Oryks i Derkacz

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI.

 

Akcja słynnej powieści Margaret Atwood, Opowieść podręcznej, rozgrywa się w przyszłości. W nowej książce pisarki, Oryks i Derkacz przyszłość się zmieniła. Na gorsze.
Narrator poruszającego dzieła kanadyjskiej autorki nazywa siebie Yeti. Śpi na drzewie, nosi stare prześcieradło i opłakuje stratę ukochanej Oryks oraz najlepszego przyjaciela, Derkacza. Powoli umiera z głodu. Żywności poszukuje na pustkowiu, gdzie mnożą się owady, zaś świniony i wilksy plądrują plebsopolie, w których niegdyś żyli zwykli ludzie, oraz w Kompleksach dla ponadprzeciętnych. Gdy usiłuje zrozumieć, co się zdarzyło, musi sięgać pamięcią do wydarzeń sprzed dziesiątków lat. Dlaczego świat nagle rozpadł się na kawałki? Czemu pozostały tylko wspomnienia? Yeti towarzyszą jedynie zielonookie Dzieci Derkacza, dla których jest dziwacznym potworem. Żeby zrozumieć, musi udać się w podwójną podróż: we własną przeszłość i do supernowoczesnej kopuły Derkacza, gdzie zrodziła się zagłada dla świata.
Z ogromną przenikliwością i czarnym poczuciem humoru Margaret Atwood roztacza przed nami perspektywę ponurej i smutnej przyszłości, dziwacznego świata, którego mieszkańców pamiętamy długo po zakończeniu lektury. Oto Margaret Atwood w najlepszej formie.

Dzieła Margaret Atwood publikowano w niemal czterdziestu krajach. Jest autorką ponad trzydziestu książek, między innymi powieści, poezji i esejów krytycznych. Opowieść podręcznej, Kocie oko oraz Grace i Grace nominowano do Booker Prize. Grace i Grace zdobyła kanadyjską nagrodę Giller Prize oraz włoską Premio Mondello. Najnowszej książce pisarki, Ślepemu zabójcy, w 2000 roku przyznano Booker Prize. Autorka mieszka w Toronto z pisarzem Graeme'em Gibsonem. Oryks i Derkacz to jej jedenasta powieść.

Rok wydania: 2004
Stron: 340
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 16
Tłumacz: Małgorzata Hesko- Kołodzińska

Fragment tekstu:

Dla mojej rodziny

OD TŁUMACZKI

Red-necked crake (Rallina tricolor) to po polsku rudokurka ognistogłowa. Nick taki brzmiałby humorystycznie w odniesieniu do głównego bohatera i jego tworów, więc pozwoliłam sobie zamienić go na Derkacza (ang. crake, łac. crex crex), innego ptaka z tej samej rodziny chruścieli.

 

Mógłbym, być może, na podobieństwo innych autorów zaskoczyć Cię nieprawdopodobnymi i przedziwnymi przygodami, lecz wolałem raczej zdać sprawę z rzeczy zwykłych, nakreśliwszy je najprostszym i najmniej ozdobnym stylem, gdyż głównym mym zamiarem było wzbogacenie Twej wiedzy, a nie Twa rozrywka.

Jonathan Swift, Podróże do wielu odległych narodów świata
(tłum. Maciej Słomczyński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1979)


Czy nie można uchronić się przed niebezpieczeństwem? Nauczyć się na pamięć mechanizmu świata? Czy nie ma żadnych wskazówek, żadnej ucieczki - tylko wszystko jest cudem i skokiem ze szczytu wieży w nieznane?

Virginia Woolf, Do latarnii morskiej
(tłum. Krzysztof Klinger, Czytelnik, Warszawa 2000)


1

Mango

Yeti budzi się przed świtem. Leży bez ruchu, nasłuchuje nadciągającego przypływu, fali za falą przelewających się nad rozmaitymi barykadami, słabo, słabiutko, w rytmie bicia serca. Bardzo chciałby wierzyć, że nadal śpi.
Na wschodzie pojawia się szarawa mgła, teraz zabarwiona różanym, martwym blaskiem. Dziwne, że ten kolor nadal wygląda delikatnie. Odcinają się od niego ciemne sylwetki przybrzeżnych wież, niesamowicie górując nad różem i błękitem laguny. Krzyki ptaków, które tam gniazdują, i odległy ryk oceanu na namiastce raf z zardzewiałych części samochodów, zniszczonych cegieł i rozmaitych gruzów niemal przypominają wakacyjny gwar.
Z przyzwyczajenia spogląda na zegarek - koperta z nierdzewnej stali, polerowana aluminiowa bransoleta; nadal lśni, choć już nie działa. Teraz nosi go tylko jako talizman. Zegarek pokazuje jedynie pustą tarczę: godzinę zero. To go przyprawia o dreszcz przerażenia, ten brak oficjalnego czasu. Nikt nigdzie nie wie, która godzina.
- Uspokój się - mówi do siebie. Bierze kilka głębokich wdechów, drapie rany po ukąszeniach, ale nie tam, gdzie najbardziej swędzi, nie chce zerwać strupów: posocznica to ostatnie, czego mu potrzeba. Potem przygląda się ziemi pod sobą w poszukiwaniu fauny: wszędzie spokój, żadnych łusek ani ogonów. Lewa ręka, prawa noga, prawa ręka, lewa noga, powoli schodzi z drzewa. Po strzepnięciu gałązek i kory owija się brudnym prześcieradłem niczym togą. Na noc zawiesił autentyczną replikę czapki baseballowej Red Soxów na gałęzi, dla bezpieczeństwa; zagląda do środka, wytrząsa pająka, nakłada czapkę.
Idzie parę metrów w lewo, sika w krzakach.
- Głowy do góry - mówi do koników polnych, które z terkotem odskakują przed moczem.
Później okrąża drzewo i z dala od swojego tradycyjnego urynału, po przeciwnej stronie, grzebie w schowku, który naprędce zbudował z kilku betonowych płyt i owinął drucianą siatką, by zabezpieczyć go przed myszami i szczurami. Ukrył tam parę mango w plastikowej torbie, puszkę Bezmięsnych Koktajlowych paróweczek Smuklana, cenne pół butelki szkockiej - nie, raczej jedną trzecią - oraz ofoliowany baton energetyczny o smaku czekoladowym, ściągnięty z osiedla mieszkalnych przyczep, miękki i lepki. Waha się, czy go zjeść - być może już żadnego nie znajdzie. Trzyma tu także otwieracz do puszek i właściwie nie wiadomo po co szpikulec do lodu; jeszcze sześć puszek po piwie, ze względów sentymentalnych i jako pojemniki na świeżą wodę. A także okulary przeciwsłoneczne, nakłada je teraz. Brakuje jednego szkła, ale lepszy rydz niż nic.
Otwiera plastikową torbę: to już ostatnie mango. Dziwne, zapamiętał, że ma ich więcej. Do środka wcisnęły się mrówki, chociaż bardzo starannie związał torbę. Już biegają mu po ramionach, te czarne, a także te okropne, małe i żółte. Zdumiewające, jak dotkliwie potrafią kąsać, zwłaszcza żółte. Strząsa je.
- Ścisłe przestrzeganie codziennych rytuałów umożliwia utrzymanie wysokiego morale i zachowanie zdrowia psychicznego - mówi głośno.
Ma wrażenie, że to cytat z książki, jakaś zapomniana, napuszona wytyczna, którą napisano, by pomóc europejskim mieszkańcom kolonii w prowadzeniu takich czy innych plantacji. Nie przypomina sobie, żeby kiedykolwiek czytał coś podobnego, to jednak o niczym nie świadczy. W resztkach jego mózgu kryje się mnóstwo luk, tam, gdzie niegdyś była pamięć. Plantacje kauczuku, plantacje kawy, plantacje juty. (Czym była juta?) Kazano im nosić hełmy tropikalne, przebierać się na kolację, nie gwałcić tubylców. Nie bratać się z miejscowymi kobietami. Czy też, ujmując to inaczej…
Zakład, że się bratali. Dziewięć razy na dziesięć.
- W świetle łagodzących - mówi. Przyłapuje się na tym, że stoi z otwartymi ustami i próbuje sobie przypomnieć resztę zdania. Siada na ziemi i gryzie mango.


Szczątki

Po białej plaży, pełnej sproszkowanego koralu i połamanych kości, wędruje grupa dzieci. Pewnie pływały, nadal są mokre i lśniące. Powinny bardziej uważać - kto wie, od czego może się roić na lagunie? Są jednak nieostrożne; w przeciwieństwie do Yeti, który nie zanurzy w wodzie palca nawet nocą, gdy słońce nie może go dopaść. Poprawka: zwłaszcza nocą.
Przygląda im się z zazdrością, a może to tęsknota? Niemożliwe, w dzieciństwie nigdy nie pływał w morzu, nigdy nie biegał nago po plaży. Dzieci badawczo lustrują okolicę, podnoszą jakieś szczątki; po krótkiej debacie biorą jedne przedmioty, ciskają precz inne; ich skarby lądują w podartym worku. Prędzej czy później - bez pudła - odnajdą go tam, gdzie siedzi opatulony w stęchłe prześcieradło, obejmując łydki i ssąc mango, w cieniu drzewa ze względu na niemiłosierne słońce. Dla dzieci - gruboskórnych, odpornych na promienie ultrafioletowe - Yeti jest stworzeniem ciemności, mroku.
Już idą.
- Yeti, o Yeti - intonują. Nigdy nie podchodzą zbyt blisko. Czy to z szacunku, czy też dlatego, że śmierdzi?
(Faktycznie śmierdzi, dobrze o tym wie. Jest obrzydliwy, zalatuje, cuchnie jak mors - tłuszczem, solą, rybą - nie, żeby kiedykolwiek wąchał takie stworzenie. Widział jednak zdjęcia).
Otwierając worek, dzieci pytają chórem:
- O Yeti, co znaleźliśmy?
Podnoszą przedmioty, wyciągają przed siebie, jakby oferowały je na sprzedaż: kołpak, klawisz pianina, kawałek bladozielonej butelki po gazowanym napoju, wypolerowany przez ocean. Plastikowy pojemnik po tabletkach BłogoPlus, kubełek po kurczakiści, też pusty. Myszka komputerowa, albo raczej jej resztki, z długim drucianym ogonkiem.
Yeti ma ochotę wybuchnąć płaczem. Co może im powiedzieć? W żaden sposób nie wyjaśni, czym są, lub raczej były, te tajemnicze przedmioty. Dzieci jednak na pewno odgadły, co powie, gdyż zawsze powtarza to samo.
- To przedmioty z dawnych czasów. - Stara się mówić łagodnie, lecz z dystansem. Krzyżówka pedagoga, proroka i życzliwego wujaszka. Takiego tonu powinien używać.
- Zranią nas? - Dzieci czasem znajdują puszki z olejem silnikowym, żrące rozpuszczalniki, plastikowe butelki po wybielaczach. Minipułapki z przeszłości. Uważają go za specjalistę od potencjalnych wypadków: gorących płynów, szkodliwych oparów, trującego pyłu. Dziwnych bólów.
- Te nie - mówi. - Te są bezpieczne.
W tym momencie tracą zainteresowanie, worek dynda. Nie odchodzą jednak, stoją, gapią się. Przeszukiwanie plaży to tylko pretekst. Przede wszystkim chcą popatrzeć na niego, bo tak bardzo różni się od nich. Często proszą, żeby zdjął okulary i znowu je nałożył. Pragną zobaczyć, czy naprawdę ma dwoje oczu czy też troje.
- Yeti, o Yeti - śpiewają bardziej do siebie niż do niego. Dla nich jego imię to tylko dwie sylaby. Nie wiedzą, co to jest Yeti, nigdy nie widziały śniegu.
Jedna z zasad Derkacza głosiła, że nie wolno wybrać imienia, jeśli nie istnieje jego odpowiednik - choćby wypchany, choćby szkielet. Żadnych jednorożców, żadnych gryfów, żadnych mantykor ani bazyliszków. Jednak te zasady nie mają już zastosowania i Yeti z gorzkim zadowoleniem przyjął swoje imię. Yeti, Człowiek Śniegu - nie wiadomo, czy prawdziwy, majaczący gdzieś na obrzeżach śnieżycy, małpokształtny człowiek albo człekokształtna małpa, tajemniczy, nieuchwytny, znany jedynie z plotek i odbitych przodem do tyłu śladów stóp. Podobno górskie plemiona tropiły go i zabijały, gdy tylko nadarzyła się taka okazja. Krążyły plotki, że po ugotowaniu i upieczeniu podawano go na wystawnych ucztach; było to tym bardziej podniecające, jak przypuszcza Yeti, że balansowało na krawędzi kanibalizmu.
Dla swoich obecnych celów skrócił imię. Teraz jest tylko Yeti. Zatrzymał Człowieka Śniegu dla siebie, swoją własną tajemną włosiennicę.
Po chwilowym wahaniu dzieci kucają w półkolu, dziewczęta i chłopcy razem. Kilkoro młodszych brzdąców nadal przeżuwa śniadanie, zielony sok spływa im po brodach. To okropne, jak niechlujni stają się wszyscy, gdy brakuje luster. Mimo to, te dzieci są niezwykle atrakcyjne, każde nagie, każde doskonałe, każde o innym kolorze skóry - czekoladowym, różowym, beżowym, maślanym, kremowym, miodowym - i każde z zielonymi oczyma. Estetyka Derkacza.
Wpatrują się pytająco w Yeti. Pewnie mają nadzieję, że do nich przemówi, ale dzisiaj nie jest w nastroju. W najlepszym wypadku pozwoli im z bliska obejrzeć swoje okulary albo błyszczący, zepsuty zegarek, albo czapkę baseballową. Podoba im się czapka, lecz nie rozumieją jej przeznaczenia - zdejmowane włosy to przecież nie włosy - a jeszcze nie wymyślił stosownej opowiastki.
Przez chwilę milczą, gapią się, zastanawiają. W końcu najstarsze zaczyna.
- O Yeti, powiedz nam, co za mech rośnie na twojej twarzy?
Inne dzieci intonują:
- Prosimy, powiedz, prosimy, powiedz! - Bez trącania się łokciami, bez chichotów. Pytanie jest poważne.
- Pióra - mówi.
Zadają to pytanie co najmniej raz w tygodniu. Zawsze udziela tej samej odpowiedzi. Nawet w tak krótkim czasie - ile, dwa miesiące, trzy? Stracił rachubę - zdołali zgromadzić zbiór legend czy też przypuszczeń na jego temat: "Yeti był kiedyś ptakiem, ale zapomniał, jak się lata, i reszta jego piór wypadła, więc mu zimno i potrzebuje drugiej skóry, i musi się owijać. Nie: jest mu zimno, bo jada ryby, a ryby są zimne. Nie: owija się, bo brakuje mu jego męskiej rzeczy, nie chce, żebyśmy to zobaczyli. Dlatego nie pływa. Yeti ma zmarszczki, bo kiedyś mieszkał pod wodą i pomarszczyła mu się skóra. Yeti jest smutny, bo jego rodacy wygnali go z morza i został całkiem sam".
- Ja też chcę mieć skrzydła - mówi najmłodsze dziecko.
Próżna nadzieja: ludziom, Dzieciom Derkacza, nie rosną już brody. Sam Derkacz uważał brody za irracjonalne; irytowało go też golenie, usunął więc taką konieczność. Chociaż nie u Yeti, rzecz jasna: dla niego już za późno.
Teraz wszystkie mówią jednocześnie.
- Yeti, o Yeti, my też możemy mieć pióra?
- Nie - odpowiada.
- Dlaczego nie, dlaczego nie? - śpiewa dwoje najmniejszych.
- Chwileczkę, spytam Derkacza. - Wyciąga zegarek ku niebu, obraca go na przegubie, a potem przykłada ucho do tarczy, jakby nasłuchiwał. Zafascynowane śledzą każdy jego ruch. - Nie. Derkacz się nie zgadza. Nie będzie skrzydeł. Wynocha, szczyle.
- Szczyle? Szczyle? - Spoglądają na siebie, a potem na niego. Popełnił błąd, powiedział coś, czego nie da się wytłumaczyć. Nie uważają szczania za nic zdrożnego. - Co to znaczy szczyle?
- Odejdźcie! - Macha na nie prześcieradłem, więc się rozpraszają, biegną po plaży. Nadal nie wiedzą, czy się go bać, i do jakiego stopnia. Nic nie wiadomo o tym, żeby skrzywdził dziecko, ale nie do końca go rozumieją. Trudno przewidzieć, jak się zachowa.


Głos

- Teraz jestem całkiem sam - mówi głośno. - Sam pozostałem, sam, sam jeden na wielkim wód rozłogu!* - Następny fragment z płonącego albumu z wycinkami w jego głowie.
Poprawka: sam jeden na brzegu.
Bardzo chciałby usłyszeć ludzki głos, prawdziwy ludzki głos, jak jego własny. Czasem śmieje się jak hiena i ryczy jak lew - jak swoje wyobrażenie hieny, jak swoje wyobrażenie lwa. W dzieciństwie oglądał stare DVD z takimi stworzeniami: filmy przyrodnicze prezentujące kopulację, warczenie i wnętrzności, i matki liżące młode. Dlaczego tak go to krzepiło?
Albo chrząka i piszczy jak świnion, albo wyje jak wilkies. Auuu! Auuu! Czasem o zmroku biega po piasku, ciska kamieniami w ocean i wrzeszczy: "Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa!" Po tym czuje się lepiej.
Wstaje i wyciąga ręce, żeby je rozprostować, prześcieradło opada. Z niesmakiem spogląda na swoje ciało: brudną, pokąsaną przez owady skórę, popielate kępki włosów, zgrubiałe, żółte paznokcie u stóp. Goły jak w dniu narodzin, chociaż akurat tego nie pamięta. Tyle ważnych spraw rozgrywa się za plecami ludzi, gdy nie mogą ich obserwować: na przykład narodziny i śmierć. I chwilowe zapomnienie w seksie.
- Nawet o tym nie myśl - mówi do siebie. Seks jest jak drink, nie należy o nim rozmyślać za dnia.
Kiedyś o siebie dbał - biegał, ćwiczył na siłowni. Teraz widzi własne żebra - niknie w oczach. Za mało zwierzęcego białka. W jego uchu rozlega się pieszczotliwy głos: "Ładne pośladki!" To nie Oryks, tylko jakaś inna kobieta. Oryks nie jest już zbyt rozmowna.
- Powiedz coś - błaga ją. Ona słyszy, Yeti musi w to wierzyć, ale zbywa go milczeniem. - Co mam zrobić? - pyta ją. - Wiesz, że…
"Och, ładne muskuły", przerywa mu szept. "Skarbie, połóż się". Kto to? Jakaś dziwka, którą kiedyś kupił. Poprawka: specjalistka od usług seksualnych. Akrobatka, kobieta guma, z cekinami przylepionymi do skóry niczym łuski ryby. Yeti nienawidzi tego echa. Dawni święci je słyszeli, zwariowani, zawszeni pustelnicy w jaskiniach i na pustyni. Wkrótce zacznie widywać kuszące demony o czerwonych sutkach i migoczących, różowych językach, będą łasić się do niego i oblizywać wargi. Z morza, zza walących się wież, wyłonią się syreny, a on usłyszy ich piękny śpiew, popłynie ku nim i zjedzą go rekiny. Stworzenia o głowach i piersiach kobiet oraz szponach orłów zaatakują go z powietrza, on rozłoży ramiona i to będzie koniec. Mózgospiek.
Albo, co gorsza, jakaś dziewczyna, którą zna lub znał, przyjdzie do niego spośród drzew, ucieszona jego widokiem, ale okaże się tylko ułudą. Z radością powitałby choćby i to, brakuje mu towarzystwa.
Osłoniętym szkłem okiem uważnie wpatruje się w horyzont - nic. Morze ma barwę rozgrzanego metalu, niebo - wypłowiałego błękitu, poza dziurą wypaloną przez słońce. Wszystko jest takie puste. Woda, piasek, niebo, drzewa, fragmenty przeszłości. Nikt go nie słyszy.
- Derkacz! - wrzeszczy. - Dupku! Gówniany móżdżku!
Nasłuchuje. Słona woda znowu spływa mu po twarzy. To zawsze nadchodzi znienacka, Yeti nie potrafi tego powstrzymać. Oddycha z trudem, jakby olbrzymia ręka zaciskała się na jego klatce piersiowej - ucisk, ulga, ucisk. Bezsensowna panika.
- To przez ciebie! - krzyczy do oceanu.
Brak odpowiedzi, nic dziwnego. Tylko fale, słabo, słabiutko. Trze pięścią twarz, pociera brud i łzy, i smarki, i zmierzwione wąsy, i lepki sok z mango.
- Yeti, Yeti - mówi. - Weź się w garść.


2
Ognisko

Dawno, dawno temu Yeti nie był Yeti. Wtedy był Jimmym. Wtedy był dobrym chłopcem.

Najwcześniejsze pełne wspomnienie Jimmy'ego to wielkie ognisko. Pewnie miał pięć, może sześć lat. Nosił czerwone kalosze z uśmiechniętą kaczą głową na każdym bucie; pamięta, bo kiedy zobaczył ognisko, musiał przejść w tych kaloszach przez środek odkażający. Powiedzieli mu, że to trucizna i nie powinien jej rozchlapywać, a on nie chciał, żeby dostała się do oczu kaczek i im zaszkodziła. Słyszał, że te kaczki to tylko obrazki, że nie są prawdziwe i nie mają uczuć, ale nie bardzo w to wierzył.
Powiedzmy, że pięć i pół, myśli Yeti. Mniej więcej tyle.

Zapewne był październik, a może listopad; liście, pomarańczowe i czerwone, wtedy jeszcze zmieniały barwy. Czuł błoto pod stopami - chyba stał na polu - poza tym mżyło. Ognisko było olbrzymią stertą krów, owiec i świń. Wystawały z niej ich sztywne i wyprostowane nogi; zwierzęta oblano benzyną; płomienie strzelały w górę i na boki, żółte, białe, czerwone i pomarańczowe, smród palonego mięsa unosił się w powietrzu. Przypominało to grillowanie w ogrodzie, gdy jego ojciec przyrządzał jedzenie, ale zapach był o wiele silniejszy, zmieszany z wonią stacji benzynowej i smrodem palonych włosów.
Jimmy znał zapach spalonych włosów, bo kiedyś nożyczkami do manikiuru odciął sobie kosmyk i podpalił go zapalniczką matki. Włosy skwierczały, zwinęły się jak stadko maleńkich, czarnych robaków, więc odciął jeszcze kępkę i powtórzył podpalenie. Kiedy go przyłapano, miał całkiem wystrzępioną grzywkę z przodu. Zaatakowany bronił się, twierdząc, że przeprowadzał eksperyment.
Jego ojciec wybuchnął śmiechem, ale matka nie. Przynajmniej (powiedział ojciec) Jimmy'emu starczyło rozumu, żeby odciąć włosy, zanim je podpalił. Według matki mieli szczęście, że nie puścił domu z dymem. Potem pokłócili się o zapalniczkę, której by tam nie było (powiedział ojciec), gdyby matka nie paliła. Matka odparła, że wszystkie dzieci to w głębi duszy podpalacze, i gdyby Jimmy nie miał zapalniczki, użyłby zapałek.
Kiedy wybuchła sprzeczka, ulżyło mu, bo wiedział, że nie zostanie ukarany. Musiał tylko milczeć, a oni lada chwila mieli zapomnieć, o co się w ogóle pokłócili. Dopadły go jednak wyrzuty sumienia, w końcu to on był przyczyną awantury. Wiedział, że zaraz zaczną trzaskać drzwi. Garbił się coraz bardziej i bardziej na krześle, słowa ze świstem przelatywały mu nad głową, a w końcu rozległo się trzaśnięcie - tym razem to jego matka - aż poszedł podmuch. Niemal prosto w jego uszy - uff! - jak zawsze przy takich okazjach.
- Nieważne, staruszku - powiedział ojciec. - Kobiety mają gorącą krew. Ochłonie. Zjedzmy sobie lody.
I tak właśnie zrobili, zjedli malinowe lody w miseczkach śniadaniowych w niebieskie i czerwone ptaszki, ręcznie malowanych w Meksyku, więc nie można ich było myć w zmywarce, i Jimmy pochłonął wszystko, by udowodnić tacie, że nic mu nie jest.
Kobiety i gorąca krew. Żar i chłód, przychodzące i odchodzące w dziwnej, piżmowo-kwiatowej zmiennej krainie pod ich ubraniem - tajemniczej, ważnej, niekontrolowanej. Tak to widział jego ojciec. Nic się jednak nie mówiło o męskiej temperaturze ciała; nikt o tym nie wspominał, nawet gdy Jimmy był bardzo mały. Czasem tylko jego tata radził: "Ochłoń". Dlaczego nie? Dlaczego ani słowa o gorącej krwi mężczyzny? Tej gorącej krwi, tętniącej pod ubraniem o gładkich, ostro zakończonych kołnierzykach, gdzie kryła się ciemna, ognista, pokryta szczeciną skóra. Przydałoby mu się kilka teorii na ten temat.


Następnego dnia ojciec zabrał go do fryzjera, gdzie w oknie wisiało zdjęcie ładnej dziewczyny z wydętymi ustami, w czarnym T-shircie zsuniętym z jednego ramienia. Gapiła się spode łba mocno umalowanymi ciemnymi oczyma, a jej fryzura przypominała kolce. Wewnątrz na terakocie wszędzie leżały włosy, w kępkach i kosmykach; zmiatano je szczotką. Najpierw Jimmy dostał czarną pelerynę, która przypominała niemowlęcy śliniak, i chłopcu to się nie podobało, bo było dziecinne. Fryzjer ze śmiechem powiedział, że to nie śliniak, no bo czy ktoś kiedykolwiek widział niemowlaka w czarnym śliniaku? Tak doszli do porozumienia. Potem fryzjer krótko ostrzygł Jimmy'ego, żeby wyrównać postrzępione kosmyki, i może właśnie o to przede wszystkim wcześniej chodziło Jimmy'emu - o krótsze włosy. Później posmarowano je mazidłem ze słoika, żeby sterczały. Mazidło pachniało jak skórka pomarańczowa. Uśmiechnął się do siebie w lustrze i zrobił groźną minę, ściągając brwi.
- Twardy facet - powiedział fryzjer, kiwając głową do ojca Jimmy'ego. - Co za tygrys.
Strzepnął obcięte włosy chłopca na podłogę, razem z innymi, a potem energicznie zdjął z niego czarną pelerynę i zsadził go z fotela.

Przy ognisku Jimmy niepokoił się o zwierzęta, bo płonęły i na pewno je to bolało. Nie, wyjaśnił mu ojciec. Zwierzęta były martwe, jak steki i kiełbaski, tylko ze skórą.
I głowami, pomyślał Jimmy. Steki nie mają łbów. Te głowy stanowiły istotną różnicę. Wydawało mu się, że zwierzęta z wyrzutem patrzą na niego płonącymi oczyma. W pewnym sensie to wszystko - ognisko, odór spalenizny, ale przede wszystkim cierpiące stworzenia w płomieniach - działo się z jego winy, nie zrobił nic, żeby im pomóc. Jednocześnie ognisko wydawało mu się piękne - oświetlone niczym bożonarodzeniowe drzewko, płonące bożonarodzeniowe drzewko. Miał nadzieję na eksplozję, jak w telewizji.
Ojciec chłopca stał obok i ściskał jego dłoń.
- Weź mnie na ręce - powiedział Jimmy.
Ojciec uznał, że syn pragnie pociechy, co było prawdą, więc podniósł go i przytulił. Ale Jimmy chciał też lepiej widzieć.
- I tak to się kończy - powiedział tata Jimmy'ego, nie do chłopca, ale do nieznajomego obok. - Nie da się powstrzymać.
Ojciec Jimmy'ego wydawał się zły; podobnie mężczyzna, gdy odpowiedział:
- Mówią, że celowo to sprowadzono.
- Nie zdziwiłbym się - odparł ojciec Jimmy'ego.
- Mogę dostać krowi róg? - zapytał Jimmy. Szkoda by było zmarnować okazję. Chciał poprosić o dwa, ale bał się przesadzić.
- Nie - odparł jego ojciec. - Nie tym razem, stary. - Poklepał Jimmy'ego po nodze.
- Zawyżają ceny - odezwał się mężczyzna. - Dlatego wybijają swoje stada.
- Zabijają, to prawda - powiedział z niesmakiem ojciec Jimmy'ego. - Ale może to wariaci. Jakaś sekta, no wiesz.
- Dlaczego nie? - spytał Jimmy. Nikt przecież nie chciał rogów. Tym razem jednak ojciec go zignorował.
- Pytanie, jak to zrobili? - zadumał się. - Myślałem, że nasi ludzie idealnie odgrodzili nas od świata.
- Ja też tak myślałem. Nieźle zarabiają. Co robili ci faceci? Nie płaci się im za spanie.
- Może w grę wchodzi łapówka - westchnął ojciec Jimmy'ego. - Sprawdzą przelewy bankowe, chociaż trzeba być idiotą, żeby upchnąć takie pieniądze w banku. Tak czy owak, polecą za to głowy.
- Przeprowadzi się szczegółowe dochodzenie, nie chciałbym być na ich miejscu - powiedział nieznajomy. - Kto przyjeżdża z zewnątrz?
- Monterzy. Furgonetki dostawcze.
- To wszystko powinno być na miejscu.
- Słyszałem, że takie są plany - rzekł ojciec Jimmy'ego. - Ale ten wirus to coś nowego. Znamy bioprint.
- Do tanga trzeba dwojga - zauważył mężczyzna.
- Do tego tanga trzeba dowolnej liczby ludzi - poprawił go ojciec Jimmy'ego.

- Dlaczego te krowy i owce się paliły? - Jimmy spytał ojca następnego dnia. Jedli śniadanie, wszyscy troje, więc zapewne była niedziela. Dzień, w którym matka i ojciec zasiadali razem do śniadania.
Ojciec Jimmy'ego popijał drugą kawę i robił notatki na kartce zapełnionej cyframi.
- Trzeba je było spalić - odparł - żeby to się nie rozprzestrzeniło.
Nie uniósł wzroku; bawił się kieszonkowym kalkulatorem, przyciskał klawisze ołówkiem.
- Co się nie rozprzestrzeniło?
- Choroba.
- Co to jest choroba?
- Choroba jest wtedy, kiedy kaszlesz - powiedziała jego matka.
- Jeśli będę kaszlał, to też mnie spalą?
- Najprawdopodobniej. - Ojciec przewrócił kartkę na drugą stronę.
Jimmy przestraszył się, bo kaszlał tydzień wcześniej. W każdej chwili znowu mógł zacząć się krztusić; już czuł, że coś drapie go w gardle. Oczyma duszy widział swoje włosy w ogniu, nie jeden czy dwa kosmyki na talerzyku, ale wszystkie, razem z głową. Nie chciał trafić na stos pełen krów i owiec. Wybuchnął płaczem.
- Ile razy mam ci powtarzać? - westchnęła matka. - Jest za mały.
- Tatuś znowu udaje potwora - oznajmił ojciec Jimmy'ego. - To był żart, stary. No wiesz, żart. Ha, ha.
- On nie rozumie takich żartów.
- Na pewno rozumie. Prawda, Jimmy?
- Tak. - Jimmy pociągnął nosem.
- Daj tatusiowi spokój - mruknęła matka. - Tatuś myśli. Za to mu płacą. Nie ma teraz dla ciebie czasu.
Ojciec cisnął ołówkiem o blat.
- Rany, możesz to sobie darować?
Matka Jimmy'ego wrzuciła papierosa do na wpół opróżnionej filiżanki z kawą.
- Chodź, Jimmy, pójdziemy na spacer.
Pociągnęła syna za rękę i z przesadną starannością zamknęła za nimi drzwi. Nawet nie włożyli płaszczy. Ani płaszczy, ani czapek. Matka miała na sobie szlafrok i kapcie.
Niebo było szare, wiatr przenikliwy; szła z opuszczoną głową i rozwianymi włosami. Obeszli dom po przemoczonym trawniku, bardzo szybko, ramię w ramię. Jimmy miał wrażenie, że coś o żelaznym uścisku wlecze go przez morską otchłań. Czuł, że się miota, jakby lada moment wszystko wokół niego miało się rozpaść i odpłynąć. Jednocześnie czuł też podniecenie. Patrzył na kapcie matki - już były uwalane wilgotną ziemią. Miałby poważne kłopoty, gdyby to on tak załatwił swoje kapcie.
Zwolnili, potem przystanęli. Matka mówiła do niego spokojnym głosem miłej pani z telewizji, co oznaczało, że się wściekła.
- Choroba - powiedziała - jest niewidzialna ze względu na swoje małe rozmiary. Może latać w powietrzu albo kryć się wodzie, albo na brudnych palcach małych chłopców, i dlatego nie wolno wpychać palców do nosa, a potem do ust, i dlatego należy myć ręce po każdym pobycie w ubikacji, i dlatego nie wolno wycierać…
- Wiem - przerwał Jimmy. - Mogę wrócić do domu? Zmarzłem.
Matka zachowywała się tak, jakby nic do niej nie docierało.
- Choroba - ciągnęła tym spokojnym, pełnym napięcia głosem - choroba wchodzi w człowieka i zmienia rzeczy w środku. Przestawia komórkę po komórce, a przez to komórki chorują. Człowiek składa się z maleńkich komórek, współpracujących ze sobą, żeby utrzymać go przy życiu, i jeśli wiele tych komórek zachoruje, to…
- Mógłbym zacząć kaszleć - powiedział Jimmy. - Mógłbym zacząć kaszleć właśnie teraz. - Zademonstrował kaszlnięcie.
- Och, nieważne - rzuciła jego matka. Często usiłowała wytłumaczyć mu pewne sprawy; szybko się zniechęcała. Były to najgorsze chwile dla nich obojga. Opierał się jej, udawał, że nie rozumie, nawet kiedy rozumiał, zachowywał się jak głupek, ale nie chciał, by machnęła na niego ręką. Chciał, żeby była dzielna, chciał, żeby robiła, co w jej mocy, żeby zburzyła mur, którym się otoczył, żeby nie rezygnowała.
- Chcę posłuchać o maleńkich komórkach - odezwał się, jęcząc jak najgłośniej. - Chcę!
 - Nie dzisiaj - powiedziała. - Wejdźmy do środka.


Farmy OrganSA

Ojciec Jimmy'ego pracował dla Farm OrganSA. Był genografem, jednym z najlepszych w swojej dziedzinie. Najważniejsze badania nad mapowaniem proteomu przeprowadził jako doktorant, a następnie pomógł stworzyć Mysz Matuzalem w ramach Operacji Nieśmiertelność. W Farmach OrganSA był jednym z głównych twórców świnionów, razem z zespołem specjalistów od transplantacji i mikrobiologów, którzy zajmowali się splicingiem* jako częścią walki z zakażeniami. Świnion było tylko zdrobnieniem, oficjalna nazwa brzmiała wieloorganownik. Wszyscy jednak mówili świnion. Czasem używali nazwy Chlewnia OrganSA, ale rzadziej. Tak naprawdę to wcale nie były chlewnie, nie takie jak na obrazkach.
Celem projektu świnion było wyhodowanie niezawodnych ludzkich organów w świni transgenicznej - organów, które będzie można łatwo transplantować bez ryzyka odrzutu i które zdołają odeprzeć atak mnożących się z roku na rok opornych mikrobów i wirusów. Świnionom dodano gen szybkiego dorastania, żeby nerki, wątroby i serca szybciej dojrzewały; teraz udoskonalano świniona o pięciu lub sześciu nerkach. Po usunięciu dodatkowych nerek takie stworzenie zamiast ginąć, mogło sobie żyć i wyhodować jeszcze więcej organów, na podobnej zasadzie, na jakiej homarowi odrasta para szczypiec w miejsce brakujących. W ten sposób mniej się marnowało - trzeba było mnóstwo pokarmu i starań, żeby wyhodować świniona. Farmy OrganSA pochłaniały ogromne fundusze inwestycyjne.
Wszystko to wytłumaczono Jimmy'emu, gdy był już wystarczająco duży.

Wystarczająco duży, myśli Yeti i drapie się dookoła, a nie bezpośrednio w ranę. Co za głupie stwierdzenie. Wystarczająco duży na co? Na picie, pieprzenie się, wymądrzanie? Co za dupek odpowiadał za takie decyzje? Na przykład sam Yeti nie jest wystarczająco duży na tę, tę… jak to nazwać? Tę sytuację. Nigdy nie będzie, żaden człowiek przy zdrowych zmysłach by nie był…
"Każdy z nas musi podążać swoją ścieżką", mówi głos w jego głowie, tym razem męski głos, głos fałszywego guru, "a każda ścieżka jest inna. To nie charakter samej ścieżki powinien zajmować poszukującego, ale łaska, siła i cierpliwość, z którą każde z nas podąża za niekiedy trudnym…"
- Wypchaj się - mówi Yeti. Jakiś tandetny poradnik samooświecenia, nirwana dla półgłówków. Chociaż nęka go niepokojące uczucie, że sam mógł napisać tę perełkę.
W lepszych czasach, naturalnie. O wiele lepszych.

Organy świnionów można było wykonywać na zamówienie, wykorzystując komórki indywidualnych ludzkich dawców. Organy te mroziło się i wykorzystywało w razie potrzeby. Było to o wiele tańsze niż klonowanie samego siebie w celu uzyskania części zamiennych - trzeba tylko wyeliminować kilka trudności, jak mawiał tata Jimmy'ego - albo trzymanie na organy dziecka lub dwóch w nielegalnym dziecięcym sadzie. W reklamówkach i materiałach promocyjnych, błyszczących i starannie opracowanych, położono nacisk na skuteczność i korzyści dla zdrowia płynące z wykorzystania świnionów. Nie przekonanych uspokajano twierdzeniem, że żadne z martwych stworzeń nie kończy jako bekon i kiełbaski - nikt nie chciałby jeść zwierząt, których część komórek nie różni się od jego własnych.
Czas mijał i przybrzeżne formacje wodonośne stały się słone, wieczny lód na północy zniknął, potężna tundra bulgotała metanem, susze szalały na środkowokontynentalnych obszarach nizinnych, azjatyckie stepy zamieniły się w piaskowe wydmy i coraz trudniej było zdobyć mięso, lecz mimo to niektórzy nadal mieli wątpliwości. W samych Farmach OrganSA kanapki z bekonem i szynką oraz pasztet wieprzowy pojawiały się w menu wyjątkowo często. Oficjalna nazwa lokalu brzmiała Bistro André, ale stali bywalcy nazywali go Korytem. Jimmy jadał tam lunch z ojcem w dniach, gdy mama czuła się udręczona. Kobiety i mężczyźni przy sąsiednich stolikach stroili sobie kiepskie żarty.
- Znowu pasztet ze świniona - mówili. - Naleśniki ze świniona, popcorn ze świniona. No już, Jimmy, jedz!
To przygnębiało Jimmy'ego; nie bardzo wiedział, co powinno się jadać. Nie chciał jeść świnionów, bo uważał je za istoty podobne do niego. Ani on, ani one nie miały zbyt wiele do powiedzenia w kwestii otaczającej ich rzeczywistości.
- Nie zwracaj na nich żadnej uwagi, skarbie - mówiła Ramona. - Tylko się z tobą drażnią, wiesz?
Ramona była jednym z techników laboratoryjnych ojca. Często jadała lunch z nimi oboma, z Jimmym i tatą. Była młoda, młodsza od ojca, nawet od matki; przypominała trochę dziewczynę ze zdjęcia w oknie fryzjera, miała podobnie wydęte wargi i duże oczy, duże i umalowane. Jednak często się uśmiechała i nie nosiła kolczastej fryzury. Jej włosy były miękkie i ciemne. Włosy matki Jimmy'ego miały odcień, który ona sama nazywała brudnym blondem. ("Zbyt czystym", mawiał ojciec. "Hej! To żart. Żart! Tylko mnie nie zabij!")
Ramona zawsze zamawiała sałatkę.
- Jak tam Sharon? - pytała ojca Jimmy'ego, patrząc na niego szeroko otwartymi, poważnymi oczyma. Sharon była matką Jimmy'ego.
- Nie najlepiej - odpowiadał.
- Niedobrze.
- To problem. Zaczynam się martwić.
Jimmy patrzył, jak jadła. Brała do ust bardzo małe kęsy i jakimś cudem żuła sałatę, nie chrupiąc. Podobnie świeże marchewki. Było to zadziwiające, zupełnie jakby rozpuszczała to twarde, chrupkie jedzenie i wsysała je w siebie niczym kosmiczny komar na DVD.
- Może powinna, no wiesz, zobaczyć się z kimś? - Ramona z troską uniosła brwi. Miała na powiekach jasnofioletowy cień, nieco zbyt obficie nałożony; zbijał się w grudki. - Robią rozmaite rzeczy, istnieje tyle nowych tabletek…
Ramona podobno była genialnym technikiem, ale mówiła jak dziewczyny reklamujące żel do kąpieli. Tata Jimmy'ego twierdził, że nie jest głupia, tylko że nie chce wykorzystać mocy swoich neuronów do tworzenia długich zdań. W OrganSA było mnóstwo takich ludzi, nie tylko kobiety. Ojciec Jimmy'ego twierdził, że to ludzie liczb, nie słów. Jimmy już rozumiał, że on sam nie jest człowiekiem liczb.
- Nie myśl, że tego nie sugerowałem, przeprowadziłem rekonesans, znalazłem najlepszego specjalistę, umówiłem ją, ale nie poszła. - Ojciec Jimmy'ego wbił spojrzenie w stolik. - Ma własne zdanie.
- Co za szkoda, taka strata. Przecież była taka bystra.
- O, nadal jest bystra - odparł ojciec Jimmy'ego. - Bystrość aż wychodzi jej uszami.
- Ale była taka, no wiesz…
Widelec Ramony wysuwał się z jej palców i oboje wpatrywali się w siebie, jakby w poszukiwaniu idealnego przymiotnika do opisania matki Jimmy'ego w przeszłości. Po chwili zauważali, że Jimmy słucha, i bombardowali go swoją uwagą niczym promieniami kosmicznymi. O wiele za intensywnie.
- Jimmy, skarbie, co tam w szkole?
- Jedz, staruszku, zjadaj skórki, wyrosną ci włosy na piersi!
- Mogę iść popatrzeć na świniony? - pytał Jimmy.

Świniony były o wiele większe i tłustsze niż zwykłe świnie, musiały pomieścić w sobie dodatkowe organy. Trzymano je w odizolowanych budynkach, pilnie strzeżonych; porwanie świniona i jego starannie wyselekcjowanego materiału genetycznego przez rywalizujący zespół badawczy oznaczałoby katastrofę. Kiedy Jimmy chodził odwiedzić świniony, musiał wkładać bioskafander, o wiele za duży, nosić maskę i myć ręce odkażającym mydłem. Najbardziej lubił małe świnionaki, dwanaście z jednej matki, ssące w rządku mleko. Były urocze. Dorosłe osobniki o wilgotnych ryjach i maleńkich oczach okolonych białymi rzęsami patrzyły na niego, jakby go widziały, naprawdę widziały, i wiązały z nim jakieś plany.
- Świnion, balon, świnion, balon - podśpiewywał, żeby je uspokoić, przechylając się przez ogrodzenie kojca. Tuż po myciu kojce nie śmierdziały aż tak strasznie. Cieszył się, że nie mieszka w kojcu, gdzie musiałby leżeć w kupie i sikach. Świniony nie miały toalet i załatwiały się, gdzie popadnie - przez to odczuwał coś w rodzaju wstydu. Ale już od dawna nie moczył się w nocy, przynajmniej tak sądził.
- Nie wpadnij - upominał go ojciec. - Pożrą cię w mgnieniu oka.
- Nie pożrą - mówił Jimmy.
Bo jestem ich przyjacielem, myślał. Bo im śpiewam. Żałował, że nie ma długiego patyka, by je szturchać - nie chciał robić im krzywdy, tylko zmusić do biegania. Spędzały o wiele za dużo czasu na nicnierobieniu.

Kiedy Jimmy był malutki, mieszkali w jednym z Modułów - w parterowym, drewnianym domu typu kanadyjskiego. Zostały stamtąd zdjęcia Jimmy'ego w przenośnym kojcu na werandzie, z datą i w ogóle, matka włożyła je do albumu, gdy jej jeszcze zależało. Teraz żyli w obszernej późnogeorgiańskiej rezydencji z wewnętrznym basenem i niewielką siłownią. Meble nazywano kopiami. Jimmy był już całkiem duży, kiedy zdał sobie sprawę, co to oznacza - że gdzieś istnieje oryginał każdej kopii. Albo istniał. Czy coś w tym rodzaju.
Dom, basen, meble - wszystko należało do Kompleksu OrganSA, gdzie niegdyś mieszkała sama śmietanka. Ostatnio pojawiało się tu coraz więcej kierowników średniego szczebla i naukowców niższego szczebla. Ojciec Jimmy'ego twierdził, że tak jest lepiej, bo nikt nie musi dojeżdżać do pracy z Modułów. Mimo sterylnych korytarzy transportowych i szybkobieżnych pociągów wyjazdy do miasta zawsze wiązały się z ryzykiem.
Jimmy nigdy nie był w mieście. Widział je w telewizji: nieprzeliczone korytarze, neony i rzędy budynków, wysokich i niskich; nie kończące się, zapuszczone ulice, liczne, różnorodne pojazdy, niektórym z tyłu buchał dym; tysiące ludzi śpieszących się, radosnych, zbuntowanych. Istniały też inne miasta, odległe i bliskie; w niektórych są lepsze rejony, mówił ojciec, niemal takie jak w Kompleksie, pełne domów otoczonych wysokim murem, ale te rzadko pokazywano w telewizji.
Ludzie z Kompleksu bez potrzeby nie jeździli do miasta, a już na pewno nie sami. Nazywali miasta plebsopoliami. Mimo daktyloskopijnych identyfikatorów noszonych przez mieszkańców, w plebsopoliach szwankował sektor bezpieczeństwa publicznego - krążyli tam ludzie, którzy mogli sfałszować wszystko i być każdym, a także wyrzutki: narkomani, uliczni bandyci, biedacy, szaleńcy. Dlatego najlepiej było, gdy pracownicy Farm OrganSA mieszkali w jednym miejscu, starannie strzeżonym.
Mury, bramy i reflektory OrganSA oddzielały ich od nieprzewidywalnego. Wewnątrz było tak, jak w dzieciństwie taty Jimmy'ego, zanim sprawy się pokomplikowały. Tak przynajmniej twierdził ojciec chłopca. Matka mówiła, że to wszystko jest sztuczne, że to park rozrywki i nie sposób przywrócić dawnych czasów, ale ojciec pytał, dlaczego to niszczyć. Można spacerować bez strachu, prawda? Przejechać się na rowerze, usiąść w kawiarnianym ogródku, kupić lody w waflu? Jimmy wiedział, że ojciec ma rację, bo sam robił te wszystkie rzeczy.
Jednak KorpuSOKorp - ci, na których ojciec Jimmy'ego mówił "nasi ludzie" - musieli być w pogotowiu. Kiedy się ma tyle do stracenia, nie można przewidzieć, co zrobi druga strona. Druga strona czy też drugie strony: należało uważać na więcej niż jedną drugą stronę. Inne firmy, inne kraje, rozmaite frakcje i spiskowców. Wokół jest za dużo sprzętu, mawiał ojciec Jimmy'ego. Za dużo sprzętu, za dużo oprogramowania, za dużo wrogich bioform, za dużo broni rozmaitych rodzajów. Za dużo zazdrości, fanatyzmu i złej wiary.
- Dawno temu, w czasach rycerzy i smoków, królowie i książęta żyli w zamkach. Otaczały je wysokie mury, mosty zwodzone i otwory w wałach obronnych, i przez te otwory wylewało się gorącą smołę na wrogów - mówił ojciec Jimmy'ego. - Kompleksy są czymś w tym rodzaju. Zamki budowano po to, żebyś wraz ze swoimi przyjaciółmi nie czuł zagrożenia i żeby wszyscy inni trzymali się z dala od was.
- Jesteśmy królami i książętami? - spytał Jimmy.
- Zdecydowanie. - Ojciec wybuchnął śmiechem.