Rycerz cieni

  • szt.
  • 19,90 zł
  • Niedostępny

BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. NAKŁAD WYCZERPANY.

 

Zielone oczy, ciemne włosy, łuskowe rękawice, miecz przy boku i peleryna spięta klamrą. Tak wyglądał Corwin, książę Amberu. Przeżył kilkaset lat na Ziemi, a potem powrócił, by walczyć o tron prawdziwego świata, ale teraz słuch o nim zaginął…
Do Corwina podobny jest jego syn, Merlin, który zapragnął odwiedzić królewski świat Amberu. Nie spodziewał się jednak, iż odwiedziny te staną się początkiem niebezpiecznej drogi…
Oto dziewiąta księga słynnego cyklu "Amber", w którym jesteśmy zaledwie cieniami ludzi żyjących w Amberze, prawdziwym świecie, tak jak nasz świat jest jedynie ułomnym odbiciem, cieniem rzucanym przez wspaniały Amber.

Roger Zelazny jest jednym z najpopularniejszych autorów SF i fantasy na świecie. Sześciokrotnie został wyróżniony nagrodą Hugo, a trzykrotnie Nebulą. Jego niezwykle popularny cykl o Amberze został zaadaptowany na grę komputerową oraz grę RPG.

Rok wydania: 2004
Stron: 216
Oprawa: broszura
Format: 125/183
Pakowanie: 20
Tlumacz: Piotr W.Cholewa

Fragment tekstu:

ROZDZIAŁ 1

Miała na imię Julia i byłem święcie przekonany, że zginęła trzydziestego kwietnia, kiedy to wszystko się zaczęło. Właściwie początkiem było odnalezienie jej krwawych szczątków i zabicie podobnego do psa potwora, który ją zamordował - tak przynajmniej myślałem. Była moją dziewczyną, i chyba to uruchomiło cały ciąg wydarzeń. Dawno temu.
Może mogłem bardziej jej zaufać. Może nie powinienem jej zabierać na spacer w Cieniu - doprowadził on bowiem do zaprzeczeń, a te odsunęły ją ode mnie. I mrocznymi ścieżkami pchnęły do pracowni Victora Melmana, paskudnego okultysty, którego musiałem później zlikwidować - tego samego Victora Melmana, który był marionetką w rękach Lucke'a i Jasry. Ale teraz, może… nie do końca… miałem szansę, żeby wybaczyć sobie to, co w moim przekonaniu uczyniłem. Ponieważ, jak się okazało, jednak nie uczyniłem. Prawie.
Inaczej mówiąc, przekonałem się, że nie byłem za to odpowiedzialny w chwili, gdy to czyniłem. To znaczy: kiedy wbiłem nóż w bok tajemniczego czarodzieja Maski, który od pewnego czasu wyraźnie się do mnie przyczepił, odkryłem, że Maska to w rzeczywistości Julia. Mój przyrodni brat Jurt, który z kolei usiłował mnie zabić dłużej niż ktokolwiek inny, porwał ją i zniknęli. Działo się to zaraz po jego transformacji w rodzaj żywego Atutu.
I kiedy uciekałem z walącej się, płonącej cytadeli Twierdzy Czterech Światów, spadające belki zmusiły mnie do odskoczenia na prawo i uwięziły w pułapce gruzów i ognia. Obok mnie przemknęła ciemna metalowa kula; zdawała się rosnąć w locie. Uderzyła o mur i przebiła go, pozostawiając otwór, przez który mogłem się przecisnąć. Nie zwlekałem z wykorzystanie tej okazji. Na zewnątrz przeskoczyłem fosę, a używając logrusowych ramion, przewróciłem część ogrodzenia i ze dwudziestu żołnierzy. Potem się odwróciłem.
- Mandorze! - zawołałem.
- Tutaj - odpowiedział jego cichy głos zza mojego lewego ramienia.
Zdążyłem zobaczyć, jak chwyta metalową kulkę; podskoczyła przed nami i opadła na wyciągniętą dłoń.
Strzepnął popiół z czarnej kamizeli i przeczesał palcami włosy. Potem uśmiechnął się i spojrzał na płonącą Twierdzę.
- Dotrzymałeś obietnicy danej królowej - zauważył. - I nie sądzę, żebyś miał tu jeszcze coś do roboty. Może pójdziemy?
- Jasra została wewnątrz - powiedziałem. - Załatwia porachunki z Sharu.
- Myślałem, że nie jest ci już potrzebna.
Pokręciłem głową.
- Nadal wie sporo rzeczy, o których ja nie mam pojęcia. A będę ich potrzebował.
Ognista kolumna wyrosła ponad Twierdzą, zatrzymała się, zawisła, i po chwili wzniosła się wyżej.
- Nie zdawałem sobie sprawy… - mruknął. - Jej naprawdę zależy na opanowaniu Fontanny. Gdybyśmy teraz ją stamtąd zabrali, Sharu zajmie to miejsce. Czy to ważne?
- Jeśli jej nie wyrwiemy, może ją zabić.
Mandor wzruszył ramionami.
- Mam przeczucie, że to ona wygra. Chciałbyś się założyć?
- Może masz rację. - Obserwowałem, jak po krótkiej pauzie Fontanna wznosi się wyżej. - To wygląda jak wytrysk ropy. Mam nadzieję, że zwycięzca potrafi go zakręcić… jeśli będzie jakiś zwycięzca. Żadne z nich nie przetrwa tam zbyt długo. Cała cytadela się rozpada.
Parsknął śmiechem.
- Nie doceniasz mocy, jakie wykorzystują dla własnej obrony - stwierdził. - Sam wiesz, że za pomocą magii nie jest łatwo jednemu czarodziejowi pokonać drugiego. Niemniej jednak słusznie zwróciłeś uwagę na inercje elementów materialnych. Jeśli pozwolisz…
Kiwnąłem głową.
Szybkim gestem z dołu przerzucił metalową kulkę ponad rowem fosy, w stronę budowli. Uderzyła o ziemię i z każdym odbiciem zdawała się rosnąć, wydając dźwięk podobny do brzęku cymbałów, całkiem nieproporcjonalny do jej pozornej prędkości i rozmiaru. Odgłos nabierał mocy przy kolejnych podskokach. Wreszcie kulka zniknęła w płonącej, wibrującej ruinie, w jaką zmieniła się ta część Twierdzy. Na chwilę straciłem ją z oczu.
Już miałem spytać, co się dzieje, kiedy zobaczyłem cień wielkiej kuli przesuwający się za otworem, przez który wyrwałem się na zewnątrz. Płomienie przygasły - oprócz ognistej wieży zniszczonej Fontanny. Z wnętrza dobiegł głęboki, niski grzmot. Po chwili przemknął jeszcze większy kolisty cień, a przez podeszwy butów zacząłem wyczuwać wibracje gromu.
Ściana runęła. I zaraz potem fragment następnej. Całkiem wyraźnie widziałem teraz wnętrze cytadeli. Poprzez kurz i dym raz jeszcze przesunął się obraz gigantycznej kuli. Stłumiła ogień. Logrusowy wzrok nadal pozwalał mi dostrzegać linie sił płynące między Jasrą i Sharu.
Mandor wyciągnął rękę. Po chwili niewielka metalowa kulka podskakując przytoczyła się do nas. Złapał ją.
- Wracajmy - powiedział. - Szkoda by było stracić zakończenie.
Przeszliśmy przez jeden z licznych otworów w ogrodzeniu. Fosę wypełniła dostateczna ilość gruzu, by bezpiecznie przejść na drugą stronę. Użyłem zaklęcia bariery, żeby formujących szyk żołnierzy nie wpuszczać na nasz teren i trzymać od nas z daleka.
Wkraczając przez wyrwę w ścianie spostrzegłem, że Jasra wznosi ramiona, odwrócona plecami do więzy ognia. Strużki potu spływające po masce sadzy malowały jej twarz w deseń zebry. Wyczuwałem pulsację energii przepływającej przez jej ciało. Jakieś trzy metry wyżej, z siną twarzą i głową skręconą w bok, jakby ktoś złamał mu kark, unosił się w powietrzu Sharu. Komuś niewykształconemu mogłoby się zdawać, że lewituje magicznie. Jednak logrusowy wzrok ukazał mi, że starzec wisi na linii mocy: ofiara czegoś, co można by chyba nazwać magicznym linczem.
- Brawo - rzekł Mandor, wolno i niegłośno klaskając w dłonie. - Widzisz, Merlinie? Wygrałbym ten zakład.
- Zawsze szybciej ode mnie potrafiłeś dostrzec talent - przyznałem.
- …I przysięgnij mi służbę - usłyszałem głos Jasry.
Sharu poruszał wargami.
- I przysięgam ci służbę - wycharczał.
Wolno opuściła ręce, a linia mocy, na której zwisał Sharu, zaczęła się wydłużać. Kiedy opadał ku spękanej posadzce cytadeli, Jasra wykonała szybki ruch lewą dłonią… widziałem kiedyś podobny u dyrygenta, kiedy dawał znak sekcji dętej. Z Fontanny strzeliła struga ognia, sięgnęła starca, oblała go i spłynęła na ziemię. Efektownie, chociaż nie całkiem rozumiałem, po co…
Sharu opadał powoli, jakby ktoś w niebie zarzucał przynętę na krokodyle. Gdy jego stopy zbliżyły się do ziemi, zauważyłem, że wstrzymuję oddech, w odruchu współczucia oczekując zmniejszenia ucisku szyi. To jednak nie nastąpiło. Stopy czarodzieja zagłębiły się w posadzkę. Opadał dalej. Jakby był zaklętym hologramem. Zagłębił się do kostek, potem do kolan i dalej. Nie byłem pewien, czy jeszcze oddycha. Z warg Jasry spływała cicha litania rozkazów, ogniste płaty co pewien czas odrywały się od Fontanny i opadały na starca. Zanurzył się już do pasa, potem do ramion i jeszcze trochę. Kiedy widoczna była tylko głowa z otwartymi ale zaszklonymi oczami, Jasra wykonała kolejny gest i zatrzymała go.
- Od teraz jesteś strażnikiem Fontanny - oznajmiła. - Tylko mnie posłusznym. Czy uznajesz moją wolę?
Zsiniałe wargi drgnęły.
- Tak - szepnął.
- Idź teraz i zgaś ognie - rozkazała. - Zacznij pełnić swoje obowiązki.
Zdawało mi się, że głowa kiwnęła, a równocześnie znowu zaczęła się zapadać. Po chwili widziałem już tylko wełnisty kosmyk włosów, a sekundę później ziemia pochłonęła i to. Linia mocy zniknęła.
Odchrząknąłem. Słysząc to Jasra opuściła ramiona i obejrzała się z lekkim uśmiechem.
- Jest żywy czy martwy? - spytałem. - Akademicka ciekawość - dodałem po chwili.
- Nie jestem całkiem pewna - odparła. - Ale chyba po trochu jedno i drugie. Jak my wszyscy.
- Strażnik Fontanny - mruknąłem. - Interesujące stanowisko.
- Lepsze niż wieszak - zauważyła.
- Chyba tak.
- Sądzisz, jak przypuszczam, że skoro pomogłeś mi odzyskać władzę, mam wobec ciebie dług wdzięczności.
Wzruszyłem ramionami.
- Szczerze mówiąc, mam inne problemy.
- Chciałeś zakończyć wojnę - rzekła. - A ja chciałam zdobyć Twierdzę. Nadal nie żywię ciepłych uczuć wobec Amberu, ale skłonna jestem przyznać, że wyrównaliśmy rachunki.
- To mi wystarczy - zapewniłem ją. - W dodatku może nas łączyć poczucie lojalności wobec pewnej osoby.
Przez chwilę obserwowała mnie spod zmrużonych powiek, wreszcie uśmiechnęła się.
- Nie martw się o Luke'a - powiedziała.
- Muszę. Ten sukinsyn Dalt…
Nadal się uśmiechała.
- Wiesz o czymś, o czym ja nie wiem? - spytałem.
- O wielu rzeczach - odparła.
- Może mi powiesz?
- Wiedza ma swoją cenę - przypomniała.
Grunt zadrżał lekko i ognista wieża zakołysała się.
- Proponuję ci pomoc dla twojego syna, a ty chcesz mi sprzedać informację, jak się do tego zabrać? - Nie mogłem uwierzyć.
Wybuchnęła śmiechem.
- Gdybym sądziła, że Rinaldo potrzebuje pomocy - oświadczyła - w tej chwili byłabym u jego boku. Chyba łatwiej ci mnie nienawidzić, wierząc, że brak mi nawet macierzyńskich cnót.
- Chwileczkę! Mówiłaś, że rachunki są wyrównane - przypomniałem.
- To nie wyklucza wzajemnej nienawiści.
- Spokojnie! Nic nie mam przeciw tobie, nie licząc tego, że przez kolejne lata próbowałaś mnie zabić. Tak się składa, że jesteś matką kogoś, kogo lubię i szanuję. Jeśli ma kłopoty, chciałbym mu pomóc, i wolałbym się z tobą pogodzić.
Mandor chrząknął. Płomienie opadły o trzy metry, zakołysały się i opadły jeszcze niżej.
- Mam pewne umiejętności kulinarne - oznajmił. - Gdyby niedawny wysiłek pobudził apetyty…
Jasra uśmiechnęła się niemal kokieteryjnie i mógłbym przysiąc, że zatrzepotała rzęsami. Mandor robi wrażenie z tą swoją grzywą białych włosów, ale nie wiem, czy można go nazwać przystojnym. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego jest tak atrakcyjny dla kobiet. Sprawdziłem nawet, czy nie wykorzystuje odpowiednich zaklęć, ale nic takiego nie znalazłem. W grę musiał wchodzić zupełnie inny rodzaj magii.
- Znakomity pomysł - uznała Jasra. - Ja zadbam o oprawę, a ty zajmiesz się resztą.
Mandor skłonił się. Płomienie opadły aż do ziemi i przygasły. Jasra krzyknęła do Niewidzialnego Strażnika, że takie mają pozostać. Potem odwróciła się i wskazała nam drogę do schodów prowadzących w dół.
- Podziemne przejście - wyjaśniła. - Ku bardziej cywilizowanym brzegom.
- Przyszło mi do głowy - wtrąciłem - że każdy, kogo spotkamy, będzie pewnie lojalny wobec Julii.
Jasra się roześmiała.
- Tak jak byli lojalni wobec mnie, a jeszcze wcześniej wobec Sharu - odparła. - To profesjonaliści. Należą do tego miejsca. Płaci się im, żeby bronili zwycięzców, a nie mścili pokonanych. Po kolacji wystąpię z proklamacją. Potem, póki nie przybędzie kolejny uzurpator, będę się cieszyć ich szczerą i jednomyślną lojalnością. Uważajcie na trzeci stopień. Kamień się obluzował.
Wskazała nam drogę przez fałszywą ścianę i dalej, ciemnym tunelem, prowadzącym - jak mi się zdawało - w kierunku północno-zachodnim, ku tym regionom Twierdzy, które zbadałem przy mojej poprzedniej wizycie. Było to w dniu, kiedy wyrwałem Jasrę z niewoli Maski-Julii i zabrałem do Amberu, żeby przez pewien czas w naszej twierdzy służyła za wieszak. W korytarzu panowała całkowita ciemność, ale Jasra wyczarowała ruchliwy punkt, jaskrawy błędny ognik, który płynął przed nami w wilgotnym mroku. Powietrze było tu stęchłe, ściany pokryte pajęczynami, podłoże z ubitej ziemi - oprócz wąskiej ścieżki bruku pośrodku. Od czasu do czasu po obu stronach trafiały się cuchnące kałuże, a obok nas - po ziemi i w powietrzu - przemykały ciemne, małe stworzenia.
Właściwie nie potrzebowałem światła. Jak pewnie żadne z nas. Podtrzymywałem Znak Logrusu, dający zdolność magicznej percepcji; roztaczał srebrzystą, bezkierunkową poświatę. Nie rezygnowałem z niego, ponieważ ostrzegłby mnie także przed efektami czarów, na przykład zaklęciami-pułapkami albo, skoro już o tym mowa, jakąś niewielką zdradą ze strony Jasry. Jednym z efektów takiego spojrzenia było, że zauważyłem też Znak Logrusu zawieszony przed Mandorem, który - o ile wiem - również nie należał do osób szczególnie ufnych. Coś mglistego, trochę podobnego do wzorca, zajmowało pozycję vis-á-vis Jasry, domykając kręgu czujności. A światełko tańczyło przed nami.
Wynurzyliśmy się za stosem beczek z czymś, co wyglądało na bardzo dobrze zaopatrzoną piwnicę. Mandor przystanął po kilku krokach i ze stojaka po lewej stronie ostrożnie zdjął zakurzoną butelkę. Skrajem płaszcza wytarł etykietę.
- O rany! - zawołał.
- Co to jest? - chciała wiedzieć Jasra.
- Jeśli nie skwaśniało, z jego pomocą urządzę ucztę, jakiej długo nie zapomnicie.
- Naprawdę? W taki razie weź kilka, dla pewności - poradziła. - Pochodzą z czasów sprzed mojego przybycia… może nawet sprzed Sharu.
- Trzymaj, Merlinie. - Podał mi dwie butelki. - Tylko ostrożnie.
Zbadał cały stojak i wybrał jeszcze dwie, które sam podniósł.
- Teraz rozumiem, dlaczego to miejsce jest tak często oblegane - zwrócił się do Jasry. - Gdybym wiedział o tej piwniczce, sam pewnie miałbym ochotę spróbować.
Wyciągnęła rękę i ścisnęła go za ramię.
- Są prostsze sposoby zaspokojenia twoich pragnień - rzekła z uśmiechem.
- Będę o tym pamiętał - zapewnił.
- Mam taką nadzieję.
Odchrząknąłem.
Zmarszczyła lekko brwi i odwróciła się. Ruszyliśmy za nią przez niskie drzwi i w górę po skrzypiących drewnianych schodach. Trafiliśmy do dużej spiżarni, a stamtąd do ogromnej, opuszczonej kuchni.
- Nigdy nie ma służby, kiedy jest potrzebna - zauważyła, rozglądając się dookoła.
- Ja jej nie potrzebuję - oświadczył Mandor. - Poszukaj jakiegoś miłego miejsca do posiłku, a z resztą sobie poradzę.
- Doskonale. Tędy. - Wyprowadziła nas z kuchni. Minęliśmy szereg komnat, wreszcie wspięliśmy się na schody.
- Pola lodowe? - zapytała. - Strumienie lawy? Góry? Czy wzburzone morze?
- Jeśli chodzi ci o dobór krajobrazu, wolę góry - wyznał Mandor.
Zerknął na mnie. Kiwnąłem głową.
Wskazała nam długą, wąską komnatę, gdzie rozchyliliśmy okiennice, by podziwiać plamisty łańcuch zaokrąglonych szczytów. Pokój był chłodny i trochę zakurzony, a na pobliskiej ścianie wisiały półki. Leżały tam książki, przybory do pisania, kryształy, szkła powiększające, małe słoiczki z farbą, kilka prostych instrumentów magicznych, mikroskop i teleskop. Pośrodku stał prosty stół i ławy.
- Jak długo zajmą ci przygotowania? - spytała Jasra.
- Minutę, może dwie - odparł Mandor.
- W takim razie chciałabym najpierw doprowadzić się do porządku. Może wy również?
- Niezły pomysł - przyznałem.
- Istotnie - zgodził się Mandor.
Wskazała nam drogę do komnat, przeznaczonych zapewne dla gości. Tam nas zostawiła z mydłem, ręcznikami i wodą. Umówiliśmy się na spotkanie w wąskiej komnacie za pół godziny.
- Myślisz, że planuje jakiś podstęp? - zapytałem, ściągając koszulę.
- Nie - odparł Mandor. - Pochlebiam sobie przekonaniem, że nie chciałaby stracić kolacji. Ani, jak przypuszczam, szansy pokazania się nam w najlepszym stanie, skoro do tej pory oglądaliśmy ją w niezbyt dobrym. A możliwość plotek, wyznań… - Potrząsnął głową. - Być może już nigdy nie będziesz mógł jej zaufać. Ale to przyjęcie to czas pokoju… jeśli potrafię osądzać ludzi.
- Wierzę ci na słowo - mruknąłem. Ochlapałem się wodą i namydliłem.
Mandor uśmiechnął się krzywo i wyczarował korkociąg. Otworzył butelki - "żeby wino odetchnęło". Potem zajął się sobą. Wierzyłem jego sądom, ale zatrzymałem Znak Logrusu na wypadek, gdybym musiał stoczyć pojedynek z demonem albo uskoczyć przed spadającym głazem.

Żaden demon na mnie nie napadł, nie spadł ani kawałek muru. Wkroczyłem za Mandorem do jadalni i patrzyłem, jak kilkoma słowami i gestami przemienia ją nie do poznania. W miejsce stołu i ław pojawił się okrągły stolik z trzema wygodnymi z wyglądu krzesłami - ustawionymi tak, by każdy z siedzących mógł podziwiać góry. Jasra jeszcze nie przybyła, a ja trzymałem dwie butelki wina, o którego "oddech" tak troszczył się Mandor. Zanim zdążyłem je postawić, stworzył wyszywany obrus i serwetki, delikatną porcelanę, która wyglądała jak malowana przez Miró, i pięknie rzeźbione srebra. Przez chwilę studiował nakrycia, zrezygnował ze sztućców i przywołał nowe, z innym wzorem. Nucił pod nosem, krążąc po pokoju i ze wszystkich stron studiując przybrany stół. Kiedy chciałem ustawić butelki, wyczarował pośrodku kryształowy wazon z pływającymi w wodzie kwiatami. Odstąpił na krok. Zmaterializowały się kryształowe puchary. Zacząłem lekko warczeć. Wtedy jakby mnie zauważył - po raz pierwszy od dłuższego czasu.
- Och, postaw je. Postaw je tutaj, Merlinie - zawołał. Po lewej stronie zjawiła się hebanowa taca.
- Sprawdźmy lepiej, co z winem - zaproponował. - Zanim wróci dama.
Nalał do kielichów rubinowego płynu.
Skosztowaliśmy. Pokiwał głową. Było lepsze niż Bayle'a. O wiele lepsze.
- Nic mu nie dolega - stwierdził.
Okrążył stolik i wyjrzał przez okno. Poszedłem za nim. Gdzieś w tych górach, jak przypuszczałem, mieszkał Dave w swojej jaskini.
- Trochę mnie gryzie sumienie - wyznałem. - Zrobiłem sobie urlop, a tylu spraw powinienem dopilnować…
- Może nawet więcej, niż sądzisz - zgodził się. - Spójrz na to nie jak na urlop, ale jak na wzmacnianie zaplecza. W dodatku możesz się od tej damy czegoś dowiedzieć.
- To prawda. Ale zastanawiam się czego.
Zakręcił winem w kielichu, wypił odrobinę i wzruszył ramionami.
- Ona dużo wie. Może coś jej się wymknie. A może stanie się wylewna i gadatliwa. Nie martw się na zapas.
Łyknąłem wina. Mógłbym być niemiły i powiedzieć, że ręce zaczęły mnie świerzbieć. Ale tak naprawdę to pole Logrusu mnie ostrzegło, że korytarzem nadchodzi Jasra. Nie mówiłem o tym Mandorowi, bo byłem pewien, że sam to wyczuł. Po prostu zwróciłem się do drzwi, a on zrobił to samo.
Miała na sobie nisko wyciętą białą suknię, spiętą na jednym - lewym - ramieniu diamentową broszą. Na głowę włożyła diadem, też z diamentów; pośród jej ognistych włosów zdawały się promieniować w paśmie niemal podczerwieni. Uśmiechała się i ładnie pachniała. Wyprostowałem się odruchowo i zerknąłem na paznokcie, żeby się upewnić, czy są czyste.
Ukłon Mandora był bardziej dworny od mojego, jak zwykle. Uznałem, że należy powiedzieć coś uprzejmego. Zatem…
- Wyglądasz bardzo… elegancko - zauważyłem. Zaakcentowałem to zdanie wymownym spojrzeniem.
- Nieczęsto jadam w towarzystwie dwóch książąt - odparła.
- Jestem diukiem Marchii Zachodnich - poprawiłem. - Nie księciem.
- Mówiłam o rodzie Sawalla.
- Widzę, że odrobiłaś pracę domową - wtrącił Mandor. - Niedawno.
- Nie chciałabym naruszyć protokołu…
- Po tej stronie rzeczywistości rzadko używam mojego tytułu z Dworców - wyjaśniłem.
- Szkoda - stwierdziła. - Moim zdaniem jest bardziej niż trochę… elegancki. Jesteś chyba mniej więcej trzydziesty w sukcesji tronu?
Roześmiałem się.
- Nawet tak daleka pozycja jest przesadzona.
- Nie, Merle. Ona ma rację - poprawił mnie Mandor. - Z dokładnością do kilku osób, jak zawsze.
- Jak to możliwe? - zdziwiłem się. - Kiedy sprawdzałem…
Nalał kielich wina i wręczył go Jasrze. Przyjęła z uśmiechem.
- Nie sprawdzałeś ostatnio - powiedział. - Zdarzyły się kolejne zgony.
- Poważnie? Tak dużo?
- Za Chaos. - Jasra wzniosła kielich. - Niech długo mąci.
- Za Chaos - powtórzył Mandor.
- Chaos. - Przyłączyłem się, stuknęliśmy się kielichami i spełniliśmy toast.
Nagle poczułem najrozmaitsze smakowite zapachy. Obejrzałem się - na stoliku czekały już półmiski. Jasra spojrzała w tej samej chwili, a Mandor wystąpił do przodu i gestem odsunął wszystkie trzy krzesła.
- Siadajcie - zaprosił nas. - pozwólcie, że was obsłużę.
Tak zrobiliśmy.
To było więcej niż jedzenie. Minęło kilka minut i nie padło ani jedno słowo prócz pochwał dla zupy. Nie chciałem jako pierwszy próbować konwersacyjnego gambitu, choć przyszło mi do głowy, że tamci pewnie myślą to samo.
Wreszcie Jasra odchrząknęła. Obaj unieśliśmy głowy. Ze zdziwieniem zauważyłem, że nagle stała się lekko zdenerwowana.
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor. - I to nie jest żart. - Zamyślił się na moment, po czym westchnął i dodał: - Polityka.
Wolno pokiwała głową, jakby zastanawiała się, czy nie spytać o szczegóły, które wolał pominąć. W końcu zrezygnowała i spojrzała na mnie.
- Niestety, podczas pobytu w Amberze niewiele miałam okazji do zwiedzania - zaczęła. - Jednak sądząc z tego, co mi mówiłeś, tam również życie jest nieco chaotyczne.
Przytaknąłem.
- Dobrze, że Dalt się wyniósł, jeśli to miałaś na myśli. Ale on nie stanowił prawdziwego zagrożenia… najwyżej niewygodę. A skoro już o nim mówimy…
- To nie mówmy - przerwała mi ze słodkim uśmiechem. - W istocie chodziło mi o coś innego.
Uśmiechnąłem się również.
- Zapomniałem. Nie należysz do jego fanów.
- Nie w tym rzecz - odparła. - Ten człowiek bywa przydatny. To zwykła… - westchnęła - …polityka.
Mandor roześmiał się, a ja razem z nim. Szkoda, że nie pomyślałem, by użyć tego określenia, mówiąc o Amberze. Teraz już za późno.
- Jakiś czas temu kupiłem obraz - zacząłem. - Namalowała go pewna dama imieniem Polly Jackson. Przedstawia czerwonego chevroleta z '57 roku. Lubię go. Teraz wisi w magazynie w San Francisco. Rinaldowi też się podobał.
Skinęła głową, zapatrzona w okno.
- Wy dwaj ciągle zaglądaliście do tej czy innej galerii - stwierdziła. - Tak, zaciągnął mnie do niektórych. Zawsze uważałam, że ma dobry smak. Nie talent ale gust.
- Co masz na myśli mówiąc, że brak mu talentu?
- Bardzo dobrze szkicuje, ale jego obrazy nie są szczególnie interesujące.
Poruszyłem ten temat dla pewnej szczególnej przyczyny, a to nie była ona. Zafascynował mnie jednak wizerunek Luke'a, jakiego dotąd nie znałem. Postanowiłem zbadać sprawę.
- Obrazy? Nie wiedziałem, że malował.
- Próbował kilka razy, ale nikomu ich nie pokazywał. Nie były dostatecznie dobre.
- A skąd ty o nich wiesz?
- Od czasu do czasu sprawdzam jego mieszkanie.
- Pod jego nieobecność?
- Przywilej matki.
Drgnąłem. Pomyślałem o płonącej kobiecie w Króliczej Norze. Wolałem jednak nie mówić o swoich uczuciach i nie przerywać jej zwierzeń, skoro już zdołałem ją do nich nakłonić. Postanowiłem wrócić do początkowego wątku.
- Czy to w związku z tym nawiązał kontakt z Victorem Melmanem? - zapytałem.
Przez chwilę przyglądała mi się spod zmrużonych powiek, wreszcie skinęła głową i dokończyła zupę.
- Tak - rzekła w końcu, odkładając łyżkę. - Wziął u niego kilka lekcji. Spodobały mu się pewne obrazy Melmana. Dlatego go odszukał. Może też jakieś kupił… nie wiem. Ale raz wspomniał o własnych pracach i Victor chciał je obejrzeć. Powiedział Rinaldowi, że mu się podobają i że mógłby nauczyć go kilku pomocnych sztuczek.
Uniosła kielich, powąchała trunek, łyknęła odrobinę i zapatrzyła się na góry.
Już miałem ją ponaglić w nadziei, że powie coś więcej, kiedy roześmiała się. Przeczekałem.
- Prawdziwy dureń - stwierdziła. - Ale utalentowany. Trzeba mu to przyznać.
- Hm… O co ci chodzi? - zdziwiłem się.
- Po jakimś czasie zaczął mówić o rozwoju osobistej siły. Używał przy tym wszystkich tych niedopowiedzeń i napomknień, tak lubianych przez ludzi nie w pełni oświeconych. Chciał dać Rinaldowi do zrozumienia, że jest okultystą i to nie byle jakim. Potem zaczął sugerować, że chętnie przekazałby swoje umiejętności właściwej osobie.
Znowu wybuchnęła śmiechem. Ja też zachichotałem na myśl o tej cyrkowej foce, która w taki sposób zwraca się do prawdziwego fachowca.
- Zdał sobie sprawę, naturalnie, że Rinaldo jest bogaty - ciągnęła dalej. - Victor, jak zwykle zresztą, był wtedy bez grosza. Rinaldo jednak nie okazał zainteresowania i wkrótce zrezygnował z lekcji malarstwa. Kiedy później mi o tym opowiadał, zrozumiałam, że ten człowiek może się stać idealnym narzędziem. Byłam pewna, że zrobi wszystko, by posmakować prawdziwej mocy.
Przytaknąłem.
- Wtedy ty i Rinaldo zaczęliście tę zabawę w nawiedzanie? Na zmianę przyćmiewaliście mu umysł i uczyliście kilku prawdziwych czarów?
- Dostatecznie prawdziwych. Co prawda, zwykle sama musiałam pilnować szkolenia. Rinaldo zawsze miał mało czasu, bo uczył się do egzaminów. Uzyskiwał trochę lepszą średnią od ciebie, prawda?
- Na ogół dostawał bardzo dobre oceny - przyznałem. - Mówisz, że uczyłaś Melmana korzystać z mocy i zmieniałaś w posłuszne narzędzie. Nie mogę zapomnieć, w jakim celu to robiłaś. Przygotowywałaś go, żeby mnie zamordował i to w wyjątkowo barwny sposób.
Uśmiechnęła się.
- Rzeczywiście - potwierdziła. - Chociaż nie całkiem tak, jak sądzisz. Wiedział o tobie, został wyszkolony, by odegrać pewną rolę w twojej ofierze. Ale tego dnia, kiedy zginął, działał na własną rękę. Ostrzegliśmy go przed takimi samowolnymi akcjami i zapłacił wysoką cenę. Chciał posiąść wszelkie moce, jakie by z tego płynęły. Nie chciał się dzielić. Mówiłam przecież: dureń.
Jeśli chciałem, żeby mówiła dalej, powinienem okazać nonszalancję. Uznałem, że jedzenie będzie najlepszym przejawem takiej pozy. Kiedy jednak spojrzałem na stół, odkryłem, że znikł mój talerz z zupą. Wziąłem rogalika, przełamałem i chciałem posmarować masłem, kiedy zobaczyłem, że ręka mi się trzęsie. Po chwili uświadomiłem sobie dlaczego: miałem ochotę ją udusić.
Nabrałem tchu, wypuściłem, łyknąłem wina. Przede mną zjawiły się przystawki; ledwie wyczuwalne zapachy czosnku i najrozmaitszych kuszących ziół kazały mi zachować spokój. Skinieniem podziękowałem Mandrowi. Jasra zrobiła to samo.
- Muszę przyznać, że nie rozumiem - oznajmiłem kilka kęsów później. - Powiedziałaś, że Melman miał tylko odegrać pewną rolę w moim rytualnym zabójstwie. Nic więcej?
Jadła jeszcze przez jakieś pół minuty, po czym znalazła kolejny uśmiech.
- To była zbyt piękna okazja, żeby jej nie wykorzystać - wyjaśniła. - Kiedy zerwałeś z Julią, ona zainteresowała się okultyzmem. Zrozumiałam, że muszę doprowadzić ją do Victora. Powinien ją szkolić, nauczyć kilku prostych trików, wykorzystać to, że jest nieszczęśliwa po rozstaniu z tobą. I ten żal zmienić w pełnowymiarową nienawiść, tak potężną, że kiedy nadejdzie czas ofiary, Julia z radością poderżnie ci gardło.
Zakrztusiłem się czymś, co skądinąd smakowało wspaniale.
Oszroniony kielich wody wyrósł przy mojej prawej dłoni. Chwyciłem go i spłukałem gardło. Potem wypiłem jeszcze trochę.
- Przynajmniej ta reakcja jest coś warta - zauważyła Jasra. - Musisz przyznać, że ktoś, kogo kochałeś, w roli kata dodaje smaku całej zemście.
Kątem oka dostrzegłem, jak Mandor kiwa głową. Ja również musiałem się z nią zgodzić.
- Przyznaję, że to dobrze przemyślany plan - stwierdziłem. - Czy Rinaldo brał w tym udział?
- Nie. Za bardzo zdążyliście się zaprzyjaźnić. Bałam się, że cię uprzedzi.
Zastanawiałem się nad tym przez minutę czy dwie.
- Dlaczego się nie udało? - zapytałem w końcu.
- Z powodu czegoś, czego nie mogłam przewidzieć. Julia naprawdę miała talent. Kilka lekcji Victora, i była lepsza od niego we wszystkim… z wyjątkiem malarstwa. Do diabła! Może ona też maluje. Nie wiem. Zagrałam pewną kartą, a ona sama weszła do gry.
Zadrżałem. Pomyślałem o rozmowie w Arbor House z ty'igą przebywającą w ciele Vinty Bayle. "Czy Julia rozwinęła w sobie te zdolności, których poszukiwała?", spytała wtedy. Powiedziałem, że nie wiem. Że nigdy nie dostrzegłem żadnych znaków. A wkrótce potem przypomniałem sobie nasze spotkanie na parkingu przed supermarketem i tego psa, któremu kazała siadać i który może już nigdy więcej się nie ruszył. Pamiętałem o tym, ale…
- Nie zauważyłeś żadnych przejawów jej talentu? - zainteresowała się Jasra.
- Tego bym nie powiedział - odparłem. Zaczynałem pojmować, dlaczego wszystko tak się ułożyło. - Nie, tego bym nie powiedział…
…Jak wtedy, gdy w Baskin-Robbins zamieniła smakami wafel i lody. Albo ta burza, kiedy została sucha, chociaż nie miała parasolki…
Jasra zdziwiona zmarszczyła brwi.
- Nie rozumiem - oświadczyła. - Gdybyś wiedział, sam mógłbyś ją wyszkolić. Kochała cię. Tworzylibyście znakomity zespół.
Skręciłem się wewnętrznie. Miała rację. Podejrzewałem to, prawdopodobnie nawet wiedziałem, ale tłumiłem te myśli. Możliwe, że spacerem po cieniach i energią mojego ciała sam rozbudziłem jej zdolności…
- Trudno wytłumaczyć - powiedziałem. - To bardzo osobiste.
- Aha. Sprawy serca są albo zupełnie proste, albo całkiem dla mnie niepojęte. Nie ma etapu pośredniego.
- Zgódźmy się na proste. Zrywaliśmy z sobą, kiedy dostrzegłem oznaki. Nie chciałem przywoływać mocy u mojej byłej dziewczyny, która pewnego dnia chciałaby może wypróbować ją na mnie.
- Zrozumiałe - przyznała Jasra. - Oczywiście. I wyjątkowo ironiczne.
- Istotnie - wtrącił Mandor. Ruchem dłoni sprowadził na stół kolejne dymiące półmiski. - Zanim dacie się porwać opowieści o intrygach i tajemnych zakamarkach psyche, spróbujcie piersi bażanta w Mouton Rotschild, z odrobiną dzikiego ryżu i kilkoma szparagami do smaku.
Zrozumiałem, że ukazałem jej inną warstwę rzeczywistości i tym zachęciłem do studiów. I odepchnąłem od siebie, ponieważ nie ufałem jej dostatecznie, by wyznać prawdę o sobie. Przypuszczam, że wiele to mówi o mojej zdolności do miłości i do zaufania. Ale to było normalne. Chodziło o coś innego. Coś więcej…
- Przepyszne - oznajmiła Jasra.
- Dziękuję.
Mandor wstał, okrążył stół i napełnił jej kielich - ręcznie, zamiast użyć tej sztuczki z lewitacją. Zauważyłem, że palcami lewej dłoni lekko musnął jej nagie ramię. Potem, jakby sobie o mnie przypomniał, chlusnął też do mojego kielicha i wrócił na miejsce.
- Rzeczywiście świetne - przyznałem, kontynuując szybką introspekcję w mrocznym zwierciadle, które nagle się oczyściło.
Wyczuwałem coś, podejrzewałem od samego początku. Teraz miałem pewność. Nasza wędrówka w Cieniu była tylko najbardziej widowiskowym w serii drobnych, improwizowanych testów, przeprowadzanych w nadziei, że ją zaskoczę… Że zdemaskuję jako… kogo? Tak, jako potencjalną czarodziejkę. I co? Odłożyłem sztućce i potarłem powieki. Niewiele brakowało, chociaż ukrywałem to przed sobą przez bardzo długi czas…
- Coś się stało, Merlinie? - usłyszałem głos Jasry.
- Nie. Po prostu uświadomiłem sobie, że jestem trochę zmęczony. Wszystko w porządku.
Czarodziejka. Nie potencjalna czarodziejka. Teraz zrozumiałem: gdzieś we mnie tkwił lęk, że to ona stoi za tymi trzydziestymi kwietnia, za zamachami na moje życie… Tłumiłem ten lęk i nadal mi na niej zależało. Dlaczego? Bo wiedziałem i mnie to nie obchodziło? Bo była moją Nimue? Bo kochałem mojego potencjalnego zabójcę i sam przed sobą ukrywałem dowody? Bo nie tylko pokochałem nierozsądnie, ale też miałem gigantyczny instynkt samobójczy, który łaził za mną szczerząc zęby… a teraz w każdej chwili mogę z nim podjąć współpracę aż do końca?
- Nic mi nie będzie - powiedziałem. - To drobiazg.
Czy to znaczy, że jestem - jak to mówią - swoim najgorszym wrogiem? Miałem nadzieję, że nie. Nie miałem czasu na psychoanalityka, zwłaszcza że w tej chwili moje życie zależało także od wielu czynników zewnętrznych.
- Pensa za twoje myśli - zaproponowała słodkim głosikiem Jasra.