Recydywista

  • szt.
  • 19,90 zł
  • Niedostępny

Powieść ta przenosi czytelnika w niespójny, komiczny, iście Vonnegutowski świat wielkich zbrodni i nadużyć w sferach rządowych… i w sferze serca. Śledzimy losy ambitnego biurokraty Waltera F. Starbucka - od Harvardu poprzez Biały Dom Nixona aż do zakładu karnego, gdzie Starbuck trafia jako najmniej słynny konspirator afery Watergate. Humor kwaśnieje jednak, gdy Vonnegut kieruje reflektor uwagi na zimne serca i wyrachowaną chciwość przedstawicieli władzy, kreśląc niezapomniany obraz polityki i polityków naszych czasów i dokonując jego bezlitosnej wiwisekcji.

"Perełka - dojrzała, pełna fantazji powieść - najlepsza chyba, jaką dotąd napisał… Recydywista to karna wycieczka z przewodnikiem po Ameryce. Przeczytajcie koniecznie!"
"Playboy"

"To nasz najmocniejszy pisarz… najwytrwalszy sługa wyobraźni".
John Irving

"Vonnegut to jeden z najlepszych żyjących pisarzy amerykańskich".
Graham Green

Rok wydania: 2004
Stron: 268
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 20
Tłumacz: Jolanta Kozak

Fragment tekstu:

Prolog

Zgadza się - Kilgore Trout powrócił. Nie powiodło mu się w szerokim świecie. To żaden dyshonor. Wielu porządnym ludziom nie wiedzie się w szerokim świecie.

Dziś rano (16 listopada 1978) otrzymałem list od młodego nieznajomego nazwiskiem John Figler z Crown Point, Indiana. Crown Point słynie z ucieczki z więzienia, której dokonał rabuś bankowy John Dillinger w samym sercu Wielkiego Kryzysu. Dillinger zbiegł, grożąc strażnikowi pistoletem wykonanym z mydła i pasty do butów. Strażnikiem Dillingera była kobieta. Świeć Panie nad jego duszą, i nad jej duszą także. Dillinger był Robin Hoodem wczesnych lat mojej młodości. Pochowano go nieopodal moich rodziców - i mojej siostry Alice, która podziwiała go jeszcze goręcej niż ja - na cmentarzu Crown Hill w Indianapolis. Tamże, na samym szczycie Crown Hill, w najwyższym punkcie miasta, spoczywa James Whitcomb Riley, "Poeta Indiany". Moja matka w dzieciństwie dobrze znała Rileya.
Wyrok na osobie Dillingera wykonało, koniec końców, Federalne Biuro Śledcze. Zastrzelono go w miejscu publicznym, mimo że nie próbował uciekać ani nie stawiał oporu funkcjonariuszom. Czyli mój brak szacunku dla FBI nie datuje się od wczoraj.
John Figler jest nienagannym studentem szkoły wyższej. W liście swym oświadcza, że przeczytał wszystko, co dotychczas napisałem, i gotów jest oto sformułować przewodnią ideę, która spoczywa u podstaw całego dzieła mojego życia. Cytuję za Johnem Figlerem: "Miłość czasami przegrywa, lecz dobre maniery - nigdy".
Uważam to za trafne - i w pełni wyczerpujące podsumowanie. Tak więc, pięć dni po swoich pięćdziesiątych szóstych urodzinach, popadam w stan zażenowania, uświadamiając sobie, że wcale nie trzeba się było wysilać i pisać tych paru książek. Wystarczyłby jeden telegram złożony z siedmiu słów.
Poważnie.
Lecz wnikliwy osąd młodego Figlera dotarł do mnie za późno. Właśnie kończyłem kolejną książkę - czyli tę.

Pojawia się w niej postać drugoplanowa, "Kenneth Whistler", wzorowana na pewnym obywatelu Indianapolis z pokolenia mojego ojca. Pierwowzór nosił nazwisko Powers Hapgood (1900-1949). Wzmianki o nim można czasem napotkać w opracowaniach historii amerykańskiej klasy robotniczej. Wsławił się brawurą podczas strajków, a także podczas akcji protestacyjnych przeciwko egzekucji Sacca i Vanzettiego. I tak dalej.
Spotkałem go jeden jedyny raz. Jedliśmy razem lunch w towarzystwie mojego ojca i wuja Alexa, młodszego brata ojca, w restauracji Stegemeiera w śródmieściu Indianapolis. Wróciłem właśnie do domu z europejskiej odsłony drugiej wojny światowej. Był lipiec 1945 roku. Pierwsza bomba atomowa nie spadła jeszcze na Japonię. Miała to zrobić mniej więcej za miesiąc. Niesamowite, co?
Miałem dwadzieścia dwa lata i ciągle jeszcze nosiłem mundur - szeregowiec, który przed wojną, jako student chemii, wyleciał z Uniwersytetu Cornell. Nie miałem świetlanych perspektyw. Rodzina nie prowadziła żadnego interesu, pod który mógłbym się podczepić. Firmę architektoniczną ojca rozwiązano. Ojciec był spłukany. A w ogóle to właśnie się zaręczyłem, wychodząc z założenia, że "kto by tam ze mną poszedł do łóżka oprócz żony".
Matka moja, co już ad nauseam powtarzałem w innych książkach, odmówiła dalszego udziału w życiu, skoro nie mogła już być tym, kim była w dniu ślubu - jedną z najzamożniejszych kobiet w mieście.

Lunch był pomysłem wuja Alexa. Wuj Alex i Powers Hapgood studiowali razem na Harvardzie. W tej książce będzie mnóstwo o Harvardzie, chociaż ja sam nigdy tam nie studiowałem. Zdążyłem tam za to wykładać, niedługo i bez tytułu naukowego, w czasie, gdy dom rodzinny rozpadł mi się na kawałki.
Zwierzyłem się z tego pewnemu studentowi - z tego, że dom mi się rozpada.
Na co on odpowiedział: "To widać".
Wuj Alex miał tak konserwatywne poglądy polityczne, że wątpię, czy przystałby na lunch z Hapgoodem, gdyby Hapgood nie był, jak i on, absolwentem Harvardu. Hapgood był podówczas działaczem związkowym, wiceprzewodniczącym miejscowego oddziału Kongresu Organizacji Przemysłowych. Jego żonę, Mary, Partia Socjalistyczna raz po raz wysuwała jako kandydatkę na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych.
Przyznam, że kiedy po raz pierwszy brałem udział w wyborach powszechnych, głosowałem na Normana Thomasa i Mary Hapgood, nie wiedząc nawet, że Mary Hapgood jest z Indianapolis. Wygrali Franklin D. Roosevelt i Harry S. Truman. Wyobrażałem sobie, że jestem socjalistą. Wierzyłem, że socjalizm będzie dobry dla zwykłego człowieka. Jako szeregowiec piechoty byłem jak najbardziej zwykłym człowiekiem.

Do spotkania z Hapgoodem doszło, ponieważ zwierzyłem się wujowi Alexowi, że może po zwolnieniu z wojska starałbym się o pracę przy związkach zawodowych. Związki były podówczas fantastycznymi instrumentami do wydębiania od pracodawców czegoś na kształt sprawiedliwości ekonomicznej.
Wuj Alex musiał sobie pomyśleć mniej więcej tak: "Boże, miej nas w swojej opiece. Nawet bogowie próżno walczą z głupotą. Dobrze, że mamy przynajmniej człowieka z Harvardu, z którym ten idiota będzie mógł omówić swoje mrzonki".
(To o głupocie i bogach pierwszy powiedział Schiller. A oto odpowiedź Nietzschego: "Nawet bogowie próżno walczą z nudą").
Tak więc siedliśmy z wujem Alexem przy skrajnym stoliku u Stegemeiera, zamówiliśmy po piwie i czekaliśmy na przybycie ojca i Hapgooda. Mieli nadejść oddzielnie. Gdyby przyszli razem, nie mieliby sobie po drodze nic do powiedzenia. Ojciec stracił już wtedy wszelkie zainteresowanie polityką, historią, ekonomią i podobnymi sprawami. Lubił powtarzać, że ludzie za dużo gadają. Wrażenia zmysłowe - zwłaszcza dotyk naturalnego tworzywa na opuszkach palców - znaczyły dla niego więcej niż poglądy. Kiedy umierał, blisko dwadzieścia lat później, żałował głośno, że nigdy nie został garncarzem, który całymi dniami miesi glinę. Dla mnie było to smutne, gdyż ojciec był człowiekiem bardzo wykształconym. Wydawało mi się, że odrzuca całą swoją wiedzę i inteligencję, jak uciekający żołnierz ciska byle gdzie broń i tornister.
Inni ludzie uważali, że to piękne. Ojciec był w mieście powszechnym ulubieńcem o cudownie utalentowanych rękach. Wiecznie dwornym i niewinnym. Dla ojca każdy rzemieślnik był świętym, nawet najbardziej podły albo głupi.
Wuj Alex, skoro już o tym mowa, zupełnie nie potrafił posługiwać się rękami. Tak samo jak moja matka. Nie umiała nawet przygotować śniadania ani przyszyć guzika.
Powers Hapgood umiał kopać węgiel. Tym właśnie zajął się po ukończeniu Harvardu, kiedy jego koledzy z roku wstępowali na posady w przedsiębiorstwach rodzinnych, biurach pośrednictwa, bankach i tak dalej. On kopał węgiel. Wychodził z założenia, że prawdziwy druh ludu pracującego powinien sam być robotnikiem - i to w dodatku dobrym.
Muszę zatem powiedzieć, że mój ojciec, kiedy go poznałem, kiedy ja sam byłem już mniej więcej dorosły, był poczciwym człowiekiem, absolutnie wycofanym z życia. Matka była się już wówczas poddała i znikła z naszej planszy organizacyjnej. Tak więc zawsze towarzyszyła mi atmosfera porażki. Tak więc zawsze oczarowywali mnie dzielni weterani w typie Powersa Hapgooda i kilku innych, wciąż żądni informacji o tym, co tu naprawdę jest grane, wciąż pełni pomysłów na wyrwanie zwycięstwa z paszczy porażki. Jeśli w ogóle mam dalej żyć - myślałem sobie - to muszę iść za ich przykładem.

Próbowałem kiedyś napisać opowiadanie o tym, jak to w niebie pojednałem się z ojcem. Szczerze mówiąc, od tego właśnie rozpoczynała się wstępna wersja tej książki. Miałem nadzieję, że w opowiadaniu, które napiszę, zostaniemy naprawdę dobrymi kumplami. Lecz opowiadanko perwersyjnie mi się odwinęło, jak to często bywa z opowiadaniami o prawdziwych ludziach, których się znało osobiście. Okazało się, że w niebie człowiek może sobie wybrać, ile będzie miał lat, pod warunkiem że doświadczył wybranego wieku na ziemi. Tak więc, John D. Rockefeller, na przykład, założyciel Standard Oil, mógł wybierać do dziewięćdziesiątego ósmego roku życia. Faraon Tut mógł mieć dowolną liczbę lat do dziewiętnastu, i tak dalej. Jako autor opowiadania, z dużym niesmakiem stwierdziłem, że mój ojciec w niebiesiech umyślił sobie mieć lat raptem dziewięć.
Ja sam zdecydowałem się na czterdzieści cztery - mężczyzna już szacowny, a przecież wciąż atrakcyjny dla dam. Mój niesmak z powodu ojca przerodził się w zakłopotanie, a następnie we wściekłość. Ojciec, jako dziewięciolatek, miał urodę lemura: duże oczy, długie ręce, i nic poza tym. Nosił przy sobie nieprzebrane zapasy ołówków i notesów i szwendał się za mną bez przerwy, rysując dosłownie wszystko i żądając, abym podziwiał ukończone obrazki. Nowi znajomi pytali mnie czasem, co to za jeden, ten niesamowity chłopczyk, ja zaś musiałem odpowiadać zgodnie z prawdą, gdyż niemożliwością było kłamać w niebie: "To mój ojciec".
Chuligani używali sobie na nim ile wlazło, bo był niepodobny do innych dzieci. Łobuzeria ścigała go, dopadała, ściągała mu spodnie i majtki i wrzucała je w otwór piekielny. Otwór piekielny wyglądał jak studzienka dobrych życzeń, tyle że bez wiadra i bez kołowrotu. Można się było przechylić przez cembrowinę i usłyszeć bardzo stłumione wrzaski Hitlera i Nerona, i Salome, i Judasza, i im podobnych, z dalekiego, dalekiego dołu. Wyobrażałem sobie Hitlera, i tak już udręczonego do granic wytrzymałości, któremu regularnie co jakiś czas drapują się na głowie majtki mojego ojca.
Ilekroć ojcu ściągnęli majtki, przylatywał do mnie, purpurowy z wściekłości. Najczęściej trafiał w moment, kiedy właśnie zawierałem nową znajomość i starałem się wywrzeć jak najkorzystniejsze wrażenie - a tu tatuś, rzucający w koło mięsem, z mizernym dzyndzelkiem bujającym na wietrze.
Poskarżyłem się na niego matce, ale matka stwierdziła, że nikogo takiego nie zna, podobnie zresztą jak i mnie, gdyż ma zaledwie szesnaście lat. No i dalej miałem go na karku, a jedyne, co mogłem zrobić, to ryknąć od czasu do czasu: "Ojciec, na miłość boską, dorośnij ty wreszcie, ja cię bardzo proszę!"
I tak dalej. Opowiadanko uparło się być wyjątkowo niesympatyczne, więc w końcu przestałem je pisać.

I oto w lipcu 1945 ojciec wkroczył do restauracji Stegemeiera jak najbardziej żywy. Był mniej więcej w tym samym wieku co ja teraz, wdowiec, jak najmniej zainteresowany powtórnym ożenkiem i bez widocznego zapotrzebowania na jakiekolwiek układy romansowe. Nosił takie same wąsy jak ja dzisiaj. Ja chodziłem wówczas gładko ogolony.
Zbliżał się kres straszliwej próby: załamania ekonomicznego na skalę planety, po którym nastąpiła wojna na skalę planety. Ze wszech stron ciągnęli do domu ludzie wojny. Można by sądzić, że ojciec skomentuje ten fakt, choćby naskórkowo, lub wspomni coś o narodzinach nowej epoki. Nie uczynił tego.
Opowiedział nam natomiast, jak zwykle z nieodpartym wdziękiem, o przygodzie, jaka spotkała go z rana. Wjeżdżając do śródmieścia, zobaczył, jak burzą stary dom. Ojciec zatrzymał się, aby dokładniej obejrzeć szkielet domu. Stwierdził, że próg przed wejściem jest z niezwykłego drewna, które w końcu zidentyfikował jako topolę. Z opowieści ojca wnoszę, iż rzecz miała około ośmiu cali kwadratowych w przekroju i czterech stóp długości. Ojciec tak się zachwycił progiem, że burzyciele ofiarowali mu go w prezencie. Ojciec poprosił jednego z nich o młotek i wyciągnął z belki wszystkie widoczne gwoździe.
Następnie przewiózł kloc do tartaku, żeby mu go rozszczepili na deski. Co uczyni z deskami - zamierzał postanowić później. Przede wszystkim pragnął zobaczyć słoje tego niezwykłego drewna. W tartaku kazali mu dać słowo honoru, że w belce nie pozostał ani jeden gwóźdź. Ojciec dał słowo honoru. A jednak tkwił tam gwóźdź. Gwóźdź, który utracił łebek, dzięki czemu stał się niewidzialny. Kiedy piła tarczowa natrafiła na ten gwóźdź, wydała rozdzierający ucho zgrzyt. Z pasa, który usiłował nadal obracać zatrzymaną piłę, uniósł się dym.
No i ojcu kazali płacić za nowe ostrze i nowy pas, a w dodatku dowiedział się, że ma się tam nigdy nie pokazywać ze starymi belkami. Ojca to nie wiadomo dlaczego rozradowało. Cała historia miała charakter bajki, zwieńczonej uniwersalnym morałem.
Ani wuj Alex, ani ja nie zareagowaliśmy szczególnie żywiołowo na opowieść ojca. Jak wszystkie jego opowieści, i ta była solidnie skomasowaną, zamkniętą całością - niczym jajko.

No to zamówiliśmy jeszcze parę piw. Wuj Alex miał się później stać współorganizatorem filii Anonimowych Alkoholików na obszar Indianapolis, choć, jak słusznie powtarzała jego żona, sam nigdy nie był alkoholikiem. Na początek rozwinął temat Kompanii Konserw Kolumbia, zakładów konserwacji żywności, które w roku 1903 założył w Indianapolis ojciec Powersa Hapgooda, William, również absolwent Harvardu. Był to słynny eksperyment na polu demokracji przemysłowej, lecz ja usłyszałem o nim wówczas po raz pierwszy. Była masa rzeczy, o których jeszcze nie słyszałem.
Kompania Konserw Kolumbia produkowała zupę pomidorową, chili, ketchup i jeszcze parę rzeczy. Działała głównie na bazie pomidora. Kompania nie przynosiła zysków aż do roku 1916. Ledwie udało się osiągnąć nadwyżki, ojciec Powersa Hapgooda zaczął obdarzać swoich pracowników przywilejami, do których, jak sądził, wszyscy robotnicy na świecie mają naturalne prawo. Oprócz ojca Powersa Hapgooda, głównymi udziałowcami byli jego dwaj bracia, również absolwenci Harvardu, którzy zgadzali się z nim w całej rozciągłości.
Powołał więc radę siedmiu robotników, którzy mieli za zadanie sugerować dyrekcji wysokość płac i system warunków pracy. Dyrekcja ze swej strony, bez żadnego podpowiadania, zobowiązała się, że nie będzie już żadnych sezonowych zwolnień z pracy, nawet w tak sezonowym przedsiębiorstwie jak jej firma, że robotnicy otrzymają płatne urlopy, że zapewni się im, a także tym, których mają na utrzymaniu, bezpłatną opiekę lekarską, że będą zasiłki chorobowe i emerytury, oraz że ostatecznym celem przedsiębiorstwa jest - w oparciu o system zapasów i nadwyżek - przejść na własność robotników.
- Splajtowali - zakończył wuj Alex z jakąś ponurą, darwinowską satysfakcją.
Ojciec nie powiedział nic. Możliwe, że nie słuchał.

Mam akurat pod ręką egzemplarz książki Hapgoodowie, Trzej bracia zapaleńcy, autorstwa Michaela D. Marcaccia (The University Press of Virginia, Charlottesville, 1977). Trzej bracia z podtytułu to William, założyciel Konserw Kolumbia, oraz Norman i Hutchins, również absolwenci Harvardu, socjalizujący dziennikarze, wydawcy i autorzy książek, działający w Nowym Jorku i okolicach. Zdaniem pana Marcaccia, Konserwy Kolumbia prosperowały ze sporym powodzeniem do roku 1931, kiedy to Wielki Kryzys zadał im śmiertelny cios. Wielu robotników zwolniono, a tym, którzy zostali, obcięto pensje o pięćdziesiąt procent. Firma winna była znaczną sumę Puszce Kontynentalnej, która uporczywie domagała się od Konserwy bardziej konwencjonalnego stosunku do pracowników, nawet jeśli są udziałowcami, którymi większość z nich była. I po eksperymencie. Nie było już z czego go opłacać. Ci, którzy otrzymywali udział drogą podziału zysków, byli teraz posiadaczami skrawków kompanii, która już ledwo zipała.
Jeszcze przez jakiś czas broniła się przed całkowitą plajtą. Szczerze mówiąc, istniała jeszcze w dniu, kiedy wuj Alex, ojciec, Powers Hapgood i ja jedliśmy wspólnie lunch. Tylko że była już zwyczajną fabryką konserw. To, co z niej pozostało, sprzedano w końcu, w roku 1953, potężniejszemu towarzystwu.

A oto do restauracji wkroczył Powers Hapgood, człowiek o wyglądzie przeciętnego Anglosasa ze Środkowego Zachodu, w tanim urzędniczym garniturze. W klapie nosił znaczek związkowy. Uśmiechał się. Mojego ojca znał pobieżnie. Wuja Alexa znał dość dobrze. Przeprosił za spóźnienie. Rankiem stawał w sądzie jako świadek w sprawie aktów gwałtu podczas pikietowania, co miało miejsce przed paroma miesiącami. Osobiście nie miał nic wspólnego ze wspomnianymi aktami gwałtu. Jego era brawurowych czynów należała do przeszłości. Nigdy już nie zamierzał walczyć, padać na kolana czy też siadywać w więzieniu.
Uwielbiał mówić, a opowiadał historie znacznie wspanialsze niż ojciec albo wuj Alex. Jako przywódcę pikiet przy okazji egzekucji Sacca i Vanzettiego zamknięto go w domu wariatów. Zwalczał organizatorów poparcia dla związku zawodowego górników Johna L. Lewisa, gdyż uważał ich za zbyt prawicowych. W 1936 organizował CIO w strajku przeciwko RCA w Camden, New Jersey. Wsadzili go do więzienia. Kiedy kilka tysięcy strajkujących otoczyło więzienie, formując jakby przeciwieństwo żądnej linczu tłuszczy, szeryf zdecydował, że najlepiej będzie wypuścić Hapgooda z powrotem na wolność. I tak dalej. To, co zapamiętałem z niektórych jego opowieści, włożyłem, jak już uprzednio wspomniałem, w usta jednej z fikcyjnych postaci powyższej książki.
Okazało się, że rankiem, w sądzie, też snuł swoje opowieści. Sędzia był zafascynowany, podobnie jak i wszyscy pozostali - zauroczył ich zapewne altruizm wzniosłych przewag Hapgooda. Jak wywnioskowałem z relacji, sędzia cały czas zachęcał Hapgooda, żeby mówił dalej. Historia klasy robotniczej była podówczas swoistą odmianą pornografii, a dziś jest nią tym bardziej. W szkołach prywatnych i w porządnych domach opowieści o cierpieniu i walce klasy pracującej były i pozostają właściwie tematem tabu.
Nazwisko sędziego pamiętam. Brzmiało ono Claycomb. Udało mi się zapamiętać je tak łatwo, gdyż w ogólniaku chodziłem do jednej klasy z synem sędziego, zwanym "Księżyc".
Wedle relacji Powersa Hapgooda, ojciec Księżyca Claycomba zadał mu ostatnie pytanie tuż przed samym lunchem:
- Panie Hapagood - zapytał - czym wytłumaczy pan fakt, że człowiek pochodzący z tak dobrej rodziny, obdarzony tak wspaniałym wykształceniem jak pan, obiera taką właśnie drogę życia?
- Czym? - powtórzył za nim Hapgood, wedle relacji Hapgooda. - Kazaniem na Górze, proszę wysokiego sądu.
A wtedy ojciec Księżyca Claycomba oświadczył, co następuje:
- Sąd zawiesza rozprawę do godziny czternastej.

Czego dokładnie dotyczyło Kazanie na Górze? Była to przepowiednia Jezusa Chrystusa, że ubodzy duchem dostąpią Królestwa Niebieskiego; że ci, którzy płaczą, będą pocieszeni; że cisi posiądą ziemię; że ci, którzy łakną sprawiedliwości, będą nasyceni; że miłosierni potraktowani będą miłosiernie; że ludzie czystego serca oglądać będą Boga; że ci, którzy godzą zwaśnionych, nazwani będą synami Bożymi; że ci, którzy cierpią prześladowanie za sprawiedliwość, także dostąpią Królestwa Niebieskiego, i tak dalej, i tak dalej.

W tej książce postać zainspirowana przez Powersa Hapgooda jest osobnikiem nieżonatym, z pociągiem do alkoholu. Powers Hapgood był żonaty i, o ile się orientuję, nie miał szczególnych problemów z alkoholem.

Wystąpi tu także postać drugoplanowa zwana przeze mnie "Roy M. Cohn". Wzorowałem ją na słynnym antykomuniście, prawniku i biznesmenie nazwiskiem, co tu się dużo oszukiwać, Roy M. Cohn. Wprowadzam go do akcji za jego łaskawym przyzwoleniem, udzielonym mi wczoraj (2 stycznia 1979) przez telefon. Obiecałem, że go w żaden sposób nie zniesławię, lecz opiszę jako urzekająco skutecznego orędownika czy to oskarżenia, czy obrony, w dowolnej sprawie.

Mój drogi ojciec przemilczał większą część jazdy do domu ze wspomnianego lunchu w towarzystwie Powersa Hapgooda. Jechaliśmy jego plymouthem. Ojciec prowadził. Mniej więcej piętnaście lat później miał zostać zatrzymany za przejechanie pasów na czerwonym świetle. Miało się wówczas wydać, że od dwudziestu lat nie ma prawa jazdy - czyli że już w dniu, gdy jedliśmy lunch z Powersem Hapgoodem, nie był uprawniony do prowadzenia pojazdów dwuśladowych.
Dom ojca stał nieco poza miastem. Gdy wyjechaliśmy na peryferia, ojciec powiedział, że jeżeli będziemy mieli szczęście, zobaczymy strasznie śmiesznego psa. Chodziło, jak wyjaśnił, o owczarka alzackiego, który już ledwo trzymał się na nogach od ciągłych potrąceń przez automobile, a i tak wciąż kuśtykał na szosę, żeby je ganiać z szaleńczą brawurą i wściekłością w ślepiach.
Ale tego dnia pies się nie pojawił. Chociaż istniał naprawdę. Spotkałem go przy innej okazji, gdy jechałem sam. Siedział na poboczu, przyczajony do skoku, gotów zatopić kły w mojej prawej przedniej oponie. Aż żal było patrzeć na jego szarżę. Tylną częścią ciała właściwie już nie funkcjonował. Równie dobrze mógłby wlec za sobą kadłub parowca, posługując się wyłącznie napędem przednich łap.
Spotkanie z psem miało miejsce w dniu, gdy na Hiroszimę spadła bomba atomowa.

Wracając jednak do lunchu z Powersem Hapgoodem:
Ojciec odstawił samochód do garażu i nareszcie powiedział coś na temat spotkania w restauracji. Nie mógł zrozumieć pasji, z jaką Hapgood omawiał sprawę Sacca i Vanzettiego, niewątpliwie jeden z najbardziej widowiskowych i najżarliwiej dyskutowanych niewypałów wymiaru sprawiedliwości w historii Ameryki.
- Wiesz co - powiedział ojciec - nawet mi w głowie nie postało, że są jakieś wątpliwości co do ich winy.
Oto jak skończonym artystą był mój ojciec.

W książce pojawia się wzmianka o gwałtownym starciu strajkujących z policją i wojskiem, znanym jako Masakra w Cuyahoga. To wymysł, mozaika skomponowana ze ścinków opowieści o wielu podobnych zamieszkach w nie tak znów odległych czasach.
Pojawia się jako legenda we wspomnieniach głównego bohatera, Waltera F. Starbucka, którego życie zostało przypadkiem ukształtowane przez Masakrę, jakkolwiek miała ona miejsce w dzień Bożego Narodzenia roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego czwartego, na długo przed narodzinami Starbucka.
A było to tak:
W październiku 1894 Daniel McCone, założyciel i właściciel Towarzystwa Mostów i Żelaza Cuyahoga, najzacniejszy podówczas indywidualny pracodawca w Clevelandzie, Ohio, poinformował swoich robotników poprzez ich przedstawicieli, że mają zaakceptować dziesięcioprocentową obniżkę płac. Związku zawodowego nie było. McCone był twardym, bystrym inżynierem-samoukiem, pochodzącym z rodziny robotniczej zamieszkałej w Edynburgu, Szkocja.
Połowa robotników, jakieś tysiąc chłopa, pod przywództwem zwykłego odlewnika obdarzonego talentem oratorskim, Colina Jarvisa, wymaszerowała z fabryki, wymuszając tym samym jej zamknięcie. Nawet bez obniżki płac cudem tylko zapewniali swym rodzinom wyżywienie, dach nad głową i odzież. Wszyscy byli biali. Większość urodziła się w Ameryce.
Natura tego dnia była łaskawa. Niebo i jezioro Erie przybrały identyczną barwę: barwę martwej, ołowianej szarości.
Domki, ku którym powlekli się robotnicy, stały nieopodal fabryki. Wiele z nich, podobnie jak ulokowane po sąsiedzku sklepy spożywcze, należało do Mostów i Żelaza Cuyahoga.

Pośród innych, tak samo na pozór rozżaleni i dotknięci do żywego, wlekli się szpiedzy i prowokatorzy, po cichu zatrudnieni i sowicie opłacani przez Agencję Detektywistyczną Pinkertona. Agencja ta istnieje i prosperuje po dziś dzień, będąc obecnie firmą w pełni podlegającą korporacji RAMJAC.
Daniel McCone miał dwóch synów - Alexandra Hamiltona McCone'a, lat podówczas dwadzieścia dwa, oraz Johna, lat dwadzieścia pięć. Alexander w maju poprzedniego roku ukończył bez tytułu naukowego studia w Harvardzie. Był miękki, był nieśmiały, a w dodatku się jąkał. John, pierworodny, niekwestionowany kandydat do przejęcia firmy, wyleciał z politechniki w Massachusetts na pierwszym roku studiów i od tego czasu był najbardziej zaufanym doradcą ojca.
Robotnicy, co do jednego, i ci, co strajkowali, i ci, co nie strajkowali, nienawidzili ojca McCone'a i jego syna Johna, przyznając przy tym jednomyślnie, że na odlewaniu żelaza i stali znają się oni lepiej niż ktokolwiek na świecie. Co do Alexandra zaś - uważali, że jest zniewieściały i głupi, a w dodatku zanadto tchórzliwy, żeby bodaj zbliżyć się do pieców, palenisk i wielkich młotów, gdzie odchodziła najniebezpieczniejsza praca. Czasami robotnicy powiewali do Alexandra chusteczkami, co miało być wyrazem uszanowania dla jego znikomej męskości.
Kiedy Walter F. Starbuck, w którego głowie istnieje ta legenda, zapytał po latach Alexandra, czemu to, ukończywszy studia, podjął pracę w tak nieprzyjaznym sobie miejscu, zwłaszcza że ojciec jego bynajmniej przy tym nie obstawał, Alexander wyjąkał odpowiedź, która, po uproszczeniu, brzmiała tak:
- Uważałem wówczas, że człowiek bogaty ma obowiązek wiedzieć coś niecoś o źródłach swojego bogactwa. Był to z mojej strony przejaw dużej niedojrzałości. Bogactwo przyjmować należy bez pytania albo wcale.
Co do jąkania się Alexandra przed Masakrą w Cuyahoga: Były to właściwie drobne zająknienia, stanowiące wyraz nadmiernej nieśmiałości. Zająknienia te nigdy nie pozbawiały Alexandra mowy na okres dłuższy niż trzy sekundy, przy czym myśl przez cały ten czas karnie siedziała w środku.
Alexander nie wypowiadał się zbyt obszernie w obecności swego ekspansywnego ojca czy też brata, obojętnie w jakiej sprawie. Z czasem milczenie jego zaczęło skrywać sekret, który z dnia na dzień stawał się słodszy: Alexander stopniowo rozeznawał się w interesie nie gorzej niż brat i ojciec. Nim tamci dwaj obwieścili dowolną decyzję, on już wiedział, prawie zawsze, jaka ta decyzja będzie, jaka być powinna i dlaczego. Nikt się nawet nie domyślał, że Alexander, Bóg świadkiem, był także przemysłowcem oraz inżynierem.

Gdy w październiku doszło do strajku, potrafił nazwać wiele słusznych w tej sytuacji posunięć, jakkolwiek sam nigdy strajku nie doświadczył. Harvard oddalił się na milion mil. Nic z zaczerpniętej tam wiedzy nie mogło uruchomić na nowo fabryki. Za to Agencja Pinkertona - i owszem, tak samo jak policja, a niewykluczone, że i Gwardia Narodowa. Jeszcze zanim to powiedzieli głośno jego ojciec i brat, Alexander wiedział, że w innych regionach kraju żyją tłumy ludzi tak zdesperowanych, że przyjmą pracę za każde niemal wynagrodzenie. Gdy ojciec i brat wyrzekli to w końcu głośno, Alexander dowiedział się kolejnej prawdy o świecie interesu: że mianowicie istnieją towarzystwa udające związki zawodowe, których jedynym zadaniem jest rekrutacja takich właśnie ludzi.
Nim nadszedł koniec listopada, kominy fabryki na nowo chuchnęły dymem. Strajkujący nie mieli już pieniędzy ani na czynsz, ani na żywność, ani na opał. Wszystkim znaczniejszym pracodawcom w promieniu trzystu mil rozesłano listy ich nazwisk, żeby wiedzieli, z jakimi warchołami mają do czynienia. Nominalny przywódca strajku, Colin Jarvis, siedział w więzieniu, oczekując rozprawy w sfingowanym procesie o morderstwo.

Piętnastego grudnia żona Colina Jarvisa, zwana Mamuśką, poprowadziła delegację dwudziestu żon strajkujących robotników pod główną bramę fabryki, domagając się widzenia z Danielem McCone'em. McCone posłał im Alexandra z nagryzmoloną na kolanie notatką, którą Alexander, ku własnemu zaskoczeniu, zdołał odczytać głośno i bez cienia zakłóceń wymowy. Notatka informowała, iż Daniel McCone jest zbyt zajęty, by miał poświęcać swój czas obcym osobom, nie mającym już wszak nic wspólnego z Towarzystwem Mostów i Żelaza Cuyahoga. Padło tam też domniemanie, że osoby pomyliły być może Towarzystwo z organizacją charytatywną. Na koniec stwierdzało się, iż listę organizacji, które stosowniej byłoby prosić o pomoc - jeśli osoby istotnie takowej potrzebują i są zdania, że na nią zasłużyły - udostępnią odnośne parafie lub posterunki policji.
Mamuśka Jarvis powiedziała Alexandrowi, że delegacja ma dla pana McCone'a wiadomość jeszcze krótszą:
Strajkujący gotowi są wrócić do pracy na dowolnych warunkach. Większość z nich jest właśnie eksmitowana z domów i nie mają gdzie się podziać.
- Bardzo mi przykro - rzekł na to Alexander. - Mogę jedynie ponownie odczytać słowa ojca, jeśli panie zechcą słuchać.
Alexander McCone miał po latach powiedzieć, że konfrontacja, o której mowa, nie obudziła w nim wówczas ani krzty niepokoju. Więcej - mówił - był zachwycony, że nagle okazał się tak niezawodną "…mam-mam-mam-maszyną".

Następnie wystąpił kapitan policji. Ostrzegł kobiety, iż gromadząc się tak tłumnie, tamują ruch uliczny i tworzą zagrożenie dla porządku publicznego, co jest równoznaczne z pogwałceniem prawa. W imieniu prawa polecił im bezzwłocznie się rozejść.
Co też uczyniły. Wycofały się poprzez obszerny plac przed główną bramą. Fasada fabryki zaprojektowana była tak, by przypominać ludziom kulturalnym Piazza San Marco w Wenecji, Włochy. Wieża zegarowa fabryki była kopią, w skali jeden do dwóch, słynnej kampanilli z San Marco.
To właśnie z dzwonnicy owej wieży Alexander, jego ojciec i brat obserwowali w ranek Bożego Narodzenia przebieg Masakry w Cuyahoga. Każdy z nich miał własną lornetkę. Każdy miał też własny rewolwer.
W dzwonnicy nie było dzwonów. Wokół placu na dole nie było też kawiarenek ani sklepów. Architekt kierował się przy projektowaniu placu względami ściśle użytkowymi. Plac zapewniał pole do manewru dla wozów, wózków i konnych tramwajów, które bez końca się przez niego przewijały. Ten sam architekt nader dosłownie potraktował koncepcję fabryki jako fortecy. Każdy motłoch, który zamierzałby przypuścić szturm na główną bramę, musiałby wpierw przeciąć całe otwarte pole placu.
Jeden jedyny reporter prasowy, z clevelandzkiego pisma "Bez ogródek", dziś publikacji RAMJAC, cofał się przez plac razem z kobietami. Zapytał Mamuśkę Jarvis, co teraz.
Teraz mogła już, oczywiście, niewiele. Strajkujący nie byli już nawet strajkującymi, tylko, zwyczajnie, bezrobotnymi, których wyrzuca się z domów.
Niemniej Mamuśka Jarvis odparła buńczucznie:
- My tu jeszcze wrócimy.
Bo i co innego miała powiedzieć?
Zapytał ją, kiedy wrócą.
Jej odpowiedź należało zapewne interpretować jako poetycki głos beznadziei w krainie chrześcijan, którą właśnie zaczynała rządzić zima.
- W dzień Bożego Narodzenia - odparła.

Powyższe słowa ukazały się drukiem w gazecie, której wydawcy uznali, że wysunięto oto niebezpieczną pogróżkę. I tak wieść o bliskich świętach Bożego Narodzenia w Clevelandzie rozniosła się na wsze strony. Do miasta ściągać poczęli sympatycy strajkujących - kaznodzieje, pisarze, działacze związkowi, lewicowi politycy i tak dalej, i tak dalej - jakby w oczekiwaniu cudu. Wszyscy byli niekłamanymi wrogami porządku ekonomicznego w jego ówczesnej postaci.
Edwin Kincaid, gubernator Ohio, zmobilizował dla obrony fabryki kompanię piechoty Gwardii Narodowej. Byli to wiejscy chłopcy z południowych regionów stanu, powołani właśnie dlatego, że nie mieli wśród strajkujących przyjaciół ani członków rodziny, a zatem nie mieli i powodu, by uważać ich za kogokolwiek innego niż bezmyślnych wichrzycieli. Stanowili żywą ilustrację amerykańskiego ideału: krzepcy, pogodni obywatele-żołnierze, którzy trwają przy swych codziennych zajęciach, póki ojczyzna nie stanie w nagłej potrzebie zademonstrowania na postrach nagiej broni i dyscypliny. Ich zadaniem było pojawiać się jak spod ziemi, ku wielkiej konsternacji wrogów Ameryki. Po skończonej potrzebie mieli znikać bez śladu.
Właściwą armię kraju, która walczyła z Indianami tak długo, aż zabrakło Indian do zwalczania, zredukowano do około trzystu tysięcy żołnierzy. Co do utopijnych oddziałów milicji, rozsianych po całym kraju, to prawie wszystkie one składały się z młodych farmerów, gdyż zły stan zdrowia i długie godziny pracy robotników fabrycznych właściwie ich z tego wykluczały. Miało się niedługo wydać, i to całkiem przypadkiem, przy okazji wojny hiszpańsko-amerykańskiej, że z milicjantów nie było na polu walki żadnego pożytku, albo i gorzej, tak marnie byli wyszkoleni.

Takie też wrażenie odniósł niewątpliwie młody Alexander Hamilton McCone na widok milicjantów, którzy pojawili się w fabryce w Wigilię Bożego Narodzenia: to nie byli żołnierze. Specjalny pociąg dowiózł ich na rampę po wewnętrznej stronie wysokiego żelaznego parkanu fabryki. Wytarabanili się z wagonów na platformy załadowcze, jak zwykli pasażerowie, z których każdy ma co innego do załatwienia. Mundury mieli pozapinane tylko częściowo, a i to w większości krzywo. Kilku zapodziało gdzieś kapelusze. Prawie wszyscy taszczyli komicznie niewojskowe walizki i tobołki.
Dowódcy? Ich kapitanem był naczelnik poczty z Greenfield, Ohio. Porucznikami, w liczbie dwóch, byli bliźniaczy synowie prezesa Greenfield Bank and Trust Company. Zarówno naczelnik poczty, jak i prezes banku oddali niegdyś gubernatorowi pewne przysługi, każdy w swojej branży. W nagrodę otrzymali awanse. Z kolei oficerowie nagrodzili stopniami sierżanta bądź kaprala tych, którzy im się w jakiś sposób przysłużyli. Z kolei szeregowcy, wyborcy lub synowie wyborców, dysponowali orężem, którym - gdyby im przyszła ochota go użyć - mogli skutecznie zrujnować życie swych zwierzchników, a to za pomocą pogardy i ośmieszenia, zdolnego trwać przez kilka pokoleń.
I oto, na rampie załadowczej Towarzystwa Mostów i Żelaza Cuyahoga, stary Daniel McCone zmuszony był w końcu zapytać jednego z licznych żołnierzy, którzy wałęsali się w kółko, nie przerywając jedzenia:
- Kto tu dowodzi?
Traf chciał, że zadał to pytanie kapitanowi, a w odpowiedzi usłyszał, co następuje:
- No, pewnie ja. Chyba żeby kto inny.
Na plus trzeba im zapisać, że pomimo uzbrojenia w bagnety i ostrą amunicję, milicjanci nie zranili nazajutrz ani jednej osoby.

Zakwaterowano ich w opuszczonym warsztacie. Spali w przejściach między maszynami. Każdy miał własny prowiant, przywieziony z domu. Mieli szynki, pieczone kurczaki, ciasta i placki. Jedli, co im się żywnie spodobało i kiedy im się żywnie spodobało, dzięki czemu teren przypominał wsiowe wysypisko śmieci. No cóż - nie potrafili się zachować.
Tak, tak, stary Daniel McCone i jego dwaj synowie również spędzili noc w fabryce - na kozetkach swoich gabinetów pod dzwonnicą, każdy z nabitym rewolwerem pod poduszką. Na kiedy planowali świąteczny obiad? Na trzecią następnego dnia. Do tego czasu miało już być po kłopocie.
Młody Alexander miał, zgodnie z poleceniem ojca, dać wyraz swemu wykształceniu poprzez ułożenie i wygłoszenie stosownej modlitwy dziękczynnej, która poprzedzi posiłek.
Tymczasem etatowi strażnicy firmy, wspomagani przez agentów Pinkertona i policję miejską, przez całą noc patrolowali na zmianę ogrodzenie fabryki. Wartownicy, na co dzień uzbrojeni tylko w pistolety, mieli strzelby i karabiny, pożyczone od znajomych albo przyniesione z domu.
Czterem ludziom Pinkertona pozwolono spać całą noc. Byli to swego rodzaju mistrzowie. Strzelcy wyborowi.
To nie trąbki hejnałowe zbudziły McCone'ów następnego ranka. Zbudziły ich odgłosy młotów i pił, klekocących po całym placu. Cieśle wznosili przy bramie, od wewnątrz ogrodzenia, wysoką platformę. Miał na niej stanąć szef policji w Clevelandzie, tak żeby wszyscy dobrze go widzieli. W stosownym momencie miał odczytać tłumowi Ustawę Stanu Ohio o Zamieszkach. Odczytania takiego wymagało prawo. Ustawa głosiła, iż każde bezprawne zgromadzenie dwunastu lub więcej osób ma rozwiązać się w ciągu godziny od przeczytania ustawy. W przypadku gdyby się nie rozwiązało, członkowie zgromadzenia winni będą przestępstwa, za które grozi kara więzienia od lat dziesięciu po dożywocie.
I znów natura dopasowała się do nastroju, gdyż zaczął padać łagodny śnieżek.

A oto i kryty powóz w dwa białe konie wturkotał pędem na plac, zatrzymując się tuż przy bramie. W nieśmiałe światło jutrzenki zstąpił pułkownik George Redfield, zięć gubernatora, awansowany przez tegoż gubernatora, który przyjechał był aż z Sandusky, by objąć dowództwo nad milicjantami. Był właścicielem tartaku, prowadzącym również interesy w żywności i mrożonkach. W sprawach wojskowych nie miał za grosz doświadczenia, lecz nosił strój kawalerzysty. W tym szablę, która była prezentem od teścia.
Z miejsca udał się do warsztatu, aby wygłosić mowę do swych oddziałów.
Wkrótce potem nadjechały wozy z policją do tłumienia rozruchów. Była to zwyczajna policja z Clevelandu, tyle że uzbrojona w drewniane tarcze i tępe piki.
Ze szczytu dzwonnicy wywieszono flagę amerykańską; druga taka sama zawisła na maszcie przy bramie głównej.
Niebawem, jak przypuszczał młody Alexander, miało się tu odbyć widowisko. Bo przecież nikt nie będzie naprawdę zabijać i ranić. Wszystko stanie się jasne dzięki pozom, jakie przybiorą żołnierze. Strajkujący, ze swej strony, przesłali wiadomość, że przyprowadzą z sobą żony i dzieci i że ani jeden z nich nie będzie miał broni palnej - a nawet noża o ostrzu dłuższym niż trzy cale. Naszym jedynym życzeniem - głosił list - jest spojrzeć po raz ostatni na fabrykę, której oddaliśmy najlepsze lata swego życia, i pokazać swe twarze wszystkim, którzy, być może, zechcą na nie spojrzeć - niechby i tylko Panu Bogu Wszechmogącemu, jeśli będzie łaskaw rzucić okiem. A kiedy tak staniemy, niemi i nieruchomi, chcemy zapytać: "Czy jakikolwiek Amerykanin zasłużył na taką nędzę i rozpacz, jakie nas dotknęły?"
Alexander nie pozostał obojętny na urok listu. List ten, gwoli ścisłości, napisał poeta, Henry Niles Whistler, bawiący akurat w mieście dla dodania ducha strajkującym - również absolwent Harvardu. Taki list - pomyślał Alexander - wymaga nie byle jakiej odpowiedzi. Ufał, że należytej odpowiedzi udzielą flagi oraz zwarte szyki obywateli-żołnierzy, jak również pełna powagi i dostojeństwa obecność policji.
Ustawa będzie odczytana na głos, wszyscy ją usłyszą i wszyscy rozejdą się do domów. Pod żadnym pozorem nie wolno zakłócać spokoju.
W swej popołudniowej modlitwie Alexander zamierzał powiedzieć, że Bóg powinien strzec lud pracujący przed takimi przywódcami jak Colin Jarvis, którzy go podburzają do ściągania na siebie własnymi rękami tak wielkiej nędzy i rozpaczy.
- Amen - rzekł sam do siebie.

I ludzie przybyli, tak jak obiecali. Przybyli pieszo. Ażeby ich zniechęcić, ojcowie miasta zawiesili w tym dniu wszelki ruch tramwajowy w okolicy.
Wśród przybyłych było wiele dzieci, nawet niemowlęta na ręku. Jedno z niemowląt miało ponieść śmierć od kuli i stać się inspiracją wiersza autorstwa Henry'ego Nilesa Whistlera, do którego to wiersza skomponowano następnie muzykę i śpiewa się go po dziś dzień, a nosi on tytuł Bonnie Failey.
Gdzie byli żołnierze? Od godziny ósmej rano stali przed ogrodzeniem fabryki, z bagnetami w pogotowiu i z pełnym oporządzeniem na plecach. Tornistry ważyły po pięćdziesiąt funtów i więcej. Był to pomysł pułkownika Redfielda, który uważał, że w ten sposób jego żołnierze wzbudzą większy postrach. Stali w jednym szeregu, rozciągniętym na całą szerokość placu. Plan strategiczny był następujący: jeżeli tłum nie rozejdzie się na wezwanie, żołnierze mają opuścić bagnety i przystąpić do powolnego, lecz kategorycznego oczyszczania placu, sunąc jak lodowiec - nie łamiąc przy tym idealnie równego szyku, najeżonego lśniąco zimną stalą - w rytmie (zawsze na rozkaz) - jeden krok w przód - potem dwa - potem trzy - potem cztery.
Jedynie żołnierze stali za ogrodzeniem od ósmej. Śnieg padał cały czas. Gdy pierwsi członkowie tłumu stanęli w odległym końcu placu, ujrzeli fabrykę poprzez bezmiar dziewiczego śniegu. Widniały na nim tylko ich własne ślady, odciśnięte przed chwilą.
A zeszło się mnóstwo ludzi oprócz tych, którzy mieli osobiste duchowe porachunki właśnie z Mostami i Żelazem Cuyahoga. Nawet sami strajkujący nie mieli pojęcia, co to za obce obdartusy - i to też, niejednokrotnie, z całymi rodzinami. A obcy również pragnęli zademonstrować oczom dowolnego obserwatora swą nędzę i rozpacz w dzień Bożego Narodzenia. Wytężywszy wzrok przez lornetkę, młody Alexander odczytał transparent niesiony przez jakiegoś mężczyznę. Transparent głosił: "Węgiel i Żelazo Erie krzywdzi robotników". Węgiel i Żelazo Erie nie było nawet firmą z Ohio, tylko z Buffalo, stan Nowy Jork.
A jednak, mimo nikłego prawdopodobieństwa, Bonnie Failey, niemowlę zabite podczas Masakry, była dzieckiem robotnika strajkującego przeciwko Mostom i Żelazu Cuyahoga, dzięki czemu Henry Niles Whistler mógł tymi oto słowami opisać rzecz całą w refrenie swej ballady:

  McConie, McConie, zginiesz w poniewierce,
  Dusza twoja z blachy, a z kamienia serce…

Młody Alexander odczytał transparent o Węglu i Żelazie Erie, stojąc przy oknie na drugim piętrze skrzydła biurowego, które przylegało do północnej ściany dzwonnicy. Znajdował się w długiej galerii, także zainspirowanej architekturą wenecką, która co dziesięć stóp miała okno, a na samym końcu lustro. Za sprawą lustra galeria wydawała się nie mieć końca. Okna wychodziły na plac. W tej to właśnie galerii czterej podesłani przez Pinkertona strzelcy wyborowi rozłożyli swe warsztaty pracy. Każdy ustawił sobie przy wybranym oknie stolik, a przy stoliku wygodne krzesło. Na każdym stole znajdowała się podpórka do karabinu.
Strzelec wyborowy, który znalazł się najbliżej Alexandra, położył na stole woreczek z piaskiem, w którym kantem owłosionej dłoni wystukał rowek. W rowku tym spocząć miała lufa karabinu, którego kolba wciskała się strzelcowi w ramię, ilekroć zapuszczał żurawia w dół na tę czy inną twarz z tłumu, wygodnie usadowiony w fotelu klubowym. Strzelec siedzący nieco dalej był z zawodu mechanikiem i skonstruował przysadzisty trójnóg z obrotową dulką na szczycie. Trójnóg ten przycupnął teraz przed nim na stoliku. Gdyby przyszło co do czego, strzelec miał wsunąć lufę karabinu w rzeczoną dulkę właśnie.
- Patent już zgłoszony - poinformował Alexandra w sprawie trójnoga i pieszczotliwie poklepał swój wynalazek.
Wszyscy czterej wyłożyli na stoliki amunicję, wyciory, szmatki i smar, całkiem jak na sprzedaż.
Na razie okna były zamknięte. Przy kilku stali ludzie znacznie bardziej rozjątrzeni i znacznie mniej zdyscyplinowani od strzelców wyborowych. Byli to etatowi strażnicy, którzy nie spali przez całą prawie noc. Niektórzy pili, "żeby nie zasnąć" - jak mówili sami. Wyznaczono im posterunki przy oknach, gdzie stali ze strzelbami i karabinami, na wypadek gdyby tłum mimo wszystko zaatakował fabrykę i nic prócz huraganowego ognia nie było w stanie go zawrócić.
Strażnicy zdołali już przekonać samych siebie, że taki atak z całą pewnością nastąpi. Ich niepokój i brawura były dla Alexandra pierwszymi sygnałami - jak sam kilkadziesiąt lat później, znów się jąkając, wyznał młodemu Walterowi F. Starbuckowi - "pewnych niedopracowań w scenariuszu widowiska".
Sam Alexander miał, naturalnie, w kieszeni płaszcza nabity rewolwer, tak samo jak jego ojciec i brat, którzy wkraczali właśnie na galerię, by dokonać ostatniego przeglądu sytuacji. Była godzina dziesiąta rano. Czas - jak stwierdzili ojciec i syn - by otworzyć okna. Plac był pełen ludzi.