Pewnego razu...

  • szt.
  • 39,90 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

 

Pamiętasz baśnie, które opowiadano ci, kiedy byłeś mały? Opowieści o wróżkach, elfach i złych czarownicach?
Co byś zrobił, gdyby pewnego dnia okazały się one prawdą? Co byś zrobił, gdybyś jako dorosły odkrył, że są one oparte na faktach? Co byś zrobił, gdyby fantazja okazała się rzeczywistością?
To właśnie przydarzyło się Thomowi Kindredowi. Zobaczył rzeczy cudowne i straszne zarazem. Ponieważ tam, gdzie jest Dobro, musi być i Zło.
Thom spotkał wiedźmy i demony. Zetknął się z perwersyjną namiętnością i zepsuciem. I stanął oko w oko z najgorszym z koszmarów…
Pewnego razu… Jamesa Herberta to przesycony erotyzmem horror, który zabierze cię do świata, w którym fantazja miesza się z rzeczywistością, świata, w którym baśnie naprawdę mogą stać się prawdą. Świetna powieść jednego z najbardziej poczytnych brytyjskich autorów.

Rok wydania: 2004
Stron: 322
Format: 135/205
Oprawa: twarda
Pakowanie: 20
Tłumacz: Piotr Grzegorzewski

Fragment tekstu:

PEWNEGO RAZU…Opowieść pełna grozy o istotach magicznych i siłach zła, kochankach i namiętności, strachu i wierze tylko dla dorosłych przez Jamesa Herberta napisana

 

"…istnieje wystarczająco dużo dowodów (na istnienie istot magicznych), by przekonać każdego rozsądnego człowieka, że opowieści o nich nie należy puszczać mimo uszu…"

Sir Arthur Conan Doyle, The Coming of the Fairies


"…istoty magiczne wcale nie są małe; wśród nich jest wiele średniego wzrostu (skrzaty), a nawet wysokich (przepiękne elfy)…"

Leonard R.N. Ashley, The Complete Book of Devils and Demons


"Bajka prawdą stać się możei zdarzyć się właśnie tobie…"

Johnny Richards i Carolyn Leigh, Young at Heart

 

Pewnego…


…razu…


…gdy śmierć przyszła po Thoma Kindreda i widział już oczyma duszy światełko na końcu tunelu (czy to ono przyszło do niego, czy też on ku niemu zmierzał?, zastanawiał się z dziwną obojętnością), kiedy jego krótkie, zaledwie dwudziestosiedmioletnie życie zbliżało się do końca, zdarzyło się coś, co zatrzymało ten przedwczesny proces. Coś, co nie tylko ocaliło go od śmierci, ale i odmieniło mu życie.
Udar był na tyle silny, że mógł go zabić; nagle jednak, w najgroźniejszym momencie, pojawiło się nowe, złote światełko, które - mimo że małe - było na tyle silne, by przeważyć szalę między życiem a śmiercią.
Na chwilę przed rozbiciem samochodu, który prowadził, Thom nagle stał się znowu chłopcem, wrócił pamięcią do wydarzeń z dzieciństwa; obrazy, które pojawiły się przed jego oczami, były jednak zbyt niewyraźne, by przyjrzał im się należycie, i zbyt szybko zniknęły, by w pełni je zrozumiał. Mimo to ogarnęło go uczucie szczęścia - krótkotrwałe, w odróżnieniu od bólu głowy prześladującego go od dwóch dni.
I wtedy rozległo się uderzenie, zgrzyt metalu, brzęk tłuczonego szkła - potem zaś była już tylko cisza. I spokój.
Drugie światło, to złote, zniknęło niczym plamka na ekranie starego telewizora.
A potem wszystko stało się pustką, bardzo czarną i bardzo głęboką, choć z pewnością nie groźną.


CZĘŚĆ PIERWSZA
w której młody człowiek powraca do swego domu rodzinnego i poznaje rzeczy, w których istnienie dotąd nie wierzył


Rozdział pierwszy
POZNAJEMY THOMA KINDREDA

Nie miał pojęcia, co będzie czuł, wracając po latach do Zamku Brackenów. Jak długo go tu nie było? Jakieś szesnaście albo siedemnaście lat. Siedemnaście - miał dziesięć lat, kiedy wysłano go do szkoły z internatem. Miesiąc po śmierci matki.
Dzięki wspomaganiu kierownicy kierował tylko prawą ręką. Lewa wciąż była osłabiona z powodu udaru mózgu, jak beznamiętnie zimnym tonem nazywali to lekarze. Ponieważ jego jeep z napędem na cztery koła miał automatyczną skrzynię biegów, Thom mógł trzymać lewą stopę na metalowym podnóżku, będącym standardowym wyposażeniem w tym modelu, dodając gazu i hamując silniejszą prawą nogą. Skręcił w wąską alejkę, po obu stronach której biegł żywopłot, po czym przyspieszył.
Zastanawiał się, jak bardzo wszystko się zmieniło pod jego nieobecność. Przypuszczał, że niewiele. Z pewnością nie sama rezydencja. Od czasu, kiedy została pobudowana - prawie cztery wieki temu, za czasów króla Jakuba I - niewiele się w niej zmieniło, jeśli nie liczyć tak naturalnych udogodnień, jak kanalizacja czy elektryczność. Dodano, co prawda, salę bankietową, ale ów budynek, będący przejawem fantazji (niesprawiedliwie nazywanej przez niektórych szaleństwem), nie stanowił integralnej części rezydencji - wznosił się na leśnej polanie jakieś dwie mile dalej. Był ciekaw, jak zareaguje na widok Domku Brackenów - swego domu rodzinnego. Przez długi czas Thom był daleko stąd i zmienił się; z tego, co pamiętał ze swojej ostatniej wizyty, domek również.
Thom Kindred miał dwadzieścia siedem lat, był szczupły, chociaż nie chudy, średniego wzrostu, miał gęste, kręcone, ciemne włosy, które sięgały do kołnierzyka, i niebieskie oczy. Jego przystojna twarz oszpecona była dwucalową blizną na lewym policzku i drugą, mniejszą, biegnącą od dolnej wargi. Obie były pamiątkami po wypadku samochodowym sprzed prawie czterech miesięcy. Miał szczęście, że skończyło się tylko na tym - poduszka powietrzna i pas bezpieczeństwa zapobiegły poważniejszym obrażeniom, gdy jego samochód wjechał w pusty przystanek autobusowy. Przystanek został doszczętnie zniszczony, podobnie jak samochód. Znacznie jednak groźniejszy od wypadku okazał się dla Thoma zator tętnicy mózgowej. Mógł go nawet przypłacić życiem.
Przez szesnaście godzin był nieprzytomny, przez kolejne dziesięć - dryfował na granicy jawy i snu. Gdy w końcu całkowicie odzyskał świadomość, jego lewe ramię i noga były sparaliżowane, a całe ciało - nie tylko głowa - bolało tak, jakby walił w nie młot kowalski. Lekarze byli zaskoczeni, że doznał "zawału krwotocznego" w tak młodym wieku (chociaż zapewniali go, że nie jest to niespotykane), a jeszcze bardziej tym, że wydarzyło się to bez żadnego ostrzeżenia (to już było bardzo rzadkie); nie potrafili orzec, czy kiedykolwiek jeszcze będzie mógł chodzić bez laski i czy uda mu się odzyskać władzę w lewej ręce; twierdzili, że ustalenie rozmiarów obrażeń musi jeszcze trochę potrwać. Był jednak młody i silny, co kazało im być dobrej myśli. Dla Thoma jednak czekanie było udręką; przede wszystkim z powodu jego ukochanego zawodu, który wymagał sprawności obu rąk.
Thom Kindred był artystą stolarzem, jednym z tych nielicznych rzemieślników, którzy nim przystąpią do pracy, muszą wyczuć "duszę" drewna, dotykając go, pieszcząc jego słoje koniuszkami palców, pochylając się i wciągając jego zapach, sprawdzając wilgotność, wytrzymałość, siłę, giętkość i miękkość. Dopiero gdy przekonywał się o wartości drewna, przystępował do jego obróbki. Cenił jednakowo zarówno twarde, jak i miękkie drzewa - każde miało swoje miejsce i zastosowanie; był co najwyżej zdumiony sprzecznościami, jakie w nich tkwiły - niektóre drzewa iglaste, jak na przykład jodła lub cis, były miękkie, a mimo to wytwarzano z nich twardsze drewno niż z tych, które były twarde. Thom odczuwał więź z materiałem, którego używał, co zwykle przychodziło po latach, czasami nawet dziesięcioleciach, praktyki (a czasami nigdy); ową więź odkrył, kiedy - jako sześciolatek - rzeźbił swój pierwszy kawałek drewna przyniesiony z lasu.
Odniósł na tyle duży sukces, że mógł pozwolić sobie na otwarcie własnego warsztatu położonego w "jeszcze niemodnej" dzielnicy północnego Londynu i sprzedawać swoje wyroby jedynie lepszym sklepom i pojedynczym sprzedawcom; wykonywał również zamówienia prywatne. Niektóre z jego najlepszych prac wystawiano w galeriach sztuki, ponieważ zarówno jego projekty, jak i wykonawstwo były zawsze najwyższej próby. Każdą rzecz robił tylko w jednym egzemplarzu, niczego nie kopiował, nigdy nie robił niczego w hurtowych ilościach i zatrudniał tylko siebie, ponieważ tylko sobie ufał. Nawet sam po sobie zamiatał.
A teraz wszystko to wisiało na włosku. Palce lewej dłoni stały się niezdarne, a czasami w ogóle drętwiała mu cała ręka. Często był wyczerpany nawet po niewielkim wysiłku i za każdym razem, kiedy bolała go głowa, miał najgorsze przeczucia. Mimo to lekarze, a później fizjoterapeutka, twierdzili, że i tak miał szczęście i że szybki powrót do zdrowia po udarze krwi do mózgu zdarza się niezwykle rzadko. Thom nie miał wystarczającej wiedzy, by się z tym zgadzać lub nie - skąd niby mógł mieć choćby najmniejsze pojęcie o udarach i ich następstwach? Pamiętał pierwsze kilka tygodni po wypadku, kiedy leżał bezradny w szpitalnym łóżku, z ciałem jak z ołowiu, z ręką i nogą właściwie nieruchomymi, połową twarzy zdrętwiałą; nie kontrolował potrzeb fizjologicznych, bełkotał, był kompletnie wyczerpany i rozkojarzony. Pamiętał też uczucie upokorzenia - energiczne pielęgniarki przewracające go na łóżku, jakby był bezradnym starcem, cewnik przyczepiony do penisa, by mógł oddawać mocz do plastikowego pojemnika, mycie w łóżku, a po pewnym czasie kursowanie w towarzystwie jednej z sióstr do toalety i zakłopotanie, że ktoś jest świadkiem jego wypróżnień. Och, z pewnością dokonał dużych postępów, ale przez cały ten czas nie opuszczał go strach, ponieważ lekarze nie potrafili powiedzieć, czy przypadkiem nie uformuje się kolejny skrzep, zatykając tętnicę do czasu, aż ciśnienie spowoduje, że krew przebije się i ponownie zaleje mózg tak, że tym razem wyzdrowienie - jakiekolwiek wyzdrowienie - będzie niemożliwe.
Oderwał się od tych niewesołych myśli i zwolnił, gdy zobaczył nagle przed swoim jeepem cherokee owcę, która przedarła się przez wyrwę w żywopłocie i na widok nadjeżdżającego mechanicznego potwora zatrzymała się jak wryta na środku drogi, pobekując z przerażenia.
- I tobie też, owczy wypierdku - odpowiedział jej Thom z uśmiechem, a jego nastrój nagle się poprawił. Lata spędzone w hałaśliwym, przeludnionym Kentish Town sprawiły, że zaczął doceniać uroki wiejskiego życia. Wychylił się przez okno. - Chcesz ze mną walczyć? - spytał. - Nie cofnę się ani przed tobą, ani przed nikim innym.
Zwierzę jak gdyby nigdy nic odwróciło się i zaczęło oskubywać z liści krzewy po drugiej stronie alejki.
Thom zatrąbił. Kiedy indziej wysiadłby z samochodu, by własnoręcznie przepchnąć owcę na drugą stronę żywopłotu; miał jednak za sobą długą drogę z Londynu, a poza tym nie chciał się przemęczać, zwłaszcza że pamiętał ostrzeżenia swego lekarza. Przez najbliższe kilka miesięcy winien "poddawać się rekonwalescencji".
Zdjąwszy stopę z hamulca, pozwolił, by samochód ruszył dzięki automatycznej skrzyni biegów. Zwierzę stało bokiem do auta, jego zad był prawie na środku alejki, podczas gdy głowa wciąż tkwiła w małych, soczystych, letnich listkach. Thom przycisnął lekko hamulec, by trochę zwolnić.
Z początku zakała owczego rodu nie zareagowała, później jednak musiała zrozumieć, że jej wełnisty zad nie ma szans w konfrontacji z rozpędzonym mechanicznym potworem. Nie przerywając jedzenia (Thom zastanawiał się nawet przez chwilę, czy zwierzę nie przegryzło się na drugą stronę żywopłotu), zmieniła pozycję, tak że jeep mógł przejechać obok.
- Słyszałaś kiedyś o przemocy drogowej? - spytał Thom, ostrożnie patrząc na owczy zad. Owca ani na chwilę nie przerwała żucia. - Nie? W każdym razie miałaś szczęście. Nawiasem mówiąc, po tych liściach będzie cię bolał brzuch.
Zachichotał sam do siebie i schował głowę do środka samochodu. W dół alejki dała nura zięba, kierując się prosto na przednią szybę jeepa, niczym kamikadze, i podrywając się w ostatniej chwili, tak że Thom wzdrygnął się, przeczuwając uderzenie; po prawej stronie, za krzakami, dwa dzikie gołębie gruchały monotonnie do siebie; przez okno wpadała słodka, podobna do zapachu chryzantem, woń. Była tak cudowna, że zamknął na chwilę oczy, by się nią w pełni rozkoszować.
Cieszył się, że tu wrócił. Trzy-, czteromiesięczna rekonwalescencja była dla niego za długa, nuda złapała go w swoje sidła już dawno temu, teraz jednak czuł się wyśmienicie.
Miał wrażenie, że ta okolica jest rajem, a brudne i odrażające miasto, które zostawił za sobą - czyśćcem, w którym musiał zarabiać na życie, ponosząc konsekwencje miłości do swego zawodu. Niestety, gdy tylko w pełni powróci do zdrowia, czeka go ciąg dalszy pokuty. Lekarze ostrzegali go, by zbyt mocno nie naciskał: wyzdrowienie przyjdzie z czasem, przyspieszanie go na siłę może tylko pogorszyć stan zdrowia. Niestety, słabą stroną Thoma Kindreda była niecierpliwość. Życie nigdy go nie rozpieszczało, przynajmniej od śmierci matki, Bethan, która utopiła się, będąc, jak mu wyjaśniono, "w niezbyt dobrej kondycji psychicznej". Nie wspominano wprost o samobójstwie, ale kiedy dorósł, domyślił się tego sam. Ponieważ nie miał ojca, po śmierci matki wysłano go do szkoły z internatem w Surrey (nie na sam koniec świata, ale w jego najbliższe sąsiedztwo).
Zdawał sobie sprawę, że powinien żywić wdzięczność dla sir Russella Bleetha, ojca swego przyjaciela z dzieciństwa, Hugona (drugi syn sir Russella został przed laty zabity w Irlandii Północnej, co, jak się zdawało Thomowi, było jednym z powodów zgorzknienia starego człowieka) - cóż z tego, skoro jej nie żywił. Zamiast tego czuł urazę, ponieważ nie chciał opuszczać Domku Brackenów, który dzięki swemu oddaleniu zapewniał mu poczucie bezpieczeństwa, i lasu, który był jego placem zabaw.
Przez cały pierwszy semestr szkoła z internatem niedaleko Guildford, z jej ostrą dyscypliną i surowymi przepisami, była dla niego więzieniem. Co gorsza, inni więźniowie początkowo nie przepadali za tym dziwnym i nieśmiałym chłopcem, który najwyraźniej nie miał ojca - a w każdym razie nic o nim nie wiedział - i który, gdyby nie pomoc jakiegoś bogatego patrona, byłby nędzarzem. (Thom był trochę zbyt szczery, kiedy odpowiadał na pytania zadawane mu przez dociekliwych rówieśników, którzy pochodzili z zamożnych rodzin; nawet ci, których rodzice byli po rozwodzie, przynajmniej wiedzieli, kim byli ich ojcowie. Poza tym nie zdawał sobie sprawy, że w zamkniętych społecznościach - szczególnie tych złożonych z młodych i niedoświadczonych osób - każdy, kto jest inny, traktowany jest jak odmieniec, a w niektórych przypadkach nawet jak czarna owca).
Na szczęście wszystko to zmieniło się w drugim semestrze, kiedy przełamał nieśmiałość i rzucił wyzwanie otoczeniu, z powodzeniem przeciwstawiając się swoim największym prześladowcom. Udało mu się zyskać kilku przyjaciół, a kiedy wyszły na jaw jego wyjątkowe umiejętności sportowe, stał się wręcz kimś w rodzaju bohatera. Lata dzieciństwa spędzone w zdrowym, wiejskim klimacie teraz owocowały. To, że ciągle biegał, przemykał między drzewami, wdrapywał się na nie, przeskakiwał przez konary albo z kamienia na kamień przez szemrzące strumyki, uczyniło go zwinnym, szybkim i wytrzymałym.
Jeśli chodzi o naukę, to nie był mniej bystry i mniej zdolny od większości dzieci w klasie. Dokonał przy tej okazji pewnego odkrycia. Często prywatne szkoły takie jak ta, w których inteligencja niekoniecznie była najważniejszym kryterium rekrutacji uczniów, w akcie rozpaczy nakłaniały niektórych z nich do zajęcia się jakimś rzemiosłem, najczęściej stolarstwem albo kowalstwem. Rodzice chcieli widzieć przynajmniej minimalne efekty ładowania w szkołę swych ciężko zarobionych pieniędzy - jeśli ich pociecha umiała zrobić popielniczkę albo stojak, to wiedzieli, że nie wszystko poszło na marne, mogli chwalić się, jak rozwinięty manualnie jest ich syn. Otóż Thom uświadomił sobie, że ma prawdziwy talent do tworzenia przedmiotów z drewna.
Od czasu gdy Eric Pimlet, łowczy i zarządca posiadłości Brackenów, podarował Thomowi na jego szóste urodziny kozik, chłopiec uwielbiał rzeźbić w drewnie, tworzyć małe ozdóbki, prezenty dla Bethan. Jego biegłość w tej dziedzinie szybko przyniosła mu popularność wśród chłopców; zwracali się do niego z prośbą o radę lub pomoc częściej niż do uszczypliwego i krewkiego nauczyciela stolarki.
Jednak mimo swej bezpretensjonalności, umiejętności sportowych i zdolności manualnych Thom pozostał samotnikiem; cały czas trzymał się trochę z boku.
O dziwo, chociaż miło wspominał dzieciństwo spędzone w Domku Brackenów, rzadko zachodził do niego podczas wakacyjnych wizyt w posiadłości, wolał mieszkać w przydzielonym mu pokoju w rezydencji i cieszyć się towarzystwem Hugona. Pod warunkiem, rzecz jasna, że jego przyjaciel nie spędzał wakacji gdzieś za granicą. W takich wypadkach Thom zajmował się projektowaniem nowoczesnych mebli, by później wykonywać je w stajni Zamku Brackenów, pożyczając potrzebne narzędzia od Erica, który również zaopatrywał go w drewno. Tylko raz wybrał się do domku i był rozczarowany - wręcz wyprowadzony z równowagi - tym, co tam zastał. I nie miało to nic wspólnego z warstwami kurzu, które pokrywały wszystko w środku, ani z zimną, wilgotną wonią pustki. Chodziło raczej o poczucie nieobecności, braku, który miał związek nie tylko ze śmiercią matki; Thom odnosił wrażenie, jakby zniknął duch Domku Brackenów, jego żywotność, ciepło. Czuł się obco wśród tych ścian, i to wprawiło go w konsternację. A nawet w przerażenie.
Kiedyś Domek Brackenów był jego azylem; teraz - niczym.
Kiedy ostatnim razem zamknął za sobą drzwi i szedł krótką dróżką wybrukowaną popękanymi kamieniami, spomiędzy których wyrastała trawa, był pewien, że już tam nie wróci.


Do posiadłości było niedaleko. Dotarł do skrzyżowania, a potem wyjechał na szosę, gdzie ruch był większy i musiał przyspieszyć. Zawsze był nieco zdezorientowany przez krajobraz Shropshire - zresztą, w ogóle przez większość widoków na tej malutkiej wysepce, Anglii - gdzie w jednej chwili człowiek miał wrażenie, że jest jedynym pozostałym przy życiu mieszkańcem tej planety, a w następnej, jak gdyby podniosła się olbrzymia kurtyna, przedzierał się wśród samochodów na sześciopasmowej autostradzie albo poprzez dymy wielkich fabryk. Dobrze przynajmniej, że posiadłość Brackenów była na tyle rozległa, iż można było ulec złudzeniu, że jest się całkowicie odciętym od cywilizacji, a w najgłębszym lesie można się było poczuć przerażająco samotnym. Po kilku ostatnich straszliwych miesiącach to było to, czego właśnie chciał: być sam, z dala od badających go lekarzy i tyranizujących go pielęgniarek, z dala od mających dobre intencje, ale męczących przyjaciół i znajomych, którzy zdawali się myśleć, że to, czego potrzebuje, to pocieszenie i stała zachęta, podczas gdy on potrzebował powrotu sił. Gdy leżał w szpitalnym łóżku, zmuszony do bezczynności, która była mu przez tak długi czas zupełnie obca - w sumie, od dzieciństwa - i wstrząśnięty tym, że tak nagle stał się kaleką, jego myśli powróciły do jedynej oazy spokoju i bezpieczeństwa, jaką kiedykolwiek miał (nawet jako odnoszący sukcesy stolarz mógł sobie pozwolić jedynie na wynajmowanie mieszkań w Londynie, nigdy nie pozostawał w żadnym z nich dłużej, zawsze był niezadowolony po kilku miesiącach, być może nawet podświadomie szukał miejsca, w którym znów czułby się bezpieczny). A poza tym zawsze wracał do Domku Brackenów w snach.
Wspomnienie jego ostatniej wizyty w domu rodzinnym przyblakło; kurz na palcach i pustka, którą tam zastał, już nie miały dla niego znaczenia. Pamiętał jedynie zapach świeżo zerwanych kwiatów, promienie słońca wpadające przez otwarte okna, cudowną kamienną posadzkę. Dźwięk łagodnego, słodkiego głosu matki, gdy śpiewała piękne piosenki, których od tamtej pory nie słyszał.
Czyste, niebieskie oczy Thoma skierowały się na zamglone, odległe góry. Ich majestatyczność i łagodność, zdające się odzwierciedleniem spokoju, który zawsze go tu ogarniał, dodały mu otuchy. Minął zbudowany z wapienia i drewna zajazd, którego ściany porastał gęsty bluszcz, oraz kilka niewielkich domków, wzniesionych z czerwonych cegieł lub z podobnego budulca jak zajazd. Po lewej stronie, aż do zalesionych parowów z różowymi, białymi i fioletowymi rododendronami, rozciągały się pola; po prawej były tylko lasy, ale wiedział, że do wjazdu na teren posiadłości jest już niedaleko.
Kilka chwil później dotarł do drogi, która przypadkowym podróżnym musiała wydawać się jedynie przesmykiem między drzewami biegnącymi wzdłuż szosy, ponieważ nie było żadnego znaku wyjaśniającego jej przeznaczenie. Wyglądało na to, że poprzedni właściciele posiadłości cenili sobie spokój, a i obecny nie lubił nieproszonych gości. Kiedy jednak wjechało się już do tego ustronia, z jego lasami, łąkami, jeziorami i wijącą się rzeką, zaczynało się to rozumieć. Posiadłość była oazą spokoju, którą należało trzymać w tajemnicy przed szalonym światem.
Zwolnił i po sprawdzeniu, czy nic nie jedzie z naprzeciwka, skręcił. Natychmiast znalazł się w półmroku, gdyż pokryte liśćmi gałęzie spotykały się na górze ze sobą, rozpościerając nad drogą coś w rodzaju naturalnego baldachimu. Przez otwarte okna wpadały do samochodu zapachy lasu. Ich potężna mieszanka przywoływała wspomnienia dziecięcych zabaw.
Thom zrobił głęboki wdech, oczyszczając płuca z zatęchłego miejskiego powietrza. Zakręciło mu się w głowie ze szczęścia. Był coraz bardziej podniecony perspektywą powrotu do domu.
Cętkowana promieniami słońca droga była wyboista i zaniedbana, co miało zapewne ostatecznie zniechęcić nieproszonych gości; Thom podskakiwał na siedzeniu, uważnie patrząc przed siebie, bojąc się, że potrąci jakieś zwierzę, które mogło właśnie przechodzić przez drogę, albo że jakaś nisko wisząca gałąź porysuje karoserię samochodu. Uśmiechał się do siebie, czasami nawet chichotał głośno, rozkoszując się tą jazdą, w pełni świadom, że mógł wybrać lepszą, biegnącą po drugiej stronie posiadłości drogę, używaną przez dostawców i kierowców większych pojazdów, którzy woleli jechać dłużej, ale bezpieczniej. Jakieś pięćdziesiąt jardów od niego krzaki poruszyły się - to prawdopodobnie uciekało jakieś zwierzę spłoszone hałasem silnika. Nagle coś całkiem dużego przemknęło przed maską samochodu i zniknęło między drzewami. Thom ujrzał przelotnie długi, lśniący zad jelenia. Jego podniecenie wzrosło.
Niedługo później nad linią drzew pojawiła się łukowata brama wiodąca do właściwej części posiadłości. Czerwony piaskowiec, z którego była zbudowana, pięknie harmonizował z naturalnymi barwami otoczenia. Zbliżając się do niej, Thom miał wielką ochotę dać gaz do dechy i przejechać tak szybko, jak to tylko możliwe, bojąc się, że spadną na niego stare kamienie. Ten lęk był dziwny i irracjonalny, bo chociaż brama wydawała się nadkruszona zębem czasu, wiedział, że jest solidna. Została wzniesiona w czasach, gdy przejmowano się czymś takim jak długowieczność, w czasach, gdy zarówno kamieniarze i cieśle, jak i mistrzowie murarscy i architekci wkładali w swą pracę serce; wiedział, że wejście do posiadłości będzie tak długo bezpieczne, jak długo bezpieczny będzie Duży Dom - jako chłopiec Thom zawsze nazywał Zamek Brackenów Dużym Domem - ponieważ do jego budowy użyto tych samych materiałów. Mimo to pozostała w nim trwoga i gdy jeep przejeżdżał przez bramę, wcisnął pedał gazu. Pomyślał, że albo brama była otwarta specjalnie na jego przyjazd, albo obecnie nikt nie zawracał sobie głowy jej zamykaniem (podczas ostatniej wizyty Hugo powiedział Thomowi, że nie ma już odźwiernego, a stary Eric Pimlet rzadko zadaje sobie trud zastępowania go). Zauważył, że jest przeżarta rdzą. Było w tym coś smutnego. Pamiętał, że dwadzieścia lat temu ta żelazna brama świeciła zawsze czarnym blaskiem i zawsze była zamknięta - wierny strażnik broniący posiadłości przed wyimaginowanym wrogiem.
Cień, który okrył samochód, był tak głęboki, że na chwilę zrobiło się ciemno i zimno, wręcz mroźno. Thom zadrżał.
A potem wyjechał z powrotem na słońce i otoczyła go zieleń. Długa droga - tym razem lepsza, chociaż i tak zdarzały się w niej tu i ówdzie dziury - prowadziła do odległego wzniesienia, na którym znajdował się Duży Dom. Jego mury były czerwone w promieniach słońca.
Przypominał jakąś małą, baśniową średniowieczną twierdzę, okazałe schronienie w sercu cudownej oazy spokoju. Sanktuarium wewnątrz sanktuarium.
Mimo to Thom zmarszczył brwi. Czuł się, jakby znowu był dzieckiem, małym chłopcem, w którym to przerażające, zimne miejsce zawsze budziło respekt i trwogę.

 

Rozdział drugi
ZAMEK BRACKENÓW

Znał historię rezydencji, tego miejsca, które w równej mierze otaczał czcią, co niechęcią, ponieważ jego matka, prywatna nauczycielka i guwernantka Hugona Bleetha, zaznajomiła z nią obydwu chłopców - niewykluczone, że wskutek nalegań sir Russella. Ojciec Hugona nigdy nie chwalił się pochodzeniem, zapalił się jednak do pomysłu przedstawienia historii zamku swemu jedynemu żyjącemu synowi, mimo że jego przodkowie nie byli tego zamku pierwszymi właścicielami. Początkowo posiadłość należała do opactwa Shrewsbury. Kiedy jednak - mniej więcej w połowie szesnastego wieku, w czasie reformacji - zostało ono rozwiązane, posiadłość kupił sir Edward Bracken. Przekazał ją swemu synowi i spadkobiercy, Matthew, a ten zlecił wzniesienie rezydencji. Zatrudnił kamieniarzy i robotników do przygotowania placu budowy, przywiezienia drewna z lasów należących do posiadłości i kamieni z kamieniołomu oddalonego o niecałe trzy mile, a także miejscowego cieślę Johna Longforda oraz wybitnego architekta i mistrza kamieniarskiego Thomasa Slingfoota. Do budowy szkieletu konstrukcji użyto wyłącznie drzew, których większość była jeszcze zielona, co ułatwiało pracę.
Wzniesienie rezydencji, z wieżyczkami, krużgankiem i gzymsowym dachem, które nadawały jej wygląd zamku, zajęło prawie trzydzieści lat. W tym czasie sir Edward i jego syn Matthew zmarli, zostawiając posiadłość Richardowi, najstarszemu synowi tego drugiego. W trakcie dwóch wojen domowych rodzina opowiedziała się po stronie Karola I i była prześladowana przez zwolenników Cromwella. Kiedy jednak na tronie zasiadł Karol II, do Brackenów znów uśmiechnęło się szczęście, ponieważ monarchia stała się słaba, a prawdziwymi zwycięzcami okazali się właściciele ziemscy. Richard Bracken został mianowany zarządcą domu królewskiego, a zarazem skarbnikiem rodziny królewskiej i, jako taki, miał znaczne wpływy na dworze. Bogactwo i znaczenie Brackenów wydatnie wzrosły.
Jednakże na każdej takiej zwyżce notowań politycznych cierpi życie rodzinne. Rodzina Brackenów nie była w tym wypadku wyjątkiem.
Rozwiązły wnuk Richarda, jeszcze jeden Edward, ściągnął na siebie posądzenie o czary, urządzanie orgii satanistycznych i perwersyjne praktyki, znacząco nadszarpując reputację i pozycję rodziny - zarówno na dworze królewskim, jak i towarzyską. W końcu zmarł na syfilis, zostawiając posiadłość swemu obłąkanemu synowi Thomasowi, i tylko temu, że jego z kolei jedyna następczyni, córka Elizabeth, wyszła za wziętego importera jedwabiu i przypraw z Dalekiego Wschodu, Geoffreya Bleetha, rodzina Brackenów zawdzięczała powrót świetności. Jedyną stałą rzeczą pośród zmiennych kolei losu pozostał Zamek Brackenów i otaczające go ziemie.
Zbudowany głównie z czerwonego piaskowca i miejscowego drewna, stał idealnie pośrodku niewielkiego wzniesienia, budząc grozę w pochmurne dni, kiedy jego mury stawały się ciemne i posępne. Właściwie był dwupiętrowy, ale na płaskim dachu znajdowało się jeszcze jedno pięterko, wielkości zaledwie pokoju. Na jego dachu, w każdym rogu, wznosił się komin.
Z upływem czasu zamek szarzał coraz bardziej. Tam, gdzie powierzchnia piaskowca się przetarła, znaczyły go jaśniejsze smugi. Kilka szerokich szarych schodków wiodło do imponujących drzwi frontowych z solidnego dębu, które prowadziły na krużganek z wysokim dachem, otoczony wijącymi się winoroślami o martwych, pozbawionych liści pnączach. Już dawno temu powinno się je ściąć, obecnie były tylko nagimi pasożytami, które odmawiały poddania się gospodarzowi. Wiele okien, mniej więcej tego samego rozmiaru, których prostokątne framugi oddzielone były od siebie kamiennymi słupkami, było ciemnych i nieprzeniknionych, jak gdyby światło odbijało się od szyb, zamiast dostawać się przez nie do środka.
Powinien się czuć, jakby wrócił do domu, ale tak się nie czuł. Miał nadzieję, że uczucie to pojawi się, gdy znajdzie się w Domku Brackenów.


Zanim jeszcze dojechał do schodów, drzwi otworzyły się i ukazał się w nich Hugo Bleeth. Jego korpulentny przyjaciel pospieszył do samochodu z ręką uniesioną wysoko w powitalnym geście. Thom zauważył stojącą w wejściu, skrytą w cieniu postać i domyślił się, że to Hartgrove - długoletni służący, przerażająco chudy, powściągliwy mężczyzna, który był tu, odkąd Thom pamiętał. Jako dzieci Thom i Hugo mówili na niego "Kościotrup", choć oczywiście nigdy w jego obecności, ponieważ - mimo że był służącym - zawsze się go bali.
- Thom! Tak się cieszę, że cię widzę! - krzyknął spadkobierca fortuny Bleethów, podchodząc do jeepa od strony kierowcy. - Nie masz nawet pojęcia, jak bardzo!
Thom wystawił rękę przez otwarte okno i Hugo chwycił ją ochoczo. Jego entuzjazm okazał się jednak pozorny - ręka, którą Thom uścisnął, była bezwładna, a dłoń wilgotna.
- Hugo - wyszeptał, uśmiechając się słabo. Był zmęczony długą podróżą.
- Powiedz przede wszystkim, jak się czujesz. - Wypukłe oczy Hugona wyglądały teraz, jakby miały wyjść z orbit. Zawsze kojarzył się trochę Thomowi z Ropuchem z Ropuszego Dworu - ten sam entuzjazm, niecierpliwość i, cóż, pewna głupkowatość. Mimo to, podobnie jak postać stworzona przez Kennetha Grahama, był ogromnie sympatyczny.
- Dobrze, dziękuję - odrzekł Thom.
Hugo spojrzał na niego niepewnie.
- Podróż nie była zbyt męcząca? Powinieneś przyjechać pociągiem. Wysłałbym po ciebie Hartgrove'a w bentleyu. Odbyłbyś przejażdżkę w starym stylu.
Hartgrove - Kościotrup - wyszedł z cienia i ukazał się u szczytu schodów. Spojrzał na Thoma. Jego trupio blada twarz pozostała bez wyrazu, mimo że nie widzieli się od tylu lat. Thom pomachał mu ręką przez okno, spodziewając się ciepłego - no, w każdym razie nie chłodnego - powitania, ale się nie doczekał.
Hartgrove - nawet Hugo nie znał jego imienia - nie nosił już standardowego uniformu kamerdynera, na który składały się czarny surdut, spodnie w prążki i szara kamizelka i który Thom pamiętał tak dobrze. Zamiast tego miał na sobie czarny garnitur, który wydawał się o jeden rozmiar za duży. Nawet kołnierzyk koszuli miał za luźny.
- Też się cieszę, że cię widzę - wymruczał pod nosem Thom.
Hugo otworzył drzwi jeepa i złapał przyjaciela za łokieć.
- Spokojnie, nie jestem inwalidą - zaprotestował z uśmiechem Thom.
Puścił kierownicę; po kilkumiesięcznej rehabilitacji nie miał kłopotów z trzymaniem przedmiotów, teraz był jednak zbyt zmęczony. Wysiadł z samochodu i pozwolił, by Hugo go podtrzymał, wdzięczny za jego troskliwość. Odwrócił się i sięgnął po laskę leżącą na siedzeniu pasażera.
- Ach tak? Nie jesteś inwalidą? Co to w takim razie jest? - Hugo popatrzył na laskę z nieskrywanym współczuciem w swoich wodnistych, brązowych oczach. - Właściwie to spodziewałem się, że będziesz o kulach.
Thom roześmiał się nerwowo.
- Mówiłem ci już, że nic mi nie jest. Pierwsze kilka dni po udarze było poważne - w każdym razie tak mi mówiono, ja sobie z tego nie zdawałem sprawy - ale zrobiłem postępy. A poza tym nie zapominaj, że minęły już prawie cztery miesiące.
- Tak, tak, oczywiście. W każdym razie nie jesteś sprawny w stu procentach, inaczej nie potrzebowałbyś dalszej rehabilitacji.
- Odpoczynku, nie rehabilitacji. A laski używam tylko dlatego, że lewa noga szybko się męczy i zaczyna się trząść.
- Mów, co chcesz, mój drogi, ale udar mózgu ciężko wyleczyć aspiryną i kilkudniowym leżeniem w łóżku. - Hugo puścił łokieć Thoma i położył rękę na biodrze, zginając nogę w kolanie - zniewieściała poza, którą czasami przybierał dla żartu. Jego głos uniósł się o oktawę.
Thom zachichotał.
- Ta poza zaczyna u ciebie wyglądać już naturalnie - orzekł.
Ale nie było nic afektowanego w jego przyjacielu, mimo że często udawał tak jak teraz. Hugo był niski, krępy, a jego brzuch był trochę większy niż wtedy, gdy Thom widział go ostatnim razem. Pamiętał przyjazd Hugona do szpitala dzień po udarze. Na błyszczącej od potu, pucołowatej twarzy przyjaciela malowała się groza, ale natychmiast zaoferował pomoc ("Zrobię wszystko, żebyś miał najlepszego specjalistę. Cena nie gra roli"). Teraz Thom zauważył, że jasne, kręcone włosy Hugona, które kiedyś były sprężystymi, złotymi lokami, są już przerzedzone, prześwitują przez nie paski różowej skóry niczym plamy na piaskowej ścianie budynku za nim. Miał na sobie kamizelkę z wielbłądziej wełny, narzuconą na rozpiętą błękitną, bawełnianą koszulę i podtrzymywane przez czerwone szelki (Thom widział je za każdym razem, gdy jego przyjaciel wypuszczał powietrze) szare flanelowe spodnie, których mankiety opadały na brudne, zupełnie nie dobrane buty. Zbiegnięcie po schodach rezydencji Brackenów pozbawiło go tchu, a worki pod oczami sugerowały albo niewyspanie, albo przepicie (Thom zastanawiał się, czy jego przyjaciel wciąż jest miłośnikiem absyntu). Ten sam stary Hugo: bez kondycji, bez stylu i prawdopodobnie bez stałej pracy.
Hugo Bleeth był agentem ubezpieczeniowym u Lloyda. Pracował w siedzibie głównej przy Lime Street, dopóki bezwiedny udział w największym skandalu ubezpieczeniowym połowy lat osiemdziesiątych nie zniszczył mu kariery, zanim jeszcze na dobre się rozpoczęła.
Niespodziewanie Hugo wziął go w objęcia, przyciskając do siebie tak mocno, że aż mu zabrakło tchu.
- Tak się cieszę, że cię widzę! - wykrzyknął wprost do ucha Thoma. - Strasznie się martwiłem, staruszku, teraz mogę ci to już powiedzieć. W tym łóżku szpitalnym wyglądałeś jak trup. Wprost nie mogłem uwierzyć własnym oczom - kiedy ledwie tydzień wcześniej poszliśmy na kielicha, byłeś okazem zdrowia.
W czasie tej przemowy przyjaciela Thom patrzył ponad jego ramieniem na Hartgrove'a: służący spoglądał na nich bez wyrazu, ale jego wzrok był twardy jak skała. Jako chłopiec Thom zawsze podchodził nieufnie do tego człowieka - ba, nawet się go bał - z tą swoją trupio bladą twarzą, długą, chudą, wysuszoną szyją, zgarbionymi plecami i ciemnym uniformem Hartgrove przypominał mu z wyglądu sępa. Miał wrażenie, że służący ciągle wpatruje się w niego swoimi bladymi, zimnymi oczami, zupełnie jakby czuł się urażony jego obecnością w tym domu; jego, Thoma, syna nauczycielki, który byłby nędzarzem, gdyby nie szczodrość jego pana. Możliwe nawet, że czekał tylko na to, by przyłapać Thoma na wkładaniu do kieszeni jakiejś ozdóbki albo jednej z zabawek Hugona. Albo też myślał, że chłopiec pobrudzi meble.
Mimo upływu czasu Thom poczuł znajomy dreszcz. Postanowił przenieść uwagę na swego przyjaciela.
- Daj spokój, Hugo, przestań gadać bzdury - powiedział przez zaciśnięte usta.
Hugo natychmiast cofnął się i uśmiechnął szeroko.
- Nie pomagasz mi. Ja po prostu… tak… tak…
- …tak się cieszysz, że mnie widzisz - dokończył za niego Thom.
- Zgadza się. - Hugo lekko poklepał go po ramieniu.
Thom ponownie spojrzał na dom, lecz tym razem ominął wzrokiem ponurego służącego, który wciąż stał u szczytu schodów. Popatrzył w górę budynku, na ciemne okna i wysokie, strzeliste, złowieszczo wyglądające wykusze.
- Co z nim?
Hugo podążył za wzrokiem Thoma.
- Niezbyt dobrze. W niektóre dni trochę się ożywia, w inne… cóż, w inne sprawia wrażenie, jakby życie się w nim ledwie tliło. Nic już nie można zrobić dla jego chorego serca. Nawet przeszczep nie wchodzi w grę, bo w obecnym stanie zdrowia nie wytrzymałby operacji. Koło się zamyka. Nie jest na tyle silny, by wytrzymać operację, ale bez niej nigdy nie wyzdrowieje. Może gdyby to wcześniej wykryli, byłoby inaczej. Jak wiesz, stary nigdy nie był okazem zdrowia, więc na początku nikt nie zauważył zmiany… - Hugo przerwał, jakby był zbyt zdenerwowany, by dokończyć.
Od tak dawna, jak Thom sięgał pamięcią, ojciec Hugona, sir Russell Bleeth, był obiektem czci. Jego oschły sposób bycia i ataki gniewu zawsze wprawiały Thoma w zdenerwowanie, a władczą obecność odczuwało się w całym Zamku Brackenów, nawet gdy go w nim nie było. To zapewne śmierć jego pierwszej, a potem drugiej żony, w końcu zaś utrata starszego syna, który służąc jako oficer armii brytyjskiej, zginął w Belfaście wskutek wybuchu bomby podłożonej przez bojowników IRA, zanim jeszcze Thom przyszedł na świat, były za to odpowiedzialne, ale tylko Hugo wspominał o tych tragicznych wydarzeniach; pozostałe osoby przebywające w zamku, wliczając w to matkę Thoma, utrzymywały w tajemnicy wszystko, co miało z owymi wydarzeniami jakikolwiek związek.
A teraz sir Russell był tak chory, że mogło się to dla niego skończyć śmiercią. I mimo że Thom nie czuł do tego człowieka nigdy najmniejszej czułości - jak można lubić kogoś, kto cię tak bardzo przeraża? - nie mógł opanować smutku.
- Powinien leżeć w szpitalu, gdzie właściwie by się nim zajęto, złagodzono ból. - Thom przeniósł wzrok na Hugona, który dalej patrzył do góry.
- Myślisz, że nie próbowaliśmy go do tego namówić? Ale on nie porzuci swojego gniazda. - Hugo powiedział to z takim żalem, że Thom odniósł wrażenie, iż jego przyjaciel zaraz się rozpłacze. - Bóg mi świadkiem, że go prosiłem, zaklinałem na wszystkie świętości, ale dobrze wiesz, jaki potrafi być uparty… Lubi tam być, bo z łóżka widzi całą swoją posiadłość. Ten pokój prawdopodobnie powstał po to, by właściciel mógł zaspokajać swoją próżność. Nie przypuszczałem, że kiedyś stanie się umieralnią mojego ojca. - Odwrócił się do Thoma i potrząsnął głową, jakby chciał w ten sposób pozbyć się złego nastroju. - Ból łagodzi kroplówka z morfiną, której ilość kontroluje sam przyciskiem znajdującym się przy łóżku, ale sprawia ona zarazem, że dziwnie się zachowuje. Czasami wrzeszczy albo wygaduje niestworzone rzeczy. Poza tym upiera się, żeby przed pogrzebaniem poderżnąć mu gardło, dla pewności, że nie żyje. Strasznie się boi, że pochowamy go żywcem. - Hugo zadrżał. - To tylko kwestia czasu. Ale nie zawracajmy sobie tym dzisiaj głowy. Powinniśmy świętować powrót syna marnotrawnego.
Zmusił się do uśmiechu, pozwalając, by znów wypełniła go radość - tej zdolności Thom zawsze mu zazdrościł.
- Co powiesz na piwo albo coś mocniejszego? Musisz być spragniony po tak długiej podróży.
Thomowi nie chciało się wyjaśniać, że jednym z następstw udaru było to, że nie miał ochoty na alkohol.
- Dziękuję, ale nie - odparł, ściskając ramię Hugona w geście podziękowania, ponieważ bał się, że przyjaciel poczuje się urażony odmową. - Chciałbym najpierw dotrzeć do domku. Możemy nadrobić to jutro.
- Albo dzisiaj wieczorem? - spytał z nadzieją Hugo.
- Zobaczymy. Nie jestem jeszcze w pełni sił, a - jak sam zauważyłeś - mam za sobą długą podróż.
- No dobrze. Ale przynajmniej pozwól, żeby Hartgrove zawiózł cię na miejsce i pomógł się rozpakować.
Thom spojrzał na służącego, który wciąż patrzył na nich ze szczytu schodów.
- Żartujesz?
Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo.
- Wiesz, co naprawdę chcę zrobić? - spytał Thom. - Chcę się tam przejść. Zabawne, ale o tym właśnie marzyłem, kiedy leżałem w szpitalu, odzyskując siły po… - nie cierpiał tego słowa - po… udarze. Chciałem po prostu przejść się znów po lesie, wiesz? Pójść do domku, tak jak za starych dobrych czasów.
- Sam?
Thom skinął głową.
- Doskonale cię rozumiem, staruszku. Skoro tak sobie życzysz…
Do Domku Brackenów nie wiodła z zamku żadna droga, którą mógłby przejechać samochód. Aby dotrzeć do niego jeepem, trzeba było wrócić na szosę i skręcić stamtąd w pokrytą koleinami drogę.
- Zostaw jeepa na razie tutaj, stary Eric przyjedzie nim później. Dzięki temu będziesz miał czas na oswojenie się z tym miejscem na nowo.
Eric Pimlet razem z Hartgrove'em i panią Boxley, kucharką, która przychodziła raz dziennie z pobliskiej wioski Much Beddow, by przygotować lunch i kolację, byli jedyną stałą służbą w rezydencji; ogrodnicy i sprzątaczki pojawiali się w niej obecnie tylko raz w tygodniu.
- Miło będzie znów zobaczyć starego Erica - powiedział Thom.
- Jestem pewien, że on też się ucieszy. Zaopatrzyłem cię w najniezbędniejsze produkty i kilka twoich ulubionych przysmaków. Poza tym od czasu do czasu będzie wpadał tam ktoś, kto pomoże ci uzupełnić zapasy. Niestety, nie udało mi się jeszcze na nowo podłączyć telefonu, ale mogę…
- Nie ma potrzeby. - Thom poklepał się po kieszeni spodni. - Mam komórkę.
- Hm… w tej okolicy nie zawsze jest zasięg, ale mogę poprosić Erica, żeby zaglądał do ciebie codziennie rano.
- Nie jest to konieczne. Nic mi nie będzie, naprawdę. Lekarze twierdzili wprawdzie, że niebezpieczeństwo jeszcze całkiem nie minęło, ale byli zaskoczeni moimi postępami. Poza tym trzy razy w tygodniu będzie mnie odwiedzała fizjoterapeutka, żeby przeprowadzać ćwiczenia. Wiesz, takie małe tortury, przy których obstawały łapiduchy.
- Cóż, jeśli jesteś pewien…
- Wierz mi, że jestem. - Thom raz jeszcze dotknął ramienia przyjaciela. - Słuchaj, byłeś wspaniały. Chciałbym podziękować ci za wszystko, co dla mnie zrobiłeś.
Hugo poczerwieniał i na kilka chwil jego i tak wodniste oczy zaszkliły się jeszcze bardziej. Odchrząknął i wpatrzył się w odległy las.
- Daj spokój - powiedział nieco ochrypłym głosem. - Od tak dawna jesteśmy kumplami…
Przerwał, a Thom uśmiechnął się.
- Kto inny mógłby cię znieść? - spytał, opuszczając rękę. On również spojrzał na las w oddali. - Lepiej już pójdę. Nie mogę się doczekać.
- Łatwo mi sobie wyobrazić, że marzyłeś o tym, leżąc w szpitalu. Wciąż kochasz to miejsce, co?
Thom zawahał się.
- Nie jestem pewien. Był czas, kiedy go nienawidziłem.
- Wtedy, gdy Bethan…? - Hugo przerwał.
Mimo całej swej gruboskórności doskonale rozumiał, jak wielkim przeżyciem była dla Thoma przedwczesna śmierć matki; tak wielkim, że żal pozostał do dzisiaj. Sięgnął do kieszeni spodni i wyjął długi, stary klucz. Podał go Thomowi. Jego główka składała się z trzech prostych, płaskich kół, przypominając metalową koniczynę. Reszta ukryta była za grubymi paluchami Hugona, ale Thom z łatwością przypomniał sobie wzór na ząbkach.
Sięgnął po klucz, czując dreszcz… czego? Nie był pewien. Podniecenia? Tak, to było podniecenie, ale oprócz tego coś jeszcze. Ulga? Tak, to też. Ale było to, paradoksalnie, zmieszane z… czyżby ze strachem? Nie, niezupełnie. Jeśli już, to z pewną nieznaczną obawą. Przez chwilę czuł kłucie w żołądku. Czy naprawdę aż tak bardzo denerwował się z powodu powrotu do domu, który tak kochał jako dziecko? Czy spowodowała to myśl o pustce, jaka tam zapanowała po śmierci matki? W czasie choroby Thom uświadomił sobie, jak bardzo rozchwiane są jego emocje - prawie bez przerwy płakał. Uważał to za przejaw użalania się nad sobą. Cóż, może cały czas tak było.
Gdy już miał klucz w dłoni, zdenerwowanie minęło.
Uśmiechnął się do Hugona.
- Cieszę się, że znów tu jestem - powiedział.
W tym momencie był całkowicie szczery.