Pożar w moim domu

  • szt.
  • 29,90 zł 29,90 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

 

"Niezwykła opowieść o dorastaniu, o tęsknocie. […] Poetycka historia społeczna, czarująca i przejmująca opowieść, którą czyta się jak wysokiej klasy beletrystykę, ale prawdziwe życie wyziera spod każdej strony niby znak wodny. […] Jako kronikę życia klasy robotniczej w północnej Anglii w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych oraz jako świadectwo kruchości ludzkiej psychiki trudno byłoby przebić tę książkę. Jest niezwykle poruszająca, a miejscami zaskakująco i przyjemnie zabawna".
Tim Lott, "The Times"

"Pożar w moim domu czyta się bardziej jak powieść (w stylu Kochanków i synów D.H. Lawrence'a) niż zwierzenia. Jest to książka pełna energii, dowcipu i chłonnego spojrzenia dziecka. […] Andrea Ashworth uciekła z płonącego domu i napisała wyjątkową książkę".
Blake Morrison, "Independent On Sunday"

"Nie tyle wspomnienia, ile raport z linii frontu, […] książka rzadka, książka potrzebna. Wielkomiejskie kuratoria powinny ją rozdawać uczennicom wszystkich szkół średnich w ubogich dzielnicach. We współczesnych czasach Andrea Ashworth jest niezrównanym wzorem do naśladowania".
Margaret Forster, "Sunday Telegraph"

"Znakomita książka. Znakomicie napisana, znakomicie pomyślana, znakomicie zapamiętana. […] Ashworth napisała niezwykłe wspomnienia. Szkoda, że musiała w tym celu przejść przez to piekło".
"Scotsman"

"To nie są wspomnienia, lecz opowieść osadzona w czasie teraźniejszym ciągłym. Ashworth posiadła umiejętność poety, dzięki której język, a zarazem doświadczenie, wydają się nowe".
Melissa Benn, "Independent"

"Historia pięknie napisana, jej oszczędny, przejmujący styl kojarzy się z The Missing O'Hagana, opowieścią o dorastaniu w Szkocji, która wywołała podobne poruszenie, kiedy została opublikowana w 1995 roku. Pożar w moim domu to opowieść rodzinna, ale zarazem dzieło socjologiczne, zawiera bowiem niezwykłe bogactwo frapujących szczegółów z codziennego życia w mniej uprzywilejowanych dzielnicach Manchesteru z lat siedemdziesiątych".
Margaret Driscoll, "Sunday Times"

"Wyśmienita książka, która na długo osadza się w pamięci".
Janice Young, "Yorkshire Post"

"Język tej opowieści o maltretowaniu i zaniedbywaniu jest niezwykle przenikliwy i precyzyjny".
Julia Thorogood, "Times Educational Supplement"

"Pożar w moim domu, relacja Andrei Ashworth o patologicznej rodzinie manchesterskiej, to najwybitniejszy debiut ostatnich lat: książka ostra, przebojowa i wolna od autorskiego użalania się nad sobą".
Blake Morrison, "Independent On Sunday"

"Ashworth wybrała się w podróż do swojej przeszłości z brutalną szczerością, dzięki której ta pięknie napisana książka należy do wydarzeń literackich roku".
Tina Jackson, "The Big Issue"

"Ashworth posiada rzadką umiejętność opisywania tego, co przeżywała jako dziecko. Jej proza jest inteligentna i zwodniczo prosta".
Susanna Rustin, "Financial Times"

"Mocna, znakomita książka; niezbyt długa, ale czytelnik dostaje podczas lektury ładnych parę lat przeżyć".
Hilary Mantel, "Spectator"

"Największą siłę tych wspomnień stanowi to, że perspektywa dziecka jest przekonująca. Przeszłość jawi się jako przypomniana, a nie przetworzona, jako przyswojona, a nie zanalizowana. Niewykluczone, że pisanie tej książki spełniło funkcję terapeutyczną, ale nie czyta się jej w ten sposób. Czyta się ją raczej jak powieść. Kojarzy się ona między innymi z Za obrazami w muzeum Kate Atkinson. […] Również struktura jest powieściowa, z narracją zbudowaną na setkach krótkich scen rodzajowych. Historia bardziej narasta, niż się rozwija, co składa się na potężny, nieodparty efekt".
Marina Benjamin, "Evening Standard"

"Opowieść jest podszyta afirmującym życie nieugiętym humorem typowym dla północnej Anglii i napisana z naiwnego, lecz mądrego punktu widzenia młodej dziewczyny".
"Lancashire Evening Post"

"Pożar w moim domu to poruszająca relacja o tym, jak młoda dziewczyna wychodzi cało z ponurego dzieciństwa, nie tracąc zdolności do wybaczania".
Katie Donovan, "Irish Times"

"Ashworth posiadła umiejętność poety, dzięki której język, a zarazem doświadczenie, wydają się nowe. Szczególnie poruszający jest portret jej energicznej, pięknej, depresyjnej, kochającej i zaniedbującej swoje dzieci matki".
Melissa Benn, "Independent"

"W książce Pożar w moim domu wiele rzeczy szokuje - nie tylko podstawowy wątek przemocy w rodzinie. Będę wciskał egzemplarz książki Ashworth każdemu ministrowi, od którego usłyszę, że system zasiłków rodzinnych sprawdza się. […] Jestem pełen podziwu dla odwagi i wytrzymałości psychicznej autorki".
Peter Stanford, "Tablet"

"Ta niezwykła relacja z lat dzieciństwa jest odważna, pełna wdzięku, wolna od użalania się nad sobą i głęboko poruszająca".
Sue Gaisford, "Harpers & Queen"

"Ten autoportret jest stylistycznie oryginalny, zbudowany z krótkich, filmowych eksplozji pamięci".
"Kirkus Reviews"

"Jedna z najbardziej niezwykłych historii o triumfie ludzkiego ducha, jakie kiedykolwiek przeczytacie".
"Daily Mail"

Rok wydania: 2005
Stron: 320
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 16
Tłumacz: Tomasz Bieroń

Fragment tekstu:

Dla mamy i dla Marka


Rozdział 1

Kiedy miałam pięć lat, mój ojciec się utopił. W jego kieszeni znaleziono moje zdjęcie, oprawione w złoty plastik, i oddano mamie razem z nasiąkniętym wodą portfelem i pękiem kluczy. Kluczy do naszego nowego domu w szeregowcu, który można było teraz spłacić z ubezpieczenia na życie ojca.
Minivan ojca stał zaparkowany pod domem. Unieruchomiony. Kilka dni przed śmiercią ojciec kazał wymalować na bokach żółty napis: ANTHONY CLARKE, REMONTY MIESZKAŃ. TEL. 431 7677. Od czasu do czasu dzwonili młodzi małżonkowie, którzy chcieli, żeby im urządzić dom. Moja matka tłumaczyła, że człowiek, którego szukają, nie żyje.
Wracając z ostatniej roboty, zatrzymał się, żeby zrobić siku, opowiadała. Pośliznął się w błocie, uderzył głową o kamień i utonął twarzą w dół w płyciutkim strumyku.
- Góra dziesięć centymetrów - ochoczo precyzowała.
Nieznajomi przychodzili złożyć jej kondolencje przy herbacie i ciastkach.
- Taki młody i przystojny mężczyzna! - wzdychali wszyscy na widok jego zdjęcia, które stało na kredensie. - Jakie to smutne!

Moja matka straciła dużo na wadze. Czasami cała się trzęsła po odwiedzinach ducha mojego ojca. Czekał na nią nocą na schodach albo w sypialni, opowiadała babci. Próbował jej dotknąć.
- Moja ty biedaczko!
Babcia trzymała płaczącą mamę za rękę i głaskała ją po kręconych kasztanowatych włosach.
- Wiesz, że on nie wróci, prawda?
Matka wpatrywała się w dywan i kiwała głową.
W końcu podnosiła wzrok i siąkała nos.
- Nie martw się, nie popełnię żadnego głupstwa.
Często powtarzała, że ciągnie ten wózek ze względu na mnie i moją trzyletnią siostrę Laurie (która tak naprawdę miała na imię Lauren). Wychodziła z domu z szerokim uśmiechem na twarzy. Żylastymi dłońmi trzymała nasze ręce i jakby nigdy nic prowadziła nas brudnymi od sadzy ulicami Rusholme i Moss Side, najgorszych dzielnic Manchesteru. Moje podskakujące po chodniku czerwone sandały znały na pamięć każde pęknięcie betonu. Co jakiś czas odrywałam wzrok od stóp obcych ludzi, którzy zatrzymywali się na ulicy, żeby popatrzeć na mamę i jej córki. Moje spojrzenie wędrowało nad żywopłotami i kominami ku pękatym od deszczu fioletowoszarym chmurom, które miały zaraz chlusnąć wiadrami wody.
- Jakie śliczne dziewczątka! - zachwycały się panie na widok naszych karmelowych buzi, mama zaś wydobywała z ich piersi zmartwione westchnienia: - Zupełnie nie wyglądasz na ich matkę, moja mała. Nie do wiary!
Matka powoli stawała się gwiazdą naszej ulicy. Ta dwudziestopięcioletnia wdowa miała długie rzęsy, które rzucały aksamitne cienie na szerokie, czekoladowe oczy, a kiedy ludzie zarzekali się, że można ją pomylić z olśniewającą Natalie Wood, wokół jej ust tworzyły się roztańczone dołeczki.
- No nie, jaka piękna kobieta!
Matka zawsze reagowała na ten komplement śmiechem, rumieńcem i bagatelizującym machnięciem dłoni. Jej śmiech się nie zmienił, chociaż opromieniał chudszą twarz.

Kiedy miałam sześć lat, matka nosiła w brzuchu trzecie dziecko. Miała szczęście spotkać człowieka gotowego wziąć pod swoje skrzydła dwie sieroty i ocalić ją przed samotnością, tłumaczyła zaskoczonym znajomym. Zwalisty mężczyzna z czerwoną twarzą, znacznie starszy od niej, przyszedł do nas na herbatę i został przedstawiony Laurie i mnie jako nasz nowy tata.
- Byłem kiedyś marynarzem - powiedział nam. - W marynarce handlowej. Na dużych statkach, wiecie.
Kiedy nad schodami zawisły wielkie obrazy statków ze wzdętymi żaglami, zrozumiałam, że zostanie na dłużej. Ciężarna matka stawała na palcach, żeby wbić w ścianę błyszczące mosiężne haki. Na kredensie rozpanoszyło się nowe zdjęcie ślubne w ciężkiej drewnianej ramce: matka stała przed ceglanym budynkiem (nie kościołem) ze swoim wysokim nowym mężczyzną. Oboje usiłowali się uśmiechać, a sukienka matki wydęła się z przodu jak balon.
Zanim urodziło się dziecko, nasz ojczym, Peter Hawkins, przywlekał do domu worki wypchane Mojos dla mojej siostry i dla mnie.
- Spadły z ciężarówki!
Wysypywał wielobarwne cukierki na dywan. Zbierałyśmy pogniecione i wykoślawione kostki, a potem odliczałyśmy po równo do papierowych torebek, żeby podzielić się nimi następnego dnia na szkolnym podwórku. Dzieciaki o bladych, piegowatych twarzach, chude czarne dziewczynki, niscy chłopcy w turbanach - wszyscy za mną gonili.
Pewnego popołudnia wytrzeszczyłam oczy, kiedy dyrektor szkoły wywołał mnie w dziwny sposób:
- Andrea Clarke-Hawkins!
Moje nazwisko pomachało swoim brzydkim nowym ogonem i sprowokowało szepty za moimi plecami. Wybawił mnie dopiero dźwięk dzwonka. Matka nie miała mi jak wyjaśnić, o co chodzi z nazwiskiem, bo leżała w szpitalu i rodziła naszą nową siostrę, Sarah, która przyszła na świat jasnowłosa i rozwrzeszczana.
Oczy Sarah były błękitnymi kulkami. Patrząc na jej pulchną buzię, miałam ochotę ją schrupać. Kiedy matka przyjeżdżała z nią po nas do szkoły, kobiety zatrzymywały wózek, żeby pogruchać nad twarzyczką Sarah, podczas gdy Laurie i ja wygrywałyśmy melodie na szprychach.
- Istny aniołeczek! - cmokały i zachwycały się. - Ale te są smaglejsze, prawda?
- Z innego ojca - wyjaśniała matka.
W ciągu dnia matka gotowała brudne pieluchy Sarah. Kiedy zanosiło się na deszcz, biegła do ogródka za domem, żeby pozdejmować pranie przesiąknięte zapachem dymu z kominów. Drewniane żabki były w kształcie książąt i księżniczek. Laurie i ja bawiłyśmy się nimi, kiedy matka dzwoniła garnkami i patelniami i zaparowywała kuchnię.
Co wieczór o tej samej porze w zamku drzwi wejściowych zgrzytały klucze naszego ojczyma. Wysokie buty szurały o wycieraczkę. Wchodził Peter Hawkins. Jego czerwona twarz sterczała nad niebieskim kombinezonem zapaćkanym smarem samochodowym. Przed kolacją ojczym zeskrobywał olej z twarzy i rąk nad zlewem kuchennym. Przylizywał czarne włosy i strzepywał łupież z ramion. Kiedy cmokał nas w policzki, spod zapachu mydła wyłaziła leciutka woń benzyny.
Na kolację były tłuczone ziemniaki z keczupem i fasolą z puszki albo spaghetti. Jedliśmy bez słowa. Ojczym ciamkał i gapił się nad naszymi głowami w telewizor. Po kolacji matka zmywała naczynia, myła nam twarze i wkładała sztywny zielony fartuch zapinany z przodu na zamek. Potem wsiadała do swojego samochodu - zdezelowanej niebieskiej Princess z plamami rdzy, które wiecznie zamalowywała lakierem metalik - i jechała opiekować się do rana umierającymi ludźmi. Pracowała na nocną zmianę na oddziale geriatrycznym szpitala miejskiego w Manchesterze.
- Zawsze odwalają kitę w nocy, to jest najgorsze - powiedziała do cioci Livii, opisując bezzębne zwłoki, które ściągała z jeszcze ciepłych łóżek. - Twarze mają uśmiechnięte, jakby unosiły się w powietrzu, ale nogi są ciężkie jak ołów.
Kiedy ona zamiatała korytarze i przecierała sterane życiem czoła, ojczym zostawał z moimi siostrami i ze mną. Siedział nad puszką ciepłego piwa, ululany operami mydlanymi, i powieki mu opadały. Sarah spała na jego brzuchu, który miarowo wznosił się i opadał, a Laurie i ja bawiłyśmy się po cichu za stołem jadalnianym. Miałyśmy prawo do zabawy klockami lego, ale pod warunkiem, że będziemy je składać bez hałasu. Marzyłyśmy o helikopterach i dinozaurach, ale budowałyśmy wyłącznie statki, żeby sprawić przyjemność ojczymowi. Siedział rozwalony na sofie i po twarzy migotały mu elektryczne błyski z telewizora, to niebieskie, to czerwone.
- Ta-taa!
Podsunęłyśmy mu pod nos statek, z bulajami i wszystkim. Przetarł oczy, usiadł prosto i na jego pomarszczonej twarzy wykwitł uśmiech.
- To mi przypomina dobre czasy w marynarce, kiedy byłem młody. Zero dzieci do wykarmienia, zero samochodów do naprawienia.
Długo nie odrywał spojrzenia od żółtego plastikowego statku.
Zanim spotkał naszą matkę, był żonaty z inną kobietą, z którą miał dzieci. Pewnego popołudnia, gdy był w pracy, jego poprzednia żona zadzwoniła do naszej matki, żeby się z nią podzielić swoimi zmartwieniami. Matce zrzedła mina, kiedy ze słuchawki wylewał się piskliwy głos. Nic nie wiedziała o byłych żonach z dziećmi objętymi obowiązkiem alimentacyjnym. Po zakończeniu rozmowy musiała pójść z ciocią Livią do kuchni zaparzyć dzbanek herbaty. Za drzwiami ze szklanym okienkiem - zamkniętymi z trzaskiem - poruszały ustami i robiły miny. Rzecz tyczyła złamanych nosów, zdrad małżeńskich i osuszonych butelek whisky.
Przed powrotem ojczyma do domu matka odmieniła swoją twarz, masując palcami skronie, żeby wygładzić zmarszczki. Ojczym wytarł buty z błota i trącił łokciem kran nad zlewem, żeby zmyć z twarzy smar. Znad zapiętych na skórzany pasek dżinsów sterczał blady, włochaty brzuch. Matka uśmiechała się, kiedy ją całował i prawił jej komplementy:
- Mieszkanie jak przed inspekcją, kochanie! Moje spodnie suche? Co jest na kolację? Pachnie super. Naprawdę super. Chryste, ale miałem sakramencki silnik do naprawienia! Skoczymy wieczorem do pubu, co? Załatwię niańkę do dzieci.
Matka nie wspomniała ani słowem o dziwnym telefonie. Pozostał w dzbanku z herbatą, tak że matka i ciocia Livia mogły nalewać go do filiżanek i popijać popołudniami.
Przedzierałyśmy się przez kopiate porcje kapusty i uwielbianego przez ojca smażonego mielonego. Po umyciu naczyń matka wskoczyła w czarną jedwabną sukienkę w kwitnące róże. Tę samą, którą wkładała w każdy piątek, kiedy nasz prawdziwy ojciec wracał do domu, wykleiwszy ludziom ściany tapetą w kwiatki. Mając już za sobą cały tydzień gotowania, prania i sprzątania domu, puszczała winylowe single i kołysała się jak w transie, mrucząc czułe słowa do szczotki do włosów. Wszystkie piosenki dotyczyły miłości i rozstań, ale matka cały czas się uśmiechała i śpiewała razem z wykonawcami. Ojciec wracał do domu w workowatym białym kombinezonie zachlapanym farbą i ocierali się z matką biodrami przed kolacją.
Teraz matka zarzuciła na sukienkę prosty, sztywny jak tektura płaszcz i wyszła na deszcz ze swoim nowym mężem. Ojczym nie lubił muzyki, więc nie było ocierania się biodrami, ale kiedy matka zamknęła za sobą drzwi, w przedpokoju unosił się słodki piżmowy zapach.

Tracy, nasza niania, miała piętnaście lat. "Trochę upasiona, ale bardzo ładna", powiedziała matka do cioci Livii. Siadała z podkulonymi nogami na ulubionym fotelu ojczyma - Laurie i ja nawet się do niego nie zbliżałyśmy - z kawą, herbatnikami czekoladowymi i wymiętoszoną książką.
- Co czytasz?
Laurie i ja nie mogłyśmy usiedzieć na miejscu, czekając, aż na parę fantastycznych, choć ulotnych minut ekran telewizora wybuchnie dźwiękami i kolorami reklam, po chwili znowu wypieranymi przez nudne programy dla dorosłych.
- Ciekawość to pierwszy stopień do piekła! - warknęła Tracy znad poplamionej okładki.
Przed porą kładzenia nas spać Tracy odłożyła książkę i poszła do ogródka zapalić papierosa. Obejrzałyśmy książkę rozpostartą na podłokietniku fotela ojczyma. Morderstwa na wrzosowiskach. Słowa były czerwone i ściekały jak krew na dwa zdjęcia: mężczyzny i kobiety o okrutnych ustach. Widać było, że ludzie ci zrobili coś złego. Najbardziej jednak przerażało to, że twarze przykuwały wzrok, kazały zajrzeć w oczy i zadać sobie pytanie: mają wyrzuty sumienia czy w duchu się śmieją?
Kiedy Tracy skończyła palić papierosa, błagałyśmy ją, żeby nam opowiedziała historię z książki. Przewróciła oczami.
- Dobra, ale dopiero kiedy umyjecie zęby i położycie się do łóżek. I nie wolno wam o tym mówić mamie, jasne?
- Jasne!
Po umyciu zębów dla Morderstw z wrzosowisk wskoczyłyśmy do piętrowych łóżek. Historia została nam opowiedziana szeptem w oparach nikotyny i kawy.
Ludzie z okładki porwali dzieci takie jak Laurie i ja. Zabrali je do kryjówki w Yorkshire, gdzie je torturowali i dotykali w zakazane miejsca. Nagrali wrzaski na magnetofon i wysłali kasety matkom dzieci. Potem zabili dzieci i pochowali na wrzosowisku, gdzie miały na zawsze pozostać nie odnalezione.
Tracy zgasiła światło i zeszła na dół zjeść jeszcze parę ciasteczek czekoladowych, zanim nasi rodzice wrócą z pubu.
- Śpijcie! - krzyknęła, kiedy usłyszała, że Laurie i ja wiercimy się na skrzypiących łóżkach, nie mogąc zasnąć. - I skończcie z tymi szeptami, zrozumiano?
Zwiesiłam stopę z górnego łóżka, żeby Laurie widziała ją z dołu. Marzły mi palce, ale moja siostra była dzięki temu spokojniejsza i łatwiej mogła zasnąć.

Obudziłam się w ciemnościach. Żółte światło latarń ulicznych sączyło się przez zasłony. Stłumione głosy przenikały przez klepki podłogi i wirowały po pokoju, zanim uformowały się w całe słowa. Sukinsyn! Franca! Sukinsyn! Franca!
Wyszłam na korytarz i spojrzałam na dół ze swojej kryjówki za słupkiem balustrady. Po okrągłej twarzy Tracy spływały łzy zmieszane z zielonym cieniem do powiek i czarnym tuszem do rzęs. Mama płakała w salonie. Ojczym wypadł z krzykiem do holu. Twarz miał wykrzywioną, czerwoną i drżącą.
- Posprzątaj ten syf, Lorraine! - Zimna kawa spłynęła po tapecie w holu. - Masz to, kurwa, posprzątać, słyszysz? Ja zabieram Tracy do domu.
Następnego dnia rano matka spędziła dużo czasu, rozmawiając przez telefon. Matka Tracy była w furii: Peter Hawkins pohańbił jej córkę. Tracy oświadczyła jednak, że kocha naszego ojczyma. Sprawie ukręcono łeb. Przyszła nowa niania, w okularach z grubymi szkłami i okropną cerą.

Kiedy miałam siedem lat, większość lata spędziłam z moją siostrą Laurie na podwórku za domem. Same cegły i beton: kibelek i resztki schronu przeciwlotniczego (w którym w dawnych czasach ludzie chowali się przed bombami) zostawiały niewiele miejsca na zabawę. Podczas wakacji aż do obiadu bawiłyśmy się pustymi skrzynkami po pomarańczach i podskakującymi wysoko piłkami, a nasza matka odsypiała noce spędzone w pracy. Kiedy dzwony lokalnego kościoła wybiły dwunastą, otwierałam tylną furtkę i z banknotem jednofuntowym wetkniętym za majtki prowadziłam Laurie uliczką za domem. Cuchnęło tam psimi kupami i gnijącymi śmieciami, ale zatykałyśmy nosy i przemykałyśmy się tamtędy do cukierni, żeby nie chodzić główną ulicą. Matka przestrzegła mnie, że jeśli ktoś nas tam zobaczy i doniesie policji, ona pójdzie do więzienia, a my do domu dziecka. Każdego popołudnia, kiedy wstała, żeby zrobić kolację, odpytywała nas z tego, co kupiłyśmy sobie na drugie śniadanie. Mówiłam jej, że jabłka i pomarańcze. Byłaby przerażona, gdyby się dowiedziała, że żywimy się żelkami i Spanglesami*.

W sobotnie popołudnia matka wyganiała nas na podwórko za domem, żeby sama mogła się zdrzemnąć na górze razem z Sarah, a ojczym zasiadał przed telewizorem i oglądał w spokoju mecz, zamknąwszy tylne drzwi na zamek i zaciągnąwszy zasłony w oknach, żeby usunąć nas ze świadomości i z pola widzenia. Podskakując z zimna, wspinałyśmy się na gruzy schronu. Wyobrażałyśmy sobie, że świszczą lecące z nieba bomby, ale pilnowałyśmy się, żeby nie mówić za głośno. Od czasu do czasu podkradałyśmy się do okna i zaglądałyśmy przez szparę między zasłonami, by sprawdzić, czy ojczym przypadkiem nie zasnął. Prędzej czy później głowa opadała mu do tyłu na oparcie kanapy. Bezgłośnie otwierałyśmy tylną furtkę i przechodziłyśmy na główną ulicę. Tam wciskałyśmy klapkę listownika, aby poszpiegować ciocię Jackie, która nie była naszą prawdziwą ciocią, tylko sąsiadką z domu obok. Jeśli zobaczyłyśmy posępne twarze rodziny jej męża, dyskretnie wracałyśmy na podwórko za domem, ale jeśli ciocia Jackie nie miała gości, wystukiwałyśmy mosiężną kołatką refren Brown Girl in the Ring. Ciocia Jackie wprowadzała nas do pokoju z tyłu, gdzie siadałyśmy przed elektrycznym kominkiem z rozżarzonymi pomarańczowymi prętami i raczyłyśmy się mlekiem i tyloma herbatnikami, ile miałyśmy odwagę wziąć z ubóstwianej przez nas czerwonej puszki, na której wieku tańczyły niebieskie konie.
Ponieważ ciocia Jackie i jej mąż, wujek Duncan, nie z własnego wyboru nie mieli dzieci, po domu łaziły leniwe kotki i chude kocięta, które miały zostać sprzedane do sklepu zoologicznego z chwilą, gdy otworzą oczy i znużą się całowaniem brzuchów matek. W Niedzielę Wielkanocną zamiast czekoladowych jajek ciocia Jackie wcisnęła mnie i Laurie do ręki po pulsującej kulce kociaka. Nasza miłość do nich minęła, kiedy z poduszeczek łap wyrosły pazury, które zaczęły nas drapać w łydki, a na dywanie z długim włosiem pojawiły się białe glisty kup. Ojczym chwytał nas za karki i prawie wciskał nam nosy w kocie odchody.
- Jeśli jeszcze raz im pozwolicie zesrać się w domu, to was tym wysmaruję - obiecał.

Lato ustąpiło miejsca deszczowi, który najpierw pluł, a potem chlustał z nieba. Matka pocałowała Laurie i mnie na pożegnanie pod bramą szkoły i poszła, pchając wózek z Sarah. Przed południem pomagałam innym dzieciom czytać i pisać, bo wszystkie czytanki miałam dawno opanowane. Kiedy skończyłam trzy lata, matka zaoszczędziła trochę pieniędzy na komplet książeczek z serii Ladybird i nauczyła mnie z nich czytać. Ojciec zrobił jej zdjęcie, jak z uśmiechem pokazuje na moją pochyloną nad książeczką główkę.
Kiedy dzwonił dzwonek na dużą przerwę, wybiegałam z klasy, żeby poszukać na zatłoczonym podwórku siostry. Na chwilę chwytałyśmy się za ręce, po czym biegłyśmy każda do swojej grupy różnokolorowych twarzy. Wiodłam wzrokiem wzdłuż ogrodzenia: czasami stała tam nasza wracająca z zakupów matka i szukała w gąszczu dzieci Laurie i mnie.
Pewnego razu zatrzymała się, żeby nam dać Opal Fruits, zanim wróci do domu się przespać. Wzięłyśmy od niej żółte tubki między prętami ogrodzenia i pocałowałyśmy ją w rękę, a potem patrzyłyśmy, jak idzie dalej, pchając wózek z Sarah.
Laurie rozpakowała swoje cukierki. Otoczyło ją stado dzieci z lepkimi dłońmi i błagalnymi uśmiechami. Wyższej ode mnie rudej dziewczynce dałam zielony cukierek. Chciała różowy, ale te zachowywałam dla siebie. Piegi zbiegły jej się na czole, kiedy ssała cukierek.
- Czemu twoja mama cały czas nosi ciemne okulary? - spytała mnie głośno, żeby cały plac zabaw słyszał. - Nawet kiedy pada deszcz.
A jednak dostała różowy cukierek i zmieszała się z powrotem z tłumem. Rudy warkocz dyndał jej na plecach.
Po przyjściu do domu usiłowałam nie gapić się na matkę, która w ciemnych okularach na nosie odkurzała wytarty zielony dywan. Deszcz bębnił o szyby. Matka postawiła czajnik na gazie. Ciocia Livia przyszła pochwalić się zdjęciami swojego nowego domu, który przydzieliła jej rada miejska. Na wszystkich fotografiach była moja matka: uśmiech pod ciemnymi okularami. Chichrały się razem z ciocią, ale kiedy matka zdjęła okulary, zobaczyłam, że twarz ma opuchniętą i pokrytą zielonymi i fioletowymi sińcami. Sarah sięgnęła rączką do tych kolorów; matka skrzywiła się.
Ciocia Livia spytała znad filiżanki z herbatą:
- Ale dziewczynek nie bije?
- Boże, nie! Nie ważyłby się ich tknąć! - stwierdziła kategorycznie matka.
Patrzyłam na zapuchniętą twarz matki. Nie miała pojęcia, że któregoś wieczoru ojczym ogłuszył mnie wierzchem dłoni.

Sarah narobiła w pieluchy. Ojczym nie umiał jej przewinąć, bo matka przed pójściem do pracy zawsze dbała o to, żeby wszystko było zrobione. Ściągnąwszy włochate nozdrza, zwinął brudną pieluchę w kulkę. Zaczął zakładać czystą, ale nie mógł znaleźć zapinki.
- Gdzie jest ta pie…
Ugryzł się w język i posłał mnie po nią na górę.
Nie mogłam jej nigdzie znaleźć. Pielucha nie trzymała się, Sarah wrzeszczała, lecz ja nie mogłam znaleźć zapinki. Ojczym przyszedł na górę, pryskając śliną.
- Gdzie ona jest?!
Nie potrafiłam mu tego powiedzieć. Prasnął mnie w twarz. Poleciałam do tyłu na futrynę drzwi i uderzyłam głową o zawias.
Kiedy odzyskałam przytomność, Sarah już nie krzyczała, a ojczym kucał nade mną z batonikiem w garści. Czarne włosy ociekały mu wodą - wyszedł na deszcz po Milky Waya. Wsunął mi go do ręki i mruknął:
- Nie powiesz mamie, dobra?
Gardło miałam ściśnięte, ale zjadłam batonik, by pokazać, że się nie poskarżę. Ojczym zaczekał, aż zjem do końca, po czym wstał, wziął niebieski papierek i zagrzebał w koszu na śmieci, pod obierkami ziemniaków.

- Bierz, które ci się podobają, skarbie.
Ojczym pogłaskał mnie po włosach przy właścicielu sklepu zoologicznego, namawiając mnie z uśmiechem, żebym z bulgoczących akwariów wybrała swoje ulubione rybki. W niszy salonu zainstalował akwarium: drugi telewizor, żywy. Laurie i ja wpatrywałyśmy się w nie godzinami, zahipnotyzowane buczeniem pompy wodnej i widokiem śmigających na wszystkie strony połyskliwych grzbietów: srebrnych, złotych, różowych. Nie odrywałyśmy wzroku od grubowargów dwubarwnych. Rozpłomieniały się czerwonym kolorem, kiedy stukałyśmy w szybę, żeby je odciągnąć od pogryzania nowego narybku. Ulubionymi rybkami Laurie były takie w czarne i żółte paski, które nazywałyśmy trzmielami. Ja najbardziej lubiłam różowe anioły, chociaż wydawały się głupie. Obserwowałam, jak powoli układają usta w literę O i posyłają całusy. Ich perłowe ciała połyskiwały i były prawie przezroczyste, toteż można było zobaczyć, że w środku coś pulsuje.
- Czy ryby mają serca? - próbowałam się dowiedzieć od matki.
- Spytaj tatę.
Nie spytałam. Ojczym wręczył mi kiedyś pojemnik rybiej karmy i zlecił, żebym codziennie rano i wieczorem sypała na wodę płatki.
- Od ciebie zależy, czy dranie nie wypłyną brzuchem do góry.
Z początku byłam dumna z tego, że spotkał mnie taki zaszczyt. Dzięki temu mogłam wynosić się nad swoje siostry. Wkrótce jednak moje serce wyczyniało akrobacje za każdym razem, gdy podchodziłam do akwarium. Klękałam, przyciskałam twarz do szyby i modliłam się ze wszystkich sił, żeby każda ryba nadal wachlowała ogonem i cieniutkimi płetwami.

Jeśli matka nie była za bardzo pokancerowana, w niedziele rano zabierała nas do babci. Ubierałyśmy się jak najprędzej, żeby zdążyć wyjść, zanim nasz chrapiący ojczym się zbudzi. Babcia Chadfield mieszkała na ósmym piętrze Circle Court, betonowego wieżowca dla samotnych starych ludzi w centrum Stretford. W niedzielne popołudnia dzieciarnia zawłaszczała windy i biegała rozkrzyczana po korytarzach, naciskając dzwonki mieszkań emerytów, a potem galopując ze śmiechem, który odbijał się rykoszetem od ścian. Laurie i ja bawiłyśmy się z kuzynkami, goniłyśmy co sił w nogach, a potem szłyśmy do babci na paszteciki z mięsem i ziemniakami. Królowały na środku stołu, sos pieczeniowy z sykiem wlewał się przez dziury po widelcu, a na wierzchu błyszczały listki z ciasta z zaznaczonymi nożem żyłkami. Błyskawicznie pochłonęłam swój pasztecik i kiwnęłam głową na znak, że chcę jeszcze jeden, chociaż czułam, że zaraz pęknę. Moja szczęka pracowała, żeby oddać hołd wielogodzinnej pracy babci, która ugniatała i wałkowała ciasto, a potem czuwała przy piekarniku, żeby paszteciki przyrumieniły się w sam raz na złocisty kolor.
Po niedzielnym obiedzie babcia składała skrzydła stołu i przysuwała go z powrotem pod ścianę. W tygodniu jadła gotowe potrawy z aluminiowych pojemników, które trzymała na kolanach. Prawie nie wychodziła z domu i z nikim nie rozmawiała, nie licząc okazjonalnej wymiany grzeczności z sąsiadką w windzie. Wiedziałyśmy, że kiedy damy jej buzi na pożegnanie, usiądzie w oknie i będzie patrzyła zamyślona w dal, mając w uszach ryk samochodów na autostradzie.
- Wołałabym umrzeć, niż tak żyć sama jak pies - powiedziała mama w drodze do domu, kręcąc głową.
Wyobrażałam sobie, jak wyglądałoby życie z tapetą babci, w pomarańczowe i żółte sześciany, które wyskakiwały ze ściany, by za chwilę się w nią wciskać.
- Te pudełka na ścianie, czy one wchodzą, czy wychodzą, babciu?
- To zależy od perspektywy - odparła.
- Co to jest perspektywa?
Babcia ścisnęła mnie za rękę.
- Wybrany przez ciebie sposób patrzenia na świat.

Babcia zmuszona była spojrzeć na świat inaczej przed wielu laty, kiedy jej drugi mąż uciekł od niej wraz z jej najstarszą córką i nowiutką lodówką. Dziadek i ciocia Vera przeprowadzili się na północne przedmieście Bury, gdzie mieszkali w bliźniaku i mieli ze sobą trójkę dzieci. Babcia co tydzień jechała przez cały Manchester zawieźć swoje paszteciki wnukom, które były również jej przyrodnimi dziećmi.
- Moja krew. - Podbródek jej sztywniał, kiedy sąsiadki marszczyły brwi i twierdziły, że to skandal. - Cokolwiek by mówić, to jest moja krew.
Potem dziadek, który całe życie jeździł ciężarówką, zmarł na atak serca, nie poinformowawszy wcześniej swoich dzieci, że są również jego wnukami.
- Byłyby załamane - martwiła się babcia, więc sprawę zachowano w tajemnicy, ale ja wszystkiego się domyśliłam, bo podsłuchałam szeptane rozmowy dorosłych i porównałam wszystkie oczy i nosy na rodzinnych fotografiach, które stały na parapecie okna u babci.
Mama budziła się czasem w nocy we łzach, bo okaleczono jej rodzinę. Mimo to ojczym co jakiś czas woził nas do cioci Very w niedzielne popołudnie. Dychawiczne auto z wysiłkiem pełzło pod górę, a potem odrywałyśmy tyłki od siedzeń ze skaju, żeby pójść pobiegać z kuzynami po polach za domem. W porze kolacji szliśmy do środka, żeby schronić się przed zimnem i usiąść wokół stołu kuchennego, z czerwonymi nosami i wierzgającymi nogami.
- Mniam!
Trącaliśmy się łokciami i szeptaliśmy do siebie, kiedy ciocia Vera wyjmowała z piekarnika dymiący biszkopt i stawiała na środku stołu.
- Chcesz kawałek, Andy, skarbie? - Jej wielkie piersi falowały. - Waniliowy, twój ulubiony smak.
Zerknęłam na ojca, żeby sprawdzić, czy mogę. Bruzda nad jego nosem powiedziała mi, że nie mogę. Nie wolno nam było przyjmować słodyczy, kiedy szłyśmy z nim do kogoś w odwiedziny. Boska poduszka ciasta stała na środku stołu, dopóki ciocia nie pokrajała go na osiem gorących kawałków.
Starczyłoby dla wszystkich… Wdychałam mój ukochany waniliowy aromat…
Kiedy podniosłam wzrok znad okruszków, ojczym miotał gromy spod zmrużonych powiek. Pokazał na drzwi. Przełknęłam to, co miałam w ustach, i odsunęłam krzesło. Zostało jeszcze kilka kawałków ciasta.
- Nie mówiłem ci, żebyś się nie obżerała, ty gówniaro?!
Zmroziło mnie w środku i poczułam dreszcz.
- Nie obżerałam się, tato. Chciałam być uprzejma.
- Nie wolno ci się tak opychać! Wstyd mi przynosisz! - Ojczym chwycił mnie za włosy i uderzył moją głową o kamienną ścianę. - Chcesz, żeby wszyscy sobie pomyśleli, że ci za mało daję jeść?
Kamienie wbijały mi się w czaszkę.
- Zjadłam, bo chciałam być uprzejma, tato - szepnęłam. - W końcu ciocia Vera upiekła to ciasto specjalnie dla nas.
Przysunął twarz do mojej. Jego brwi zeszły się ze sobą.
- Ile razy mam ci powtarzać, że ci nie wolno?
Splunął mi w twarz. Kamienie wrzynały mi się w głowę. Ojczym chwycił mnie wilgotną dłonią za usta i jeszcze mocniej przycisnął moją głowę do ściany.
- Stul pysk! Przestań płakać, bo ci pokażę!
Schowałam łzy za mokrą, rozgrzaną twarzą, a on zabrał rękę.
- A teraz idź do środka i siedź cicho.
Poszłam do środka i siedziałam cicho.
Zawsze było tak samo, kiedy jechaliśmy gdzieś z wizytą razem z nim. Ludzie podsuwali nam pod nos ciasteczka i herbatę, a my zawsze odmawiałyśmy. Jeśli nie chciałyśmy sobie zasłużyć na ostre bicie po powrocie do domu, musiałyśmy siedzieć spokojnie i bez słowa, gdy ojczym był w tym samym pokoju.

Razy często spadały na mnie jak grom z jasnego nieba, kiedy sądziłam, że byłam grzeczna i zdyscyplinowana. Czasami potrafiłam wydedukować, za co dostałam, zdarzało się nawet, że z wyprzedzeniem wiedziałam, co mnie czeka: paląca fala biegła mi po szyi i zatrzymywała się na szczęce.
Ulubionym bibelotem ojczyma był porcelanowy Chińczyk, który ponoć przynosił szczęście. Zamiast gnieść się razem z innymi szklanymi i porcelanowymi stworzeniami na etażerce na wydłużonych nogach, królował pośrodku stołu jadalnego. Usadowiła go tam nasza matka, na wyszywanej serwetce, niby na latającym dywanie, poza zasięgiem gwałtownych gestów. Ale pewnego strasznego popołudnia utrąciłam mu głowę gumową piłeczką. Postawiłam ją z powrotem na swoim miejscu i modliłam się, żeby nikt nic nie zauważył. Przez wiele dni brzuchaty Chińczyk siedział uśmiechnięty, zupełnie jak nowy, i przyglądał się naszym posiłkom. W końcu przestałam się modlić.
Któregoś wieczoru, kiedy jedliśmy duszoną kapustę, głowa spadła z brzękiem.
- Tobie też głowę utrącę!
Ojczym przyłożył mi między oczy i na kilka chwil pociemniało mi w głowie.

W niedziele miałyśmy być szczególnie ciche i spokojne, żeby ojczym mógł skorzystać ze swojego dnia odpoczynku, jak to nazywał. Drzemał przed gazowym kominkiem, podczas gdy deszcz przyciskał do okna mokrą szarą zasłonę. W telewizji szły nabożeństwa, transmisje sportowe i czarno-białe filmy, które wprawiały Laurie i mnie w bezbrzeżne osłupienie: mężczyźni drżeli i pocili się, jeździli samochodami jak wariaci, a nawet chwytali za pistolety, żeby rozstrzygnąć zupełnie niezrozumiałe dla nas spory. Miałam zwyczaj kłaść się na dywanie pod stołem kuchennym i czytać książkę ustawioną do góry nogami, żeby słowa były dziwniejsze i bardziej ekscytujące. Uwielbiałam taką lekturę, ale mogłam to robić tylko pod stołem, gdzie ojczym mnie nie widział. Dostawał ciężkiej cholery, kiedy mnie złapał - "zakichanego cudaka" - z nosem w książce odwróconej do góry nogami.
Tej niedzieli leżałam pod stołem i czytałam nową książkę, którą kupiła mi babcia za pieniądze z emerytury. Baśnie. Książka w twardej okładce, droga. Czytałam ją normalnie, żeby móc się nacieszyć ilustracjami. Dotarłszy do końca pierwszej historii, w której brzydkiemu kaczątku wyrosły piękne pióra, zajrzałam do następnej, żeby sprawdzić, co zrobi mała syrenka w swoim wodnym świecie. Laurie grzebała w koszyku z plastikowymi zabawkami, które zachowałyśmy dla naszej maleńkiej siostry, bo same już z nich wyrosłyśmy. Wyjęła starą czerwoną piłkę i tak potoczyła ją po dywanie, że trąciła mnie w łokieć. Wzięłam ją do ręki, pałając dziką żądzą, żeby odrzucić ją siostrze. Spojrzenie na Chińczyka, którego pyzate policzki zostały przyklejone, dzięki czemu odzyskał uśmiech. Spojrzenie na ojczyma, który drzemał na kanapie. Potem usiadłam i rzuciłam piłkę do Laurie. Stuknęła głucho o dywan. Ojczym drgnął, przestał chrapać i przez zmrużone powieki łypnął na nas znad białego brzucha. Między nogami stołu jadalnego zauważył piłkę.
- Odłóż to draństwo, zanim znowu coś stłuczesz!
Jego twarz na chwilę wykrzywiła wściekłość, a później opadł z powrotem na poduszki.
Piłka wróciła do koszyka, a ja westchnęłam:
- Boże drogi, nienawidzę niedziel.
Nie usłyszał słów, ale wychwycił ton głosu. Usiadł.
- Co to było?
Powtórzyłam, opuszczając "Boże drogi":
- Nienawidzę niedziel.
Ojczym wstał i zapiął pasek o jedną dziurkę ciaśniej.
- Powiedziałaś, że mnie nienawidzisz, prawda?
- Powiedziałam, że nienawidzę niedziel, tatusiu, nie ciebie.
Podniósłszy na niego wzrok, włożyłam w wypowiedzenie słowa "tatusiu" tyle uczucia, na ile było mnie stać.
- Powiedziałaś, że mnie nienawidzisz, Andrea. Przyznaj się!
Schowana za baśniami w twardej okładce, zaprzeczyłam.
Ojczym wyrwał mi książkę. Zamierzał udzielić mi lekcji. Złapał pierwszą kartkę w garść i powtórzył:
- Przyznaj się, powiedziałaś, że mnie nienawidzisz.
Otworzyłam usta, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk.
Ojczym wyrwał kartkę, zmiął i cisnął papierową kulkę na dywan. Nie było teraz mowy o przyznaniu się do czegokolwiek, bo wiedziałam, że z książką mogę się już pożegnać. Wyrywał kartki jedna po drugiej, do ostatniej, aż został tylko grzbiet i okładka, która wciąż obiecywała Baśnie, mimo że wszystkie historie zamieniły się w porozrzucane po dywanie kulki papieru.
Ojczym wyrwał na deszcz, bez kurtki. Drzwi za nim zadrżały. Mama kazała mi umyć twarz, kiedy sama to robiła. Dzień był zepsuty. Przyszła pora na cotygodniową kąpiel.
Matka umyła nam włosy płynem do naczyń. Obcięła nam paznokcie u nóg i rąk i przystrzygła grzywki, odsłaniając czoła. Pocałowała mnie i poszłam do łóżka, mając pewność, że babcia nigdy się nie dowie, jaki los spotkał kupioną za wdowi grosz książkę.