegu łóżka, naprzeciwko Manny, siostra Hsu wysunęła język i zrobiła do nich dwojga przepraszającą minę.
- Wybaczcie, że przeszkadzam - rzekła.
- To ja przepraszam, że zająłem twoje miejsce - oparł Lin.
- Nic nie szkodzi. - Siostra Hsu podeszła do swojej szafki obok łóżka i wyciągnęła dorodnego pomidora. Wyszła pospiesznie, znowu podśpiewując tę samą piosenkę.
Lin wstał i zamknął drzwi. Zapadła cisza, jakby żadne z nich nie miało już ochoty na rozmowę.
Mężczyzna zaczął myć ręce w żółtej, emaliowanej misce Manny, stojącej na metalowej umywalce w rogu. Chlusnął sobie parę garści wody na twarz, potem zaś powiedział do Manny:
- Muszę iść do pracy. Zobaczymy się wieczorem, dobrze? - Wytarł twarz jej białym ręcznikiem.
Pokiwała głową bez słowa.
Oboje pracowali w dziale medycznym szpitala, Lin jako lekarz, a Manna jako przełożona pielęgniarek. Byli wprawdzie uznawani za parę, ale nie wolno im było zamieszkać razem. Mogli jedynie jeść przy tym samym stole w stołówce i spacerować po terenie szpitala. Szpitalny regulamin zabraniał parom pracowników odmiennej płci wychodzić poza wydzielony obszar, chyba że byli małżeństwem lub narzeczonymi. Ta reguła obowiązywała od dziewiętnastu lat, od 1964 roku, kiedy to pielęgniarka zaszła w ciążę ze swoim chłopakiem, który był felczerem. Gdy wykryto ciążę, para przyznała się do kilku schadzek w brzozowym lesie, na wschód od szpitala. Oboje wydalono z wojska. Mężczyzna został wiejskim lekarzem w swej rodzinnej prowincji Jilin, kobietę zaś wysłano do miasta Yingkou, gdzie pakowała morskie produkty w fabryce konserw. Po tym wydarzeniu szpitalny komitet partii zarządził, że dwoje towarzyszy różnej płci, o ile nie są małżeństwem lub narzeczonymi, nie może przebywać razem poza terenem szpitala.
W owym czasie przepis ten był druzgocący dla wielu pielęgniarek, ponieważ nieżonaci oficerowie ze szpitala, obawiając się kary, wkrótce zwrócili wzrok w stronę młodych kobiet z miasta i okolicznych wiosek. Większość pielęgniarek bolała nad tym, lecz zasady ściśle przestrzegano przez dziewiętnaście lat. Gdy tylko odkryto, że ktoś wykroczył przeciwko niej, zwierzchnicy poddawali winowajców krytyce. Ponieważ Lin był żonatym mężczyzną i Manna nie mogła zostać jego narzeczoną, nie wolno im było razem spacerować poza terenem szpitala. Ale teraz, po tylu latach ograniczeń, przywykli już do tego.

 

 


C Z Ę Ś ĆP I E R W S Z A


1


Pod koniec 1963 roku Lin Kong ukończył wojskową akademię medyczną i przyjechał do Muji, żeby pracować jako lekarz. W owym czasie przy szpitalu działała niewielka szkoła pielęgniarska, przygotowująca sanitariuszki do pracy w wojsku w Mandżurii i Mongolii Wewnętrznej. Nauka trwała szesnaście miesięcy. Kiedy jesienią 1964 roku Manna Wu zapisała się do tej szkoły, Lin prowadził tam zajęcia z anatomii. W owych czasach Manna była energiczną młodą kobietą, grała w siatkówkę w szpitalnej drużynie. Była starsza od większości szkolnych koleżanek, które właśnie ukończyły szkoły średnie lub wyższe, i w odróżnieniu od nich przesłużyła już trzy lata jako telefonistka w dywizji na wybrzeżu. Ponieważ 95 procent uczniów szkoły pielęgniarskiej stanowiły kobiety, wielu młodych oficerów z oddziałów stacjonujących w mieście Muji odwiedzało szpital w weekendy.
Większość oficerów chciała znaleźć dziewczynę czy narzeczoną wśród kursantek, chociaż te młode kobiety nadal były zwykłymi żołnierkami i nie wolno im było mieć chłopaka. Mężczyźni mieli ukryty powód, by interesować się uczennicami. Niewielu z nich powiedziałoby to głośno, ale w głębi serca wszyscy myśleli tak samo - to były porządne dziewczyny. Takie określenie oznaczało, że te kobiety były dziewicami. Inaczej nie mogłyby wstąpić do wojska, ponieważ każda zwerbowana młoda dziewczyna musiała się poddać badaniu, które wykluczało kandydatki z naruszoną błoną dziewiczą.
Pewnego niedzielnego, letniego popołudnia Manna prała ubrania w umywalni akademika. Była sama. Wszedł tam porucznik, szczupły, średniego wzrostu, z odkrytą głową i piegowatą twarzą. Miał rozchylony kołnierzyk, a nie zapięte górne guziki bluzy ukazywały wyraźne jabłko Adama.
Stanął obok niej, uniósł stopę i wsadził ją do lastrykowego zlewu. Woda z kranu spłynęła na jego czarny plastikowy sandał i rozprysnęła się srebrnym wachlarzem. Uporawszy się z lewą stopą, wpakował do zlewu prawą. Ku rozbawieniu Manny mył nogi raz po raz. W jego oddechu czuć było alkohol.
Obrócił się i wyszczerzył do niej zęby, a ona odpowiedziała uśmiechem. Z wolna nawiązali rozmowę. Powiedział, że jest kierownikiem radiostacji w kwaterze głównej Podośrodka Dowodzenia w Muji i przyjacielem instruktora Penga. Kiedy mówił, ręce lekko mu się trzęsły. Zapytał ją, skąd pochodzi. Wyznała mu, że jej rodzinne strony to prowincja Shandong, zatrzymując dla siebie fakt, iż wychowała się jako sierota bez rodzinnego miasta - jej rodzice zginęli w wypadku drogowym w Tybecie, gdy miała trzy lata.
- Jak masz na imię? - spytał.
- Manna Wu.
- Ja jestem Mai Dong z Szanghaju.
Zapadła cisza. Manna poczuła, że trochę się rumieni, więc z powrotem zabrała się do prania ubrań. Ale on najwyraźniej miał ochotę na pogawędkę.
- Miło cię poznać, towarzyszko Manno Wu - rzucił znienacka i wyciągnął rękę.
Manna pomachała, żeby pokazać pianę na dłoni.
- Przepraszam - powiedziała z figlarnym uśmiechem.
- A tak przy okazji, jak ci się podoba w Muji? - zapytał, wycierając mokre dłonie o boki.
- Jest w porządku.
- Naprawdę? Nawet ta pogoda?
- Tak.
- Nie za mroźno zimą? - Zanim zdążyła odpowiedzieć, dodał: - Oczywiście, w lecie jest wspaniale. A jak…
- Dlaczego osiem czy dziewięć razy umyłeś sobie nogi? - Zachichotała.
- Och, naprawdę? - Patrzył w dół, na swoje stopy i wyglądał na zdezorientowanego.
- Ładne sandały - oceniła.
- Kuzyn przysłał mi je z Szanghaju. A przy okazji, ile masz lat?
Zaskoczona pytaniem, przyglądała mu się przez chwilę, potem zaś odwróciła się, czerwieniejąc.
Uśmiechnął się całkiem swobodnie.
- To znaczy, czy masz chłopaka?
Znowu ją zaskoczył. Zanim mogła się zdecydować, jak odpowiedzieć, jedna z kursantek weszła z wiadrem po wodę, więc rozmowa musiała się zakończyć.
Tydzień później Manna dostała od Mai Donga list. Wylewnie ją przepraszał za to, że przeszkodził jej w umywalni i za swój nieporządny wygląd, niestosowny u oficera. Zadał jej tyle zawstydzających pytań, że musiała go uznać za idiotę. Ale tego dnia nie był sobą. Błagał ją, by mu wybaczyła. Odpisała, że wcale jej nie obraził, lecz bardzo rozbawił. Doceniała jego szczerość i naturalny sposób bycia.
Oboje mieli po dwadzieścia parę lat - i żadnego miłosnego doświadczenia. Wkrótce zaczęli pisywać do siebie kilka razy w tygodniu. Nim minęły dwa miesiące, spotykali się w wolne dni w kinach, parkach i na nabrzeżu rzeki. Mai Dong nienawidził zamieszkanego przez ćwierć miliona ludzi Muji. Bał się tutejszych surowych zim i północnych wiatrów, które docierały z Syberii z chmurami śnieżnego pyłu. Smog, przesłaniający niebo zawsze, gdy było zimno, pogłębiał u niego chroniczne bóle gardła. Jego praca, transkrypcja i wysyłanie telegramów, nadwerężała wzrok Mai Donga. Czuł się nieszczęśliwy i stale narzekał.
Manna próbowała go pocieszać łagodnymi słowami. Z natury był słaby i delikatny. Czasem miała wrażenie, że jest jak mały chłopiec, któremu potrzeba opieki starszej siostry albo matki.
Pewnego sobotniego popołudnia, jesienią, spotkali się w Parku Zwycięstwa. Siedli razem pod płaczącą wierzbą na brzegu jeziora i przyglądali się dzieciom, które na drugim brzegu puszczały wielki latawiec - papierową stonogę, pełznącą w powietrzu w górę i w dół. Po prawej stronie, jakieś sto stóp od nich, stał przywiązany do drzewa osioł i od czasu do czasu machał ogonem. Jego właściciel ucinał sobie drzemkę, leżąc na trawie, z twarzą okrytą zieloną czapką, tak by nie dokuczały mu muchy. Nasiona klonu sfruwały na ziemię, obracając się w lekkim wietrze. Mai Dong ukradkiem wyciągnął rękę, złapał Mannę za ramię i przyciągnął do siebie, żeby ją pocałować w usta.
- Co ty wyprawiasz? - zawołała, zrywając się na nogi. Jej gwałtowny ruch wystraszył dzikie kaczki i gęsi na wodzie. Nie rozumiała jego intencji i była przekonana, że chciał zrobić coś nieprzyzwoitego, jak bandzior. Nie przypominała sobie, by ktoś kiedykolwiek ją pocałował.
Popatrzył, zdezorientowany, a potem wymamrotał:
- Nie chciałem cię tak rozgniewać.
- Nigdy więcej tego nie rób.
- Dobra, nie będę. - Odwrócił się od niej i z urażoną miną splunął na trawę.
Od tego czasu, chociaż go już nie łajała, dzielnie opierała się jego zalotom. Cnota i poczucie honoru nie pozwalały, by uległa jego pragnieniom. Jej opór rozpalał w nim namiętność. Wkrótce powiedział jej, że nie potrafi przestać o niej myśleć, jakby była jego cieniem. Czasami, w nocy, godzinami włóczył się po terenie Podośrodka Dowodzenia, z wciśniętym za pas pistoletem 1951. Niebo było świadkiem, jak za nią tęsknił i ile bezsennych nocy spędził w łóżku, przewracając się z boku na bok i rozmyślając o niej. W desperacji oświadczył się Mannie na dwa miesiące przed zakończeniem szkoły. Chciał się z nią jak najszybciej ożenić.
Manna uważała, że chyba stracił rozum, chociaż teraz i ona myślała o nim godzinę czy dwie każdej nocy. Rano bolała ją głowa, cierpiały na tym jej stopnie, a ona często była zła na siebie. Bez wyraźnego powodu wściekała się na innych. Kiedy nikogo nie było w pobliżu, nieraz łzy napływały jej do oczu. Mimo całej ich miłości natychmiastowe małżeństwo nie wchodziło w rachubę, było nie do pomyślenia. Nie miała pewności, gdzie zostanie wysłana po ukończeniu szkoły - pewnie do jakiejś dalekiej jednostki wojskowej, która mogła stacjonować gdziekolwiek w Mandżurii albo Mongolii Wewnętrznej. Poza tym ślub w takim momencie sugerowałby, że mieli romans, więc sami dopraszaliby się, by ich ukarać - w najlepszym wypadku szkoła zaleciłaby, aby w miarę możliwości rozdzielić tę parę. W ostatnich latach przełożeni parokrotnie rozmyślnie wysłali kochanków w różne miejsca.
O oświadczynach Mai Donga Manna nie wspomniała nikomu prócz swojego nauczyciela Lin Konga, który był znany jako dobry, żonaty człowiek, a wielu studentów traktowało go jak kogoś w rodzaju starszego brata. Lin zgodził się, że małżeństwo w tym momencie byłoby nierozsądne i że powinni raczej zaczekać, aż ona ukończy szkołę, potem zaś zastanowić się, co robić. Obiecał, że nikomu nie powie o ich związku. Na dodatek oświadczył, że spróbuje jej pomóc przy kierowaniu do pracy, jeśli będzie miał jakiś wpływ na tę decyzję.
Manna wyperswadowała Mai Dongowi pomysł natychmiastowego ślubu i zapewniła go, że prędzej czy później zostanie jego żoną. W miarę jak zbliżał się dzień wręczania świadectw, oboje stawali się coraz bardziej niespokojni. Mieli nadzieję, że Manna pozostanie w mieście Muji. On był przybity, a ona z powodu tego przygnębienia kochała go jeszcze bardziej.
Na zakończenie szkoły Mannę skierowano do miejskiego szpitala. Miała pracować w dziale medycznym jako pielęgniarka - młodszy oficer dwudziestego czwartego stopnia. Jednak Mai Dong i Manna niedługo cieszyli się dobrymi wieściami - tydzień później jego poinformowano, że rozgłośnia zostanie przeniesiona do nowo tworzonego regimentu w powiecie Fuyuan, prawie osiemdziesiąt mil na północny wschód od Muji, tuż przy granicy z Rosją.
- Nie wpadaj w panikę - powiedziała mu. - Pracuj ciężko i ucz się na froncie. Zaczekam na ciebie. - Ona też miała złamane serce, ale czuła, że zachowanie Mai Dong jest dosyć żałosne. Wolałaby, żeby był silniejszym mężczyzną, kimś, na kim mogłaby polegać w obliczu przeciwności losu, bo życie zawsze kryje w zanadrzu nieoczekiwane nieszczęścia.
- Kiedy się pobierzemy? - spytał.
- Niedługo, obiecuję.
Ale mimo że to powiedziała, nie była pewna, czy uda mu się wrócić do Muji. Wolała trochę zaczekać.
Im bardziej zbliżał się czas odjazdu Mai Donga, tym bardziej mężczyzna był rozgoryczony. Parę razy napomknął, że wolałby zostać zdemobilizowany i wrócić do Szanghaju, lecz Manna przekonała go, by nawet o tym nie myślał. Zwolnienie mogło go wygnać do jakiegoś odległego miejsca, na przykład na pole naftowe albo do brygady budowlanej, układającej tory kolejowe w głębi Chin. Było dla nich lepiej, żeby zostali jak najbliżej siebie.
Kiedy go zobaczyła przy głównym wejściu do Podośrodka Dowodzenia, musiała chuchać sobie na palce, bo zapomniała zabrać rękawiczek. Nie chciała wziąć futrzanych rękawic, które jej podsuwał - powiedziała, że on ich bardziej potrzebuje. Stał przy tylnych drzwiach radiowej bagażówki, której zielone nadwozie zrobiło się szare od skorupy lodu i śniegu. Antena radiowa na dachu furgonetki kołysała się na wietrze, który z przeszywającym świstem raz po raz próbował ją wyrwać. Padało coraz więcej śniegu, a powietrze było przenikliwie zimne. Gdy Mai Dong wykrzykiwał rozkazy do swoich żołnierzy, skupionych w samochodzie przy okienku, by popatrzeć, jak wygląda Manna, zamieniony w parę oddech zawisał mu wokół twarzy. Na zewnątrz bagażówki jakiś mężczyzna ładował do bocznego bagażnika wielkie drewniane kloce, potrzebne, by wspinać się po śliskich górskich drogach. Kierowca kopał w tylne koła, żeby sprawdzić, czy łańcuchy zostały dobrze zamocowane. Jego futrzana czapka była zupełnie biała - zmieniła się w gniazdo śniegowych płatków.
Kiedy furgonetka się oddalała, Mai Dong machał Mannie na pożegnanie, wystawiwszy rękę przez tylne okno, jakby usiłował pociągnąć kobietę za sobą. Chciał krzyknąć:
"Czekaj na mnie, Manno!", ale nie odważył się tego zawołać w obecności swoich ludzi. Oczy Manny zaszły łzami. Gryzła wargi, żeby nie płakać.
Zima w Muji była długa. Śnieg znikał dopiero na początku maja. W połowie kwietnia, gdy na rzece Songhua zaczynała pękać kra, ludzie gromadzili się na brzegach, obserwując, jak wielkie bryły lodu łamią się i odpływają czarnozieloną wodą. Nastoletni chłopcy, z koszykami w rękach, chodzili i skakali po dryfującym lodzie, zbierając szczupaki, sieje, karpie, małe jesiotry i zębacze, zabite przez spłukane wiosennymi strumieniami lodowe bryły. Na parowcach, wciąż stojących w doku, raz po raz wyły syreny. Gdy główny nurt był wreszcie wolny od lodu, wypełzały, powoli żeglując w górę i w dół rzeki i pozdrawiając gapiów długimi gwizdami. Dzieci pokrzykiwały i machały do nich.
Potem, znienacka, nastawała wiosna. Osikowe bazie fruwały w powietrzu tak gęsto, że idąc po ulicy, można było wciągnąć je do nosa - należało machać ręką, żeby odgonić je od twarzy. Kwiaty bzu pachniały intensywnie i oszałamiająco. Jednak starzy ludzie wciąż owijali się w futra albo podszyte bawełną ubrania. Ciemna ziemia, rozległa i ilasta, zaczynała wydzielać ciepłe opary, migoczące w świetle słońca jak fioletowy dym. Wszystkie drzewka morelowe i brzoskwiniowe jednocześnie pokrywały się kwiatami, nabrzmiewającymi pod dotykiem pszczół. Wystarczały dwa tygodnie, by zaczęło się lato. Wiosna trwała tutaj tak krótko, że ludzie mówili, iż w Muji są tylko trzy pory roku.
W listach do Mai Donga Manna opisywała te przemiany pór roku, jakby nigdy nie mieszkał w tym mieście. On jak zawsze narzekał w swoich listach na życie na froncie. Wielu żołnierzy cierpiało tam na kurzą ślepotę, gdyż jedli za mało warzyw. Wszyscy mieli wszy w bieliźnie, bo w barakach nie mogli się kąpać. Przez całą zimę i wiosnę obejrzał tylko dwa filmy. Schudł czternaście funtów, wyglądał teraz jak szkielet. Żeby go pocieszyć, Manna co miesiąc wysyłała mu małą torebkę fistaszków w karmelu.
Pewnego czerwcowego wieczoru ona i dwie inne pielęgniarki miały właśnie iść na boisko do siatkówki za budynkiem medycznym. Benping, żołnierz zajmujący się roznoszeniem poczty i gazet, przyszedł wręczyć jej list. Widząc, że to od Mai Donga, koleżanki z drużyny zaczęły się drażnić z Manną, mówiąc:
- Aha, liścik miłosny.
Otworzyła kopertę i przeżyła wstrząs, czytając te dwie strony. Mai Dong pisał jej, że nie mógł już dłużej znieść życia na granicy i wystąpił o zwolnienie z wojska, na co dostał zgodę. Wracał do Szanghaju, gdzie klimat jest łagodniejszy, a jedzenie lepsze. Najbardziej rozdzierające dla Manny było to, że postanowił się ożenić ze swoją kuzynką, która pracowała jako sprzedawczyni w szanghajskim domu towarowym. Bez takiego małżeństwa nie mógłby dostać karty pobytu, bezwzględnie koniecznej, by żyć w metropolii i znaleźć tam pracę. W rzeczywistości on i ta dziewczyna byli zaręczeni, jeszcze zanim wystąpił o przeniesienie do cywila - inaczej nie wolno by mu było jechać do Szanghaju, bo nie pochodził z samego miasta, ale z jednego z sąsiednich okręgów. Żałował Manny, prosił, by go znienawidziła i zapomniała.
Jej pierwszą odpowiedzią było długie milczenie.
- Dobrze się czujesz? - zapytała siostra Shen.
Manna bez słowa pokiwała głową. Potem wszystkie trzy wyszły na mecz.
Na boisku do siatkówki Manna, zwykle dość mierna zawodniczka, uderzała piłkę z taką zajadłością, że jej towarzyszki po raz pierwszy krzyczały do niej:
- Brawo!
Na jej twarzy rozmazał się pot i łzy. Kiedy dała nura, żeby obronić piłkę, padła jak długa na wysypane żwirem boisko i rozcięła sobie prawy łokieć. Gdy widzowie oklaskiwali jej skok do piłki, powoli się podniosła i zauważyła, że z łokcia kapie jej krew.
Podczas przerwy koleżanki z drużyny powiedziały Mannie, żeby poszła do kliniki, by opatrzyć ranę, więc odeszła, zamierzając wrócić na drugi mecz. Po drodze zmieniła jednak zdanie i pobiegła z powrotem do hotelu pracowniczego. Obmyła tylko łokieć zimną wodą, ale nie zabandażowała go.
Kiedy znalazła się w sypialni sama, jeszcze raz przeczytała list i z oczu trysnęły jej łzy. Cisnęła kartki na biurko i padła na swoje łóżko, łkając, wijąc się i gryząc poduszkę. Komar bzyczał jej nad głową, potem usiadł na szyi Manny, ale nawet go nie uderzyła. Czuła się, jakby przebito jej serce.
O dziewiątej, gdy wróciły jej trzy koleżanki z pokoju, Manna wciąż płakała. Wzięły list i przeczytały go. Wspólnie próbowały ją pocieszać, potępiając tego bezdusznego mężczyznę. Ale ich słowa sprawiły, że Manna zaczęła łkać gwałtowniej, wręcz konwulsyjnie. Tego wieczoru nie obmyła sobie twarzy ani nie wyszczotkowała zębów. Spała w ubraniu, budząc się raz po raz i płacząc cicho, gdy tymczasem jej współmieszkanki pochrapywały, mlaskały albo mruczały coś przez sen. Po prostu nie mogła powstrzymać łez.
Przez parę tygodni była chora. Czuła się postarzała, popadła w tępą rozpacz i głęboką apatię i żałowała, że nie wyszła za mąż za Mai Donga, zanim wyruszył na front. Jej ręce i nogi były znużone, miała wrażenie, że oddzieliły się od niej. Mimo protestów towarzyszek zrezygnowała z gry w drużynie siatkówki, mówiąc, że jest zbyt chora, by grać. Więcej czasu spędzała sama, jakby nagle zaczęła należeć do starszego pokolenia. Mniej troszczyła się o swój wygląd i ubranie.
Teraz miała już prawie dwadzieścia sześć lat i stała na progu staropanieństwa, które w powszechnym mniemaniu zaczynało się w wieku dwudziestu siedmiu lat. W szpitalu pracowały trzy stare panny - najwyraźniej przeznaczeniem Manny było dołączyć do nich.
Nie wyróżniała się atrakcyjnością, ale była szczupła i wysoka, wyglądała naturalnie, a poza tym miała miły głos. W normalnych okolicznościach nie miałaby problemu ze znalezieniem chłopaka, lecz w szpitalu pracowało zawsze jakieś sto pielęgniarek, które w większości miały koło dwudziestu lat, były zdrowe i normalne, więc młodzi oficerowie bez trudu mogli wśród nich wyszukać dziewczynę dla siebie. Wskutek tego niewielu mężczyzn interesowało się Manną. Tylko pewien zaciężny żołnierz poświęcał jej nieco uwagi. Był kucharzem, przysadzistym mężczyzną z prowincji Syczuan. Nakładał jej większe porcje dań, kiedy kupowała sobie posiłek. Ale ona nie chciała za chłopaka zwykłego żołnierza, bo to by naruszało zasadę, że tylko oficerowie mogą mieć dziewczynę lub chłopca. Poza tym ten człowiek wyglądał okropnie - miał ponurą i przebiegłą twarz. Unikała więc stawania w kolejce do jego okienka.

 


2


W połowie lat sześćdziesiątych w skład szpitalnego personelu wchodziło tylko czterech absolwentów uczelni medycznej. Lin Kong był jednym z nich. Resztę z siedemdziesięciu lekarzy sama armia wykształciła dzięki krótkim kursom i doświadczeniu na polach bitwy. Lin Kong miał nie tylko dyplom, ale również jedną belkę i trzy gwiazdki na każdym ramieniu, a także stopień kapitana i zarabiał miesięcznie dziewięćdziesiąt cztery juany. Nic dziwnego, że niektóre pielęgniarki uważały go za atrakcyjnego - zwłaszcza te nowo przybyłe, które nie wiedziały, że na wsi ma rodzinę. Ku swemu rozczarowaniu wcześniej czy później dowiadywały się, że jest już żonaty. Krążyły wieści, iż jego żona jest od niego o osiem lat starsza, a jego rodzina przyjęła ją jako dziecięcą pannę młodą, kiedy miał zaledwie siedem lat. Mówiło się, że całymi latami była jego niańką. Mimo tych plotek nikt nie umiał dokładnie powiedzieć, jaka właściwie jest ta jego żona.
Przyjaźń między Linem i Manną zaczęła się jeszcze w czasach szkoły pielęgniarskiej. On był nauczycielem, ale w przeciwieństwie do większości innych instruktorów nie zadzierał nosa. Manna szanowała go za to jeszcze bardziej. Teraz, kiedy pracowali na tym samym oddziale, zaczęła się stopniowo przywiązywać do tego wysokiego, cichego mężczyzny, który zawsze przyjaźnie odzywał się do każdego. Gdy inni z nim rozmawiali, słuchał ich cierpliwie i przykładał wagę do ich poglądów. W odróżnieniu od większości młodych oficerów wyglądał bardzo dojrzale jak na swój wiek, miał trzydzieści lat. Okulary sprawiały, że robił wrażenie mądrego i kulturalnego. Ludzie go lubili, nazywali Naukowcem albo Molem Książkowym i co roku wybierali na wzorowego oficera.
Kiedy Manna wyznała Linowi, że Mai Dong zerwał zaręczyny, ten powiedział jej:
- Zapomnij o nim i pomyśl o sobie. Znajdziesz lepszego mężczyznę.
Była mu wdzięczna za dobre słowa. Wiedziała, że w odróżnieniu od innych, Lin nie będzie plotkował za jej plecami o nieszczęściu, które ją spotkało.
Pewnego letniego dnia wstąpiła do niego do hotelu pracowniczego, by zanieść pismo "Badania naukowe w medycynie wojskowej" i trochę tabletek na dokuczający mu artretyzm. Lin był sam w pokoju, który dzielił z dwoma innymi lekarzami. Za wezgłowiem jego łóżka Manna dostrzegła wspartą o ścianę wysoką, drewnianą biblioteczkę. Na półkach stało około dwustu książek. Większość tytułów brzmiała dla niej obco: Pieśń młodości, Cement, Historia międzynarodowego komunizmu, Wojna i pokój, Oddział partyzancki na kolei, Białe noce, Lenin: pierwszy na świecie lodołamacz o napędzie atomowym, i tak dalej. Na dolnej półce stało kilka podręczników medycyny po rosyjsku. To zrobiło na niej wielkie wrażenie, gdyż nigdy dotąd nie spotkała osoby, która umiałaby przeczytać książkę napisaną w obcym języku.
Dwaj koledzy Lina z pokoju przeciwnie - nie mieli żadnych książek, jak analfabeci. Na biurku przy łóżku jednego z nich, obok lampy, zrobionej ze sklejonych konch muszli, stała mosiężna łuska artyleryjska, długa na stopę i szeroka na cztery cale. A jednak obaj mieli narzuty i poduszki w kwiaty, tymczasem pościel Lina była zielono-biała, bez ozdób - zwykły wojskowy komplet. Jego moskitiera była zażółcona i postrzępiona na dole. Przypomniało to Mannie, jak pielęgniarki powtarzały między sobą, iż Lin to dusigrosz, że nigdy nie kupuje sobie drogiego dania. Nie wiedziała, czy to prawda, ale zauważyła, że odmiennie od innych mężczyzn, połykających posiłki, Lin często jadał wybrednie, niby kobieta przy robótkach.
Ku jej zaskoczeniu Lin schylił się i wyciągnął spod łóżka swojego współmieszkańca, Ming Chena, miskę, mówiąc:
- Mamy tu trochę owoców. - W miednicy było jakieś dwadzieścia brązowych jabłkogruszek, które trzej doktorzy wspólnie kupili poprzedniego dnia.
- Och, nie traktuj mnie jak gościa - powiedziała.
- Nie. Dzisiaj masz szczęście. Jeśli przyjdziesz jutro, żadnej już nie będzie. - Wybrał dorodne owoce i nogą wsunął miskę z powrotem pod łóżko. Metaliczny zgrzyt na cementowej podłodze trochę ją rozdrażnił.
- Za sekundę wracam - rzekł i wyszedł, by umyć jabłkogruszkę.
Podniosła książkę z jego łóżka - były to Problemy leninizmu, napisane przez Stalina. Otworzywszy ją, natknęła się po wewnętrznej stronie okładki na drzeworyt. U dołu ryciny widniało obce słowo, EX LIBRIS, nad nim zaś sztych krytego strzechą domu, po części otoczonego płotem i ocienionego przez dwa drzewa o bujnych koronach. W oddali, nad szczytem wzgórza, pięć ptaków wzbijało się w niebo, a zachodzące słońce rzucało ostatnie promienie. Przez chwilę Manna z fascynacją wpatrywała się w spokojną scenę na rycinie.
Kiedy Lin wrócił, zapytała go:
- Co to znaczy? - Wskazała na obce słowo.
- To po łacinie, znaczy "z mojego zbioru". - Podał jej owoc. Zauważyła, że ma ręce o długich kościach, szczupłe i najwyraźniej zręczne palce. Powinien być chirurgiem, a nie zwykłym lekarzem, pomyślała.
- Mogę zerknąć na twoje książki? - spytała.
- Oczywiście, proszę bardzo.
Odgryzła kęs gruszki; była soczysta i wonna i przypominała jej banana, którego jadła przed wieloma laty. Zaczęła kartkować kilka tomów. Wszystkie miały ten sam drzeworyt po wewnętrznej stronie okładki, a z brzegu pierwszych stron niektórych grubych ksiąg widniała osobista pieczęć Lina. Manna była pod wrażeniem tego, że mężczyzna tak dba o swój księgozbiór, i chciała zobaczyć więcej, ale nie mogła zostać dłużej, ponieważ musiała dostarczyć paczkę innemu lekarzowi.
Po tej wizycie zaczęła pożyczać od Lina książki. Szpital miał małą bibliotekę, lecz jej księgozbiór ograniczał się do spraw polityki i nauki medycznej. Dwa tuziny powieści i dramatów, jakie kiedyś w niej zebrano, spłonęły na stosach, które czerwonogwardziści podpalili przed magistratem dwa miesiące wcześniej. O dziwo, książki Lina pozostały nienaruszone. Najwyraźniej nikt na niego nie doniósł, a żaden ze szpitalnych rewolucjonistów nie domagał się skonfiskowania jego zbioru. Manna wkrótce odkryła, że kilku oficerów w tajemnicy korzystało z biblioteczki Lina - czasem musiała zaczekać, aż powieść wróci od innego wypożyczającego.
Nie była zagorzałą czytelniczką i rzadko czytała książkę od deski do deski, ale zależało jej, by się przekonać, co czytują Lin i jego przyjaciele, jakby tworzyli tajny klub, którego była ciekawa.
W dniu święta narodowego, 1 października, wpadła na Lina przed szpitalnym zakładem fotograficznym, prowadzonym przez kalekiego staruszka. Lekarz spytał, czy mogłaby mu pomóc poobkładać książki. Wyjaśnił:
- To niebezpieczne, że widać tytuły na półce. Każdy może je zobaczyć. Połowę już obłożyłem.
- Wpadnę pomóc. Trzeba było wcześniej mi powiedzieć - odparła.
Tego wieczoru, kiedy przyszła do Lina do hotelu pracowniczego, byli tam jego współmieszkańcy, Ming Chen i Jin Tian. Pochyleni nad szachownicą, grali w grę wojenną i popijali beczkowe piwo, które nalewali z ustawionej na biurku plastikowej puszki po lizolu. Ming Chen był akupunkturzystą, Jin Tian zaś asystentem chirurga. Obaj kształcili się w szpitalu. Lin wyciągnął grubą rolę pakowego papieru, parę nożyczek i paczkę taśmy klejącej. Razem z Manną zabrał się do książek, gdy tymczasem jego koledzy z pokoju prowadzili na szachownicy hałaśliwą bitwę.
- Durniu - wrzeszczał Ming Chen. - Mój pułkownik zbił twojego kapitana. - Miał nieświeży oddech, który Manna czuła trzy jardy dalej.
- No, no - błagał Jin Tian - pozwól mi ten raz cofnąć ruch, dobrze? Ja ci pozwoliłem przed chwilą, kiedy twój marszałek wyleciał w powietrze na mojej minie lądowej.
- Daj mi tę figurkę, kiełku fasoli. - Ming Chen sięgnął ponad biurkiem do pięści, którą Jin Tian zacisnął na kapitanie.
Robiąc unik przed ręką przeciwnika, tyczkowaty Jin Tian rzucił:
- Uważaj na swój język.
- Uważam na dupę twojej matki.
- Skończ z tym, człowieku! Mamy tutaj towarzyszkę.
- Od teraz żadnego cofania ruchów.
- W porządku.
Lin i Manna pracowali w milczeniu. Książki leżały na jego łóżku. Kładli jedną po drugiej na stole, obkładali, a potem odstawiali na powrót do biblioteczki. Trzy czy cztery razy ich dłonie się zetknęły, kiedy jednocześnie sięgali po nożyczki. Próbowała się do niego uśmiechnąć, ale poczuła, że się rumieni, więc nie podnosiła głowy. W obecności jego hałaśliwych współmieszkańców straciła swój naturalny sposób bycia. Gdyby tych dwóch mężczyzn nie było w pobliżu, porozmawiałaby trochę z Linem, na co miała wielką ochotę.
W ciągu dwóch godzin koszulka z papieru pakowego okryła każdy tom. Teraz książki, stojące obok siebie na półkach, były dla Manny nie do odróżnienia.
- Jejku, jak ty potrafisz je rozpoznać? - spytała Lina, pijąc wodę mineralną z butelki, którą dla niej otworzył.
- Bez problemu, zawsze potrafię powiedzieć, która jest która. - Uśmiechnął się trochę nieśmiało. Na policzkach miał dwie różowe plamy. Czuła, że unika jej wzroku.
Następnie Lin pinezkami przytwierdził do biblioteczki zasłonkę z kawałka białego pościelowego materiału. Wciąż się zastanawiała, jak on może być w dobrych stosunkach ze swymi dwoma współmieszkańcami, którzy tak bardzo się od niego różnili. Musiał mieć wyjątkowo łagodne usposobienie.
Dwa dni później Dział Polityczny szpitala zarządził, by cała załoga zdała książki zawierające burżuazyjną ideologię i poglądy, zwłaszcza te, które napisali obcy autorzy. Lin powiedział Mannie, iż wyrzekł się dwunastu tomów, ale większość z nich miał w dwóch egzemplarzach. Była zaskoczona, że zwierzchnicy nie zażądali, aby zrzekł się wszystkich powieści. Wyglądało na to, że musiał wiedzieć o nieuchronnych zarządzeniach, bo inaczej nie prosiłby jej, by pomogła mu pospiesznie obłożyć książki, i nie zamykałby swojej biblioteki tuż przed konfiskatą. Za coś takiego groziło mu publiczne potępienie. Wszyscy wiedzieli, że Lin ma dużo zagranicznych książek - czemu zwierzchnicy nie polecili ich zarekwirować? Nie ośmieliła się spytać o to Lina, ale przestała pożyczać od niego książki.