Przyszłość życia

  • szt.
  • 35,00 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

W tej znakomitej książce Edward O. Wilson, jeden z największych myślicieli XX wieku, głośno woła o podjęcie natychmiastowego działania, by ocalić zagrożone unicestwieniem niezwykłe bogactwo życia na Ziemi oraz przedstawia sposoby przeprowadzenia takiej akcji ratunkowej.
Dzisiaj wiemy, że nasz świat zamieszkuje znacznie więcej istot, niż kiedykolwiek sądzono. Działalność człowieka powoduje jednak tak ogromne spustoszenia, że do końca obecnego stulecia połowa obecnie żyjących gatunków zniknie z powierzchni Ziemi. Te dwie uderzające prawdy - nieoczekiwane bogactwo życia i niedoceniana skala zniszczeń - ukazały się z przeraźliwą jasnością podczas ostatnich dwudziestu lat badań nad bioróżnorodnością.
W tej zachwycająco inteligentnej i nie odbierającej nadziei książce autor opisuje skarby świata przyrody, które w niedługim czasie możemy utracić. W wielu przypadkach są to zwierzęta i rośliny dopiero niedawno przez nas poznane, o trudnym do oszacowania znaczeniu jako potencjalne źródło pokarmu, surowców czy leków. Przedstawia również działania, które mogłyby zapobiec zagładzie. Omawia etyczne i religijne podstawy ruchów ochrony przyrody i rozprawia się z mylnym, a głęboko ugruntowanym przekonaniem, iż działanie uwzględniające ochronę środowiska jest sprzeczne ze wzrostem gospodatczym. Udowadnia, że nowe metody realizowania zasad ochrony przyrody zapewniają utrzymanie rozwoju gospodarczego w dłuższej perspektywie.
Przyszłość życia jest zarówno mistrzowskim opisem bogactwa naszej biosfery, jak i nieocenionym przewodnikiem po sposobach ocalenia wszystkich istniejacych obecnie gatunków - niw wyłączając człowieka.


Rok wydania: 2003
Stron: 268
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 20
Tłumacz: Janusz Ruszkowski 

Fragment tekstu:


Ostatecznie nasze społeczeństwo będzie oceniane nie na podstawie tego, co stworzyliśmy, lecz tego, czego postanowiliśmy nie zniszczyć.

JOHN C. SAWHILL (1936-2000)
prezes The Nature Conservancy (1990-2000)


GATUNKI I RASY ZAGROŻONE I WYMARŁE
 1. Żółw szylkretowy - Eretmochelys imbricata
 2. Jajo kondora kalifornijskiego - Gymnogyps californianus
 3. Kanguroszczur - Dipodomys ingens
 4. Złoty pstrąg z Little Kern - Oncorhynchus aquabonita whitei
 5. Wąż pończosznik - Thamnophis sirtalis tetrataenia
 6. Ropucha złota - Bufo periglenes
 7. Hawajka cynobrowa - Vestiaria coccinea
 8. Dynia Okeechobee - Cucurbita okeechobeensis
 9. Mącznica meksykańska - Arctostaphylos pungens ver. ravenii
10. Skójka Jakuba - Pleurobema collina
11. Potamilus capax
12. Alasmidonta heterodon
13. Dichanthelium lanuginosum var. Thermale
14. Kalifornijski dąb biały - Quercus lobata
15. Fiołek gwadelupski - Viola guadelupensis
16. Lesquerella filiformis
17. Eriodictyon altissimum
18. Grabarz amerykański - Nicrophorus americanus
19. Klarkia z Vine Hill - Clarkia imbricata
20. Fasola Price'a - Apios priceana
21. Hawajska gardenia leśna - Gardenia brighamii
22. Desmocerus californicus dimorphus
23. Blennosperma bakeri
24. Koniczyna - Trifolium stoloniferum
25. Mirt srebrzysty - Speyeria zerene myrtleae
26. Hawajka grubodzioba - Telespiza cantans
27. Szachownica - Fritillaria striata
28. Heraclides aristodemus ponceanus
29. Lasówka żółtolica - Dendroica chrysoparia
30. Dziwaczek McFarlane'a - Mirabilis macfarlanei
31. Ślimak nadrzewny z Oahu - Achatinella spp.
32. Enceliopsis nudicaulis var. Corrugata
33. Jeżówka tenesyjska - Echinacea tennesseensis
34. Lycaeides argyrognomon lotis
35. Brychius hungerfordi
35. Słonecznik Schweinitza - Helianthus schweinitzeii
37. Salamandra szastańska - Hydromantes shastae
38. Salamandra pustynna - Batrachoseps aridus
39. Agawa arizońska - Agave arizonica
40. Wyka wirgińska - Aeschynomene virginica
41. Lithophragma maxima
42. Parnassius clodius strohbeeni
43. Wireonek czarnogłowy - Vireo atricapillus
44. Eriastrum densifolium spp. sanctorum
45. Abronia macrocarpa
46. Helonias bullata
47. Trzyszcz tygrysi - Cicindela latesignata obliviosa
48. Pszonak z Contra Costa - Erysimum capitatum var. angustatum
49. Hawajka półżuchwowa - Hemignathus lucidus
50. Lilia zachodnia - Lilium occidentale
51. Nebuda extincta
52. Elaphrus viridus
53. Rhaphiomidas terminatus abdominalis
54. Podkolan zachodni - Platanthera praeclara
55. Podkolan wschodni - Platanthera leucophaea
56. Turzyca biała - Carex albida
57. Euphilotes battoides allyni
58. Icaricia icarioides missionensis
59. Hawajka pąsowa - Loxops coccineus
60. Ischnura gemina
61. Incisalia mossii bayensis

 


PROLOG
LIST DO THOREAU*
Henry!
Czy mogę się zwracać do Ciebie po imieniu? To, co piszesz, zachęca do poufałości, inaczej nie miałoby większego sensu. Zresztą, jak inaczej można rozumieć to Twoje uparte używanie zaimków w pierwszej osobie liczby pojedynczej? "Ja" to opisałem, powiadasz, oto "moje" najgłębsze przemyślenia; żadne osoby trzecie, pośredniczące w naszej rozmowie, nie są tak licznie reprezentowane. Chociaż Walden** uderza czasem w wieszcze tony, nigdy nie odczytywałem go jako orędzia skierowanego do milionów. Raczej jako dzieło sztuki - testament obywatela Concord w Nowej Anglii, spisany w konkretnym miejscu, konkretnym czasie i w konkretnych okolicznościach - które, mimo dzielących nas pięciu pokoleń, odwołuje się do uniwersalnych wartości ludzkich. Czy można lepiej zdefiniować sztukę?
To Ty mnie tutaj sprowadziłeś. Mogliśmy się spotkać gdzie indziej, choćby w lasach Delaware, ale to tutaj, nad brzegiem stawu Walden, stała kiedyś Twoja chata. Przyjechałem tu ze względu na Twoją pozycję w literaturze i ruchu ekologicznym, a także z całkiem banalnego powodu - mieszkam teraz w Lexington, prawie po sąsiedzku. Moja pielgrzymka jest więc przyjemną popołudniową wycieczką do pobliskiego rezerwatu przyrody. Przede wszystkim jednak przyjechałem dlatego, że ze wszystkich Tobie współczesnych właśnie Ciebie najbardziej chciałbym zrozumieć. Jako biolog mający dostęp do nowoczesnych bibliotek wiem więcej, niż wiedział Darwin. Potrafię sobie wyobrazić jego starannie wyważone odpowiedzi na pytania stawiane półtora wieku później. Z tego wyimaginowanego dialogu niewiele jednak wynika: postaci z epoki wiktoriańskiej na ogół zajmują najwygodniejsze pokoje naszej pamięci. Natomiast nie potrafię sobie wyobrazić Twoich odpowiedzi, a przynajmniej nie wszystkie. Zbyt wiele niejasności w Twoich tekstach, zbyt wiele emocjonalnych pułapek. Zbyt wcześnie odszedłeś, a Twój niespokojny duch wciąż nie przestaje nas nawiedzać.
Czy to takie dziwne zwracać się do osoby żyjącej przed stu pięćdziesięcioma laty? Chyba nie. Na pewno nie, jeśli przedmiotem naszej "rozmowy" jest historia naturalna. Machina ewolucji świata organicznego obraca się w rytmie tysiącleci, zbyt wolno, by między Twoimi czasami a moimi odmienić gatunki. Środowisko naturalne, które tworzą, też pozostało zasadniczo niezmienione. Tereny leśne wokół stawu, tylko częściowo wykarczowane i nigdy nie przekształcone w pola uprawne, wyglądają bardzo podobnie jak za Twoich czasów (choć dziś są gęściej zalesione) i emanują podobną aurą.
Tak czy owak, im bardziej się starzeję, tym bardziej jestem skłonny odmierzać czas długością ludzkiego życia. To nas nieco zbliża do siebie w czasie. Gdybyś dożył osiemdziesięciu lat, zamiast tylko czterdziestu czterech, pewnie zachowałyby się jakieś stare kroniki filmowe i moglibyśmy zobaczyć, jak przechadzasz się po plaży nad stawem Walden wśród niedzielnego tłumu słomkowych kapeluszy i parasolek. Moglibyśmy słuchać Twojego głosu nagranego na jednym z woskowych cylindrów Edisona. Czy to prawda, że lekko grasejowałeś? Kiedy piszę te słowa, mam siedemdziesiąt dwa lata i urodziłem się wystarczająco dawno, by zdążyć jeszcze za pobytu w Cambridge zaprosić na herbatę ostatnią żyjącą wnuczkę Darwina. Jako absolwent Harvardu konsultowałem swoje pierwsze artykuły o ewolucji z Julianem Huxleyem, który w dzieciństwie siadywał na kolanach swego dziadka, Thomasa Henry'ego Huxleya, najwierniejszego ucznia i przyjaciela Darwina. Z pewnością wiesz, o czym mówię. Kiedy w 1859 roku opublikowano O powstawaniu gatunków, miałeś przed sobą jeszcze trzy lata życia. W Harvardzie i salonach na całym Wschodnim Wybrzeżu namiętnie rozprawiano o tej książce. Kupiłeś jeden z pierwszych egzemplarzy dostępnych w Ameryce i nie dałeś długo czekać na Twój głos w dyskusji. Muszę wspomnieć o jeszcze jednej sprawie, nad którą często się zastanawiam. Otóż jako dziecko mogłem - teoretycznie - porozmawiać z ludźmi, którzy odwiedzali Cię w Twojej chacie nad stawem Walden, kiedy sami byli dziećmi w podobnym wieku. Tak więc rozdziela nas tylko jedna żywa pamięć. Tutaj, w miejscu, gdzie stała Twoja chata, nawet ta bariera wydaje się znikać.
Wybacz mi te ciągłe dygresje. Jestem tutaj, żeby spróbować spojrzeć na wszystko, co nas otacza, Twoimi oczami i z tej perspektywy lepiej wytłumaczyć Tobie, a w rzeczywistości także innym i może przede wszystkim samemu sobie, co się stało ze światem, który obaj pokochaliśmy.
Zacznijmy od tego, że krajobraz dalszych okolic stawu Walden bardzo się zmienił. W Twoich czasach lasu prawie już nie było. Najwyższe sosny wejmutki zostały już dawno ścięte, zwiezione do Bostonu i przerobione na maszty okrętowe. Inne rodzaje drewna wykorzystywano jako opał, inne do budowy domów i dróg, jeszcze inne do produkcji podkładów kolejowych. Większość cedrów bagiennych została przerobiona na dachówki. Ameryka, wtedy jeszcze kraj drewnem stojący, wskutek niedoborów węgla drzewnego i drewna opałowego, stanęła w obliczu swojego pierwszego kryzysu energetycznego. Jednak wkrótce wszystko miało się zmienić. Drewno zastąpił węgiel kamienny, który sprawił, że rewolucja przemysłowa nabrała jeszcze bardziej szaleńczego tempa.
Kiedy w 1845 roku budowałeś swą chatę z desek pochodzących z rozebranej chałupy Jamesa Collinsa, las Walden był zagrożoną oazą na przeważnie bezdrzewnym terenie. Dziś wygląda to podobnie, chociaż las się rozrósł, wkraczając na sąsiadujące z nim pola uprawne. Drzewa te są rachitycznymi potomkami olbrzymów, które porastały brzegi jeziora jeszcze w połowie osiemnastego wieku. Wokół miejsca, gdzie stała Twoja chata, między młode sosny wejmutki wciskają się buki, hikory, czerwone klony oraz białe i szkarłatne dęby, najwyraźniej próbując przywrócić w lasach południowej Nowej Anglii prawowite panowanie drzew liściastych. Wzdłuż ścieżki wiodącej z Twojej chaty do najbliższej zatoczki - teraz zwanej Zatoką Thoreau - drzewa te ustępują dużym stanowiskom większych wejmutek o prostych pniach i wysoko osadzonych, symetrycznych koronach. Zarośla składają się z rzadko rozsianych młodych drzewek i krzewinek czarnych jagód. Kasztanowiec amerykański, przykro to powiedzieć, niemal całkiem wyginął; to zasługa pewnego nadgorliwego europejskiego grzyba. Już tylko czasem to tu, to tam na nie wykarczowanych pniakach pojawia się parę odrośli, ale i one wkrótce padają ofiarą morderczego grzyba. Te skazane na zagładę drzewka, wypuszczające pierwsze ząbkowane listki, są już tylko bladym wspomnieniem potężnego gatunku, który niegdyś porastał jedną czwartą powierzchni dziewiczych lasów Wschodniego Wybrzeża. Jednak wszystkie inne drzewa i krzewy, które znałeś tak dobrze, wciąż tutaj rosną. Czerwony klon występuje nawet obficiej niż za Twoich czasów. I jeszcze bardziej niż kiedyś jest zarazem główną sprężyną regeneracji lasu i purpurową chwałą nowoangielskiej jesieni.
Wyobrażam sobie Ciebie dokładnie tak, jak Cię narysowała Twoja siostra, Sophia - siedzącego na progu drewnianej chaty. Jest chłodny poranek w czerwcu, chyba najpiękniejszym miesiącu w Nowej Anglii. W mojej wyobraźni siadam koło Ciebie. Obserwujemy bezczynnie całkiem spore, kipiące wiosną jezioro, które miejscowi przewrotnie nazywają "stawem". Mówimy tym samym językiem, oddychamy tym samym czystym powietrzem, słuchamy znajomego szumu sosen i szelestu liści pod butami. Milkniemy na chwilę i spoglądamy w górę, obserwując myszołowa kołującego wysoko nad naszymi głowami. Rozmawiamy raz o tym, raz o tamtym, nigdy jednak nie oddalając się od historii naturalnej na tyle, by złamać wiążące nas zaklęcie, ani też nie zagłębiając się w nią na tyle, by zdradzić dziecięce źródła naszych wspólnych radości. Tysiąc lat przeminie, a las Walden będzie stał, jak stoi: w chwiejnej równowadze, za każdym razem dostarczającej nowych, czarodziejskich przeżyć.
Wstajemy, by się przejść. Ścieżką zbieraczy chrustu schodzimy nad jezioro, którego kontur, jak dowodzi Twój rysunek z 1846 roku, niewiele się od tego czasu zmienił, po czym idziemy wzdłuż brzegu, wspinamy się na wzgórze aż do drogi na Lincoln, docieramy do Łąki Wymana i schodzimy z powrotem nad Zatokę Thoreau, kończąc trzyipółkilometrowy obchód. Po drodze rozglądamy się, sprawdzając, gdzie las najmniej ucierpiał od siekiery czy piły. Staramy się, by nasz szlak prowadził właśnie przez te ocalałe drzewostany. Trzymamy się w promieniu około pół kilometra od jeziora, pamiętając, że za Twoich czasów prawie wszystkie tereny leżące poza tym kręgiem stanowiły grunty uprawne.
Nasza rozmowa przeważnie toczy się w rytmie na przemian wygłaszanych monologów, ponieważ organizmy, którymi się interesujemy, są tak różne, że wymagają szczegółowych objaśnień. Zapewne zgodzisz się, że istnieją dwa rodzaje przyrodników, mających odmienną wizję tego, co spodziewają się znaleźć. Pierwszy - to Twoje plemię - poszukuje dużych organizmów: roślin, ptaków, ssaków, gadów, płazów, motyli. Miłośnicy dużych organizmów nasłuchują głosów zwierząt, myszkują w koronach drzew, zaglądają do dziupli, lustrują błotniste brzegi w poszukiwaniu odchodów lub tropów. Przepatrują obszary znajdujące się nieco powyżej lub nieco poniżej linii horyzontu, zadzierając głowy ku koronom drzew lub spuszczając wzrok ku ziemi. Miłośnicy dużych organizmów polują na jedno znalezisko, które wynagrodzi im całodzienne poszukiwania. Ty, o ile pamiętam, bez wahania ruszałeś na kilkukilometrową wyprawę po to tylko, by sprawdzić, czy pewna roślina zaczęła już kwitnąć.
Ja należę do innego plemienia - miłośników małych stworzeń. Też jestem myśliwym, ale bardziej przypominam węszącego oposa niż tropiącą zdobycz pumę. Myślę w "milimetrach" i "minutach" i wyruszając na łowy, nie muszę uzbrajać się w cierpliwość, świadom obfitości bezkręgowców i tego, że nawet najmniejszy wysiłek zostanie szybko nagrodzony. Kiedy wchodzę do lasu, rzadko wędruję dalej niż sto metrów. Zatrzymuję się przy pierwszym zwalonym, próchniejącym pniu, który napotkam. Klęcząc, przewracam go, a maleńki świat ukryty pod spodem od razu objawia mi się w całym swoim splendorze. Rwą się nitkowate korzenie i pasemka grzybni, płaty kory opadają na ziemię. Słodkawy, lekko stęchły zapach żyznej gleby uderza nozdrza niczym woń najpiękniejszych perfum. Mieszkańcy tego maleńkiego świata zamierają i przez jeden krótki moment swojego utajonego życia trwają w bezruchu niczym jeleń nagle oślepiony przez reflektory samochodu. Potem pierzchają na wszystkie strony, rozpaczliwie próbując się schować przed światłem i wysuszającym powietrzem, i pokonując leśny tor przeszkód w sposób charakterystyczny dla swego gatunku. Samica pająka pogońca przebiega sprintem kilka długości swego ciała, po czym, nie znalazłszy kryjówki, zatrzymuje się i nieruchomieje. Jej cętkowane okrycie stanowi wyborny kamuflaż, ale zdradza ją biała jedwabista "torebka" z jajami, którą nosi między nogogłaszczkami i szczękoczułkami. Nieopodal julusy, które żerowały w próchnicy, kiedy nastąpiła katastrofa, zwijają się w serpentynę, przyjmując pozycję obronną. Po przeciwnej stronie odsłoniętej powierzchni leży duża skolopendra, częściowo ukryta pod spróchniałymi kawałkami kory. Jej chitynowy pancerzyk lśni niczym złota zbroja, jej szczękonóża zakończone są pazurami działającymi jak strzykawki napełnione jadem, jej liczne odnóża przypominają zakrzywione do dołu sztylety. Skolopendra jest niegroźna, dopóki nie weźmie się jej do ręki. Któż jednak odważyłby się dotknąć tego miniaturowego smoka? Zamiast tego ostrożnie trącam ją końcem gałązki. Wyłaź stamtąd! Zwija się i rozkręca jak żywa sprężynka i znika w okamgnieniu. Teraz mogę bezpiecznie rozgarnąć palcami próchnicę w poszukiwaniu mniej niebezpiecznych gatunków.
Te stawonogi są gigantami naszego mikrokosmosu (jeśli pozwolisz mi kontynuować myśl, która tymczasem urosła do rozmiarów małego wykładu). Stworzenia tej wielkości liczą się tutaj na tuziny, a nawet setki, jeśli w pobliżu znajduje się kolonia mrówek. To jednak stosunkowo małe liczby. Jeśli przyjrzymy się temu samemu fragmentowi ściółki w dziesięciokrotnym powiększeniu, wystarczającym, by dostrzec zwierzęta ledwo widoczne gołym okiem, to liczby te skoczą do tysięcy. W jej głębszych warstwach kotłują się nicienie, wazonkowce, roztocza, skoczogonki, skąponogi, widłogonki, drobnonogi i niesporczaki. Na białym płótnie rozłożonym na ziemi każda z tych pełzających "kropek" z osobna staje się w pełni rozwiniętym zwierzęciem. Razem zaś są o wiele bardziej frapujące i różnorodne niż węże, myszy, wróble i inne miejscowe kręgowce. Ich dom jest labiryntem miniaturowych jaskiń i korytarzy zbudowanych z gnijących szczątków roślinnych poprzetykanych dziesięciometrowymi pasemkami grzybni. A to jedynie przedsionek bogactwa flory i fauny u naszych stóp. Podążaj tym tropem, stosując coraz silniejsze powiększenia, aż przenikniesz wzrokiem cieniutką warstewkę wody na ziarnku piasku, a w odrobinie owadzich odchodów znajdziesz dziesięć milionów bakterii. Sto pięćdziesiąt lat po Twoim pobycie w lesie Walden wiemy już, że tym samym dotarłeś do "bazy energetycznej" świata, w którym materia organiczna jest rozkładana na proste związki zasilające glebę.
Prawdziwie dzika przyroda istnieje jeszcze tylko w glebie i gnijących roślinach pod naszymi butami. Dzikie zwierzęta widzialne gołym okiem przeważnie wyginęły - w "obłaskawionych" lasach Massachusetts nie spotkamy już wilków, pum czy rosomaków. Jednak inne, nawet bardziej pradawne stworzenia wciąż tutaj żyją. Można je zobaczyć za pomocą mikroskopu. Wystarczy zawęzić skalę widzenia, by ujrzeć fragment tego lasu dokładnie w takiej postaci, w jakiej istniał przed tysiącami lat. Masz na to moje słowo, słowo przyrodnika, który specjalizuje się w małych organizmach.
"Tho-reau". W Twojej rodzinie wymawiając to nazwisko, kładło się nacisk na pierwszą sylabę, jak w słowie thorough*, nieprawdaż? W każdym razie tak utrzymywał Twój bliski przyjaciel, Ralph Waldo Emerson, w zapiskach znalezionych w jego papierach pośmiertnych. Thoreau, przyrodnik z krwi i kości… Myślę, że ucieszyłyby Cię obchody Dnia Bioróżnorodności zorganizowane ostatnio właśnie na Twoją cześć. Pomysłodawcą był Peter Alden, mieszkaniec Concord i przewodnik wycieczek ekoturystycznych (nazwisko łatwe do zapamiętania; Peter jest w prostej linii potomkiem Johna Aldena, jednego z "pielgrzymów", którzy przybyli do Ameryki na statku "Mayflower"). Czwartego lipca 1998 roku, w rocznicę tamtego dnia w 1845 roku, kiedy to zwiozłeś meble do swojej chaty nad Waldenem, Peter i ja spotkaliśmy się z przeszło setką przyrodników z Nowej Anglii. Postanowiliśmy zrobić listę wszystkich dzikich gatunków organizmów żywych - roślin, zwierząt i grzybów - które można odnaleźć w ciągu jednego dnia i bez pomocy urządzeń optycznych bardziej skomplikowanych niż zwykła lupa wokół stawu Walden, w okolicach Concord i Lincoln. Szacowaliśmy, że będzie ich około tysiąca. Ostateczny rezultat, obwieszczony podrapanym przez ciernie i pokłutym przez komary poszukiwaczom zgromadzonym przy wieczornym posiłku pod gołym niebem, wyniósł 1904 gatunki. A właściwie, gdyby nieco poszerzyć kryterium czasowe, to 1905, ponieważ nazajutrz nagle wyłonił się z pobliskiego lasu łoś (Alces alces) i przespacerował się przez Concord. Potem jednak oddalił się w nieznanym kierunku, tym samym obniżając bioróżnorodność do poprzedniego poziomu 1904 gatunków.
Gdybyś mógł do nas powrócić i wziąć udział w obchodach Dnia Bioróżnorodności, zapewne nie wyróżniałbyś się z tłumu (pod warunkiem, że nie wszczynałbyś dyskusji o prezydencie Polku i kwestii meksykańskiej). Nie zdradziłoby Cię nawet ubranie z lat czterdziestych dziewiętnastego wieku, ponieważ do pracy w terenie ubieramy się raczej niedbale i eklektycznie. Zapewne zrozumiałbyś także przyświecające nam cele. Jak wynika z Twoich dwóch ostatnich książek, Faith in a Seed oraz Wild Fruits (w końcu zrekonstruowanych z Twoich piekielnie trudnych do rozszyfrowania zapisków i wydanych w latach dziewięćdziesiątych minionego wieku), zanim Twoje życie przedwcześnie dobiegło kresu, coraz bardziej skłaniałeś się w stronę naukowego przyrodoznawstwa. Ta przemiana była całkowicie logiczna: każda dziedzina wiedzy zaczyna od opisywania i nazywania zjawisk. Wydaje się, że w ten właśnie sposób ludzie instynktownie dążą do panowania nad otoczeniem. Nie potrafimy jasno myśleć o jakiejś roślinie czy zwierzęciu dopóty, dopóki nie nadamy im nazwy; dlatego taką przyjemność sprawia obserwowanie ptaków z atlasem w ręce. Pomysł Aldena chwycił. Gdy piszę te słowa, w 2001 roku, obchody Dnia Bioróżnorodności (zwanego także bioblitzem) odbywają się lub są planowane w całych Stanach Zjednoczonych, a także w Austrii, Niemczech, Luksemburgu i Szwajcarii. W czerwcu 2001 roku na trzeci bioblitz w Massachusetts przybyli studenci z 260 miast i miasteczek tego stanu.
Pierwszego dnia nad stawem Walden poznałem Brada Parkera, jednego z aktorów, którzy oprowadzając wycieczki po Twojej zrekonstruowanej chacie i okolicy, grają Ciebie. Parker świetnie znał wszystko, co napisałeś, i był niesamowicie przekonujący. Kiedy rozmawialiśmy, nawet na moment nie wypadł z roli i jestem mu bardzo wdzięczny za tę godzinę wspólnie spędzoną w wirtualnych latach czterdziestych dziewiętnastego wieku. Oczywiście, w rewanżu poprosiłem go, by razem ze mną przyjrzał się owadom i innym bezkręgowcom pod leżącymi w pobliżu kamieniami i spróchniałymi gałęziami. Podeszliśmy do kępy jaskrawożółtych grzybów. Potem Neo-Thoreau zwrócił mi uwagę na śpiewającego gdzieś w koronach drzew drozdka rudego, którego ja, przy mojej głuchocie na wysokie dźwięki, po prostu nie słyszałem. Spacerowaliśmy tak przez jakiś czas, on perorował, jak gdyby naprawdę żył w połowie dziewiętnastego wieku, ja zaś usiłowałem odgrywać rolę gościa z przyszłości. Żaden z nas nie skomentował huku samolotu podchodzącego do lądowania na pobliskim Hanscom Field. Nie widziałem też nic dziwnego w tym, że mając sześćdziesiąt dziewięć lat, rozmawiam z Twoim "wcieleniem" z czasów, kiedy miałeś lat trzydzieści. W pewnym sensie było to nawet uzasadnione. Myślę, że w porównaniu z dzisiejszymi trzydziestoletnimi przyrodnikami byłeś bardziej dojrzały, lepiej wykształcony i chyba mądrzejszy.
Ŕ propos pomnażania wiedzy. Rozmawiałem z Neo-Thoreau o wojnie mrówek, którą opisałeś w Waldenie. Pewnego letniego dnia zobaczyłeś koło swojej chaty mrówki czerwone zwarte w morderczej walce z mrówkami czarnymi. Ziemia była usiana trupami i rannymi, a pozbawione części odnóży owady nadal dzielnie walczyły. Było to, jak się wyraziłeś, Austerlitz mrówczego świata, bitwa przyćmiewająca bój o Concord Bridge, który dał początek wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych i który rozegrał się o strzał z karabinu od stawu Walden*. Pozwolisz, że podpowiem Ci, co tak naprawdę widziałeś. Polowanie na niewolników. Łowcami niewolników były mrówki czerwone, najprawdopodobniej z gatunku Formica subintegra, a ofiarami mrówki czarne, zapewne z gatunku Formica subsericea. Mrówki czerwone chwytają młode swych ofiar, a ściślej mówiąc kokony z poczwarkami. W gnieździe mrówek czerwonych porwane poczwarki kończą swój rozwój osobniczy i opuszczają kokony jako dorosłe robotnice. Następnie, ponieważ instynktownie uznają inne napotkane robotnice za krewniaczki, dobrowolnie wstępują na służbę u swoich ciemięzców. Wyobrażasz sobie?! Polowanie na niewolników u progu chaty jednego z najbardziej zagorzałych amerykańskich abolicjonistów! Ta brutalna darwinowska strategia przez miliony lat święciła tryumfy i nic nie wskazuje, aby to się miało zmienić. Powiedzmy jasno: w mrówczym świecie nigdy nie pojawi się żaden Lincoln ani Thoreau, żadna organizacja w rodzaju Underground Railroad**, aby wyzwolić kolonie niewolników.
Pozwól teraz, proroku ruchu ekologicznego, mentorze Gandhiego i Martina Luthera Kinga, że złożę Ci spóźniony hołd. Jako przenikliwy badacz natury ludzkiej, bicz Boży na filistrów, grecki stoik, który przypadkiem zawędrował do Nowego Świata, odradzasz się w każdym nowym pokoleniu, głosząc mu zawsze podobne, a zarazem tylko do niego skierowane przesłanie. Mędrcu z Concord, święty Henry - jak Cię czasami nazywają - zasłużyłeś sobie na miejsce, które zajmujesz w historii.
Z drugiej strony - wybacz mi szczerość! - nie byłeś wybitnym przyrodnikiem. Nawet gdybyś przez całe swoje krótkie życie zajmował się wyłącznie historią naturalną, i tak nie dokonałbyś więcej niż William Bartram, Louis Agassiz czy znakomity kolekcjoner roślin północnoamerykańskich John Torrey, i prawdopodobnie dziś mało kto by o Tobie pamiętał. Gdybyś żył dłużej, pewnie wyglądałoby to inaczej, bo zanim nas opuściłeś, historia naturalna była już Twoją prawdziwą pasją, której oddawałeś się z coraz większym zaangażowaniem. I chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że Twoje intuicje dotyczące sukcesji i innych cech żywych społeczności antycypowały koncepcje nowoczesnej ekologii.
Teraz to już bez znaczenia. Rozumiem, dlaczego zamieszkałeś nad Waldenem: sam zresztą wprost o tym mówisz. Wybrałeś to miejsce, aby badać przyrodę. Ale przecież mógłbyś to równie dobrze robić, nie narażając się na niedogodności "życia w lesie", choćby podczas codziennych wycieczek z domu Twojej matki w Concord - odległego o pół godziny nieśpiesznego marszu - gdzie, po prawdzie, i tak często się zjawiałeś, by zjeść coś "porządnego". Twoja mała chata nie miała też być pustelnią na odludziu. Nawiasem mówiąc, w tej okolicy nie było miejsc naprawdę odludnych, w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku nawet las skurczył się do zaledwie cienkiej "obwódki" wokół stawu. Nazwałeś samotność swoją ulubioną towarzyszką. Jak powiadasz, nie bałeś się być zdany na łaskę jedynie własnych myśli*. A jednak tęskniłeś do ludzi, tonacja i filozofia Twojego przesłania jest jak najbardziej antropocentryczna. Każdy gość w Twojej chacie nad stawem był mile widziany. Kiedyś w jej jedynym pokoiku zmieściło się dwadzieścia pięć czy nawet więcej osób, stłoczonych ramię przy ramieniu. I wcale Ci nie przeszkadzała ta zbita masa ludzkich ciał (mnie by przeszkadzała). Czasem jednak dokuczała Ci samotność. W zimne deszczowe dni otuchy dodawał Ci tylko gwizd pociągu pędzącego do Fitchburga i odległy turkot furgonów na moście. Zdarzało się, że mimo Twej wrodzonej nieśmiałości wyruszałeś na poszukiwanie kogoś, kogokolwiek, z kim mógłbyś zamienić choćby kilka słów. Gotowy byłeś, jak się wyraziłeś, "przyssać się niby pijawka do każdego napotkanego człowieka"**.
Krótko mówiąc, nie byłeś typem trapera o twardym wejrzeniu, taszczącego worek z pemmikanem i długą strzelbę. Traperzy nie chodzili do lasu na spacer, nie zbierali rzadkich okazów roślin, nie czytali Greków w oryginale. Co zatem sprawiło, że taki przyrodnik amator, mieszkający w małej chatce na skraju splądrowanego lasu, został ojcem założycielem i świętym patronem ruchu ekologicznego? Oto moja wersja wydarzeń. Szukałeś oświecenia i zaspokojenia na sposób starotestamentowy - poprzez ograniczenie materialnej egzystencji do spraw najbardziej fundamentalnych. Chata była Twoją jaskinią w górach. Za cenę ubóstwa kupiłeś sobie margines prawdziwej wolności. Uznałeś, że to jedyna skuteczna metoda poszukiwania sensu życia - w "zwykłych" okolicznościach przesłoniętego przez codzienny pośpiech i krzątaninę. Zamieszkałeś nad Waldenem, jak sam napisałeś (cytuję, bo nie chciałbym w żaden sposób przeinaczyć Twoich słów),

albowiem chciałem stawać w życiu wyłącznie przed najbardziej ważkimi kwestiami, przekonać się, czy potrafię przyswoić sobie to, czego może mnie życie nauczyć, abym w godzinie śmierci nie odkrył, że nie żyłem. […] Pragnąłem żyć pełnią życia i wysysać z niego całą kwintesencję, żyć tak śmiało i po spartańsku, aby wykorzenić wszystko, co nie jest życiem, aby zbierać bogaty plon i dosięgać sedna, aby zapędzić życie w kozi róg i uprościć je do najskromniejszych potrzeb. A gdy okaże się podłe, cóż, wówczas wyssać z niego całą prawdziwą nikczemność i pokazać ją światu; gdy zaś okaże się wzniosłe, poznać je z doświadczenia, aby móc zdać z niego uczciwą relację w następnej wędrówce*.

Myślę, że nie miałeś racji, zakładając, że istnieje tyle możliwych sposobów życia, ile promieni rozchodzi się ze środka okręgu, i że Twoje życie jest po prostu wyborem jednego z nich**. Myślę, że jest wręcz przeciwnie, że umysł ludzki może się rozwijać zaledwie na kilka wyobrażalnych sposobów. O wyborze decyduje satysfakcja, do której wszyscy instynktownie dążymy. To właśnie ta żywotność natury ludzkiej sprawia, że ludzie hodują kwiaty, bogowie mieszkają na szczytach gór, a jezioro - by posłużyć się Twoją metaforą - "to oko ziemi, w które zaglądając, mierzymy głębię własnej natury"*.
Poszukiwanie możliwie najpełniejszych i najbogatszych doświadczeń to cecha typowo ludzka. Kiedy te wartości zatracają się w nawale rozpraszających nas codziennych obowiązków, szukamy ich gdzie indziej. Kiedy zredukowałeś te swoje zewnętrzne potrzeby do minimum zapewniającego przetrwanie, Twój wyćwiczony i bardzo aktywny umysł znalazł się w nieznośnej próżni. I to jest chyba sedno rzeczy: pragnąc zapełnić tę próżnię, odkryłeś wrodzoną miłość człowieka do świata natury.
Twoje doświadczenia z dzieciństwa podpowiedziały Ci, gdzie powinieneś się udać. Nie mogło to być pobliskie pole kukurydzy ani żwirowisko. Ani też ulice Bostonu, które, jakkolwiek stanowiły pulsujące życiem centrum rozwijającego się narodu, mogły się stać przyczyną degradacji, a nawet śmierci wszystkiego, co znalazło się poza jego granicami. Musiał to być świat tolerancyjny wobec ubóstwa, ale zarazem dostatecznie bogaty i piękny, by stał się źródłem czysto duchowej pociechy. Gdzie w okolicach Concord można znaleźć takie miejsce poza lasem okalającym staw Walden?
Wyrzekłeś się większości bogactwa życia społecznego w zamian za porównywalne bogactwo świata przyrody. Twój wybór był całkowicie logiczny, a to z następującego powodu. Każdy znajduje sobie odpowiadające mu miejsce pomiędzy dwoma skrajnościami: całkowitym wycofaniem się i skupieniem wyłącznie na sobie z jednej strony, oraz całkowitym poświęceniem sprawom publicznym i otwarciem na innych - z drugiej. To miejsce nie jest ustalone raz na zawsze. Pełni niepokoju i wahań brniemy przez życie miotani sprzecznymi instynktami, które pchają nas ku obu tym skrajnościom. Niepewność, którą odczuwamy, nie jest żadną klątwą. Ta dezorientacja nie wynika z faktu, że drogi, którymi podążamy, nie są już ścieżkami Edenu. Taka jest po prostu kondycja ludzka. Jesteśmy inteligentnymi ssakami przystosowanymi przez ewolucję - przez Boga, jeśli wolisz - do osiągania jednostkowych celów poprzez współpracę z innymi jednostkami. Na pierwszym miejscu stawiamy nasze bezcenne osobowości i nasze rodziny, dopiero na drugim - społeczeństwo. Pod tym względem jesteśmy skrajnym przeciwieństwem mrówek żyjących wokół Twojej chaty, ściśle powiązanych ze sobą niczym wymienne części wielkiego superorganizmu. To dlatego nasze życie jest nierozwiązywalną zagadką, dynamicznym procesem poszukiwania nieokreślonego celu. Nie jest ono ani świętem, ani spektaklem, ale raczej, jak to ujął pewien późniejszy filozof, "trudną sytuacją". Ludzkość jest gatunkiem zmuszonym przez swą najgłębszą naturę do dokonywania wyborów moralnych oraz dążenia - na wszelkie możliwe sposoby - do spełnienia w tym zmieniającym się świecie.
Ty szukałeś sensu życia nad Waldenem i niezależnie od tego, czy w swoim przekonaniu zdołałeś go odnaleźć, stworzyłeś etykę, której pozostałeś wierny: nigdy nie powinniśmy zaprzestać badania otaczającej nas przyrody, za którą jesteśmy odpowiedzialni; to nasz egzamin i schronienie, nasz naturalny dom. Ocalmy ją, stwierdziłeś, bo ratując dziką przyrodę, ratujemy świat.
Teraz, kończąc mój list, muszę podzielić się z Tobą pewną złą wiadomością. (Zwlekałem z tym najdłużej, jak mogłem). Otóż w 2001 roku dzika przyroda na całym świecie ginie dosłownie na naszych oczach - cięta na kawałki, koszona, zaorywana, pożerana, zastępowana przez ludzkie artefakty.
Za Twoich czasów nikt nawet nie przypuszczał, że taka katastrofa jest możliwa. W latach czterdziestych dziewiętnastego wieku żyło niewiele ponad miliard ludzi. Utrzymywali się przeważnie z uprawy roli i tylko nieliczne rodziny potrzebowały więcej niż dwa, trzy akry ziemi, by przetrwać. Amerykańskie pogranicze wciąż stało otworem przed osadnikami. Z kolei daleko na południu kontynentu, tam, dokąd zmierzały wielkie rzeki, za niezdobytymi szczytami gór, rozpościerały się dziewicze lasy równikowe wprost kipiące różnorodnością życia. Dzika przyroda wydawała się równie niedosięgła i wieczna jak planety i gwiazdy. To jednak nie mogło trwać zbyt długo, ponieważ cywilizacja Zachodu wyrastała z wiary Abrahama. Badacze i koloniści wzdychali niczym starotestamentowi prorocy: Obyśmy wzięli w posiadanie tę ziemię, którą Bóg nam przeznaczył, obyśmy już zawsze pili mleko i miód, którymi opływa.
Obecnie żyje na świecie ponad 6 miliardów ludzi. Ogromna większość z nich jest bardzo uboga; blisko jeden miliard egzystuje na granicy śmierci głodowej. Wszyscy starają się za wszelką cenę polepszyć swoje warunki życia. To, niestety, prowadzi do destrukcji zachowanych jeszcze resztek środowiska naturalnego. Wycięto już połowę wielkich lasów tropikalnych. Ostatnie "pogranicza" tego świata są dziś tylko wspomnieniem. Gatunki roślin i zwierząt giną sto lub ponad sto razy szybciej niż przed pojawieniem się człowieka, i do końca tego wieku zapewne połowa z nich na zawsze zniknie z powierzchni Ziemi. Tak więc na początku trzeciego tysiąclecia stoimy w obliczu nadciągającej apokalipsy. Nie jest to jednak żadna kosmiczna wojna ani zagłada ludzkości, przepowiedziana w świętych księgach. To zagłada planety dokonana przez wyjątkowo liczną i pomysłową ludzkość.
Trwa wyścig między siłami technonaukowymi, które niszczą żywe środowisko, oraz tymi, które mogą je ocalić. Utknęliśmy w "wąskim gardle" przeludnienia i niepohamowanej konsumpcji. Jeśli zwyciężymy w tym wyścigu, ludzkość może się wydostać z owego "wąskiego gardła" w znacznie lepszej kondycji, niż do niego wchodziła, a większość różnorodności życia może pozostać nietknięta.
Sytuacja jest dramatyczna, ale istnieją powody, by sądzić, że ten wyścig można jednak wygrać. Tempo wzrostu populacji zmalało i, jeśli obecna trajektoria się utrzyma, pod koniec stulecia będzie nas prawdopodobnie 8-10 miliardów. Taka liczba ludności, zdaniem ekspertów, może żyć na Ziemi w znośnych warunkach, ale nie może oczekiwać niczego więcej: zasoby gruntów ornych i wody na jednego mieszkańca w skali całego globu już się kurczą. Rozwiązanie tego problemu, powiadają inni eksperci, powinno zapewnić przetrwanie większości zagrożonych gatunków roślin i zwierząt.
Aby wydostać się z "wąskiego gardła", pilnie potrzebujemy globalnej etyki środowiskowej. Nie byle jakiej etyki, z którą z takich czy innych względów jesteśmy uczuciowo związani, ale etyki opartej na możliwie najrzetelniejszej wiedzy o nas samych i otaczającym nas świecie, jakiej może dostarczyć nam współczesna nauka i technika. Nie ma wątpliwości, że pozaludzkie formy życia też są ważne. Nie ma wątpliwości, że nasza dbałość o nie jest ich jedyną nadzieją. Wsłuchajmy się w "racje serca", a następnie podejmijmy starannie przemyślane działania za pomocą wszelkich dostępnych środków.
Henry, mój przyjacielu, jestem Ci wdzięczny za uczynienie pierwszego kroku w kierunku takiej etyki. Teraz wszystko zależy od naszej mądrości. Żyjący świat umiera; gospodarka naturalna jest przez nas, zaaferowanych własnymi sprawami, systematycznie dewastowana. Jesteśmy zbyt skupieni na sobie, by dostrzec długofalowe skutki naszych działań. Jeśli szybko się nie otrząśniemy z tego letargu i nie spróbujemy znaleźć jakiegoś wyjścia, stracimy więcej, niż potrafimy sobie wyobrazić. Nauka i technika wpędziły nas w to "wąskie gardło". Teraz nauka i technika muszą pomóc nam się z niego wydostać.
Powiedziałeś kiedyś: "dawne postępowanie dla starych ludzi, nowe dla nowych"*. Myślę, że w perspektywie historycznej jest dokładnie na odwrót. Ty byłeś nowy, my jesteśmy starzy. Czy będziemy mądrzejsi? Dla Ciebie, tutaj, nad stawem Walden, lamentacja gołębiaka karolińskiego i "trrr-u-nek!" żaby zielonej, niosące się przed świtem nad wodą, były prawdziwym powodem, żeby ocalić to miejsce**. Dla nas takim powodem jest wiedza, czym jest owa prawda, co z niej wynika i jak najlepiej można ją wykorzystać. A zatem, mamy dwie prawdy. Będziemy pamiętać o obu, Ty i ja, i wszyscy, którzy teraz czy w przyszłości będą się poczuwać do odpowiedzialności za przyrodę.

Twój szczerze oddany,
Edward